Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Upłynęło już kilka dni od czasu odwiedzin pani Bastien i jej syna w zamku Pont-Brillant.
Dawniej Fryderyk nigdy nie opuszczał domu swej matki, wyjąwszy kiedy się udawał do ludzi, równie ubogich jak oni, dlatego, z początku, był jakby olśniony widokiem zbytku zamkowego, i tego królewskiego a tak nowego dla niego przepychu.
Lecz kiedy młodzieniec nazajutrz obudził się w swojej maleńkiej izdebce, wydawała mu się ona smutną i pustą; kiedy następnie według zwyczaju swojego poszedł uściskać swą matkę w jej pokoju, mimowolnie zaczął porównywać wyszukane i wspaniałe ozdoby pokojów starej margrabiny de Pont-Brillant z ubogiem mieszkaniem matki i uczuł jakiś smutek w duszy.
Przypadek uczynił to wrażenie jeszcze boleśniejszem dla Fryderyka.
Kiedy przybył do pokoju pani Bastien, młoda kobieta otoczona poranną świeżością swojej zachwycającej piękności, plotła długie ciemne włosy przed lakierowanym stołem, pokrytem śnieżnej białości obrusem, nad którym wisiało niewielkie w czarnych ramach zwierciadło.
Fryderyk pomyślał wtedy o jedwabiach, koronkach i złocie, które tak wspaniale zdobiły świetną toaletę owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant i po raz pierwszy poczuł ostre żądło zazdrości.
— Nie zdaje się — pomyślał — ten wspaniały, ten przepyszny buduar, który w zamku widziałem, być raczej przeznaczonym dla powabnej młodej kobiety, jaką jest moja matka, aniżeli dla tej osiemdziesięcio-letniej margrabiny, która w swojej śmiesznej kokieterji znajduje jeszcze upodobanie przyglądać się swojej wyżółkłej i pomarszczonej twarzy w tem kosztownem zwierciadle, otoczonem złotemi ramami, koronką i jedwabiem?
Zatopiony w swoich myślach i zdjęty jakimś nieokreślonym smutkiem, Fryderyk udał się następnie do ogrodu.
Ranek był prześliczny, pod błogiemi promieniami czerwcowego słońca, jaśniały obfite krople rosy, wiszące na listkach różnobarwnych kwiatów, jak kryształowe perły. Dawniej, ileż to razy młodzieniec zachwycał się w towarzystwie swej matki przepychem i wonią róży, podziwiając z nieopisaną rozkoszą we wszystkich szczegółach nieocenione skarby jej barwy, piękności i zapachu; srebrzyste tło astrów, mieniący się aksamitny puszek bratków, lekkie podobne do gron kwiaty różowej akacji lub hebanu, słowem wszystko, aż do stepowego wrzosu i mchu leśnego, wszystko wzbudzało dawniej podziw i uwielbienie Fryderyka; tego zaś poranku zwracał na te pospolite, ale miłe dla oka kwiaty i rośliny tylko roztargnioną, prawie pogardliwą uwagę.
Myślał bowiem o tych rzadkich i wspaniałych podzwrotnikowych roślinach, któremi były napełnione cieplarnie zamku.
Nawet ten las odwieczny, który tak miłego użyczał cienia, i który świergotaniem i śpiewem ptaków zdawał się odpowiadać szmerowi małej kaskady i strumyka, nawet ten las został wzgardzony. Cóż znaczyło te kilkadziesiąt stuletnich dębów i ten srebrny strumyczek w porównaniu z obszernym parkiem w Pont-Brillant? Coraz smutniejszy i coraz więcej zamyślony, Fryderyk stanął nareszcie na brzegu lasku.
Z uciśnionem sercem obejrzał się machinalnie dokoła.. Nagle zerwał się z miejsca i odwrócił się w przeciwną stronę.
Spostrzegł on zamek Pont-Brillant, wznoszący się na krańcu widnokręgu nad odwiecznym lasem, który wschodzące słońce oblało złotem światłem.
Unikając tego widoku, Fryderyk pośpieszył w głąb lasku, jak gdyby chciał oczom swoim dać wytchnąć po olśnieniu, jakiego dopiero co doznały; ale niestety, pomimo, że odwracał cielesne oczy od tego świetnego zjawiska, zbyt wierna atoli pamięć przedstawiała ustawicznie nieszczęśliwemu młodzieńcowi wszystkie cuda piękności, i doprowadzała go na nieszczęście do czynienia nowych i bolesnych porównań, które niewinne rozkosze jego przeszłości, mające aż dotąd dla niego tak zachwycający urok, skazić i jednę po drugiej zatruć musiały.
Przechodząc później koło nawpół otwartych drzwi stajni, gdzie stał stary koń, niepełniący już żadnej służby i którego czasami tylko zaprzęgano do krytej bryczki, skromnego ekwipażu pani Bastien, usłyszał jego rżenie; stare, poczciwe stworzenie przyzwyczajone było dostawać co rano od swego pana kilka skórek chleba, dlatego też i teraz wytknęło w połowie przez uchylone drzwi swą wielką pod kudłatą grzywą ukrytą głowę, i z radosnem rżeniem zdawało się dopominać swój codzienny przysmak.
Naprawiając swoje zapomnienie, Fryderyk urwał garść świeżej trawy i podał ją swemu wysłużonemu koniowi, głaszcząc jego grubą i niekształtną szyję; ale w tej chwili przypomniał sobie owe piękne wierzchowce i bieguny, które widział w zamku; uśmiechnął się tylko z wyrazem gorzkiego politowania i odszedł śpiesznie od swego starego siwka, który zdziwiony i przegryzając jeszcze trawę w zębach, długiem i pojętnem spojrzeniem spoglądał za swym panem.
Następnie zbliżyła się do niego podeszła ułomna kobieta, której Fryderyk co tydzień w braku pieniędzy dawał nieco chleba i owoców.
— Oto macie, moja matko — rzekł podając jej zwykłą jałmużnę — chciałbym chętnie hojniej was opatrzyć, ale ani moja matka, ani ja nie mamy pieniędzy.
— Pomimo tego, pan jest bardzo łaskawy, panie Bastien — odpowiedziała żebraczka — ale nie długo będę już potrzebowała naprzykrzać się panu.
— Jakto?
— Wszakże to już wkrótce pan margrabia ma przyjechać do zamku, tacy wielcy panowie rozdają niekiedy znaczną jałmużnę w pieniądzach, spodziewam się zatem, że i mnie moja cząstka nie ominie. Niechaj pana Bóg błogosławi, panie Bastien.
Po raz pierwszy Fryderyk zawstydził się swojej skromnej jałmużny, którą dotąd z taką podawał słodką radością; a kiedy go później inny żebrak prosił o podobneż wsparcie, odpowiedział mu surowym głosem:
— Szydzilibyście z mojej jałmużny, udajcie się lepiej do pana margrabiego... przecież on opatruje całą okolicę! A zresztą, on taki bogaty!
Syn pani Bastien wychowany był w skromnym, prawie ubogim stanie średnim; atoli rzadki takt i wrodzona delikatność młodej matki musiały nadać prostocie otaczających go przedmiotów szczególną barwę powabu i piękności, a to jedynie za pomocą tysiąca drobnostek, które razem wzięte tworzą tak zajmującą całość. Tym sposobem kilka gałązek wrzosu poprzeplatanych kwiatami polnemi i ułożonych z gustem, mogą stanowić bardzo piękną ozdobę... Ale czyliż ta biegła ręka, która tak szczęśliwie umie korzystać z Flory wiejskiej, miałaby być mniej zręczną w ułożeniu kolorów rzadkiego i wspaniałego bukietu? Nie, pewnie nie.
Poczucie wdzięku i piękności, które się kształci wychowaniem, przyzwyczajeniem i uprawą sztuk pięknych, umożliwiło Fryderykowi ocenienie wszystkich świetności i przepychów zamku Pont-Brillant; ale i ono niestety, obudziło w nim zazdrość.
Gdyby Fryderyk pozostał był dotąd w sferze zwyczajnej, otoczony przedmiotami więcej odrażającemi, to przy życiu uciążliwszem, jako człowiek niewykształcony, byłby się tylko dziwił przepychowi, widzianemu w zamku, ale nie zostałby nim tak oczarowany; pewno nie byłby na niego zwrócił swej zazdrosnej uwagi, ponieważ wszystkie wznioślejsze przyjemności, jakich bogactwo udzielić może, byłyby mu nieznane.
Nakoniec, czuł także Fryderyk, że jego wychowanie, serce, rozum i obyczaje stawiały go na równi z młodym margrabią, że może tyleż posiadał piękności i wdzięku, co tamten, a tylko urodzeniem i bogactwem niższy był od niego; ale pomimo tego, tem więcej zazdrościł mu tych korzyści, któremi sam tylko przypadek rozporządza.
Bezustannie zajęta swoim synem, pani Bastien dostrzegła zmianę, jaka w duszy jego zaszła, a którą objawiał częstem oddawaniem się tak nowemu dla niego smutkowi. Skromny ogródek nie brzmiał już jak dawniej tym radosnym śmiechem, jaki żywe i krzykliwe zabawy, w których młoda matka zawsze miewała udział, dawniej wywoływały.
Po skończonej pracy, Fryderyk w chwilach wypoczynku zajmował się więcej czytaniem; nieraz jednak pani Bastien widziała, że jej syn, z głową opartą na ręku, więcej, niż kwadrans w jedną i tęż samą wpatrywał się stronicę.
Wtedy Marja, powodowana coraz żywszym niepokojem, mówiła do swego syna:
— Moje dziecię, uważam, że jesteś smutny, zamyślony i milczący... Nie jesteś już tak wesoły jak dawniej.
Fryderyk uśmiechnął się na to z pewnym przymusem i odpowiadał:
— Kochana matko, niekiedy, równie jak ty sama, jestem zdziwiony, że umysł mój tak poważny przybiera kierunek... ale nie można się temu dziwić... nie jestem już dzieckiem... rozum zaczyna przychodzić do głowy.
Fryderyk, który dawniej zawsze mówił prawdę, teraz już zaczynał kłamać.
Dotąd, będąc dzieckiem, a następnie młodzieńcem, wszystkie swoje błędy szczerze wyznawał matce, która była powiernicą wszystkich jego uczuć... lecz na samą myśl, ażeby jej miał wyjawić gorzkie uczucia, jakie obudziły w nim odwiedziny w zamku Pont-Brillant, albo żeby je sama odgadła, Fryderyk doznawał jakiegoś dotkliwego wstydu, jakiejś nadzwyczajnej trwogi. Widząc zaś nadto dobrze, jak go matka ubóstwiała, tem więcej się lękał, ażeby czegoś nie stracił w jej opinji i nie wahałby się zapewne wyznać największego nawet błędu, gdyby ten był skutkiem uwiedzenia, ale wołałby raczej umrzeć, niż wyjawić udręczenia zazdrości; wystrzegając się zatem z obawy zasmucenia swej matki, używał dotąd wszystkich sił, całego uporu swego stałego charakteru i wszystkich środków umysłu, ażeby ukryć starannie tę bolesną ranę, która już zaczynała mu dolegać; lecz daremna byłaby wszelka jego praca w celu utajenia swych uczuć, przed przenikliwem okiem kochającej matki, gdyby Marja nie została w błąd wprowadzoną, a zarazem uspokojoną przez doktora Dufour.
— Niech się pani wcale nie troszczy — mówił z najszczerszem przekonaniem doktór, któremu zwierzyła swój niepokój — Fryderyk pozostaje pod wpływem krytycznej epoki, w jakiej się obecnie znajduje... Ostatnie chwile wzrostu i zbliżający się wiek męski, wywołuje często nagłą i uderzającą zmianę w charakterze młodzieńców; najotwartsi i najweselsi stają się ponurymi i skrytymi; doznają oni jakiejś nieopisanej trwogi, niepojętego smutku, ulegają koniecznej potrzebie oddania się własnym myślom i szukają samotności... Powtarzam zatem, niech się pani nie trwoży bynajmniej tem zjawiskiem, które wprawdzie jest dosyć dziwne... Przedewszystkiem, niech pani wcale nie okazuje, jakobyś tę zmianę, która cię w synu twoim zadziwia, spostrzegła; niepokoiłoby go to; zostawmy to wszystko czasowi: przesilenie, które zresztą jest nieodzowne, dosięgnie swej mety i zobaczy pani, że Fryderyk odzyska dawną wesołość, tylko głos jego zmężnieje i stanie się dźwięczniejszy. Niech pani będzie spokojna, ja ręczę za wszystko.
Omyłka doktora tem łatwiej usprawiedliwić się daje, że symptomaty, które tak zatrważały matkę, bardzo były podobne do tych, jakie się w wielu chłopcach objawiają, kiedy ci przechodzą do wieku męskiego.
Pani Bastien zaś tem więcej ufać musiała takiemu tłumaczeniu, że prawdziwej przyczyny, która zrządziła taką zmianę w jej synu, nie domyślała się bynajmniej.
Wszakże przemiana ta nie okazała się zaraz bezpośrednio po zwiedzeniu zamku; przeciwnie, odbyła się ona powoli, prawie nieznacznie, a z dniem, w którym panu Bastien zaczęła się niepokoić, upłynęło już przeszło miesiąc czasu od owej wycieczki do Pont-Brillant; zatem pomiędzy tą przechadzką a ponurym smutkiem Fryderyka, nie zdawał się zachodzić żaden związek, zwłaszcza, że i młodzieniec czynił wszelkie usiłowania, ażeby ukryć swoją tajemnicę.
Zresztą jakże mogła pani Bastien przypuszczać, ażeby jej syn, którego sama wychowała, którego charakter był tak wzniosły, tak szlachetny, mógł ulec zazdrości?
Uspokojona przez pana Dufour, w którym pokładała zupełne zaufanie, śledząc rozmaite zmiany stanu swego syna z macierzyńską troskliwością, starannie ukrywała przed nim obawę, jaką nią miotała, kiedy go widziała tak zmienionym, i z rezygnacją oczekiwała jego uleczenia.
Usprawiedliwione w ten sposób mylne przekonanie doktora Dufour, które teraz podzielała i pani Bastien, pociągnęło za sobą bardzo smutne skutki.
Uwolniony od ustawicznych badań i przenikliwej troskliwości swej matki, Fryderyk mógł się już na ślepo oddać potokowi, który go z sobą porywał.
Nieszczęśliwy młodzieniec chciał jeszcze szukać roztargnienia w nauce, ale i nauka stała mu się wkrótce nieznośną... jego umysł w inną zwrócony był stronę... a zresztą on myślał sobie w duszy:
— Czegokolwiek się nauczę, jakiekolwiek będą moje wiadomości, z tem wszystkiem zawsze będę tylko Fryderykiem Bastien, nędznym pół-chłopem, który już naprzód skazany jest na życie ubogie i nieznaczące... kiedy tymczasem ten młody margrabia chlubi się blaskiem znakomitego imienia, słynnego już od wieków, chociaż sam w niczem się do tego nie przyczynił.
Nakoniec Fryderyk przywołał sobie na pamięć rozmaite przedmioty z zamku Pont-Brillant, przypominające czasy rycerskie, zbrojownię, obrazy familijne, broń, słowem wszystkie dowody, przemawiające za historycznem znaczeniem i historyczną sławą tego starożytnego i potężnego rodu; wtedy nieszczęsny młodzian, boleśnie upokorzony swojem niskiem urodzeniem, po raz pierwszy w życiu upadł pod ciężarem smutnego zniechęcenia.
— Dlaczegóż — myślał w duchu — ten młody margrabia, który już jest przesycony otaczającym go zbytkiem, który nie dba o niego wcale, dlaczego on posiada te skarby wszelkiego rodzaju, z których tysiączna część, moją matkę, mnie i tylu innych ludzi uczyniłaby szczęśliwymi? dlaczego i jakiem prawem ten młody człowiek posiada ten cały przepych? Czy zarobił na niego własną pracą?... Nie, nie. Ażeby wszystkiego używać, ażeby zaspokoić każde pragnienie, tyle sobie tylko zadał pracy, że przyszedł na świat. Dlaczegóż jemu wszystko, nie innym? Dlaczego tam tyle zbytku, kiedy tu moja matka jest zniewoloną ważyć każdy kawałek chleba, z którego chce uczynić jałmużnę biednemu?
Te tak gorzkie, tak bolesne spostrzeżenia, jakie Fryderyk czynił nad ogromną nierównością położenia ludzi, ciągle podniecały jego zazdrość, zwiększały jej truciznę, podnosiły ją prawie do nienawiści, i skutkiem nowych wypadków miały się jeszcze głębiej w sercu jego wkorzenić.