Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Pierwszy okres zazdrości, której Fryderyk uległ, był, że tak powiemy, natury biernej.
Drugi, przeciwnie, był już natury czynnej.
Niepodobieństwem było opisać, co on teraz cierpiał. Wzrok jego zwracał się prawie zawsze do zamku, w którąkolwiek zwrócił się stronę, ponieważ starożytne gmachy jego wszędzie i zdaleka były widziane. Im więcej Fryderyk czuł niebezpieczne postępy swojej choroby, tem więcej także uznawał konieczność tajenia jej przed swą matką, albowiem w rozpaczy swojej był przekonany, że takie boleści tylko na wzgardę i niechęć zasługują, i że nawet własna matka nie powinna mieć dla nich litości.
Każda choroba duszy działa także i na ciało.
Zdrowie Fryderyka zaczęło niknąć, stracił sen i apetyt. On, dawniej tak żywy, tak czynny, teraz czuł wyraźną niechęć do każdej przechadzki; ażeby go wyrwać z milczącego zamyślenia lub samotnych marzeń, trzeba było nieraz natarczywych i najdelikatniejszych próśb jego matki.
Biedna matka! ileż i ona cierpiała, ale cierpiała w cichości i starając się zawsze uśmiechać, z obawy, ażeby jej syn nie zatrwożył się swoim własnym stanem; nie straciła przecież odwagi, i z niepokojem i niecierpliwą nadzieją oczekiwała końca tego przesilenia, którego przyczynę jej wytłumaczył doktór Dufour.
Ale niestety! jak długiem, jak bolesnem zdawało się młodej matce takie czekanie! jaka zmiana! jakie przeciwieństwo! Po tem, niedawno jeszcze tak uroczem życiu, które pędziła z ubóstwianym synem, po tych przyjemnych pracach naukowych, po tych swawolnych, wesołych zabawach, po tych rozmowach, pełnych tkliwej miłości, pełnych zaufania i rozkoszy, teraz nastąpiły tak smutne, przykre i milczące chwile.
Pewnego dnia, było to w początku października, kiedy mgliste niebo zapowiadało już ostatnie pogodne chwile jesieni, pani Bastien i jej syn znajdowali się w pracowni, nie weseli i swobodnie rozmawiający jak dawniej, lecz milczący i smutni oboje.
Blady, z głową opartą na ręku, Fryderyk pochylony nad stołem, pisał coś powoli w leżącym przed nim kajecie.
Niedaleko od niego siedziała pani Bastien pozornie zajęta haftowaniem; lecz nie poruszała igłą, będąc wszakże gotową za najmniejszem poruszeniem młodzieńca zatrudnić się na nowo rozpoczętą pracą.
Łzy, z trudnością tylko tłumione, błyszczały w oczach Marji, gdyż boleśnie była wzruszona smutnym wyrazem twarzy swego syna, przypominała ona sobie, jak niedawno jeszcze temu przy tymże samym stole praca wspólna, wesołe, rozkoszne dla niej i dla Fryderyka stanowiła chwile; porównywała właśnie pilność i gorliwość, jaką dawniej okazywał w swoich pracach, z tą opieszałością i zniechęceniem, które obecnie w nim dostrzegła; widziała bowiem, że pióro wypadało z ręki Fryderyka, i że oblicze jego wyrażało nadzwyczajne znużenie i niechęć.
Nareszcie, stłumiwszy wyrywające się mimowolnie westchnienie, młodzieniec zakrył twarz rękami i przez kilka minut pozostał w głębokiem zamyśleniu.
Jego matka nie spuściła go ani na chwilę z oka, ale jakże wielkie było jej zadziwienie, gdy ujrzała, że jej syn podniósł głowę, z oczyma w których jaśniał jakiś dziki blask, z zarumienionem lekko obliczem, z szyderczym uśmiechem na ustach, porwał skwapliwie za pióro i z gorączkowym pośpiechem zaczął coś pisać w leżącym przed nim zeszycie.
W tej chwili Fryderyk nie był wcale podobny do siebie. Przed kilku minutami jeszcze smutny i bezsilny, teraz zdawał się być pełen życia i zapału; widać było jak zdania tłoczyły mu się do pióra, które nie mogło nadążyć szybkości polotu jego ducha, albowiem silne drgania jego ciała, i żywe poruszenia lekko tupiącej nogi zdradzały jawną niecierpliwość.
Niedawno przed tem Fryderyk wyznał matce odrazę swoją dla wszelkiej systematycznej pracy i zupełną nieudolność; ledwie czasami tylko próbował rozwiązać jakie zadanie, a i to jedynie dla zadosyć uczynienia żądaniu matki; lecz i wtedy daremnie natężał swoją tak bujną, tak obfitą wyobraźnię... daremnie wysilał swą pamięć, której wczesne rozwinięcie dawniej wprawiało wszystkich w podziw.
— Nie wiem, co mi jest — mówił wtedy Fryderyk głosem smutnym i bolesnym — zdaje mi się, jakgdyby jakaś mgła zaległa mój umysł; przebacz mi, kochana matko, to nie moja wina.
I pani Bastien wymyślała wówczas tysiące powodów, ażeby Fryderyka usprawiedliwić i podnieść w jego własnych oczach.
Dlatego to w dniu, o którym mówimy, młoda matka zamierzała już oderwać Fryderyka od jego pracy; ale jakże wielkie było jej zdumienie, gdy ujrzała go po raz pierwszy od dawnego czasu piszącego z takim zapałem i gorliwością.
W tym nagłym powrocie do dawnych jego zwyczajów, widziała młoda matka pierwszy symptom zbliżającego się już do końca przesilenia, które opanowało jej syna; zapewne to już zaczynała rozchodzić się owa ciemna mgła, która otaczała jego umysł.
Wiedziona najgorętszem pragnieniem dowiedzenia się, czy ją ta nadzieja nie myliła, pani Bastien podniosła się z krzesła, i korzystając z chwili, kiedy jej syn pisał z taką skwapliwością, pocichu i na palcach zbliżyła się do niego. Następnie z bijącem z radości sercem, oparłszy obie ręce na ramionach Fryderyka, pocałowała go w głowę i pochyliła się, ażeby przeczytać co napisał.
Młodzieniec zerwał się z pewnem przerażeniem, zamknął z pośpiechem swój kajet i zwracając się z niecierpliwością, a prawie nawet z rozdrażnieniem ku swej matce, zawołał:
— Jakaż to ciekawość, moja matko!
Poczem wyrwał z zeszytu wszystkie karty, które już zapisał, podarł je na drobne kawałki, pogniótł i wrzucił do komina, gdzie wkrótce stały się pastwą płomieni.
Zdumiona do najwyższego stopnia, pani Bastien, przejęta boleścią, pozostała przez chwilę niema i osłupiała; a porównawszy teraźniejsze jego nieprzyzwoite obejście z dawną szczerą uprzejmością zalała się gorzkiemi łzami.
Pierwszy to raz w życiu swojem Fryderyk zranił jej serce.
Ujrzawszy swą matkę we łzach, Fryderyk, przejęty żalem, rzucił jej się na szyję, i płacząc z rozrzewnienia, obsypywał ją tysiącznemi pieszczotami.
— O! przebacz, kochana matko, przebacz mi!
Na te słowa, które pochodziły z głębi jego serca, na ten odgłos, będący wyrazem najgłębszego, najszczerszego żalu, pani Bastien zaczęła sama sobie czynić wyrzuty z powodu tego bolesnego uczucia, któremu pozwoliła się unieść, a nawet i z powodu łez swoich; nie powinnaż ona była zastanowić się nad jego chorobliwym stanem, który był przyczyną jego tak gwałtownego postępku, a którego teraz tak gorzko żałował?
Teraz więc młoda matka zaczęła wzajemnie syna swego okrywać pieszczotami i gorącemi pocałunkami, prosząc go znowu ze swej strony o przebaczenie.
— Biedne dziecię — mówiła do niego — ty chory jesteś, boleść drażni twoje nerwy. Niesłusznie postąpiłam, zasmucając się tą mimowolną niecierpliwością, w której serce twoje żadnego nie miało udziału.
— Nie... o! nie, droga matko... przysięgam ci...
— Wszakże ja ci wierzę, uspokój się tylko; mogłażbym wątpić o tobie, mój Fryderyku?
— Widzisz, moja matko, ja podarłem te kartki — odpowiedział Fryderyk z pewnem pomieszaniem, albowiem nieprawdę mówił — podarłem te kartki... bo... bo... nie byłem z nich zadowolony. To com napisał, gorsze jeszcze było, niż wszystko, cokolwiek zrobiłem od czasu mojej choroby... to niepojęte dla mnie zniechęcenie... ten brak siły...
— A ja, mój synu, widząc cię pierwszy raz od tak dawnego czasu piszącego tak gorliwie, ucieszyłam się tak, żem się nie mogła oprzeć chęci przeczytania tego, coś tak szybko napisał. Ale przestańmy mówić o tem, Fryderyku; przekonana tylko jestem, że zbyt surowo postąpiłeś względem siebie.
— Nie, zapewniam cię...
— Wierzę ci, a ponieważ cię już praca zmęczyła, może przejdziemy się trochę?
— Kochana matko — odpowiedział Fryderyk niechętnie — na dworze tak ponuro!... Patrzaj, jak się niebo zachmurza!
— Ale pójdźże, mój ty próżniaku kochany — rzekła pani Bastien ze słodkim uśmiechem — alboż to dla nas może być kiedy niepogoda? czyliż to mgła jesienna, śnieg zimowy nie mają także swojego powabu? czyliż to nie jesteśmy zwyczajni, oboje, ręka pod rękę urągać mrozom i zimnu? nabierz odwagi i pójdź! Ta przechadzka będzie dla ciebie bardzo pożyteczną. Jużeśmy od dwóch dni wcale nie wychodzili, to wstyd doprawdy! my, cośmy dawniej robili tak dalekie wycieczki!
— Proszę cię, zostaw mnie w domu — odpowiadał Fryderyk, poddając się swojemu osłabieniu i niechęci — ja nie mam siły ani jednego kroku postąpić.
— Właśnie też pragnę pokonać tę twoją ociężałość. Pójdź mój biedny, kochany, leniwy chłopcze, tylko trochę odwagi, udamy się do stawu, może mnie przewieziesz w naszem czółnie. Ten ruch, ta praca wiosłem, którą tak bardzo lubisz, będzie dla ciebie bardzo zdrową.
— Zabraknie mi potrzebnej do tego siły, kochana matko.
— Albo, wiesz co, drwale mówili dzisiaj Andrzejowi, że widzieli duże stado czajek; weź twoją fuzję, pójdziemy w zarośla Sablonniere, zabawi to nas oboje; tyś taki zręczny, żem się nigdy nie obawiała, widząc cię z bronią w ręku.
— Zapewniam cię, że nie znajduję najmniejszej przyjemności w polowaniu.
— A dawniej lubiłeś je tak bardzo!
— Już teraz niczego nie lubię — szeptał prawie mimowolnie Fryderyk głosem nadzwyczajnie żałosnym i gorzkim.
Młoda niewiasta czuła, że łzy znowu cisnęły jej się do oczu.
Fryderyk, domyślając się obawy matki, zawołał:
— O! ciebie, ciebie, zawsze jeszcze kocham. Wszakże wiesz o tem.
— Tak, wiem, czuję to... ale ty nie wiesz jak bolesnym głosem wypowiedziałeś: Już teraz nic nie lubię!
Poczem Marja dodała z uśmiechem i starając się ułagodzić pierwsze swoje słowa, ażeby nie trapić swego syna:
— Doprawdy, nie wiem, co mi jest dzisiaj, ale ja sama jestem smutną, i... ciebie także przy każdej okoliczności zasmucam... Otóż ty znowu płaczesz, moje dziecię... moje biedne dziecię!
— Zostaw mnie, kochana matko, zostaw... jużem dawno nie płakał, a zdaje mi się, że mi to przyniesie jaką ulgę.
Młodzieniec pozostał na krześle, matka uklękła przed nim, i milcząc ocierała jego łzy.
Powiedział on prawdę... te łzy ulżyły mu znacznie. Jego biedne, goryczą przepełnione serce uspokoiło się nieco, i kiedy Fryderyk, wzniósłszy swoje łzami zwilżone oczy ku niebu, spojrzał potem na powabne oblicze swojej matki, która ciągle przed nim klęczała, dostrzegł w jej anielskich rysach boleść tak rozrzewniającą, dobroć tak wielką, że, ujęty tym wyrazem niebiańskiej miłości, na chwilę powziął zamiar wyznać Marji te nieszczęsne uczucia, które go trawiły.
— Tak jest, tak — myślał w duszy — bezzasadnie obawiałem się jej pogardy lub gniewu... W jej anielskiej dobroci znajdę tylko litość, pobłażanie, wsparcie i pociechę.
Na samą myśl o wykonaniu tego zamiaru, Fryderyk czuł już pewną ulgę.
Ten promyk nadziei wskrzesił jego odwagę i po chwili milczenia, powiedział do pani Bastien, która ciągle wpatrywała się w niego:
— Moja matko, chciałaś wyjść ze mną na przechadzkę... zdaje mi się, że miałaś słuszność... świeże powietrze orzeźwi mnie zapewne.
To postanowienie, te łzy, które jej syn wylewał przed chwilą, to rozrzewnienie, które rozpostarło się na jego zasmuconej twarzy, wszystko to, było pomyślną wróżbą w oczach pani Bastien; spiesznie zatem wzięła kapelusz, i lekką jedwabną mantylę, a w chwilę potem oboje znajdowali się już w polu, gdzie Fryderyk, zgodnie z życzeniem swej matki opierał się na jej ramieniu.
Jak się to powszechnie zwykło dziać, kiedy kto ma zamiar uczynić jakie przykre wyznanie, tak też i tutaj się stało; młodzieniec ciągle odkładał stanowczą chwilę na później; a wtedy znowu z trudnością mu przychodziło zwrócić rozmowę do dręczącego jego umysł przedmiotu, tem więcej, że nie wiedział wcale jakim sposobem usprawiedliwić się przed matką, iż się tak długo przed nią ukrywał... Z drugiej strony, zdawało mu się, że podobna rozmowa, gdyby byli zostali w domu, łatwo mogła być przerwana przez kogo obcego, i że podczas długiej samotnej przechadzki w polu, prędzej znajdzie jaką przyjazną sposobność pozbycia się swojej tajemnicy.
Na szczęście, mglisty, i pochmurny jeszcze niedawno dzień wypogodził się powoli, skutkiem czego natura ożywiona jasnem słońcem jesiennem, przybrała weselszą postać.
— Możnaby myśleć, mój Fryderyku — rzekła pani Bastien, pragnąc rozweselić swego syna — możnaby myśleć, że to promienne słońce dlatego jedynie wybiega z chmur, ażeby cię powitać jak przyjaciela, którego już dawno nie widziało. A potem, patrzajno, jak ono ozdabia całą naturę.
— Gdzie, kochana matko?
— Czy nie widzisz, jak ono złotemi swojemi promieniami pieści się z tym starym jałowcem, stojącym pod lasem... Przypominasz go sobie?
Fryderyk ze zdziwieniem spojrzał na swą matkę, i potrząsnął głową na znak przeczenia.
— Jakto?... zapomniałeś? że tego lata całe dwa dni przepędziłam pod cieniem tego starego drzewa, kiedyś ty karczował w zastępstwie owego biednego wyrobnika.
— Ah!... prawda... przypominam sobie — rzekł Fryderyk z pośpiechem.
Na to wspomnienie szlachetnego czynu poczuł pewną ulgę; myśl o smutnem wyznaniu, jakie miał uczynić matce, wydawała mu się mniej przykrą.
I wewnętrzne zadowolenie odbiło się także widocznie w jego rysach, że pani Bastien zawołała:
— Jakże, czym nie postąpiła słusznie, namawiając cię na tę przechadzkę... Twoje oblicze zdaje mi się być mniej cierpiącem, możnaby powiedzieć, że odżywasz w tem miłem i ciepłem powietrzu; i jestem przekonana, że ci już teraz daleko lepiej.
— Tak jest, kochana matko.
— O mój Boże! mój Boże! — zawołała pani Bastien, składając ręce jakby do modlitwy — jakie szczęście, jeżeliby to miał być koniec twojej słabości, mój drogi Fryderyku!
W chwili, kiedy młoda niewiasta złożyła ręce, zsunęła się z jej ramion lekka jedwabna mantyla, która je pokrywała; lecz Marja wcale tego nie spostrzegła.
Fryderyk także nie zauważył tego, i odpowiedział:
— Nie wiem, czy słusznie, kochana matko, ale i ja także mam nadzieję, że to już będzie koniec moich cierpień.
— O! jeżeli i ty masz nadzieję, tośmy już ocaleni! — zawołała Marja radośnie. — Wszakże to pan Dufour mówił... że ta dziwna i przykra słabość, będąca skutkiem zbyt szybkiego wzrostu czasami znika równie szybko i niespodzianie jak powstała; człowiek budzi się z niej, jak ze snu nieprzyjemnego, a zdrowie powraca jakby wywołane siłą czarodziejską.
— Sen!... — zawołał Fryderyk, spoglądając na swą matkę z nieopisanym wyrazem — tak, masz, słuszność, droga matko! to był przykry sen.
— Moje dziecię, co ci jest? Zdajesz się być wzruszony... ale wzruszenie to jest przyjemne, nieprawdaż?... o! ja to widzę.
— Tak, jest ono przyjemne, bardzo przyjemne, gdybyś ty wiedziała...
Fryderyk nie mógł dokończyć.
Zbliżający się tętent, który Marja i syn jej, zajęci rozmową, dopiero teraz dosłyszeli, skłonił ją do obejrzenia się poza siebie.
O kilkanaście kroków ujrzeli jakiegoś jeźdźca, zbliżającego się ku nim, który trzymał w ręku mantylę pani Bastien.
Jeździec wstrzymał nareszcie swego konia, którego jadący za nim służący uchwycił za cugle, lekko zeskoczył z niego i zbliżył się do młodej kobiety; w jednej ręce trzymał on kapelusz, w drugiej jej mantylę. Z uszanowaniem ukłonił się pani Bastien, i rzekł do niej tonem ujmującej grzeczności:
— Widziałem zdaleka jak ta mantyla spadła z ramion pani... i czuję się prawdziwie szczęśliwym, że mogę ją pani odnieść.
Poczem ukłonił się powtórnie, i był tak delikatny, że nie chciał czekać na dziękczynienia pani Bastien, ale powrócił do swego wierzchowca, wskoczył na niego, i w chwili, kiedy miał przejeżdżać obok pani Bastien, zwrócił go w przeciwną stronę, zapewne powodowany troskliwą grzecznością, ażeby młodej kobiety nie przestraszyć zbytnią bliskością bystrego rumaka, a następnie wymijając ją, ukłonił się po raz ostatni, i ruszył w dalszą drogę.
Jeździec ten, mogący być w wieku Fryderyka, obok powierzchowności pięknej i ujmującego obejścia, okazał grzeczność tak uprzejmą, że pani Bastien, ścigając go wzrokiem rzekła do syna tonem szczerego przekonania:
— Doprawdy, jakiż to grzeczny, jaki delikatny młodzieniec, nieprawdaż, Fryderyku?
W chwili, kiedy pani Bastien uczyniła to zapytanie swemu synowi, przejeżdżał koło nich mały służący na pięknym wierzchowcu, udający się za pierwszym jeźdźcem. Chłopiec ten, jako ścisły przestrzegacz należnego swemu panu uszanowania, zaczekał na miejscu czas jakiś, dopóki jego pan nie wyjechał na dwadzieścia pięć kroków naprzód.
Pani Bastien skinęła ręką na służącego, który natychmiast zatrzymał swego konia.
— Proszę powiedzieć mi, kim jest ten pan, który dopiero co przejechał?
— Jest to pan margrabia de Pont-Brillant — odpowiedział groom mocnym angielskim akcentem.
I widząc, że pan jego puścił się szybkim kłusem, z pośpiechem popędził za nim swego wierzchowca.
— Fryderyku — rzekła Marja, zwracając się do syna — czyś ty słyszał?... To był pan margrabia de Pont-Brillant... czy nie uważasz, że on jest bardzo grzeczny? Jakto przyjemnie jest widzieć majątek i szlachectwo w tak dobrem ręku, nieprawdaż, moje dziecię... Tak wielki pan, a tak nadzwyczajnie grzeczny, niepodobna więcej żądać... Ale ty nic nie mówisz, Fryderyku?... Fryderyku! — wołała pani Bastien niespokojnie — co ci jest?
— Nic, kochana matko — odpowiedział spokojnie.
— Widzę przecież, że ci coś jest... twarz twoja zupełnie zmieniona, wcale nie jest taką, jaką była przed chwilą... Zdajesz cię cierpieć... Mój Boże, jakiś ty blady!
— To dlatego, że słońce zaszło za chmury... i... że mi zimno...
— Więc wracajmy do domu, moje biedne dziecię, pójdźmy prędzej, pójdźmy... Oby tylko to polepszenie chciało być trwałem.
— Wątpię o tem, droga matko.
— Ty wątpisz?... jakimże ty głosem mi to mówisz!
— Mówię, jak jest rzeczywiście.
— Więc ci znowu gorzej, mój biedny synu?
— O daleko gorzej — odpowiedział z pewną opryskliwą goryczą — to recydywa... zupełna recydywa... czuję wyraźnie... to pewno z zimna.
I nieszczęśliwy młodzieniec, który dotąd anielskiej był dobroci, który swą matkę zawsze ubóstwiał, teraz znajdował dziką przyjemność w drażnieniu jej niepokoju i obawy.
Tym przynajmniej sposobem starał się zemścić za dotkliwą boleść jaką mu wyrządziła pochwała, którą Marja w szlachetnej szczerości swojej oddała Rudolfowi Pont Brillant.
Tak jest zawiść, uczucie, które dotąd równie obce było Fryderykowi, jak poprzednio zazdrość, zwiększy jeszcze jego oburzenie i niechęć ku młodemu margrabiemu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wrócili tedy oboje do domu, pani Bastien w trwodze trudnej do opisania, Fryderyk zatopiony w ponurem milczeniu, i oburzony na siebie, że miał zamiar wyznać swej matce tę nieszczęsną tajemnicę, której wstydził się, a wyznać ją właśnie w chwili, kiedy Marja obsypywała pochwałami margrabiego de Pont-Brillant, którego on rugał swoją zazdrosną nienawiścią.
To ostatnie, bolesne porównanie, któremu syn pani Bastien uczuł się okropnie upokorzony, zamieniło jego niewinną dotąd niechęć dla Rudolfa de Pont-Brillant, w dużą nieubłaganą nienawiść.