Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ
TOM IV.
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA ZŁOTA 7/9.








VIII.

Mężczyzna z cygarem i kobieta w żałobie, przeszedłszy około siebie, postąpili około dziesięciu kroków, każdy w swoją stronę; poczem mężczyzna, wracając do swojej pierwszej myśli, obejrzał się jeszcze raz za nieznajomą. Ta, w tejże samej chwili również się obejrzała; lecz widząc, że człowiek, który zwrócił jej uwagę na siebie uczynił to samo poruszenie, odwróciła spiesznie głowę i puściła się w dalszą drogę krokiem nieco przyśpieszonym.
Lecz w chwili, kiedy miała przechodzić ulicę, ażeby wejść do ogrodu Luxemburskiego, nie mogła oprzeć się mimowolnej chęci obejrzenia się powtórnie; dlatego też zobaczyła zdaleka mężczyznę z cygarem, stojącego na temże samem miejscu i ścigającego ją oczyma. Niezadowolona z tego, że ją dwa razy już zdybano na uczynku, spuściła śpiesznie swój czarny woal, i przyśpieszywszy kroku weszła do ogrodu Luxemburskiego.
Mężczyzna, po chwili wahania, zwrócił się nagle i szybkim krokiem zbliżył się do kraty ogrodu, za którą ujrzał tęż samą kobietę, idącą wielką aleją, zmierzającą do obserwatorjum.
Jeden z tych niepojętych instynktów, które często ostrzegają nas o tem, czego widzieć nie możemy, natchnął młodą kobietę tą nieomylną prawie pewnością, że ją ścigano; i już miała ulec swej chęci, gdy wtem usłyszała szybki chód za sobą, a potem ujrzała kogoś obok niej przechodzącego.
Był to właśnie ten sam mężczyzna, który, uszedłszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, zwrócił się prosto ku młodej damie. Ta nagle zboczyła na lewo, lecz nieznajomy udał się w tęż samą stronę, zbliżył się do niej śmiało i, zdjąwszy kapelusz, rzekł z największą grzecznością:
— Przepraszam panią stokrotnie, że ośmielam się zaczepić panią w ten sposób.
— Prawdziwie... ja... nie mam zaszczytu znać pana.
— Pozwól mi, pani, jedno tylko uczynić pytanie.
— Ależ... panie... ja nie wiem...
— Nie potrzebowałbym nawet czynić tego pytania, gdybyś tylko pani raczyła podnieść swą zasłonę.
— Panie...
— Nie sądź pani, że czynię to skutkiem natrętnej ciekawości; niezdolny jestem dopuścić się takiego postępku; ale przed chwilą dopiero, przechodząc obok pani na ulicy Vaugirard, zdawało mi się, że miałem już szczęście spotkać panią gdzieindziej, a ponieważ było to w okolicznościach nadzwyczajnych...
— Ah! panie — odpowiedziała dama w żałobie, przerywając nieznajomemu — jeśli mam wyznać prawdę, zdaje mi się także...
— Że mnie pani już dawniej widziała?
— Tak jest.
— W Brazylji? przed ośmiu miesiącami?
— O kilka mil od Valparaiso.
— Na schyłku dnia?
— Nad brzegiem jeziora, otoczonego skałami.
— Kiedy banda cyganów uderzyła na pojazd, w którym pani się znajdowała.
— Lecz przybycie licznego orszaku podróżnych jadących na mułach, których dzwonki słychać już było od pewnego czasu, spłoszyło tych rabusiów. Orszak ten przybywający z Valparaiso, spotkał się z nami.
— Podobnie jak panią przed chwilą spotkałem na ulicy Vaugirard — dodał nieznajomy z uśmiechem — i dla większego bezpieczeństwa, jeden z podróżnych ofiarował się z trzema innymi ludźmi towarzyszyć osobom, znajdującym się w powozie do najbliższej wioski.
— Tym zaś podróżnym pan byłeś. Teraz przypominam to sobie doskonale, chociaż miałam przyjemność widzieć pana przez krótką tylko chwilę, gdyż w Brazylji noc bardzo prędko zapada...
— I noc ta była bardzo ciemna, kiedyśmy przybyli do wsi Balameda, jeżeli sobie dobrze przypominam.
— Nie pamiętam nazwiska tej wioski; lecz zachowałam w żywej pamięci i nigdy nie zapomnę uprzejmej usługi pana, gdyż odprowadziwszy nas do samej wsi, musiałeś pan później gonić za swoim orszakiem, który, jak mi się zdaje, udawał się w stronę północną?
— Tak jest, pani.
— I spodziewam się, że go pan dopędziłeś bez żadnego przypadku? Myśmy się bowiem bardzo obawiali o pana. W okolicach tych drogi są tak niebezpieczne, tyle tam przepaści, a potem i owi rozbójnicy mogli jeszcze czatować w skałach.
— Nie, pani, połączyłem się z moim orszakiem bez najmniejszego przypadku, tylko mój muł musiał nieco przyśpieszyć kroku.
— Rzeczywiście, przyznaj pan, że to szczególne zdarzenie, ażeby w ogrodzie Luxemburskim odnawiać znajomość zabraną w pustyniach Brazylji.
— I bardzo szczególne, pani. Ale oto śnieg zaczyna padać; czy pani pozwoli ofiarować sobie rękę i mój parasol? będę miał zaszczyt odprowadzić panią, jeżeli pani zezwoli, do pierwszego placu gdzie znajdziemy dorożkę.
— Doprawdy panie, nadużywam grzeczności pańskiej — odpowiedziała młoda kobieta, przyjmując ofiarę nieznajomego — widać, że równie w Brazylji jak w Paryżu korzystać będę z grzeczności pana.
To powiedziawszy, oboje, prowadząc się pod rękę, zwrócili się ku najbliższej stacji dorożek, znajdującej się w bliskości jednej z galerji Odeonu. Tu jeden tylko stał powóz; dama wsiadła do niego, gdy towarzysz jej przez delikatność zdawał się wahać, co ma począć, ona rzekła do niego uprzejmie:
— Jakże, panie, na co pan czeka? Wszakże tu niema więcej dorożek, czy pan nie wsiądzie ze mną?
— Nie śmiałem prosić panią o tę łaskę — odpowiedział mężczyzna, wsiadając skwapliwie do powozu. Poczem dodał — gdzież się pani każę zawieść?
— Racz pan kazać podjechać tylko na róg ulicy Rivoli — odpowiedziała z niejakiem pomieszaniem — od strony placu Zgody. Zaczekam pod arkadami dopóki śnieg nie przestanie padać; mam bowiem jeszcze kilka interesów w tej części miasta.
Po udzieleniu dorożkarzowi stosownego polecenia, powóz ruszył ku prawemu brzegowi Sekwany.
— Czy wie pan — rzekła młoda kobieta — że znajduję spotkanie nasze nader dziwnem.
— Uznając w zupełności całą dziwaczność tego spotkania, zdaje mi się ono jednak bardziej przyjemnem niż dziwnem.
— Wie pan, mówiąc pomiędzy nami, grzeczność taka jest zbyteczna; dobra ona jest dla ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty, i przyznam panu, że jeżeli czujesz się skłonnym zaspokoić moją ciekawość, w takim razie tyle mam uczynić panu pytań, że zapewne nie odpowiedziałbyś na połowę z nich, gdy nadejdzie chwila naszego rozstania.
— Nie powinna była mi pani tego mówić; gdyż uczynisz mnie pani bardzo rozwlekłym, dlatego tylko, ażebym się pani mógł lepiej dać poznać.... W nadziei, że ciekawość pani...
— Natchnie mnie chęcią spotkania pana po raz drugi, jeżeli mi pan dzisiaj wszystkiego nie opowie? Wszakże taka była myśl pańska?
— Tak jest, pani.
Dama w żałobie uśmiechnęła się smutnie i dodała:
— Lecz, chcąc się trzymać pewnego porządku, zapytam pana naprzód, poco byłeś w Brazylji? Wracam właśnie z tych odludnych krajów, kiedym pana przed ośmiu miesiącami spotkała, ponieważ zaś wiem, że mało jest podróżnych, zwiedzających te pustynie, pan zrozumie przeto i wybaczy moje pytanie, jeśli ono może się panu wydawać niedelikatnem...
— Zanim pani odpowiem, powinienem przedewszystkiem powiedzieć pani przynajmniej kilka słów o moim charakterze, inaczej mogłaby mnie pani poczytać za jakiego szaleńca.
— Jakto, panie?
— Powinienem pani oznajmić, że mnie trawi ciągła potrzeba ruchu i zmiany pobytu, która, szczególniej od lat kilku, nie pozwala mi nawet jednego miesiąca pozostać na miejscu. Słowem, pani, ja mam namiętność, manję podróżowania.
— Ah! panie.
— Co takiego? pani.
— Doprawdy, spotkanie się nasze jest coraz dziwniejsze.
— Dlaczego?
— Ta niezwalczona potrzeba działania, ruchu, ten wstręt do spoczynku jest równie mnie, jak i panu właściwym i, podobnie jak pan, znalazłam w podróżach bardzo pożyteczne dla mnie roztargnienie.
Tu młoda kobieta stłumiła głębokie westchnienie.
— O! nieprawdaż pani, że to życie błędne, awanturnicze jest pięknem i ciekawem życiem? Nieprawdaż, że kiedy kto raz skosztuje jego wdzięku, wszelki inny byt staje się dla niego niemożliwy?
— Tak jest, pan ma słuszność — odpowiedziała smutnie młoda kobieta — w tem życiu czynnem, znajduje się przynajmniej zapomnienie; gdy tymczasem w spoczynku, jeśli się ma przykre wspomnienia, oblegają nas wtedy ze wszystkich stron i z większą jeszcze siłą panują nad nami; dlatego też ja nienawidzę spoczynku.
— Co pani mówi? Miałażbyś pani, jak ja nienawidzieć bytu spokojnego, ponurego, odrętwiałego, który podobny jest do pobytu ostrygi na ławie piasku, lub do bytu ślimaka w jego skorupie?
— Ah! nieprawdaż, panie, że działalność, ruch, to tak jak zawrót, który nas porywa i unosi zdala od smutnej rzeczywistości.
— A odrętwiałość, gnuśność — to śmierć prawdziwa.
— O! gorzej niż śmierć, gdyż razem z niemi dręczy człowieka i letarg albo raczej odrętwiałość duszy.
— A jednak — zawołał towarzysz młodej kobiety, ulegając pod tajemnym wpływem, który z trudnością tylko zdołał powściągnąć — nie mamyź ludzi... lecz co mówię, to nie są ludzie, to nie są istoty żyjące, które po całych miesiącach, po latach całych pozostają na jednem miejscu, w pewnym rodzaju zachwytu kontemplacyjnego, unosząc się z rozkoszą nad wdziękiem ulubionego far niente.
— Czy są tacy ludzie — odpowiedziała kobieta w żałobie, z jakimś smutnym zapałem — ludzie, których nieuleczalna gnuśność przykuwa na całe życie do jednego miejsca, a którzy jeszcze mają odwagę wysławiać przed nami szczęśliwość swej ociężałości, nieszczęsną ociężałość, która paraliżuje wszelką energję, wszelkie wspaniałomyślne postanowienie, nieszczęsną gnuśność ciała i duszy, która jednoczy się z okrutnym egoizmem, z egoizmem najobojętniejszym! Tak, tak, panie, są tacy ludzie, wiem o tem aż nadto dobrze!
— I pani także?...
— Jakto?
— Miałażbyś i pani mieć sposobność poznania jak dalece trudnemi do uleczenia są te charaktery, w których siła gnuśności opiera się wpływowi najsilniejszej woli?
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ponieważ dojrzeli jakieś dziwne podobieństwo w swojem położeniu.
Lecz młoda kobieta pierwsza przerwała to milczenie, odezwała się z uśmiechem:
— Słuchaj pan, nie mówmy o tem, gdyż budzi to zbyt bolesne wspomnienia w mej duszy.
— Tak, tak, nie mówmy o tem, bo i ja mam przykre wspomnienia, a wspomnień tych unikam jak hańby, jak podłości jakiej, ponieważ hańbą jest i podłością mieć myśl często zajętą tymi, których nienawidzimy, którymi pogardzamy! Ah! bodajbyś pani nigdy nie doświadczyła tej mieszaniny żalu, wstrętu i miłości, które życie czynią niekiedy nieznośnem.
Młoda kobieta słuchała swego towarzysza z coraz większem zdumieniem: mówiąc o sobie, zdawał się i o niej mówić; lecz wstrzemięźliwość którą musiała zachować w stosunkach z człowiekiem nieznajomym nie pozwalała odpowiedzieć z równem zaufaniem na jego ostatnie zwierzenie; dlatego też, już to dla utajenia swoich uczuć, już nareszcie dla zaspokojenia wzrastającej ciekawości, rzekła do niego:
— Pan mówi o nienawiści i miłości jednocześnie, jakże można kochać i nienawidzieć? czy może istnieć podobna sprzeczność.
— O! mój Boże! — odpowiedział nieznajomy z goryczą i mimowolnie uniesiony prądem swoich myśli — czyliż serce ludzkie nie jest zagadką, nie jest niezgłębioną otchłanią? Od czasu jak świat jest światem, ustawicznie rozprawiają o tem, jak niekiedy charaktery najsprzeczniejsze czują do siebie wzajemny pociąg. Częstokroć to co słabe, szuka tego co jest pełne siły, co popędliwe i gwałtowne, szuka tego co łagodne i lękliwe. Czy to potrzeba przeciwieństw, czy też urok pokonanych trudności wywołują to wzajemne do siebie zbliżenie? Któż to może wiedzieć? Czemuż niektóre osoby charakteru zupełnie różnego od naszego wywierają na nas jakiś nieodgadniony wpływ! o! tak, prawdziwie nieodgadniony, gdyż złorzeczymy im, litujemy się nad niemi, gardzimy niemi, nienawidzimy ich, a jednak obejść się bez nich nie możemy, albo jeżeli się obejdziemy, to czujemy po nich tyle niemal żalu, ile nienawiści, i kiedy zaczniemy marzyć o rzeczach niemożliwych, pragniemy wtedy jednej rzeczy na świecie, to jest uzyskać dosyć nad niemi władzy, ażeby je przeistoczyć, uczynić je podobnemi do siebie, i udzielić im tego, czego nie posiadają; ale niestety! są to tylko marzenia, które służą jedynie do chwilowego zapomnienia o zbyt smutnej rzeczywistości.
Wymówiwszy te słowa, nieznajomy nie mógł utaić łzy, która stoczyła się po jego licach, i pogrążył się w milczeniu.
Młoda kobieta była coraz bardziej wzruszona, a wzruszenia tego zaczęła już doznawać na bolesny i z głębi duszy pochodzący dźwięk głosu swego towarzysza, kiedy jeszcze mówił o tych kontrastach, które wzajemny wpływ na siebie wywierają; i tym razem nieznajomy zdawał się być echem jej własnej myśli. To podobieństwo wzajemnego położenia silnie ją zajęło; to też, nie chcąc zdradzić własnej tajemnicy, a pragnąc odgadnąć tajemnicę swego towarzysza, rzekła do niego po chwili:
— I ja słyszałam już nieraz o takich kontrastach, które tem trudniejszemi stają się dla mnie do wytłumaczenia, że, według mojego przekonania, jedynym warunkiem możebnego szczęścia powinnaby być zupełna harmonja charakteru.
Lecz młoda kobieta zatrzymała się nagle, i zarumieniła się, żałując słów swoich, które można było poczytać (co przecież daleko było od jej myśli) za pewien rodzaj zachęty dla nieznajomego, zwłaszcza, że oboje zastanawiali się już kilkakrotnie nad podobieństwem swoich skłonności. Obawa ta była przecież zbyteczną, gdyż taki obrót rozmowy pogrążył jej towarzysza w widocznem roztargnieniu.
W tej chwili dorożka zatrzymała się przed ostatnią arkadą ulicy Rivoli, a gdy stangret przyszedł otworzyć drzwiczki:
— Jakto? — zawołał nieznajomy, ocknąwszy się ze swego marzenia i ze zdziwieniem spoglądając na swą towarzyszkę — już? Poczem skinąwszy na dorożkarza, ażeby zamknął drzwiczki napowrót, powiedział — przebacz mi, pani, nie umiałem korzystać z ostatnich chwil rozmowy, którą mnie pani raczyła zaszczycić; lecz mimowolnie uległem pod wpływem niektórych wspomnień. Mam nadzieję, że mi pani nie odmówi stosownego wynagrodzenia, pozwalając mi złożyć sobie moje uszanowanie w jej domu...
— Dla wielu powodów... jest to... panie... zupełnem niepodobieństwem.
— Błagam panią, nie odmawiaj mi pani tej łaski; zdaje mi się, że położenie nasze jest tak do siebie podobnem zresztą, ja pani tyle jeszcze mam powiedzieć o powodach tej podróży do Brazylji, o których pani chciała wiedzieć; nakoniec spotkanie nasze jest tak dziwne, że to wszystko skłoni panią, nie wątpię o tem bynajmniej, do wyświadczenia mi żądanej łaski. Nie śmiałbym nalegać o nią z tytułu tej małej usługi, którą miałem szczęście oddać pani kiedyś, a o której pani raczyłaś sobie przypomnieć.
— Nie jestem wcale niewdzięczna, wierzaj mi pan. Nie taję nawet, że miałabym wielką przyjemność widzieć pana jeszcze, a jednak, powinnam wyrzec się tej nadziei.
— Ah! co pani mówi!
— Lecz mogę panu uczynić jednę propozycję... dziś jest poniedziałek.
— Cóż tedy...
— Bądź pan we czwartek w południe... tutaj... pod temi arkadami.
— Będę... panie... będę...
— Jeśli mnie pan w godzinę potem nie ujrzy, wtedy bądź pan przekonany, że się już nigdy nie zobaczymy.
— I dlaczegóż to, pani?
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, lecz cokolwiek nastąpi, bądź pan przynajmniej pewien, że jestem bardzo szczęśliwa, iż mogłam panu podziękować za usługę, której nigdy nie zapomnę.
— Jakto, pani, czyliż to być może, ażebym pani już nigdy nie zobaczył, ażebym panią opuścił, nie dowiedziawszy się nawet o jej nazwisku?
— Jeżeli się już nigdy zobaczyć nie mamy, pocóż pan ma wiedzieć moje nazwisko? jeżeli zaś przeciwnie, spotkamy się jeszcze we czwartek, powiem panu kim jestem, i jeśli pan będzie sobie życzyć, pozostaniemy nadal w stosunkach, któreśmy tak daleko stąd zawiązali i odnowili w tak niespodziewanem spotkaniu.
— Dziękuję pani przynajmniej za tę nadzieję, jakkolwiek ona jest niepewną, nalegać dłużej nie będę, i żegnam panią do przyszłego czwartku.
— Do czwartku, panie.

I rozeszli się.

IX.

Nazajutrz po widzeniu się dwojga podróżnych, którzy się spotkali w Brazylji, następująca scena miała miejsce w domu pod Nr. 57, przy ulicy Vaugirard na czwartem piętrze.
W oddaleniu słychać było uderzenie trzech kwadransy na czwartą zrana.
Młody człowiek rzadkiej piękności pisał przy świetle małej lampki.
Nie potrzebujemy, zdaje się mówić, że tym młodym człowiekiem był pan Michał Renaud, ów poczciwy, lecz zawsze milczący lokator, który zawsze wychodził z domu przed czwartą zrana i nie wracał przed północą.
Michał Renaud pisał więc przy świetle małej lampki, szykując w ogromnym rejestrze handlowym mnóstwo cyfr różnorodnych w oznaczonym porządku i przenosząc potem na czysto inne rachunki z bruljonów; słowem, zajmował on się czynnością rachunków handlowych.
Już dwa czy trzy razy ta nudna praca skleiła oczy i znużyła ręce Michała, lecz mężnie odparł napadającą go senność, poprawił wełnianą kołdrę, którą obwinął sobie nogi, ażeby mu nie zziębły, chuchnął w palce, które mu tężały od zimna i zabrał się na nowo do roboty; ognia nie było wcale w jego małym pokoiku; zimno było przerażające i szyby iskrzyły się w rozmaitych wzorach, które mróz na nich wycisnął.
Pomimo całego ciężaru tej pracy, prowadzonej w ciągu przykrej nocy zimowej, twarz Michała wyrażała zadowolenie wewnętrzne i spokojne szczęście; wkrótce po trzech kwadransach na czwartą, młody człowiek wstał od stołu, z twarzą uprzejmą i uśmiechającą się, jak gdyby chciał komuś przyjaźnie powiedzieć dzień dobry, zbliżył się skwapliwie do kominka i swoim bukszpanowym nożem uderzył dwa razy w ścianę odgraniczającą dom, w którym mieszkał, od domu sąsiedniego.
Prawie natychmiast odebrał w odpowiedzi dwa inne uderzenia.
Michał uśmiechnął się na to z wyrazem takiego zadowolenia, jak gdyby usłyszał jakie najprzyjemniejsze słowa. Zapewne chciał znowu na to odpowiedzieć, ponieważ już podniósł w tym celu trzonek swego noża, gdy wtem lekkie, prawie tajemnicze uderzenie dało się słyszeć po dwóch nieco mocniejszych i pełniejszych.
Michał zarumienił się, oczy jego zaiskrzyły się; zdawałoby się że doznał jakiejś miłej i nadspodziewanej łaski i z wyrazem najtkliwszej wdzięczności odpowiedział na nie kilku przyśpieszonemu uderzeniami, równie prawie gwałtownemi, jak bicie jego serca.
Ta namiętna strategika byłaby się pewnie długo jeszcze odbywała i z coraz większym zapałem, gdyby nie została nagle wstrzymaną jednem krótkiem wdzięcznem uderzeniem, które się rozległo w przeciwnej stronie muru, jakby nakazujące jakie napomnienie.
Michał z uległością słuchał tego rozkazu i zawiesił na chwilę wybuchy radości.
Wkrótce atoli cztery wyraźne, powolne uderzenia, jakby uderzenia zegaru i wydane nakształt znaków sygnałowych z drugiej strony ściany, położyły koniec tej tajemniczej rozmowie, godnej czasów lóż masońskich.
— Bardzo słusznie — rzekł do siebie Michał — już czwarta godzina dochodzi.
I z pośpiechem zajął się ułożeniem swoich rejestrów, tudzież uporządkowaniem swego mieszkania, z którego wkrótce miał już się oddalić.
W ciągu tych przygotowań zaprowadzimy naszego czytelnika na czwarte piętro sąsiedniego domu, pod Nr. 59, do mieszkania pani de Luceval, oddzielonego od mieszkania Michała Renaud dość grubym murem.
Ta młoda kobieta, mająca wówczas lat dwadzieścia jeden skończonych, zawsze była bardzo piękna; lecz tusza jej zmniejszyła się nieco.
Florencja, równie jak jej sąsiad, zabierała się już do wyjścia z domu. Lampa z kapturem, bardzo niska i bardzo jasna, podobna do lamp, jakich używają malarze, nakładający farby na gotowe rysunki, oświecała duży stół, na którym leżały w nieładzie porozrzucane rozmaite piękne litografje na wpół kolorowane, farby wodne rozrobione na fajansowej palecie, dalej mnóstwo rozpoczętych robót krzyżowych i stosy zeszytów muzycznych, przeznaczonych do przepisania w nich rozmaitych nut, a z których wiele było już ukończonych.
Pokoik zastawiony ubogiemi sprzętami, był nadzwyczajnie czysty; na małem łóżeczku, już starannie przez Florencję posłanem, leżała jej salopa i kapelusz.
Układając wesoło w rozmaitych pudełkach swoje akwarelle, kajety muzyczne i roboty krzyżowe, młoda kobieta dmuchała żwawo w swoje piękne paluszki zarumienione od zimna, które równie mocno czuć się dawało w jej mieszkaniu, jak w mieszkaniu sąsiada, gdyż i u niej także ognia wcale nie było.
Musiała ona znajdować wielką różnicę pomiędzy przeszłem a teraźniejszem życiem swojem, jeśli sobie przypomniała wygody i zbytkowność pałacu Luceval, tak sprzyjające rozwinięciu się tej gnuśności, która niegdyś stanowiła jej rozkosz.
A jednak Florencja zdawała się być równie szczęśliwą jak wtedy, kiedy, pogrążywszy się w swoim miękkim fotelu, złożywszy swoje nóżki na aksamicie, używała swego drogiego far-niente, lub jak wtedy, kiedy, przespawszy cały długi poranek, przypatrywała się niedbale słońcu igrającemu śród liści jej powabnego ogródka, lub przysłuchiwała się szmerowi kaskady, wtórującemu wesołemu śpiewowi ptactwa.
Tak jest, ten leniuch, ten śpioch, co dawniej spędzał całe ranki na pieszczeniu się w swojem wygodnem łóżeczku, w błogiem cieple edredonów, lub na grzaniu się przy ogniu swego gustownego kominka, przysłuchując się przeraźliwemu skrzypieniu mrozu pod oknami, lub czytając w najcieplejszym kąciku swego wykwintnego salonu; tak jest, ta gnuśna kobieta, która uważała za wielkie utrudzenie, jeśli miała gdzie wyjechać miękkim i eleganckim powozem, słowem nasza próżniaczka, nie zdawała się bynajmniej żałować swoich straconych przepychów, owszem, wesoło nucąc, obejrzała sprężyny swoich drewnianych kaloszy, i wydobyła z pokrowca swój lekki parasol, zasłaniający ją od śniegu i deszczu.
Skończywszy te ostatnie przygotowania, Florencja, rzuciła okiem przelotnie w zwierciadełko, stojące na kominie, pociągnęła dłonią po swoich gęstych jasnych włosach, równie połyskujących, równie czystych, pomimo tak rannego wstania, jak gdyby je najzręczniejsza panna służąca uczesała, poczem, musimy zdradzić tę słabość, młoda kobieta przeciągnęła obie ręce, wyprężywszy nieco piersi i plecy ku tyłowi i przechyliwszy swą piękną głowę ku lewemu ramieniu jakby ostatnie pożegnanie dawnych swoich zwyczajów.
Nareszcie Florencja wydała lekkie westchnienie pełne słodyczy i przymilenia, jak gdyby przez nie chciała powiedzieć:
— Ah! jakby mi było przyjemnie pozostać w ciepłem łóżku, zamiast wychodzić o czwartej godzinie w porze tak szkaradnej.
Trudno byłoby opisać opieszały wdzięk tego poruszenia i powabnego grymasu, który tłumiąc nieznacznie poziewnie osiadł przez chwilę na różanych ustach tej pięknej istoty.
Wkrótce atoli, wyrzucając sobie zapewne te leniwe żale i to zbyt wielkie przywiązanie do swego mieszkania, Florencja włożyła śpiesznie kapelusz na głowę, okryła się salopką, przypięła swoje maleńkie kalosze, wzięła parasol w rękę, zapaliła małą latarkę, zgasiła lampę i lekko przebiegła na dół wszystkie cztery piętra.
W tej chwili czwarta godzina uderzyła na wieży Luxemburskiej.
— Mój Boże, już czwarta godzina — rzekła Florencja zszedłszy ze schodów, poczem swoim miłym i świeżym głosem zawołała — proszę mi otworzyć.
Wkrótce potem zamknęły się za nią drzwi domu.
Grudzień zbliżał się już ku końcowi.
Noc była bardzo ciemna, przeraźliwy i zimny wiatr huczał po pustych ulicach, oświeconych jeszcze gdzie niegdzie gazowemi latarniami.
Gdy pani de Luceval wyszła, kaszlnęła lekko jak gdyby dawała umówiony znak.
Odpowiedziano jej głośniejszem nieco i męskiem: hum... hum.
Ale noc była tak ciemna, że Florencja zaledwie mogła dojrzeć Michała, który, wyszedłszy z domu przed chwilą, i stojąc na drugiej stronie ulicy, odpowiadał w ten sposób swojej sąsiadce.
Wtedy dopiero oboje nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa, puścili się w dalszą drogę, on idąc chodnikiem lewym, ona — prawym.
Na pół godziny przed wyjściem Michała Renaud z mieszkania, zatrzymała się jakaś dorożka w niewielkiej odległości od domu, naznaczonego numerem 57.
W dorożce siedziała młoda kobieta, odziana w ciepłe futro, która powiedziała do stangreta:
— Gdy ujrzysz wychodzącego z tego domu jakiego mężczyznę, pojedziesz za nim zwolna, dopóki ci się nie każę zatrzymać.
Dorożkarz ujrzawszy wkrótce potem przy świetle swoich latarni Michała, wychodzącego z domu i wstępującego na trotuar, udał się za nim środkiem ulicy; kobieta siedząca w powozie, nie spuściła oka z Michała i mając uwagę ciągle zajętą tem, co się działo na lewym chodniku, nie dostrzegła jeszcze pani de Luceval, idącej po prawej stronie.
Tymczasem znowu, zaledwie ta ostatnia zamknęła za sobą drzwi, mężczyzna jakiś, okryty płaszczem, przyśpieszał za nią kroku, udając się ulicą Vaugirard jak gdyby się lękał opóźnić.

Mężczyzna ten nie mógł zatem ani dosłyszeć hasła danego przez Florencję Michałowi, ani też ujrzeć tego ostatniego, który zasłonięty był dorożką jadącą zwolna środkiem ulicy; mężczyzna ten postępował krok w krok za Florencją; dorożka postępowała krok w krok za Michałem.

X.

Michał i Florencja zajęci sobą wzajemnie, chociaż przedzieleni całą szerokością ulicy, nie zwrócili uwagi na tę dorożkę, która posuwała się zwolna w tymże samem co i oni kierunku, zwłaszcza że nie było w tem nic nadzwyczajnego widzieć o tej godzinie dorożki powolnym krokiem zmierzającej do domu.
W chwili kiedy dwoje sąsiadów, śledzonych mimo swej wiedzy, wchodzili na ulicę Tournon, róg tej ulicy zapchany był mnóstwem owych wozów ogrodniczych, które, przybywając wszystkiemi rogatkami, zdążają jak najraniej na targi paryskie. Kobieta, znajdująca się w dorożce, widząc, że stangret jej zatrzymuje się przed tym tłumem, lękała się stracić z oczu Michała, i zawołała na niego, ażeby jej otworzył drzwiczki, zapłaciła mu, wysiadła, i przyśpieszając kroku, udała się za Michałem; lecz dostawszy się na środek ulicy Tournon, ujrzała po raz pierwszy mężczyznę w płaszczu, który prawie na równi z nią postępował. Z początku nie zatrwożyło jej wcale to zdarzenie; lecz ujrzawszy przy świetle latarni, że jakaś kobieta szła przed nim o kilka kroków, i że ta kobieta zdążała równolegle z Michałem Renaud, zaczęła to uważać za bardzo dziwne, odtąd uwaga jej rozdzieliła się mimo jej woli pomiędzy Michała, panią de Luceval i mężczyznę, który w pewnem oddaleniu za nią postępował.
Michał i Florencja opatrzeni byli dobrze przeciwko zimnu; ta w swoim kapeluszu i salopie, tamten w paltocie i szerokiej chustce wełnianej, która mu prawie aż na oczy sięgała, nie widzieli jeszcze wcale, co się za nimi działo, i starali się tylko spojrzeć na siebie wzajemnie, przechodząc pod latarniami i zmierzając ciągle ku ulicy Delfiny.
Mężczyzna w płaszczu, cały zakapturzony, jak mówią Hiszpanie, i pogrążony w głębokiem zamyśleniu, dosyć późno spostrzegł, że jakaś kobieta zdążała za mężczyzną, idącym z przeciwnej strony Florencji; w tej porze zbyt mało bywa przechodniów, ażeby się mógł omylić co do manewrów kobiety w futrze; ale jakież było jego zdziwienie, kiedy przy słabem świetle latarni zdawało mu się, jak gdyby poznawał z wysokiego wzrostu, lekkiego chodu i żałobnego kapelusza kobietę, którą wczoraj dopiero odprowadził dorożką na ulicę Rivoli.
To nowe spotkanie, po wczorajszem widzeniu się, w okolicznościach tak podobnych, zbyt było nadzwyczajnem, zbyt uderzającem, ażeby nie miało obudzić w owym nieznajomym mężczyźnie chęci wyjaśnienia natychmiast jego wątpliwości; dlatego też, nie spuszczając z oka Florencji, szybko przeszedł przez ulicę, i zbliżywszy się do kobiety w futrze, rzekł do niej.
— Pani, na miłość Boską, jedno tylko słówko.
— Co! — zawołała — więc to pan byłeś?
I zdziwieni, oboje zatrzymali się na chwilkę w milczeniu.
Nareszcie mężczyzna odezwał się pierwszy;
— Pani, z tego wszystkiego co się dzieje, i dla wspólnego naszego interesu, powinniśmy się natychmiast szczerze porozumieć z sobą!
— I ja tak sądzę, panie.
— A zatem... pani... ja...
— Strzeż się pan... na bok... wóz idzie — zawołała kobieta w futrze, przerywając swemu towarzyszowi i pokazując mu wóz mleczarki, który nadjechał szybko, dotykając niemal chodnika, przy którym szedł obok niej nieznajomy.
Ten usunął się szybko, ale tymczasem Florencja i Michał, przybywszy na róg ulicy, znikli niespodzianie w chwili rozmowy dwóch ścigających osób, zwłaszcza, że je przy pierwszem zaraz spotkaniu już nieco wyprzedzili.
Kobieta w futrze, spostrzegłszy pierwsza zniknienie Michała, zawołała:
— Nie widzę go już: zgubiłam go.
Słowa te przypomniały jej towarzyszowi, że i jego ściganie musiało podobnegoż doznać losu; rzeczywiście odwrócił się nagle i już nie ujrzał Florencji.
— Pani — zawołał — wyjdźmy prędko na plac, być może, że jeszcze będziemy mieli czas dogonić ich. Pójdź pani, podaj mi pani rękę.
— Biegnijmy, panie, biegnijmy — rzekła młoda kobieta, przyjmując rękę swego towarzysza, i oboje śpiesznie pobiegli naprzód.
Stanąwszy na placu, na którym schodzi się cztery czy pięć ciemnych ulic, nie znaleźli na nim nikogo i przekonali się, jak bezużytecznem byłoby dalsze ściganie.
Wypocząwszy chwilę po biegu, oboje milczeli dosyć długi przeciąg czasu, rozmyślając swobodnie nad tem nowem podobieństwem ich losów.
Nareszcie mężczyzna w płaszczu odezwał się:
— Doprawdy, pani, zaczynam już wątpić, czy to rzeczywistość, czy marzenie tylko.
— W samej rzeczy, panie, nie mogę wierzyć moim własnym oczom, i temu co się dzieje.
— Powtarzam pani, że w tem, co nas od wczoraj spotyka, jest coś tak niepojętego, że powinniśmy się wzajemnie wytłumaczyć.
— I ja, panie, tak myślę; podaj mi pan rękę, cała jestem zlodowaciała, wzruszenie, zdziwienie, niedobrze mi jest, ale, może to jeszcze przejdzie.
— Gdzież pójdziemy, pani?
— Mało mnie to obchodzi, ale pójdźmy na nowy most, na wybrzeża.
I oboje wróciwszy się ulicą Delfiny, prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Przedewszystkiem — rzekła młoda kobieta — powinnam panu wyjawić moje nazwisko, zapewne mało panu na tem zależy, lecz powinieneś pan wiedzieć, kim jestem, nazywam się Walentyna d’Infreville, jestem wdową.
— Wielki Boże! — zawołał mężczyzna w płaszczu, zatrzymując się jak skamieniały — pani!
— Jakto... Cóż to ma znaczyć?
— Pani... jesteś... pani d‘Infreville!
— Dlaczegóż to zdziwienie! Więc nazwisko moje nie jest panu obcem?
— Zresztą... — rzekł mężczyzna w płaszczu, — niema w tem nic dziwnego, że pani nie poznałem ani w Brazylji, ani tutaj, gdyż pierwszy raz, kiedym panią widział, będzie temu lat cztery, nie mogłem widzieć rysów pani, któreś rękoma zasłaniała, a potem to oburzenie, jakie wówczas czułem...
— Co pan mówi? przed czterema laty pan mnie już widziałeś? więc to jeszcze przed naszem spotkaniem w Brazylji?
— Tak jest, pani.
— Gdzie?
— Doprawdy... teraz nie śmiem pani tego przypominać.
— Jeszcze raz pytam, gdzie mnie pan widziałeś?
— U mojej żony.
— U pańskiej żony?
— U pani de Luceval!
— Co, więc pan jesteś?
— De Luceval.
Teraz to już Walentyna stanęła jak martwa, zastanawiając się nad tem dziwnem spotkaniem, które tak bolesne obudziło w niej wspomnienia; nareszcie dodała po chwili z głębokim smutkiem:
— Słusznie pan mówi; za pierwszem naszem spotkaniem u pani de Luceval, nie mogłeś pan rozróżnić moich rysów, ani ja pańskich. Przejęta wstydem, zakryłam moje oblicze, i teraz jeszcze — dodała Walentyna, pochylając głowę, jak gdyby chciała uniknąć spojrzenia pana de Luceval — chociaż tyle lat upłynęło od tego smutnego wieczoru, dziękuję Bogu, że to noc teraz.
— Wierzaj mi pani, że tylko z żalem wzbudziłem w pani tak przykre wspomnienia, a bardzo także przykre i dla mnie samego, gdyż uniesiony żalem i gniewem pana d‘Infreville, ja...
Lecz Walentyna przerwała mu dalszą mowę, i powodowana ciekawością, obawą i współczuciem, zapytała go:
— A Florentyna?
— Właśnie za nią teraz goniłem — odpowiedział pan de Luceval ponuro.
— Za nią? jakto? ta kobieta... to była...
— To była pani de Luceval.
— Ale... dlaczegóż pan za nią goniłeś?
— Więc pani nic nie wie?
— Mów pan, mów...
— Jesteśmy rozłączeni, rozłączeni co do osoby i majątku — odpowiedział pan de Luceval, tłumiąc bolesne westchnienie — trzeba było koniecznie...
— I gdzież Florencja mieszka?
— Przy ulicy Vaugirard.
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna z drżeniem — to szczególne.
— Co pani jest?
— Florencja mieszka przy ulicy Vaugirard, a pod którym numerem?
— Pod numerem 59.
— A Michał mieszka pod numerem 57 — krzyknęła Walentyna.
— Michał? — powtórzył pan de Luceval — Michał Renaud?
— Tak, kuzyn pański. Mieszka na czwartem piętrze pod numerem 57, wczoraj, kiedym pana spotkała, właśnie przekonałam się o tem.
— I moja żona mieszka na tem samem piętrze co on! — rzekł pan de Luceval. Następnie czując, że ręka Walentyny drżała konwulsyjnie i całym ciężarem na nim się opierała, dodał: — mój Boże, co pani jest? siły panią opuszczają.
— Przebacz pan, znużenie, zimno, nie wiem co mi się dzieje, lecz ledwie mogę się utrzymać na nogach, czuję zawrót głowy.
— Miej pani odwagę, jeszcze tylko kilka kroków, przynajmniej do tego sklepu, w którym się świeci, na rogu wybrzeża.
— Będę usiłowała dostać się do niego — odpowiedziała Walentyna słabnącym głosem.
Rzeczywiście wystarczyło jej siły zawlec się do sklepu korzennego, który już był otwarty; znajdowała się w nim kobieta, która przyjęła panią d’Infreville uprzejmie, i zaprowadziła do przyległego pokoju, gdzie udzieliła jej zręcznie potrzebnego ratunku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W godzinę potem, a dzień już był zupełny, sprowadzono przed dom dorożkę, którą pan de Luceval odwiózł Walentynę do jej mieszkania.

XI.

Pani d’Infreville była tak cierpiącą, tak wzruszoną wypadkami tej nocy, że nie mogąc prawie myśli swoich zebrać, prosiła pana de Luceval, kiedy ją odprowadził do domu, ażeby do niej powrócił około godziny ósmej, celem ostatecznego rozmówienia się z nim.
O ósmej pan de Luceval przybył do Walentyny, mieszkającej w małym hotelu przy ulicy Chaussee-d’Antin.
— Jakże się pani ma? — zapytał młodą kobietę ze współczuciem.
— Lepiej, panie, daleko lepiej, i proszę mi przebaczyć moją śmieszną słabość dzisiejszą.
— Czyliż ona nie była prostem następstwem tylu tak nadzwyczajnych wypadków?
— Lecz teraz, posiadam już znowu całą przytomność umysłu, czem dzisiaj rano poszczycić się nie mogłam, i dlatego też zmuszona byłam prosić pana o odłożenie naszej tak potrzebnej i nieodzownej rozmowy do dzisiejszego wieczoru.
— Właśnie przybywam na rozkazy pani.
— Pozwól mi pan uczynić sobie naprzód kilka pytań, potem ja będę odpowiadać. Pan tedy mówisz, że się rozłączyłeś z Florencją? Nie wiedziałam o tem wcale.
— Rzeczywiście, pani, od owego smutnego wieczoru, kiedy panią pierwszy raz u mojej żony spotkałem, ani ona, ani ja, nie mieliśmy żadnej o pani wiadomości.
— Powiem panu zaraz dlaczego.
— Pani to pojmuje, że po tak przykrej scenie, jaka miała miejsce pomiędzy panią, a panem d’Infreville, doszło do gwałtownej sprzeczki między mną a Florencją, i oznajmiła mi, że chce się ze mną rozłączyć, że mamy żyć każde osobno; oznajmiła mi nadto, że pragnie przenieść się do pani i jej matki, przypuszczając, że i pani już z mężem swoim żyć nie będzie.
— Doprawdy? takie były zamiary Florencji?
— Tak jest, pani, gdyż zawsze zdawała się czuć do pani wielkie przywiązanie; lecz, jak się łatwo można domyśleć, nie przyjąłem tej propozycji; Florencja atoli oświadczyła stanowczo, że cokolwiek bądź, rozłączenie nastąpić musi; zaprzeczałem temu, lecz separacja rzeczywiście nastąpiła.
— Ten upór dziwi mnie bardzo we Florencji, nie zgadza on się bowiem wcale z jej zwykłą niedbałością.
— Ah! jakże ją pani mało zna, i jak mało ja sam ją znałem, gdybyś pani znała całą siłę takiego charakteru! Jeszcze przed ową sceną, o której pani mówię, miewaliśmy już bardzo żywe sprzeczki z sobą; powiedziałem już pani, że mam nadzwyczajny pociąg do podróży; najmilszem marzeniem życia mojego byłoby to, gdybym widział, że i Florencja podziela to moje upodobanie, gdyż bardzo ją kochałem, i odbywać zajmujące podróże z ukochaną kobietą, byłoby dla mnie ideałem największego szczęścia; lecz Florencja w nieuleczalnej swojej gnuśności, odpychała zawsze moje projekty; bezwątpienia, ja nie dobrze robiłem, sam to uznałem, ale było już za późno; zanadto obchodziłem się z nią jak z dzieckiem, zanadto byłem mężem, panem, i chociaż ją kochałem do ubóstwienia, zdawało mi się, że dla jej dobra i mojej godności powinienem udawać surowego, nakazującego; cóż pani więcej mam powiedzieć? Przy mojej żywości, popędliwości, jej szydząca ze wszystkiego gnuśność doprowadzała mnie często do najgwałtowniejszych wybuchów. Nazajutrz po owym dniu, w którym widziałem panią u Florencji, udała się do pani; powiedziano jej, że pani tejże samej nocy wyjechała ze swą matką i z panem. d’Infreville; nie mogła się dowiedzieć w którą się pani udałaś stronę; zmartwienie jej było wielkie, i sam tak nad nią ubolewałem, że odłożyłem na jakiś czas oddawna już zamierzoną podróż; później, chcąc nareszcie pokonać upór mojej żony i skłonić ją do moich własnych gustów, oznajmiłem jej mój zamiar; mieliśmy zacząć od niewielkiej podróży do Szwajcarji, byłaby tylko mała przechadzka; spodziewałem się wielkiego sporu, bynajmniej...
— Jakto przystała?
— „Chcesz, ażebym podróżowała, — rzekła do mnie, — dobrze, masz prawo za sobą, jak sam utrzymujesz, spróbuj, dodała swoim szyderskim i niedbałym głosem, lecz powinnam cię uprzedzić, że zanim tydzień upłynie, odwieziesz mnie napowrót do Paryża“.
— I po tygodniu?
— Odwiozłem ją do Paryża.
— I jakże mogła pana zniewolić do tego powrotu?
— O! — zawołał pan de Luceval z goryczą — sposobem bardzo prostym; wyjeżdżamy; na pierwszym noclegu oświadczam jej, że nazajutrz wyjedziemy o godzinie dziewiątej, ażeby nie musiała zbyt rychło wstawać.
— Więc tedy!
— Pozostała tylko czterdzieści osiem godzin w łóżku, w najnędzniejszej karczmie, pod pozorem, że była nadzwyczajnie zmęczona, mówiąc mi ze swoim gnuśnym spokojem, którym mnie do ostateczności przywodziła: „podług kodeksu masz prawo zniewolić mnie, ażebym ci towarzyszyła, lecz prawo to nie ogranicza, o ile mi się zdaje, godzin, które mam spędzić w łóżku“. Co tu na to odpowiedzieć? A mianowicie, co począć przez czterdzieści osiem godzin w tak nędznem miejscu? Niepodobna mi opowiedzieć pani mego gniewu przez te dwie doby. Nie mogłem ani jednego słowa wydobyć z mojej żony i zmuszony byłem biegać po wszystkich kątach tego nędznego miasteczka, ażeby się trochę rozerwać. Jednakże, będąc tak rozgniewanym, nie ustąpiłem wcale; myślałem, że się prędzej znudzi ode mnie, ona lubi zbytek, wygody, pieszczoty; dwa lub trzy takie noclegi w lichych oberżach pokonają cały jej upór.
— Nie wiem, czy to było słuszne.
— Zobaczy pani zaraz. Po upływie tych dwóch najokropniejszych dni, wyjeżdżamy; około trzeciej godziny przybywamy na popas do lichej wiosczyny. Droga była pełna kurzu, włosy Florencji pokryły się nim trochę, wysiada tedy z powozu, żądając, ażeby ją panna wyczesała i uwolniła ją od tego kurzu... Wprowadzają moją żonę do nikczemnej chaty. Tu, nie chcąc się położyć na brudnem i nieczystem łóżku, każe sobie przynieść stary fotel, siada w nim, i uprzedzając mnie, że się czuje coraz więcej znużoną, nie wyruszy stąd prędzej jak za cztery dni; myślałem, że żartuje, ona prawdę mówiła.
— Jakto, panie, przez całe cztery dni?
— Dopiero przy końcu trzeciego dnia straciłem resztę cierpliwości, bo też nie mogłem już dłużej wytrzymać! Trzy dni, pani! całe trzy dni w takiem miejscu! Starałem się, ale napróżno, pokonać opór mojej żony. Cóż miałem począć? zażądać pomocy władzy? kazać gwałtem wsadzić do powozu? Jakież zgorszenie i trzebaby to chyba powtarzać na każdym przeprzęgu; grozić? błagać? daremna praca. Zresztą, cóż pani więcej mam powiedzieć? szóstego dnia po naszym wyjeździe, przybyliśmy z powrotem do Paryża. Wkrótce po naszem przybyciu, otrzymałem smutną wiadomość, cały majątek mojej żony pozostał w ręku jej opiekuna, bankiera powszechnie znanego, który zbankrutował i uciekł, a tym sposobem Florencja została pozbawioną wszystkiego. Ucieszyłem się z tego na chwilę. Żona moja, odtąd bez majątku, będąc ode mnie zawisłą, okaże się może zgodniejszą.
— Znam ja Florencję, i jeśli się nie mylę, nadzieja pana została pewnie zawiedzioną.
— Prawda, pani, Florencja, dowiedziawszy się o stracie swego majątku, zamiast żalu, przeciwnie, zdawała się być zadowoloną. Pierwsze jej wyrazy były następujące: „Spodziewam się teraz, że pan nie będzie się już opierał naszemu rozłączeniu“. Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedziałem, gdyż lituję się nad tobą, i nie chcę narażać cię na nędzę. „Przed utratą mego mienia, byłabym się może jeszcze wahała rozłączyć się z panem, gdyż nie mam nadziei wynalezienia Walentyny; chciałam tylko żyć w spokoju i według własnej woli, i byłabym panu podała pewne warunki: lecz teraz każdy dzień, każda godzina, spędzone w tym domu, byłaby dla mnie upokorzeniem i męczarnią; męczarni tej znosić nie chcę; przystań zatem na powrócenie mi wolności i na odzyskanie swojej własnej“. Ależ, nieszczęśliwa, rzekłem, jakże ty żyć będziesz, będąc przyzwyczajoną do zbytków, do bezczynności? „Żądałam od ciebie, wychodząc za mąż, dziesięciu tysięcy franków złotem, na rachunek mego posagu, odpowiedziała, mam jeszcze część tej sumy i to mi wystarczy“. Ale po wydaniu tych pieniędzy, jakie będą dalsze twoje środki? „Cóż to ciebie obchodzi, odpowiedziała“. Tak, mnie to obchodzi i mimo twej woli muszę cię ocalić, i cokolwiek bądź uczynisz, nie rozłączę się z tobą. „Posłuchaj pan, rzekła wzruszonym głosem, zamiar pana jest szlachetny, i dziękuję panu za to, pan posiada chlubne przymioty, jesteś człowiekiem najzacniejszym w świecie; lecz charaktery nasze, skłonności, są i będą zawsze w takiej niezgodzie, że wspólne pożycie byłoby dla nas nieznośne; co więcej, i to szczególniej skłania mnie do tego postępku, jabym była, panu ciężarem, ponieważ jestem ogołoconą ze wszystkiego. Otóż, wiedz pan o tem, że niema na świecie władzy, któraby mnie skłoniła do dalszego życia z panem w podobnem położeniu; błagam cię tedy, panie de Luceval, rozłączmy się przyjaźnie, a zachowam o panu przynajmniej dobre wspomnienie“.
— Ah! poznaję ją zupełnie, trudno byłoby znaleźć delikatność drażliwszą od jej delikatności. Odmowa ta jakkolwiek przykrą była dla pana, pochodziła przynajmniej ze szlachetnego serca.
— I ja tak myślałem, jak pani lecz nierównie szlachetniejszą była w postanowieniu Florencji jej stałość charakteru przy tej okoliczności, jej odważna rezygnacja na nieprzewidziany cios; wszystko to zwiększyło miłość, którą mimowolnie czułem dla niej; dlatego też w nadziei, że zastanowienie, że obawa nędznego życia sprowadzą ją na inną drogę odpychałem silniej, niż kiedykolwiek myśl o naszym rozłączeniu obiecując Florencji zmienić dla niej moje zwyczaje i upodobania. „Przymus ten zrodziłby w tobie wadę, której dotąd nie posiadasz: obłudę, odpowiedziała, masz swój charakter, ja mam także mój własny, i temu zaradzić niepodobna; wszystkie postanowienia, wszystkie rozumowania w świecie nie zaradzą temu, ażebym ja nie była blondynką, a ty brunetem. Tak samo będzie i z niedobraniem się naszych charakterów; a potem, co nadewszystko, nie chcę ci być ciężarem; zresztą usprawiedliwićby się to jeszcze dało, gdybym cię kochała, ale ty wiesz, że tak nie jest; błagam cię więc, rozłączmy się przyjaźnie“. Odmówiłem...
— A jednak rozłączenie to...
— Rozłączenie to nastąpiło, pani, Florencja zmusiła mnie do tego!
— Jakimże sposobem?
— O sposobem bardzo prostym i godnym jej lenistwa, niech pani sobie wyobrazi: przez trzy miesiące nie odezwała się do mnie ani razu, nie odpowiedziała mi ani na jedno ze wszystkich moich pytań; nie spojrzała na mnie ani razu przez te trzy miesiące.
— Upór jej zdołał się tak daleko posunąć!
— Tak jest, pani, i nie byłaby pani w stanie wyobrazić sobie, co ja wycierpiałem: gniew, wściekłość, rozpacz, jakie we mnie ten nieszczęsny upór obudził. Wyobraź pani sobie człowieka tak nierozsądnego, który usiłuje, ażeby martwy posąg do niego przemówił, który czeka rychło posąg zwróci na niego swoje spojrzenie. Prośby, łzy, ofiary, groźby, wszystko było bezskuteczne; nic, zawsze nic, tylko bezwładność, tylko milczenie i wzgardliwy uśmiech. Ah! ileż to razy myślałem, że ja oszaleję, kiedy całe godziny przepędzałem u stóp tej nieugiętej istoty, lub w uniesieniach wściekłego gniewu, gdy tymczasem twarz jej nie zmieniła ani jednego rysu i zawsze wyrażała tylko największą obojętność.
— Ah! ja to pojmuję.
— Cóż mam pani więcej powiedzieć? Powoli zacząłem mocno upadać na zdrowiu; wycieńczony ustawiczną gorączką, zacząłem tracić całą siłę woli i przekonany nareszcie o próżnych usiłowaniach mojej wytrwałości, ustąpiłem.
— Mój Boże! ileż to pan musiałeś wycierpieć! lecz dłuższa walka byłaby bezużyteczną.
— To też poddałem się; i pragnąc, ile tylko było mocy mojej, zaradzić zgorszeniu naszego rozłączenia, zasięgnąłem rady prawników. Oznajmili mi, że jedną z przyczyn, mogących sprowadzić rozłączenie, co do osoby, jest zupełne odmówienie ze strony żony wrócenia do domu męża; środek ten, poparty oczywistą niezgodnością humoru, której na nieszczęście moja żona zbyt jawnie dowiodła trzymiesięcznem uporczywem milczeniem i scenami, jakie miały miejsce w oberżach podczas owej rozpoczętej podróży, środek ten zdawał się być dostatecznym. Zgodziliśmy się zatem, że Florencja oddali się z domu mego i osiądzie w jakim hotelu. Wskutek tego doręczyłem jej prawne pozwy; następnie rozpoczęto rozwód i ten doszedł do skutku. Zdrowie moje zostało tak mocno dotknięte, że lekarze uważali, iż tylko długa podróż może mnie ocalić. Przed wyjazdem, złożyłem sto tysięcy franków u mego notarjusza, z poleceniem, ażeby nakłonił moją żonę do ich przyjęcia. Na przypadek odmowy, miał jej oznajmić, że zawsze będzie je miał w pogotowiu, gdyby ich mogła zapotrzebować; dzisiaj jeszcze suma ta znajduje się nietknięta w jego ręku; wyjechałem, spodziewając się, że w podróży zapomnę o wszystkiem. Bynajmniej, więcej niż kiedykolwiek czułem nieobecność Florencji. Przebiegłem Egipt, Turcję Europejską i Azjatycką; wróciłem przez prowincje Illiryjskie i wsiadłem na okręt w Wenecji, udając się do Kadyksu; stąd udałem się do Brazylji, gdzie panią spotkałem. Po wyprawie do Indyj Zachodnich, przybyłem do Hawru, gdzie przed kilku dniami wylądowałem. Stanąwszy w Paryżu, pierwszą myślą moją było wywiedzieć się o Florencji; po dosyć długich poszukiwaniach, powiedziano mi nareszcie, że mieszka przy ulicy Vaugirad. Wczoraj, kiedyśmy się spotkali, dowiedziałem się właśnie o niej, wyciągnąwszy na słowo pewną osobę, mieszkającą w tymże samym domu.
— I cóżeś się pan dowiedział?
— Położenie jej pod względem funduszów jest bezwątpienia nader skromne, gdyż mieszka na czwartem piętrze i nikogo nie ma do usługi; zresztą, prowadzenie jej jest bez najmniejszego zarzutu i nie przyjmuje nikogo... Tylko, że skutkiem jakiegoś dziwactwa, które mi się wydaje niepojętem, kiedy pomyślę o jej dawnych zwyczajach i pieszczeniu się, Florencja wychodzi z domu codziennie przed czwartą i nie wraca przed północą.
— A to jak Michał! — zawołała Walentyna, nie będąc w stanie ukryć swego zdziwienia — to szczególne!
— Co pani mówi?
— Wczoraj także dowiedziałam się, że pan Michał Renaud, pański kuzyn, mieszka pod Nr. 57, na czwartem piętrze, że równie jak Florencja, nigdy nie wraca prędzej jak po północy, i że zrana wychodzi przed godziną czwartą. Zresztą niepodobna było od odźwiernego obszerniejszych otrzymać wiadomości.
— Co to znaczy? — zawołał de Luceval. — Michał i moja żona mieszkają na jednem piętrze w dwóch przyległych sobie domach! wychodzą i wracają o jednej godzinie... Cóż to za tajemnica?
— Więc Florencja zna Michała? — zapytała Walentyna skwapliwie.
— Michał Renaud jest moim kuzynem, i przypominam sobie teraz, że wkrótce po wyjeździć pani z Paryża przyszedł mnie odwiedzić i prosił, ażebym go przedstawił mojej żonie, która go kilka razy przyjęła u siebie. Ale pani, więc i pani zna także Michała, kiedyś go dzisiejszej nocy śledziła?
— Zaraz panu wszystko opowiem — odpowiedziała Walentyna zarumieniwszy się — gdyż i mnie, równie jak panu wiele zależy na wyjaśnieniu tajemniczego podobieństwa, jakie istnieje pomiędzy życiem Florencji, a życiem Michała.
— Ah! pani — zawołał de Luceval ponuro i z goryczą — wyznać pani muszę, że niejednokrotnie w czasie długich moich podróży doznawałem katuszy zazdrości... myśląc... że Florencja, wolna teraz... — Poczem zadrżawszy, umilkł i wkrótce dodał gniewnym głosem — wolna! o! nie, pomimo rozłączenia naszego, mam przynajmniej prawo pomścić się, gdyby kobieta, nosząca moje nazwisko, miała być winną... a ten człowiek, ten człowiek! O! gdybym był pewnym, wyzwałbym go... i on lub ja...
— Na Boga! uspokój się pan — zawołała Walentyna, przerywając panu de Luceval. — Jakkolwiek dziwnemi wydawać się mogą niektóre podobieństwa, dotąd nic jeszcze nie obwinia Florencji. Dzisiaj rano wyszła z domu podobnie jak i Michał, chociaż noc była ciemna, a ulica bezludna, nie przemówili do siebie ani jednego słowa i zawsze postępowali z daleka od siebie, gdyż ja dosyć późno dopiero po wyjściu za Michałem spostrzegłam, że równolegle z nim szła jakaś kobieta po drugiej stronie ulicy.
— O! pani, czyliż i takie postępowanie nie jest bardzo znaczącem? Wychodzą i wracają o jednych godzinach: mieszkanie ich jest tylko rozdzielone przez jednę ścianę, a być może nawet, że się tam znajduje jakie skryte przejście... a potem ten cały czas spędzony poza domem? cóż oni robią? dokąd oni chodzą? Zapewne mają gdzieś jakie miejsce schadzki, ale gdzie?

— O! my odkryjemy tę tajemnicę, musimy ją odkryć, zarówno mnie ona obchodzi, jak pana, i ażebyś pan to zrozumiał, opowiem w krótkich słowach moje życie, moje smutne życie, od chwili w której pan mnie widziałeś w swoim domu, przejętą wstydem i przerażoną słusznemi wyrzutami pana d’Infreville.

XII.

Po chwili milczenia, spowodowanego jej wstydem i pomieszaniem, pani d’Infreville nabrała wreszcie odwagi i rzekła do pana de Luceval:
— Gdy cztery lata temu, kłamstwo, którego Florencja skutkiem poświęcenia swego była wspólniczką, wykryte zostało w obecności pańskiej, mój mąż, wyszedłszy od pana, odprowadził mnie do swego domu. Zastałam tu moją matkę.
— „Pani, odezwał się do mnie pan d’Infreville, za godzinę wyjeżdżamy razem z twoją matką. Odwiozę was do jednej z wiosek moich w Poitou i tam pozostaniesz sama, w towarzystwie tylko swej matki: byt wasz dalszy tą tylko ofiarą może być zapewniony. Jeśli odmówisz, jutro rozpoczynam sprawę o rozwód i ścigać cię będę, jako kobietę zdradzającą wiarę małżeńską. Mam na to dowody. Listy te, nieliczne wprawdzie, ale znaczące, znalazłem w twojem biurku. Przyprowadzę cię na ławę oskarżonych, ciebie i twego wspólnika i w oczach całego świata zmuszoną będziesz spełnić czarę hańby aż do samego dna. Potem pójdziesz do więzienia razem z kobietami niemoralnemi, a następnie ty i twoja matka pozostaniecie bez przytułku lub z głodu umrzecie. Jeśli chcesz uniknąć tej nędzy i wstydu, wyjeżdżaj do Poitou. Nie czynię ci tej ofiary ani przez litość, ani przez wspaniałomyślności; lecz ponieważ się obawiam śmieszności gorszącego procesu. Jeżeli mi jednak odmówisz, nie ulęknę się żadnego zgorszenia, hańba, którą zostaniesz okryta będzie dla mnie pociechą“
— Ah! — zawołał pan de Luceval — pojmuję całą gwałtowność żalu zranionego serca, ale jakaż to okrutna mowa!
— Musiałem wszystkiego słuchać, wszystko wycierpieć, wszystko przyjąć, panie. Byłam winną; miałam matkę kalekę, wyjechaliśmy tedy do Poitou, gdzie nas pan d’Infreville zostawił. Folwark, w którym mieszkałyśmy, leżał samotnie, pośród lasów, jego obszerny dziedziniec, z którego nie wychodziłyśmy nigdy, był starannie zamknięty. Spędziłam z moją matką osiemnaście miesięcy w tem więzieniu, nie mogąc z nikim korespondować, i nie mając żadnych stosunków na zewnątrz. Po upływie tego czasu, zostałam wolna, zostałam wdową. Pan d’Infreville, słusznie rozgniewany, nic mi nie pozostawił i razem z matką wystawiana byłam na największą nędzę. Moje roboty ręczne nie wystarczały na utrzymanie matki i po długiej, ciężkiej chorobie matka umarła.
Walentyna otarła łzy, które zrosiły jej lica, pogrążyła się na chwilę w głębokiem milczeniu, lecz, panując nad swojem wzruszeniem, odezwała się dalej:
— Po naszem powrocie do Paryża, starałam się zasięgnąć wiadomości o Florentynie. Lecz nie dowiedziałam się nic więcej, prócz tego tylko, że pan byłeś w podróży: sądziłam, że i ona z panem wyjechała. W niedoli mojej miałam szczęście spotkać jednę z naszych towarzyszek klasztornych; ta zaproponowała mi, ażebym przyjęła obowiązek ochmistrzyni u jej siostry, której mąż został mianowany konsulem w Rio-Janeiro. Było to dla mnie nadspodziewane szczęście i wyjechałam z tą rodziną. Właśnie to w powrocie naszym z północnej Brazylji, napotkałam pana. Wkrótce po moim powrocie do Rio-Janeiro, listy otrzymane z Europy uwiadomiły mnie, że daleka krewna mego ojca, nieznana mi wcale, zostawiła mi przy śmierci swojej skromny, lecz niezawisły majątek. Wracam tedy do Francji dla uregulowania tego spadku i właśnie dziesięć dni temu wylądowałam w Bordeaux. Teraz, panie, pozostaje mi jeszcze jedna bardzo delikatna kwestja; lecz, jakkolwiek ona jest drażliwą dla mnie, przystąpię do niej odważnie; szczerość bowiem pańskiego wyznania podobnyż wkłada na mnie obowiązek.
I po chwili wahania Walentyna, spuściwszy oczy i okrywszy się żywym rumieńcem, dodała:
— Wspólnikiem mego błędu był kuzyn pański, Michał Renaud.
— Kilka wyrazów poprzednio przez panią powiedzianych, wprowadziły mnie już na ten domysł.
— Kochałam, o! namiętnie kochałam Michała i miłość ta przetrwała wszystkie dotkliwe wypadki mojej przeszłości; oddalenie, zmiana miejsc pobytu w podróży, która mnie wielce zajmowała, mogły mnie rozerwać niekiedy w tej szalonej miłości; lecz przywiązanie moje do Michała jest dzisiaj równie silne jak przed czterema laty; pan pojmuje teraz, dlaczego mnie wczoraj zajęły tak silnie pana żale i zgryzoty, dlaczego podzielam słowa pana, kiedyś mówił o wpływie, jaki na nas wywierają niektóre charaktery zupełnie przeciwne naszemu charakterowi.
— Rzeczywiście, pani, jakkolwiek rzadkie miałem stosunki z moim kuzynem, widziałem jednak, iż był tak gnuśny, tak ociężały, że w pierwszych czasach naszego małżeństwa cytowałem go nieraz Florencji, ażeby ją zawstydzić w jej lenistwie.
— Znam ich oboje, i trudno byłoby znaleźć dwa charaktery podobniejsze do siebie.
— I właśnie to podobieństwo zbliżyło ich pewno no siebie. Stosunki ich rozpoczęły się bezwątpienia od pierwszych odwiedzin Michała; a jednak wtedy nic w postępowaniu mojej żony nie mogło obudzić we mnie najmniejszego podejrzenia. Lecz przy pomocy jakiegoś podejścia oszukano mnie. O pani! oni się kochają! kochają się, powtarzam pani!... Instynkt zazdrości nigdy człowieka nie zawiedzie.
— Powinnabym obawę pana podzielać, a jednak ja wątpię. Tak jest, wątpię jeszcze panie; ponieważ gdybym uważała się za zapomnianą przez Michała, wyrzekła bym się widzenia go jeszcze.
— Pani wątpi? A to mieszkanie, oddzielone jedną ścianą? A te wyjścia i wracania o jednej godzinie?
— Pozwól pan, czyliż Florencja i Michał nie są wolni, zupełnie wolni? Nie jestże ona prawnie rozłączona z panem? Jakież prawo może pan teraz mieć do niej? niej?
— Prawo zemsty.
— A do czegożby panu ta zemsta posłużyła! Jeśli się kochają, wtedy najcięższe próby powiększą tylko ich miłość, nie zostawiając panu najmniejszej nawet nadziei! Nie, nie, zbyt pan jesteś szlachetny, ażebyś pragnął złego dla złego samego.
— Ah! pani, ja tyle wycierpiałem.
— I ja, panie, wiele cierpiałam. Być może, że jeszcze większe boleści mnie oczekują, a jednak wołałabym umrzeć, niżeli usiłować zamącić miłość Michała i Florencji, gdybym była pewną ich szczęścia.
— Lecz dlaczegoś go pani śledziła tajemnie dzisiejszej nocy, zamiast zaczepić go otwarcie?
— Gdyż chciałam przed zobaczeniem się z nim przeniknąć tajemnicę jego życia. Gdyby odkrycie to przekonało mnie, że Michał i Florencja kochają się, nigdy ani on, ani ona nie usłyszeliby o mnie. Jeżeli zaś przeciwnie, miałabym dowody, że Michał pozostał wiernym mojej pamięci, albo przynajmniej, że jest wolny od wszelkich innych węzłów, ofiarowałabym mu związek małżeński, który zabezpieczyłby może spokój jego życia.
— Ja mam mniej rezygnacji od pani.
— W takim razie, jakiż był cel pana, kiedyś szedł dzisiaj za Florencją?
— Chciałem ją podchwycić na uczynku, gdyż życie jej zdawało mi się być podejrzanem, a wtedy, posiadając tę tajemnicę...
— Ah! panie, zawsze jeszcze groźby? zawsze gwałtowność? Niestety! pan widzisz do czego one doprowadziły.
— A moje prośby, a moje łzy! a moja rozpacz, z której tylko szydziła, na cóż one mi się przydały?
— Prawda, lecz wierzaj mi pan, to co dotąd okazało się bezskutecznem, to i na przyszłość takiem pozostanie. Florencja dała panu dowody mocy swego charakteru, czy pan sądzi, że ona się zmieniła? Myli się pan! jeśli kocha, to jej wola nowej siły naczerpie w tej miłości, a jeśli się pan zemści, to będziesz miał tylko tę smutną pociechę, żeś źle uczynił.
— Przynajmniej będę pomszczony! zabiję tego człowieka, albo on mnie zabije.
— Panie, gdybym cię uważała za zdolnego do wytrwania w takich zamiarach, wtedy jednę myślbym tylko miała: uprzedzić Florencję i Michała o niebezpieczeństwie, jakie im zagraża.
— Pani jesteś wspaniałomyślną — rzekł de Luceval z goryczą.
— I pan jesteś także wspaniałomyślny, kiedy nie ulegasz popędom ślepego gniewu, tak, pan jesteś wspaniałomyślny, a dowodem tego jest owa tkliwa myśl, pomimo całej rozpaczy zabezpieczenia losu Florencji przed wyjazdem pańskim do obcych krajów.
— Była to tylko słabość serca i rozumu. Czasy się już zmieniły.
— To tylko panu powiedzieć mogę, że jeżeli spodziewasz się znaleźć we mnie wspólniczkę próżnej i złośliwej zemsty, to powinniśmy natychmiast przerwać tę rozmowę. Jeśli zaś przeciwnie, pragniesz pan, jak ja, poznać tylko prawdę, ażeby wiedzieć, czy możemy jeszcze mieć nadzieję, czy też nadzieja ta odjętą nam została zupełnie, wtedy rachuj pan na mnie, gdyż my, pomagając sobie wzajemnie, dojdziemy bez wątpienia do wyświetlenia całej prawdy.
— A jeśli prawdą jest, że oni się kochają...
— Zanim dalej postąpimy, daj mi pan pierwej słowo honoru, że jakkolwiek przykrem może być nasze odkrycie, pan się wyrzekasz wszelkiej zemsty, a nawet... widzenia Florencji.
— Nigdy, pani, nigdy. Kochaj pani po swojemu, ja także po mojemu kochać będę.
— Dobrze, panie — rzekła Walentyna, wstając z krzesła — będziemy więc działali z osobna i tak jak panu podobać się będzie.
— Ale, pani, przecież ja nie mogę...
— Jesteś pan zupełnie wolny w swoich postępkach.
— Zaklinam panią.
— Napróżno.
Pan de Luceval umilkł na chwilę, walcząc pomiędzy zazdrością, wspaniałomyślnością i obawą, ażeby pani d’Infreville nie uprzedziła Florencji, jak mu to już poprzednio zagroziła, o mogącem ją spotkać niebezpieczeństwie; nareszcie ta ostatnia uwaga, a wyznać także musimy, i cząstka jakaś wznioślejszych uczuć odniosły zwycięstwo; skutkiem czego Luceval rzekł do Walentyny:
— A więc... daję pani słowo...
— Dobrze, dobrze, panie, i teraz przeczucie moje powiada mi, że postanowienie to przyniesie nam szczęście. Gdyż zastanówmy się tylko rozsądnie nad tem, co już wiemy.
— Słucham. O! mój Boże! wszakże ja pragnę tylko nadziei.
— A właśnie, o naszych nadziejach chcę panu mówić.
— O jakich nadziejach?
— Naprzód, gdyby się Michał i Florencja kochali, czyli powiedzmy odrazu, gdyby byli kochankami, cóżby im przeszkodziło żyć z sobą jak mąż z żoną, w jakiej oddalonej prowincji, albo nawet i w Paryżu, gdzie można żyć jak najskryciej i tak jak się komu podoba?
— Ale ta bliskość ich mieszkania, czyliż nie ma prawdopodobieństwa, że oni się łączą z sobą?
— Pocóż tedy takie ostrożności, taka tajemnica, takie trudy tak niezgodne z charakterem Michała i Florencji?
— Poco? Ażeby się widzieć bez zgorszenia.
— Lecz gdyby zmienili nazwiska, gdyby chcieli udawać małżeństwo państwa Renaud, jakieżby wtedy było zgorszenie, któżby się domyślił prawdy, któżby się znalazł, coby ich chciał wyśledzić?
— Kto? prędzej czy później ja lub pani...
— A więc tembardziej: gdyby się czegoś obawiali, zmieniliby nazwisko, byłby to środek prosty i pewny, gdy tymczasem zachowując swoje własne nazwiska, daleko łatwiej byli do wykrycia, czego dowiodły nasze poszukiwania. A potem, gdyby byli chcieli otoczyć się zupełną tajemnicą, czyliżby nie mogli ukryć i tej części życia swego, którą za domem zapewne pośród ludzi obcych spędzają?
— Właśnie to najwięcej mnie zastanawia, dokąd oni zawsze chodzą? Florencja, która ledwie o dwunastej wstawała, od trzech lat wstaje przed wschodem słońca, i to nawet w czasie tak szkaradnym, jak naprzykład noc dzisiejsza.
— Albo Michał, i jego postępowanie jest równie zadziwiające!
— Jaka zmiana! i czemu ją przypisać?
— Nie wiem, lecz sama ta zmiana czyni mi nadzieję; tak jest, wszystko każę mi się spodziewać, że Michał pokonał nareszcie swą ociężałość... to lenistwo, które było dla niego tak złowrogie, a na którem i ja wiele ucierpiałam.
— Ah! jeśli pani mówi prawdę, jeśli Florencja nie jest już tą gnuśną istotą, która przejażdżkę w powozie uważała za zbyt wielką pracę, jeśli przykre położenie, w którem się od czterech lat znajduje, przeistoczyło ją, z jakimże szczęściem zapomniałbym o przeszłości! jak życie moje mogłoby jeszcze być pięknem! Ah! wierzaj mi, pani, teraz jednej już tylko obawiam się rzeczy, to jest, że łudzę się szaloną nadzieją.
— Dlaczegóż szaloną?
— Pani może mieć nadzieję, bo przynajmniej byłaś kochaną, gdy tymczasem Florencja nigdy nie czuła do mnie przywiązania.
— Ponieważ między jej charakterem i charakterem pana zbyt wielka była różnica. Lecz jeżeli, jak z wszystkiego możemy wnosić, charakter jej odmienił się skutkiem samego życia jakie od czterech lat zmuszoną jest prowadzić, być może, że to, co dawniej nie podobało jej się w panu, teraz podobać jej się będzie. Czyliż sama nie mówiła, w czasie waszych nieporozumień, że pana uważa za człowieka równie szlachetnego, jak czcigodnego?
— Lecz nasze prawne rozłączenie?
— O! panie, to jeden powód więcej.
— Jakto?
— Przymus, i dlatego Florencja była nieznośna, lecz teraz gdy jest panią siebie, być może, że jej postępowanie z panem będzie zupełnie przeciwne.
— Jeszcze raz pani powtarzam, że nie chcę łudzić się szaloną nadzieją. Zawód byłby dla mnie zbyt dotkliwym.
— Nigdy pan jednak nie trać nadziei, rozczarowanie, jeśli ma nastąpić, to ono zawsze jeszcze zbyt wcześnie nastąpi, lecz, ażeby nadzieje nasze zamienić w pewność, konieczną jest rzeczą odkryć tę tajemnicę, jaką się otoczyli Michał i Florencja, w tajemnicy tej znajdziemy pewnie węzeł ich wzajemnych stosunków. Poznawszy raz naturę tych stosunków, będziemy wiedzieli, co dalej począć.
— Podzielam zdanie pani, ale, jakże sobie postąpimy?
— O! czekając na coś lepszego, wrócimy do środka, któregośmy już wczoraj użyli. Najprościej i najlepiej jest śledzić ich kroki, tylko, że czynić to trzeba z większą ostrożnością. Chwila, o której z domu wychodzą, ułatwia nam nasze przedsięwzięcie. Jeśli środek ten okaże się niedostatecznym, udamy się do innego.
— Być może, że lepiejby było, nie chcąc zbudzić ich podejrzenia, ażebym ich sam tylko śledził.
— Rzeczywiście, panie, a jeśli się panu nie powiedzie, wtedy ja będę próbować.
Dwa lekkie uderzenia do drzwi salonu przerwały dalszą rozmowę.
— Proszę wejść — zawołała pani d’Infreville.
Poczem wszedł służący hotelu z listem w ręku, mówiąc:
— W tej chwili przyniesiono ten list do pani.
— Skąd?
— Nie powiedział tego człowiek, który go przyniósł i zaraz się oddalił.
— Dobrze — odpowiedziała Walentyna, odbierając list od służącego. Następnie zapytała pana de Luceval — czy pan pozwoli?
Ukłonił się w miejsce odpowiedzi; Walentyna odpieczętowała pismo, i ujrzawszy podpis zawołała:
— Florencja!... list od Florencji!
— Od mojej żony! — powtórzył z równem zdziwieniem pan de Luceval.
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— A skądże ona wie o pani mieszkaniu?
— Nie domyślam się tego wcale...
— Czytaj pani, czytaj. Na miłość Boską!
Pani d’Infreville przeczytała, co następuje:
„Ukochana moja Walentyno, dowiedziałam się, że jesteś w Paryżu; nie umiem wyrazić ci mego szczęścia, że cię będę, mogła uściskać; lecz szczęście to muszę jeszcze odroczyć, mniej więcej aż do trzech miesięcy, to jest do pierwszych dni czerwca roku bieżącego“.
„Jeśli w tej epoce, będziesz chciała ujrzeć twą najlepszą przyjaciółkę (o tyle jestem zarozumiałą, że nie wątpię o twoich dobrych chęciach) udasz się do pana Duval, notarjusza paryskiego, mieszkającego przy ulicy Montmartre, Nr. 17, powiesz mu kto jesteś, a on odda ci list, w którym znajdziesz mój adres; co do listu tego, on sam odbierze go dopiero w końcu maja, gdyż dzisiaj pan Duval nie zna mnie nawet z nazwiska.
„Tak jestem pewną twojej przyjaźni, dobra Walentyno, że zupełnie liczę na twoje odwiedziny; podróż wyda ci się może trochę długą, lecz będziesz mogła u mnie wypocząć po twojem utrudzeniu, zwłaszcza, że będziemy miały wiele do mówienia.
„Twoja najlepsza przyjaciółka, która cię z całego serca ściska

Florencja de L.“

Łatwo pojąć zdziwienie Walentyny i pana de Luceval, gdy przeczytali ten list; przez chwilę oboje pozostali w milczeniu, pan de Luceval pierwszy je przerwał, mówiąc:
— Musieli spostrzec dzisiejszej nocy, żeśmy za nimi gonili.
— Jakimże sposobem Florencja dowiedziała się o mojem mieszkaniu? — rzekła Walentyna w zamyśleniu — nie widziałam w Paryżu nikogo oprócz pana i jednego z naszych dawnych służących, przy pomocy którego udało mi się uzyskać adres Michała, którego mamka jest właśnie siostrą tego służącego.
— Czemuż Florencja pisze do pani, a nie do mnie, jeśli się domyśla, żeśmy ją śledzili?
— Być może, że się mylimy, i że ona pisze do mnie, nie wiedząc, że pan jesteś w Paryżu.
— W takimi razie, pocóż ta odwloką w widzeniu się z panią, i to nieznaczne zalecenie, ażebyś pani nie szukała jej adresu przed końcem maja, tłumacząc się, że osoba, która pani ma dać ten adres, otrzyma go dopiero w owym czasie?
— Tak, widoczną jest rzeczą — odpowiedziała Walentyna, zasmucona trochę — że Florencja nie chce mnie widzieć przed trzema miesiącami i przedsięwzięła też zapewne stosowne środki. Chciałabym tylko wiedzieć, czy Michał wie o tym liście?
— Wie pani, że nie mamy ani chwili czasu do stracenia — rzekł de Luceval po chwili namysłu — bierzmy dorożkę i jedźmy na ulicę Vaugirard, jeśli żona moja ma jakie podejrzenie, jaką obawę, musiała wrócić do domu, gdzie zapewne ją jeszcze zastaniemy.
— Ma pan słuszność, jedźmy... jedźmy.
W godzinę potem, Walentyna i de Luceval złączyli się w tejże samej dorożce, która ich wysadziła w niewielkiej odległości od dwóch sąsiednich domów, do których poszli na zwiady.
— I cóż! panie — zapytała z trwogą pani d’Inferville blada i wzruszona, siadając pierwsza do powozu — jakież wiadomości?
— Niema już żadnej wątpliwości, pani, moja żona ma podejrzenie. Zapytałem odźwiernego o panię de Luceval, udając, że mam do niej ważny interes. O! ta pani już tu nie mieszka, odpowiedział na to. Przyjechała tu dorożką około jedenastej, zabrała z sobą kilka pakietów, oznajmiając zarazem, że już tu nie wróci. Było to rzeczą bardzo prostą, dodał odźwierny, gdyż pani Luceval wprowadzając się tutaj zapłaciła za sześć miesięcy naprzód, i od pewnego czasu wypowiedziała mieszkanie od 1 czerwca; co do jej sprzętów, powiedziała, że później niemi rozporządzi. Takie były odpowiedzi tego człowieka, i niepodobieństwem było dowiedzieć się od niego czegoś więcej; a pani cóżeś się dowiedziała?
— Dowiedziałam się tegoż samego co i pan — odpowiedziała Walentyna z większym jeszcze smutkiem. — Michał powrócił o jedenastej i także oznajmił, że opuszcza swoje mieszkanie i że później rozporządzi swemi sprzętami. Zresztą, i on także wypowiedział swój lokal od i czerwca.
— A więc oni 1 czerwca mają się połączyć.
— W takim razie, pocóż mnie wzywała na tę samą datę?
— O! niechaj czynią, co im się podoba — zawołał pan Luceval — ja odkryję tę całą tajemnicę.

Pani d’Infreville kiwnęła smutnie głową, nic nie odpowiedziała i pogrążyła się w dumaniu.

XIII.

Upłynęło już około trzech miesięcy jak pan de Luceval spotkał się z Walentyną w Paryżu.
Następujące sceny miały miejsce w małym domku wiejskim o dwie mile od miasta Hyeres, w Prowancji.
Maleńki ten domek, powierzchowności bardzo skromnej, lecz powabnej, wystawiony był u stóp niewielkiego wzgórza, około pięciuset kroków od morza.
Ogród, zajmujący najwyżej pół morgi gruntu, zasadzony sykomorami i platanami wiekuistemu, przerżnięty był przez bystry strumyk.
Domek biały, opatrzony zielonemi okiennicami, zdawał się być zagrzebanym śród gęstego klombu ogromnych drzew pomarańczowych, które zasłaniały go od palących promieni słońca.
Prosty płot tarniowy otaczał ogródek, do którego wchodziło się małemi drzwiczkami umieszczonemi pomiędzy dwoma kamieniami polnemi.
Około trzeciej godziny po południu, kiedy słońce dogrzewało włoskim skwarem, pojazd podróżny, najęty w Hyeres, zatrzymał się na wzgórzu w bliskości owego domku.
Pan de Luceval blady, z twarzą wyrażającą głębokie wzruszenie, wysiadł pierwszy z powozu i podał rękę pani d’Infreville. Ta, rzuciwszy naprzód oczyma dokoła, ujrzała z wysokości miejsca, na którem powóz zatrzymał się, ów domek, okolony drzewami pomarańczowemi.
Walentyna, pokazawszy palcem skromny domeczek panu de Luceval, rzekła do niego głosem lekko wzruszonym:
— Więc to tutaj?...
— Rzeczywiście — odpowiedział jej towarzysz ze stłumionem westchnieniem — tutaj to być musi, według udzielonych nam wiadomości. Nadeszła więc stanowcza chwila. Idź pani, ja tu zaczekam; nie wiem, czy nie więcej jest odwagi pozostać tutaj w trwodze i niepewności, aniżeli pani towarzyszyć.
— Zaklinam pana, pamiętaj o swojej obietnicy. Pozwól mnie samej spełnić to przykre może posłannictwo, w którem nie umiałbyś być panem siebie, pomimo swego przyrzeczenia, jakie mi dałeś. Ah! panie, nie powiem już więcej, gdyż myśl ta dreszczem mnie przejmuje.
— Nie lękaj się pani — odpowiedział de Luceval ponurym głosem — raz tylko daję słowo, wyjąwszy gdyby...
— Jednakże pan mi przysiągłeś.
— Bądź pani spokojną, nie zapomnę mojej przysięgi.
— Dobrze więc... jestem teraz spokojną.
— Odwaga tylko i nadzieja!
— Panie, dzień, którego od trzech miesięcy oczekujemy, nadszedł nareszcie. Taż sama tajemnica osłania jeszcze dla nas postępowanie Michała i Florencji. Za godzinę będziemy wiedzieli wszystko, i wszystko się rozstrzygnie.
— Tak jest — odpowiedział pan de Luceval ze smutkiem — tak jest, wszystko się rozstrzygnie.
— Do zobaczenia, więc, być może, iż nie sama tu powrócę.
De Luceval smutnie kiwnął głową, a Walentyna spadzistą ścieżką udała się ku ogrodowi wiejskiego domku.
Pan de Luceval, zostawszy sam jeden na pochyłości wzgórza, zaczął się przechadzać w zamyśleniu i głębokim smutku, rzucając niekiedy wzrokiem, jakby mimowolnie, na wiejski domek. Nagle zatrzymał się, zadrżał i zbladł. Oczy jego zaiskrzyły się. Spostrzegł bowiem nad płotem otaczający domek jakiegoś mężczyznę przechodzącego w białym bawełnianym kaftaniku i w szerokim słomianym kapeluszu na głowie.
Wkrótce atoli mężczyzna ten znikł pomiędzy skałami, rozrzuconemu nad morzem i pośród których wznosiły się ogromne drzewa korkowe.
Pierwszym odruchem pana de Luceval było rzucić się do powozu, wydobyć z niego pudełko z pistoletami, które ukrył w siedzeniu przed wzrokiem pani d’Infreville i pobiec za owym mężczyzną w słomianym kapeluszu.
Lecz uszedłszy z dziesięć kroków, pan de Luceval zatrzymał się; po chwili namysłu powrócił do powozu i ukrył w nim napowrót pistolety, mówiąc do siebie:
— Zawsze jeszcze będzie dosyć czasu. A co do przysięgi mojej, dotrzymam jej, dopóki tylko rozpacz i zemsta nie uniosą mnie za granicę rozsądku i honoru.
Poczem z oczyma wlepionemi w domek wszedł znowu na ścieżkę, i jak gdyby walczył z jakąś silną pokusą, obejrzał bacznie płot, którym był otoczony ogród.
Podczas tych ostatnich wypadków, Walentyna, przybywszy do pierwszych drzwi, zapukała, ażeby jej otworzono.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Kobieta, mająca około lat pięćdziesięciu, ubrana bardzo czysto, pokazała się na progu.
Na jej widok, Walentyna zawołała z zadziwieniem:
— Pani Reine tutaj...
— Tak, pani — odpowiedziała kobieta narzeczem południowem, nie zdając się bynajmniej być zdziwioną odwiedzinami Walentyny — i zawsze na usługi pani, niechże pani raczy wejść dalej.
Zdawało się, że Walentyna w tej chwili zatrzymała się z pytaniem, które już miała na ustach; zarumieniła się tylko i weszła do ogrodu, którego drzwi zamknięto znowu (pani Reine była mamką i jedyną służącą Michała Renaud, nawet w epoce jego najświetniejszego położenia).
Pani d’Infreville przybyła wkrótce pod gęste sklepienie drzew pomarańczowych, w środku których wznosił się ów biały domek wiejski.
— Czy pani de Luceval jest tutaj? — zapytała Walentyna głosem wzruszonym nieco.
Stara służąca zatrzymała się natychmiast, przyłożyła palec do ust, jak gdyby chciała pani d’Infreville zlecić milczenie; następnie skinieniem ręki pokazała na lewo i stanęła w milczeniu.
Walentyna zatrzymała się także mimowolnie.
Oto co ujrzała:
Dwa wiszące karaibskie łóżka, plecione z trzciny w rozmaite kolory, rozpięte były w niewielkiem od siebie oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew pomarańczowych.
Jedno z tych łóżek było próżne. W drugiem spoczywała Florencja.
Pewien rodzaj lekkiego żagla z białego płótna w niebieskie pasy, rozpiętego nad łóżkiem, rozdymał się pod tchnieniem powstającego wiatru i lekko kołysał tem napowietrznem posłaniem.
Florencja, z obnażoną szyją i rękami, w białym lekkim płaszczyku, drzemała spokojnie w postawie zachwycającej rozkoszą i wdziękiem. Na prawej ręce oparta była niedbale jej piękna głowa, a świeże tchnienie wietrzyku muskając pogodne czoło młodej kobiety podnosiło kiedy niekiedy pukle jej jasnych włosów, lewa jej ręka wisiała z niechcenia za łóżkiem, trzymając jeszcze szeroki wachlarz, którym się przed uśpieniem chłodziła. Jedna z jej maleńkich nóżek, okryta cienką pończoszką szkocką spuszczała się także z łóżka, odkrywając dziecinną niemal stopę, obutą w mały pantofelek z czerwonego safjanu.
Nigdy Walentyna nie widziała Florencji ładniejszą, świeższą i czerstwiejszą; jej różane usta nawpół otwarte, wydawały tchnienie czyste i spokojne jak tchnienie dziecięcia, a rysy jej w tej czarującej pogodzie, wyrażały jakąś niewypowiedzianą błogość.
O kilka kroków stąd widać było pośród przezroczystych kryształów strumyka również ocienionego pomarańczowemi drzewami, duży koszyk z trzciny nawpół zanurzony w wodzie, napełniony zielonemi kawonami i wczesnemi rodzenkami, odświeżającemi się w jego zimnych nurtach, gdzie również stały szklane karafki, nalane cytrynową limoniadą bursztynowego koloru i sokiem z granatów barwy rubinowej. Nakoniec, na murawie, którą strumyk ten był otoczony, i zawsze jeszcze w cieniu, stały dwa obszerne fotele, leżały maty słomiane, poduszki i wszystkie inne przybory miękkości i gnuśnego far niente; przed fotelami zaś stolik, na którym były porozrzucone książki, fajka turecka, kubki kryształowe, a na tacy, małe placuszki z maisu robione na sposób krajowy. Nareszcie, dla uzupełnienia tego obrazu, dodamy: że z jednej strony cienistej alei przeglądały modre bałwany spokojnego morza Śródziemnego; z drugiej wznosiły się piętrzące się jedne na drugich wierzchołki wysokich gór, których wspaniałe zarysy odznaczały się wydatnie na lazurowem sklepieniu nieba.
Walentyna, uderzona widokiem, który miała przed oczyma, zatrzymała się mimowolnie, zdjęta głębokiem uwielbieniem. Wtedy Florencja otworzyła machinalnie rękę, wachlarz upadł na ziemię i wysuwając się z jej palców, zbudził ją zupełnie.
Na widok pani d’Infreville, w mgnieniu oka wyskoczyła ze swego wiszącego posłania i rzuciła się na szyję Walentyny.
— Ah! — zawołała, ściskając serdecznie swą przyjaciółkę i ocierając łzy, które zrosiły jej powieki — byłam zupełnie pewną, że przybędziesz. Od dwóch dni czekałam cię, i sama widzisz — dodała uśmiechając się i zwracając oczy na wiszące łóżko, z którego dopiero co wstała — szczęście nawiedza śpiących, jest to przysłowie próżniaków; lecz przysłowie to sprawdza się, kiedyś już przyjechała. Pozwól mi, abym ci się przypatrzyła — rzekła Florencja, trzymając w swych dłoniach ręce przyjaciółki, i cofając się nieco. Zawsze piękna... i piękniejsza nawet, niż kiedykolwiek. Uściskajże mnie, moja kochana Walentyno! Wszakże to już cztery lata, jakeśmy się nie widziały, i to jeszcze w jakich okolicznościach! Ale wszystko ma swój czas. Przedewszystkiem jednak — dodała Florencja, biorąc swą przyjaciółkę za rękę, i prowadząc ją nad brzeg strumyka — ponieważ upał jest niezmierny, oto są owoce mego ogrodu, które dla ciebie kazałam chłodzić.
— Dziękuję ci, Florencjo, nic teraz jeść nie będę. Ale zkolei, pozwól, ażebym i ja ci się przypatrzyła i powiedziała ci, a wiesz, że pochlebiać nie umiem, że i ty piękniejszą jeszcze jesteś, jak dawniej, co za cera, co za świeżość! a mianowicie, jakaś ty szczęśliwa i zadowolona!
— Doprawdy? tem lepiej, gdyż byłabym bardzo niewdzięczną memu losowi, gdybym się inną okazywała. Lecz ja domyślam się twojej niecierpliwości, chciałabyś mówić ze mną i ja tego gorąco pragnę. A więc rozmawiajmy, ale przedewszystkiem siadaj, tu w tym fotelu, weź tę matę pod nogi i poduszki, ażeby się na nich wygodniej oprzeć. O! człowiek nigdy nie może mieć dosyć wygody...
— Widzę to — rzekła Walentyna coraz więcej zdziwiona nadzwyczajną swobodą i wesołością swej przyjaciółki, gdy tymczasem widzenie ich, ze względu na niektóre okoliczności, powinno było przybrać charakter nieco poważniejszy. — Tak jest — dodała po chwili z wymuszonym uśmiechem — zdaje mi się, Florencjo, żeś uczyniła wielkie postępy pod względem wygodnego życia.
— Rzeczywiście, nadzwyczajne uczyniłam postępy, droga Walentyno. Spojrzyj no na ten mały podbródek przytwierdzony do poręczy tego fotelu.
— Prawda, lecz nie domyślam się jeszcze.
— Służy on do podparcia głowy, kiedy tego potrzeba. — I łącząc przykład z objaśnieniem, Florencja dodała — widzisz, jakie to wygodne! Ale o czemże ja myślałam? ty patrzysz na mnie ze zdziwieniem, niemal ze smutkiem — rzekła młoda kobieta z powagą — i masz słuszność. Uważasz mnie może nie za czułą na twoje przeszłe cierpienia, o których spodziewam się, żeś już szczęśliwie zapomniała — dodała Florencja głosem wzruszonym i żałosnym — ja... miałabym być nieczułą! o! tak nie jest, przysięgam ci. Ubolewałam nad wszystkiemi twemi cierpieniami, lecz dzisiejszy dzień jest tak miły, tak piękny dla mnie, że nie chciałabym go zasmucić przykremi wspomnieniami.
— Jakto! wiedziałaś?...
— Tak, wiedziałam, co się działo przed rokiem, wiedziałam o twojem oddaleniu do Poitou, o twojem owdowieniu, o twojej niedoli, w której niemniej cierpiałaś dla siebie, jak dla twej matki — odpowiedziała Florencja z coraz większem rozrzewnieniem, wiedziałam także, z jaką odwagą walczyłaś z zawistnym losem, aż do śmierci twej matki. Ah! właśnie tego się obawiałam — zawołała Florencja, zasłaniając oczy dłoniami — te łzy... i to jeszcze dzisiaj!...
— Florencjo, przyjaciółko moja — rzekła Walentyna, podzielając wzruszenie swej przyjaciółki — nigdy nie wątpiłam o twojem sercu...
— Pewno?
— I możesz wątpić?
— Dziękuję ci, Walentyno, dziękuję, powracasz mi całą radość z oglądania ciebie.
— Ale, jakże dowiedziałaś się o moich wypadkach?
— Dowiedziałam się o nich z rozmaitych stron, wszędzie po trochu. Ja sama prowadziłam życie tak czynne, tak ruchliwe.
— Ty!
— Ja — odpowiedziała młoda kobieta z wyrazem triumfującej radości — tak jest, ja, i niemało jeszcze dowiesz się ode mnie.
— Wiem tylko tyle, żeś się uwzięła, ażeby mnie w coraz większe wprawiać zdumienie, gdyż, mniej posiadając wiadomości od ciebie, nic nie wiem o twojej przeszłości od lat czterech, oprócz twego rozwodu z panem de Luceval.
— To prawda — rzekła Florencja z nieznacznym uśmiechem — pan de Luceval musiał ci to powiedzieć, i jakiemi to dziwnemi sposoby, wynalezionemi w arsenale mego lenistwa, bo człowiek używa tego, czego użyć może, skłoniłam mego męża do wyrzeczenia się chętki podróżowania, a mianowicie do zatrzymania mnie wbrew woli mojej swą żoną!
— Lecz tego rozwodu szczególniej wtedy żądałaś, kiedyś się dowiedziała o stanie całego twego majątku. Pan de Luceval wszystko mi powiedział. Oddaje on zupełną sprawiedliwość twojej delikatności.
— Wspaniałomyślność była z jego strony, biedny Aleksander. Pominąwszy jego nałóg wiecznego ruchu i sposób życia Żyda tułacza, posiada on coś dobrego, wiele dobrego w sobie nieprawdaż, Walentyno? — dodała Florencja ze złośliwym uśmiechem. — Jakież to szczęśliwe zdarzenie, żeście się spotkali, tak w samą porę. Od trzech miesięcy musieliście się bardzo często widywać! I tym sposobem ocenić się wzajemnie?
— Cóż przez to rozumiesz? — rzekła Walentyna, spoglądając na swą przyjaciółkę ze zdziwieniem. — Doprawdy, Florencjo, tyś oszalała.
— Oszalałam, dobrze. Lecz słuchaj, Walentyno, bądźmy szczeremi jak zawsze. Jest jedno imię, którego wyrzeczenia niecierpliwie oczekujesz od chwili twego przybycia, jest to imię Michała.
— Prawda, Florencjo, i to nawet dla wielu powodów.
— Otóż, Walentyno, przystępując odrazu do rzeczy i nazywając wszystko właściwem imieniem, powiem ci, że Michał nie był... i nie jest moim kochankiem.
Promyk nadziei zabłysnął Walentynie, lecz odezwała się wkrótce z wyrazem pewnego zwątpienia.
— Florencjo...
— Wiesz, że ja nigdy nie kłamię; dlaczegóż miałabym cię zwodzić? Nie jestże Michał wolnym i ja także? a potem, czyliż ty nie pojmujesz, Walentyno, ty, co jesteś wrodzoną delikatnością, że gdybym była kochanką Michała, byłoby dla ciebie i dla mnie coś tak ambarasującego, tak przykrego w dzisiejszem naszem spotkaniu, że pewno byłabym się starała uniknąć go raczej.
— Ah! Florencjo! twoje dobre i prawe serce nigdy się nie zmieni — rzekła Walentyna, podniósłszy się z krzesła i ściskając serdecznie swą przyjaciółkę — pomimo całej radości, że ciebie zobaczę... serce mi się ściskało, czułam w niem jakiś przymus; lecz teraz oddycham już swobodnie. Oswobodzoną zostałam od okropnego niepokoju.
— I to było twoją karą, żeś o mnie wątpiła, niedobra przyjaciółko; lecz chciałaś ażebym była szczerą. Dodam więc w szczerości, że jeśli nie jesteśmy kochankami z Michałem, za to uwielbiamy się wzajemnie, o tyle zawsze o ile dwóch leniuchów, jak my może sobie zadać pracę, ażeby się uwielbiać. I niema jeszcze nawet godziny, jak z oczyma nawpół przymkniętemi, paląc wolno ze swej długiej wschodniej fajki i kołysząc się w tamtem łóżku, wiszącem obok mojego, gdy tymczasem ja chłodziłam się rozkosznie wachlarzem, Michał mówił do mnie: „Czy ty nie znajdujesz, Florencjo, że nasza miłość podobną jest do łagodnego kołysania się tych wiszących łóżek? Ona kołysze nas pomiędzy ziemią i niebem“. Odpowiesz mi, Walentyno, że myśl ta nie jest dosyć jasną — dodała Florencja z uśmiechem — że jest niepewna i ciemna jak wyobrażenia, przychodzące nam do głowy pomiędzy snem a czuwaniem. I ja jestem twego zdania; teraz, tak mi się to wydaje, lecz kiedy mi to Michał mówił, używałam wtedy całej błogości ciała i odrętwienia umysłu, ażeby ocenić to wzniosłe porównanie naszego przyjaciela; gdyż wtedy wydawało mi się ono uderzająco prawdziwem.
— Michał mnie nie kocha — rzekła pani d’Infreville głosem zmienionym i wpatrując się w oczy Florencji — on zupełnie o mnie zapomniał!
— Nie mogę ci na to inaczej odpowiedzieć, kochana Walentyno — rzekła młoda kobieta — jak opowiadając ci naszą historję.
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna przerywając swej przyjaciółce — czyś nic nie słyszała?
— Co takiego? — zapytała młoda gospodyni domu nadstawiając ucha i wpatrując się w stronę, gdzie były zwrócone oczy jej przyjaciółki — cóżeś słyszała?
— Słuchajże...
Obie przyjaciółki słuchały uważnie nie przemówiwszy ani jednego słowa przez chwilę czasu.
Lecz najgłębsze milczenie panowało wewnątrz ogrodu.
— Musiałam się omylić — rzekła pani d’Infreville uspokojona nieco, lecz zdawało mi się słyszeć w stronie tej gęstwiny...
— Cóżeś słyszała, Walentyno?
— Nie wiem, zdawało mi się jak gdyby się gałęzie łamały.

— To wiatr morski, który się od czasu do czasu podnosi; poruszył on zapewne gałęzie starego cedru, stojącego tam pod płotem. Ścieranie się gałęzi sprawia częstokroć dziwne odgłosy — odpowiedziała Florencja z największą pewnością wewnętrznego przekonania. Teraz, Walentyno, kiedym ci już wytłumaczyła to ważne zjawisko naszej przyrody, posłuchaj mojej i Michała historji.

XIV.

Pani d’Infreville, ochłonąwszy już zupełnie z obawy, która ją na chwilę była ogarnęła, rzekła do pani de Luceval:
— Nie potrzebuję ci mówić, Florencjo, z jaką ciekawością, albo raczej z jakiem zajęciem słuchać cię będę.
— A więc, droga Walentyno, mój mąż nie powiedział ci tego zapewne, ponieważ sam także nie wiedział, że w dwa dni po twoim wyjeździć, odebrałam list od Michała.
— List! z jakiego powodu?
— Z powodu bardzo prostego. Wiedząc od ciebie, że dla uśpienia podejrzeń twego męża, chciałaś, ażebym do ciebie napisała, celem utwierdzenia w nim przekonania, żeśmy się często widywały, Michał, nie słysząc nic o tobie, był bardzo niespokojny, wywiadywał się i nareszcie doniesiono mu, że od dwóch dni wyjechałaś razem z matką, lecz niepodobna mu było odkryć miejsca twego pobytu.
— Doprawdy? więc moje zniknienie wzruszyło go przecież! — zawołała Walentyna z pewnem powątpiewaniem i goryczą — to przynajmniej raz zbudził się ze swego odrętwienia.
— Tak jest, niesprawiedliwa kobieto, złośliwa Walentyno, wzruszyło go to bardzo, i myśląc, że ponieważ cię widziałam przed dwoma dniami, lepiej może od niego będę uwiadomioną, napisał do mnie, prosząc, ażebym go przyjęła; zezwoliłam na to, gdyż nie widziałam w tem nic nadzwyczajnego, wszakże jest naszym kuzynem.
— A twój mąż?
— Nie mógł temu nic zarzucić, zwłaszcza nie wiedząc, że Michał był przedmiotem tego uczucia, które cię zgubiło.
— Rzeczywiście, pan de Luceval dowiedział się dopiero ode mnie.
— Zatem Michał przybył do mnie, wyjaśniłam mu, czego nie wiedział, opowiedziałam okropną scenę, której byłam świadkiem. Boleść jego wzruszyła mnie; była ona głęboką i tworzyła dziwne przeciwieństwo z tem wszystkiem, coś mi mówiła o jego charakterze brzydzącym się wszelką zgryzotą i cierpieniem duszy i przenoszącym zapomnienie nad smutek, jako mniej dokuczliwe.
— Więc Michał zmienił się do tego stopnia, że charakter ten już nie jest jego charakterem?
— O! jest on jego charakterem, więcej nawet jak kiedykolwiek, moja dobra Walentyno. Michał jest zawsze, był zawsze Michałem, któregoś ty znała. I dlatego to powtarzam ci, boleść jego bardzo mnie wzruszyła. Zgodziliśmy się tedy, że ja ze swojej strony, on ze swojej, czynić będziemy wszelkie usiłowania, ażeby cię wynaleźć. Odważnie podał się temu, mówię odważnie, ponieważ rozumiesz zapewne czem musiało być dla niego tyle trudów, kłopotów... poszukiwań... tylko...
— Tylko?
— Zawołał naiwnie: „Czy ją znajdę czy nie, będzie to ostatnia moja kochanka“. Co zupełnie odpowiadało, jak sama widzisz, memu przerażeniu na myśl o trudach, na jakieś i ty była wystawioną, mając kochanka. Pod tym względem, znalazłam Michała bardzo rozsądnym, zachęcałam go w jego usiłowaniach wykrycia miejsca twego pobytu.
— I on rzeczywiście czynił jakie usiłowania?
— Czynił je z zapałem i gorliwością, które mnie zbudowały; ale na nieszczęście, kroki przedsięwzięte przez twego męża były zbyt dobrze obmyślane, nie mieliśmy zresztą żadnej wiadomości od ciebie, żadnego listu.
— Niestety! Florencjo, trzymana jak w więzieniu, w mieszkaniu wystawionem pośród lasów, będąc otoczona ludźmi oddanymi zupełnie panu d’Infreville, nie mogłam przesłać jakiegobądź listu lub pisma.
— Domyślaliśmy się tego, biedna Walentyno, to też w końcu musieliśmy się zupełnie wyrzec nadziei znalezienia twego śladu.
— Więc zajmując się tak moim losem, widywałaś często Michała?
— Nieinaczej.
— Cóżeś tedy o nim myślała.
— Gdybym ci miała powiedzieć wszystko dobre, com o nim myślała, byłoby to głosić moją własną pochwałę, gdyż z każdym dniem zastanawiałam się coraz bardziej nad dziwnym podobieństwem, zachodzącem pomiędzy naszemi charakterami, myślami i skłonnościami. Ponieważ zaś nie posiadam zbyt drażliwej skromności rozmawiając z sobą samą, uważałam, żeśmy oboje byli zachwycający.
— Więc to wtedy powzięłaś zamiar rozłączenia się z mężem?
— Jakaż ona złośliwa! — rzekła Florencja, grożąc palcem swej przyjaciółce — nie, pani, przyczyna rozłączenia naszego jest zupełnie inna, gdyż Michał i ja byliśmy tak dalece wierni naszemu charakterowi, że mówiąc o tobie, a tem samem o wszystkich zgryzotach, kłopotach, trudach, jakie za sobą prowadzi związek występny, jak mówią mężowie, odzywaliśmy się oboje z najszczerszem przekonaniem: „Otóż panie, do czego to wszystko prowadzi, miłość nie zna nigdy spoczynku, zawsze musi być na baczności, zawsze nadstawiać ucha, nigdy nie zmrużyć oka, czuwać, biegać, śledzić. A te wszystkie trudy, pani? to wystawanie na ulicach, czekając umówionego hasła, bez względu, czy deszcz czy śnieg pada? Albo te chybione schadzki, panie, po trzygodzinnem bezskutecznem oczekiwaniu? Albo te kłopoty z pojedynkami? Albo owa zazdrość, panie? A cóż dopiero owe ukradkowe przejażdżki w niegodziwych dorożkach, z których człowiek wysiada jak połamany! Ah! ileż to trudów, ile znojów, pani, i pytam panią, koniec końcem, dla czegóż to wszystko? O! prawda panie, poco?“ Słowem, upewniam cię Walentyno, że gdyby jaki ukryty świadek był słuchał naszego gnuśnego moralizowania, byłby się naśmiał do rozpuku, a jednak rozumowaliśmy mądrze. Nareszcie przyszła chwila, kiedy pan de Luceval postanowił wywieźć mnie w podróż, mimo chęci mojej, lecz odstąpił od tego zamiaru.
— Tak, mówił mi o twoich środkach.
— Czegóż ja chciałam w owej epoce? spoczynku tylko, gdyż jakkolwiek mąż obszedł się ze mną bardzo surowo, bardzo niegrzecznie w czasie owej sceny, spowodowanej twoim listem, moja biedna Walentyno, i jakkolwiek zagroziłam mu wtedy rozwodem, lecz zastanowiwszy się, inaczej postanowiłam. Zląkłszy się samotnego życia, to jest zajmowania się temi tysiącznemi staraniami, któremi dotąd zajmował się za mnie mój mąż lub jego marszałek, ograniczyłam pretensje moje w ten sposób: nie podróżować nigdy, lecz skłonić męża właściwemi środkami, ażeby sam jak najczęściej podróżował i nie doprowadzał mnie do niecierpliwości swemi częstemi wybuchami.
— I ażeby tym sposobem można swobodnie przyjmować u siebie Michała?
— Ma się rozumieć, i to zupełnie swobodnie, bez żadnej tajemnicy, bez zadania pracy dla ukrycia czegoś, gdyż w stosunkach naszych nie było nic do ukrywania; zawsze tylko przyświecała nam cnota lenistwa, kochana Walentyno. Ale to nic jeszcze, dowiesz się wkrótce, jakich ono może dokazać cudów to słodkie lenistwo.
— Wierzę ci, więc rozwód wasz, jak mi to mąż twój powiedział, nastąpił rzeczywiście wskutek utraty twego majątku? Czy to było prawdziwym do niego powodem?
— Słuchaj, Walentyno; szczerze mówiąc, być odtąd na łasce mego męża, na jego chlebie, że tak powiem, nie, tego nie mogłam dopuścić? Zbyt dobrze pamiętam upokorzenia, jakich ty doznawałaś, nie mając żadnego majątku i zaślubiając człowieka bogatego; sama myśl o podobnem życiu oburzała moją delikatność i moje lenistwo.
— Twoją delikatność, rozumiem, lecz twoje lenistwo, Florencjo? Jakimże to sposobem? wszakże musiałaś się wyrzec dostatków i wszystkich wygód, które właśnie pozwoliłyby ci prowadzić życie takie jakiego pragnęłaś.
— Z dwóch rzeczy jedna, kochana Walentyno; jeżelibym pozostała na chlebie pana de Luceval, trzeba było zupełnie poświęcić moje upodobania jego widokom, rzucić się w odmęt jego wiecznego ruchu i pojechać nawet na Kaukaz, gdyby mu ta myśl do głowy przyszła; a ja, zdaje mi się, wołałabym śmierć nad takie życie.
— Ale, czyliźbyś nie mogła przyzwyczaić męża do twoich upodobań? korzystając z władzy jakąś nad nim miała, bo on ciebie kochał i...
— Kochał mnie tak, jak ja lubię poziomki. Ale, znam ja go dobrze, tak samo nie mógł zmienić swego charakteru, jak ja mojego; natura zawszeby w nim odniosła zwycięstwo; prędzej lub później, życie nasze stałoby się prawdziwem piekłem; wołałam przeto rozłączyć się... i to zaraz.
— A Michał, czy wiedział o twojem postanowieniu?
— Znajdował je jak najwłaściwszem. Właśnie w owej epoce, powzięliśmy niektóre dalekie zamiary co do przyszłości, zamiary zawsze jeszcze od ciebie zależące.
— Ode mnie?
— Nic inaczej, Michał znał swoje obowiązki, i dopełniłby ich niezwłocznie, gdyby cię mógł był wynaleźć. I w czasie, kiedy już przedsiębrał ostatnie w tej mierze kroki, a z mej strony czyniłam wszystko dla uzyskania żądanego rozłączenia z mężem prosiłam Michała, ażeby zaprzestał swoich wizyt, dopóki nie będę wolną; obecność jego byłaby mi przeszkadzała; resztę zapewne ci już mój mąż powiedział?
— I jakżeś ty zdołała pokonać jego wolę, tem uporczywem milczeniem?
— Zdaje mi się, że byłoby niepodobieństwem użyć środka łagodniejszego i odpowiedniejszego dla ludzi dobrze wychowanych. Dosyć, że po czterech miesiącach zostałam prawnie rozłączoną z moim mężem, który wkrótce wyjechał w daleką podróż. Wtedy zobaczyłam znowu Michała, nie mającego dotąd żadnej o tobie wiadomości. Wyrzekłszy się nadziei wynalezienia ciebie, wróciliśmy i zabraliśmy się do ich spełnienia. Przed chwilą dopiero wspomniałam ci, kochana Walentyno, jakie to cuda stworzyć może lenistwo, dowiesz się zatem o tych cudach.
— Słucham cię, zajęcie moje i ciekawość wzrastają z każdą chwilą.
— Oto punkt z któregośmy wyszli, albo jeśli wolisz — dodała Florencja z udaną i najśmieszniejszą w świecie powagą — oto nasze zobopólne wyznanie wiary. Dla nas jedno jest tylko pragnienie, jedno szczęście na świecie: zupełny spokój ciała i umysłu, to jest, ażeby się niczem nie trudzić, tylko marzyć, czytać, kochać się, rozmawiać, przypatrywać się niebu, drzewom, wodom, łąkom i górom danym od Boga człowiekowi; latem kołysać się w cieniu, zimą grzać się w ciepłem mieszkaniu. Jesteśmy zbyt szczerze leniwi, ażebyśmy chcieli być dumnymi, lub chciwymi, ażebyśmy mieli szukać ciężaru zbytku lub znojów świata i jego uciech. Czegóż nam potrzeba, ażeby żyć w raju lenistwa, o którym marzymy? Małego domku dobrze opatrzonego zimą, ze świeżym ogródkiem w lecie, doskonałych foteli, wygodnych łóżek wiszących, kilku miękkich mat, ażeby się na nich swobodnie położyć; pięknych widoków dla naszego oka, ażeby sobie nie zadawać pracy i szukać ich dopiero, pięknego nieba, klimatu rozkosznego, skromnego pokarmu (nie jesteśmy oboje łakotnisiami), i jednej służącej; przedewszystkiem potrzeba, ażeby to życie było bardzo regularne, bezpieczne, ażeby umysły nasze nie doznały nigdy żadnego niepokoju z powodu interesów. Taki był jedyny przedmiot naszych życzeń. A jakże to wszystko urzeczywistnić? Tu właśnie okazaliśmy całą naszą genjalność i odwagę. Słuchaj i podziwiaj, kochana Walentyno.
— Słucham, Florencjo, i bardzo już bliską jestem uwielbienia, gdyż zaczynam się domyślać.
— Nie domyślaj się niczego, pozostaw mi przyjemność opowiedzenia ci wszystkiego. Zaczynam tedy: mamka Michała jest Prowansalką, rodem z Hyeres: wspominała nam ona o piękności swego kraju, w którym, jak mówiła, można żyć za bezcen, i gdzie za dziesięć do dwunastu tysięcy franków można sobie kupić domek, jakiegośmy pragnęli, nad brzegiem morza, z małym ogródkiem założonym z drzew pomarańczowych. Właśnie jeden z przyjaciół Michała osiadł w Hyeres dla poratowania zdrowia; poruczono mu zasiągnienie potrzebnych wiadomości, które stwierdziły zupełnie opowiadanie starej służącej; nawet o dwie mile od Hyeres znajdował się wówczas jeden mały domek wartości jedenastu tysięcy franków, położony w wybornem miejscu, lecz wydzierżawiony jeszcze na trzy lata, i który można było objąć dopiero po skończonem terminie; mając zupełne zaufanie w guście przyjaciela Michała, prosiliśmy go, ażeby posiadłość tę kupił; lecz tu była największa trudność, cały węzeł naszej przyszłości. Na kupno domu i renty przynoszącej dwa tysiące franków i wystarczającej na nasze utrzymanie, potrzebowaliśmy około sześćdziesięciu tysięcy franków. Na tem więc zależało wszystko, ażeby znaleźć owe sześćdziesiąt tysięcy, sumę jak widzisz, nie małą.
— Jakżeście więc uczynili?
— Pozostało mi jeszcze około sześciu tysięcy franków złotem z sumy wziętej na rachunek mego posagu. Inny przyjaciel Michała podjął się wyratowania reszty moich należytości i wydobył stąd piętnaście tysięcy. Fundusze te ulokowano bezpiecznie. Postanowiliśmy ruszać z nich jak najmniej, dopóki nie zarobimy owych czterdziestu tysięcy potrzebnych do zdobycia naszego raju.
— Zarobić! Jakże mogliście mieć nadzieję zarobić tak znaczną sumę?
— O! mój Boże! pracując, kochana Walentyno — rzekła Florencja uroczystym głosem — pracując z gorliwością i zapałem.
— Ty! pracować, Florencjo — zawołała Walentyna składając ręce ze zdumieniem, — ty pracować? Michał także?
— I Michał także, moja przyjaciółko, tak jest, pracowaliśmy też niemal dzień i noc, podejmując się najśmieszniejszych rzemiosł w świecie, i to przez lat kilka.
— Ty... i Michał... zdolni takie obrać postanowienie?
— Jakto, ciebie to dziwi?
— O mój Boże! dziwi mnie to nadzwyczajnie!
— Ależ, Walentyno, przypomnijże sobie, jakeśmy oboje z Michałem byli leniwi.
— Właśnie to lenistwo najwięcej mnie zastanawia.
— Przeciwnie.
— Jakto przeciwnie?
— Nie inaczej. Pomyślże jakim to bodźcem, jaką podnietą jest lenistwo!
— Lenistwo, lenistwo?
— Ty nie pojmujesz, jaka odwaga, jaki zapał budzą się w tobie, kiedy wieczorem po skończonym w ciężkiej pracy i niedostatku dniu, możesz sobie powiedzieć: Oto jeszcze jeden krok zbliżający mnie do swobody, niezawisłości, spoczynku i rozkoszy pędzenia życia bez pracy! Tak, Walentyno, tak. Samo nawet utrudzenie, jakiego wówczas doświadczamy, nasuwa ci myśl jeszcze rozkoszniejszą, myśl niewypowiedzianego szczęścia, jakiego później kosztować się będzie; o! mój Boże, jest to na małą skalę, i zastosowane do rzeczywistego życia uczucie wiekuistej rozkoszy, okupione boleściami ziemskiego padołu; tylko, że mówiąc między nami, ja wolę mieć w ręku mały raik, tu na ziemi, aniżeli dopiero czekać... innego...

Pani d’Infreville tak dalece była zdumiona tem wszystkiem co słyszała, spoglądała na swą przyjaciółkę z wyrazem takiego zdziwienia, że Florencja, chcąc jej dać czas, ażeby przyszła nieco do siebie z tego zdumienia, pozostała przez chwilę w milczeniu.

XV.

Wyszedłszy nareszcie ze swego zdumienia, Walentyna rzekła do pani de Luceval:
— Doprawdy, Florencjo, ja nie wiem, czy to we śnie czy na jawie! i powtarzam raz jeszcze, ty... tak gnuśna... tak przyzwyczajona do dobrego bytu... taką miałaś odwagę, taką wytrwałość w pracy?
— Słuchaj tedy, jeszcze większe muszę obudzić w tobie zdziwienie. Czy ty wiesz, Walentyno, jakie było moje życie przez cztery lata, a mianowicie, kiedy ty i mój mąż przychodziliście dowiadywać się o mnie i o Michała na ulicę Vaugirard?
— Powiedziano nam, że wychodziliście oboje z domu jeszcze przed świtem i wracaliście dopiero późno w nocy.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała Florencja śmięjąc się głośno i swawolnie — teraz kiedy mi te wspomnienia na myśl przychodzą, i kiedy to wszystko widzę zdaleka, jakże to jest zabawne! Posłuchaj, oto jest obraz jednego z ostatnich dni mojego czyśćca. On ci da wyobrażenie o tem całem życiu. Wstałam o godzinie trzeciej, skończyłam kopję jednej partycji i koloryzowanie ogromnej litografji. Nie zdziwisz się przynajmniej mojemi talentami, bo wiesz, że w klasztorze najlepiej mi się udawało kopjowanie muzyki i koloryzowanie rycin świętych.
— Prawda, i to stało się teraz tak pomocnem dla ciebie?
— Nie inaczej. Czasami te jedne tylko roboty przynosiły mi po 4 do 5 franków dziennie, albo raczej przez noc, nie rachując jeszcze innych moich rzemiosł.
— Innych rzemiosł... jakichże?
— Opowiadam dalej historję mego życia codziennego... O czwartej wyszłam z domu, udając się na targ...
— O! mój Boże! na targ, a to poco?
— Zostawałam tu w sklepie pewnej handlarki, która była zbyt wielką damą, ażeby tak rychło mogła wstać, gdzie utrzymywałam jej rachunki. Było to prawdziwie sielskie zatrudnienie: wystaw sobie skład śmietany, jajek i masła. W samym handlu należałam do pewnego procentu, i zły, czy dobry rok, przynosiło mi to około dwóch tysięcy kilkuset franków.
— Ty... Florencjo... ty... margrabina de Luceval, podobne rzemiosło?
— A Michał?
— Cóż Michał?
— Był nic więcej, tylko inspektorem dowozów na targu, kochana Walentyno, nic więcej! Tysiąc pięćset franków, wielkie poważanie ze strony panów ogrodników i panów przekupniów. A obok tego, wolny już od godziny dziewiątej zrana, w którym to czasie udawał się do swego biura, jak ja do mego magazynu.
— Jakto, do twego magazynu?
— Tak jest przy ulicy Suchy-las, pod Złotym koszykiem; byłam pierwszą panną w znakomitym składzie bielizny, w domu dawnej damy, a ponieważ, nie chwaląc się, umiem krajać z pewnym gustem, przeto nie miałam równej sobie pod względem kroju mantylek, płaszczyków, wizytek, kołnierzyków, i pod względem sztuki garnirowania; ale musiano mi bardzo drogo płacić, tysiąc pięćset franków; trzeba korzystać ze swej wziętości; tysiąc pięćset franków rocznie i życie, to nielada pensja! Lecz przy tem wyraźny położyłam warunek, że do sprzedaży nigdy pokazywać się nie będę: bałam się, aby mnie jaka dama nie poznała, co byłoby pomieszało wszystkie moje szyki, wychodząc z magazynu...
— Co, więc to jeszcze nie koniec twej pracy?
— O godzinie ósmej? a to skąd? gdyż i ten warunek sobie jeszcze zastrzegłam, że będę wolna o godzinie ósmej, ażeby korzystać z reszty czasu. Przez rok pracowałam w domu nad krzyżową robotą, przepisywałam nuty i robiłam moje akwarelle; lecz później żona jednego z przyjaciół Michała wynalazła dla mnie coś cudownego, jednę starą kobietę, ślepą, najlepszą w świecie, lecz mizantropkę; ta, nie mogąc wychodzić z domu, i nie lubiąc przyjmować u siebie, wolała spędzać wieczory na czytaniu jakiem; to też przez trzy lata byłam jej lektorką za 800 franków rocznie. Przybywałam do niej o dziewiątej; czytaliśmy lub rozmawialiśmy na przemiany, a potem podawano herbatę. Dama ta mieszkała przy ulicy Tournon, tak że Michał przychodził po mnie po północy wracając ze swego teatru.
— Ze swego teatru?
— Tak, z Odeonu.
— O! mój Boże! — zawołała Walentyna — więc on był aktorem?
— Bynajmniej, był kontrolerem w Odeonie. Powiadam ci, żeśmy prowadzili wszystkie rzemiosła. Michał pełnił te obowiązki w teatrze po wyjściu ze swego biura, gdzie pobierał dwa tysiące czterysta franków rocznie.
— Michał? tak gnuśny? dawniej niezdolny nawet zajmować się własnemi interesami?
— A pomyśl jeszcze, że, wróciwszy do domu, przepisywał na czysto książki handlowe, co także powiększało nasze dochody. Tym sposobem, kochana Walentyno, domyślasz się pewnie, że żyjąc z największą oszczędnością, obywając się zimą bez ognia, usługując sami sobie, i poświęcając nawet nasze niedziele pracy, w przeciągu czterech lat zebraliśmy potrzebną nam kwotę. I cóż! opowiadając ci o cudach, wywołanych przez lenistwo, czyliżem ci nie prawdę mówiła?
— Rzeczywiście, nie mogę przyjść do siebie, to prawie nie do uwierzenia.
— O! mój Boże! Posłuchajno, Walentyno, co Michał mówił: „W piersiach wielu istot bardzo pracowitych, mieści się żywe zamiłowanie lenistwa. Dlaczegóż to tylu ludzi ani dumnych, ani chciwych pracuje częstokroć z niezmordowanym zapałem? Dlatego, żeby mogli jak najprędzej wypoczywać. A czemże jest wypoczynek, jeśli nie lenistwem? To też — dodawał Michał z uśmiechem — trudno przypuścić, jakiej ogromnej pracy zdolny jest podjąć się człowiek leniwy, kiedy mu się uśmiecha myśl, że kiedyś wypocznie“.
— Masz słuszność. Pojmuję teraz, że zamiłowanie w lenistwie, może chwilowo natchnąć nadzwyczajnym zapałem do pracy, lecz powiedz mi teraz Florencjo, dla czego mieszkania wasze były tak blisko siebie a jednak rozłączone?
— O! co do tego, Walentyno, było to, z naszej strony wieńcem naszego rozumu, był to pomysł mądrości, wzniosłej, heroicznej — rzekła Florencja z wyrazem triumfu i wielkiej wesołości — powiedzieliśmy sobie bowiem: „Jaki jest nasz cel? Zebrać w czasie jak najkrótszym to, czego nam potrzeba; w takiem zaś rozumieniu, czas jest pieniądzem, im mniej zatem stracimy czasu, tem więcej zarobimy pieniędzy; dla nas zaś najlepszym środkiem stracenia wiele czasu byłoby częste przebywanie z sobą, a tem samem, oddawanie się przyjemnościom gawędzenia o naszych marzeniach, o naszych widokach, byłoby to dla nas tak słodkiem, wprowadziłoby nas to na taką drogę, że wtedy bywaj zdrowa praco i wszystkie środki, mające nam zapewnić późniejsze wypoczywanie; gdyż chcąc wypoczywać, czyli próżnować, trzeba mieć za co żyć wygodnie. To jeszcze nie wszystko, mówiliśmy sobie: wprawdzie czujemy jakiś świątobliwy wstręt do miłostek, które przynoszą tylko trudy i zmartwienia, jest to bardzo moralnie; lecz obecnie, kiedy jesteśmy wolni, kiedy miłość nasza mogłaby nie doznawać żadnych przeszkód, oj, oj, kto wie? szatan jest bardzo zręczny, w cóżby się obróciła nasza praca? He to czasu straconego, czyli właściwie mówiąc, ile straconych pieniędzy! bo gdzież znaleźć odwagę ażeby się oprzeć powabom lenistwa i miłości? Nie! nie! bądźmy nieubłaganymi dla siebie samych, nie narażajmy przyszłości i przysięgnijmy sobie, w imię naszego bóstwa, że nie wymówimy do siebie ni jednego słowa, dopóki nie zbierzemy sobie naszego majątku“.
— Jakto, przez te cztery lata?
— Dotrzymaliśmy święcie naszej przysięgi.
— I ani jednego słowa?
— Ani jednego słowa, poczynając od dnia w którym rozpoczęliśmy naszą pracę.
— Florencjo, ty przesadzasz. Taka wstrzemięźliwość jest niemożliwa.
Przyrzekłam wyznać ci całą prawdę i tę powtarzam!
— Lecz ani jednego słowa nie wymówić, to przesadzona ostrożność.
— Przesadzona! Mój Boże! Wszakże wszystko zależało od jednego słowa. A gdyby to jedno słowo było wyrzeczone, któżby mógł zaręczyć za resztę?
— Więc przez te cztery lata?...
— Nie wymówiliśmy do siebie ani jednego słowa, lecz co do rzeczy ważnych, pisywaliśmy do siebie, oto wszystko. Wyznać ci także muszę, żeśmy sobie wymyślili sposób porozumiewania się przez ścianę, oddzielającą nasze mieszkania, było to właśnie tyle, ile nam było potrzeba, ażeby powiedzieć sobie: dobranoc, Michale, dobranoc, Florencjo; zrana zaś; dzień dobry, Michale, dzień dobry, Florencjo; lub też: Już czas do pracy, a niekiedy: odwagi, Michale, odwagi, Florencjo, pamiętajmy o naszym raju, a wesoło znośmy dzisiejszy Czyściec. Widzisz więc jak byliśmy przezorni obierając taką metodę; czy uwierzysz przecież, że Michał i tak jeszcze miał czas do gawędki przez ścianę, za pomocą swego trzonka od noża, tak że nieraz byłam zmuszona nakazywać mu milczenie. Pomyślże teraz sama, czyśmy wiele czasu stracili na rozmowach?!
— I ten dziwny sposób porozumiewania się był dla was wystarczający?
— Aż nadto, nie prowadziliśmy wspólnego życia, pomimo tego muru, który nas rozdzielał? Nasze umysły, nasze najmniejsze myśli nie prowadziłyż do jednego celu? a goniąc za tym celem zawsze myśleliśmy o sobie. Zresztą rano i wieczór widzieliśmy się zawsze, nie byliśmy kochankami i to nam wystarczało... Nakoniec przed dwoma tygodniami cel nasz został dopięty; w przeciągu czterech lat zebraliśmy kwotę czterdziestu dwóch tysięcy dwustu franków. Spodziewam się, że to było pięknie! Jużeśmy mogli przed kilku miesiącami wypocząć, lecz powiedzieliśmy jeszcze sobie, albo raczej napisali: „Dobrze to jest pragnąć tylko rzeczy koniecznych; lecz trzeba przecież, żeby i ubogi przechodzień zapukawszy do drzwi naszych, znalazł gdy będzie głodnym to, co mu jest konieczne. Nic nie nadaje duszy i ciału tyle spokoju, jak wewnętrzne przekonanie, że się było dobrym i ludzkim“. To też, raz się już wdrożywszy, przedłużyliśmy jeszcze trochę nasz Czyściec. Jakże! przyznaj teraz Walentyno, że nie ma nic prócz lenistwa coby mogło dodać więcej odwagi, więcej chęci do pracy i... cnoty.
— Bądź zdrowa, Florencjo — rzekła pani d’Infreville, głosem stłumionym, zalewając się łzami, i rzucając się w objęcia swej przyjaciółki — żegnam cię... żegnam na zawsze...
— Walentyno!... co mówisz?
— Wątła i ostatnia nadzieja przywiodła mnie tutaj... nadzieja szalona, jak wszystkie nadzieje uporczywej i zawiedzionej miłości. Żegnam cię... ostatni raz żegnam! Bądź szczęśliwa z Michałem; Bóg stworzył was wzajemnie dla siebie... a na wasze szczęście zarobiliście... zasłużyliście waszem poświęceniem...
Wtem zadzwoniono u drzwiczek ogrodu.
— Pani, pani — zawołała stara mamka, przybiegając skwapliwie i trzymając w ręku list niezapieczętowany — ten pan, który został w pani powozie polecił mi oddać jej ten list natychmiast, wracał od strony tego płotu — dodała służąca, wskazując ręką na gęstwinę tworzącą w tem miejscu jakby żywopłot.
Florencja spojrzała z wielkiem zdziwieniem na Walentynę, która otworzyła list obejmujący w sobie drugi jeszcze bilet, i przeczytała w nim następujące słowa ołówkiem napisane:
„Racz pani, te kilka wyrazów doręczyć Florencji, i wracaj spiesznie... trzeba odjeżdżać... nie ma już nadziei“...
Pani d’Infreville podniosła się jak gdyby odejść chciała.
— Walentyno, dokąd idziesz? — zapytała skwapliwie Florencja, biorąc swą przyjaciółkę za rękę.
— Poczekaj na mnie chwilkę — odpowiedziała pani d’Infreville, ściskając prawie konwulsyjnie dłonie swej przyjaciółki — poczekaj na mnie... a tymczasem przeczytaj...
Następnie oddawszy Florencji, otrzymany bilet, oddaliła się szybko, gdy tymczasem młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona, czytała następujące wyrazy, również ołówkiem skreślane:
„W chwili, kiedy pani d’Infreville zbliżała się do pani... ja przez płot dostałem się do ogrodu... a stąd do gęstego klombu... wszystko słyszałem... Niepewna, ostatnia nadzieja sprowadziła mnie tutaj, i jeżeli wszystko mam wyznać... kiedy mnie ta nadzieja zawiodła... chciałem się pomścić... Teraz wyrzekam się nadziei równie jak zemsty... Bądź szczęśliwą... Florencjo... Odtąd tylko szacunek i uszanowanie czuć dla ciebie mogę.
„Tego jedynie żałuję, że nie mogę ci wrócić zupełnej wolności; prawo sprzeciwia się temu; musisz więc przystać na noszenie jeszcze mego nazwiska.
„Żegnam cię, Florencjo, żegnam na zawsze... nie ujrzysz mnie nigdy... nigdy o mnie słyszeć nie będziesz... ale od dnia dzisiejszego zachowaj dla mnie przychylne wspomnienie, jako dla twego najlepszego i najszczerszego przyjaciela. A. de Luceval“. Pani de Luceval rozrzewniła się tym listem, po którego przeczytaniu usłyszała turkot powozu, oddalającego się coraz bardziej od jej mieszkania.
Domyśliła się wtedy, że Walentyna już nie powróci wcale.
Gdy na schyłku dnia Michał przyszedł do pani de Luceval, ta oddała mu list swego męża.
Michał, również jak Florencja wzruszony tym listem, rzekł z uśmiechem:
— Szczęście, że Walentyna jest wdową!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa lata potem czytano w dziennikach ówczesnych następujące doniesienie:

Wiadomości zagraniczne.

„Piszą z Symarkellib: śród rzadkich podróżnych, którzy aż dotąd ośmielili się zwiedzać najwyższe szczyty Kaukazu, cytują nam dwoje nieustraszonych turystów, pana i panią*** którzy wykonali to w miesiącu maju roku bieżącego. Ostatnia z nich, brunetka, kibici kształtnej i znakomitej piękności, była przebrana po męsku, i podzielała wszystkie niebezpieczeństwa tej awanturniczej wyprawy: przewodnicy nie mogli się nachwalić jej odwagi, zimnej krwi, i wesołości. Utrzymują, że ci niezmordowani podróżni zwrócili się niespodzianie do Petersburga przez bezludne stepy, ażeby jeszcze przybyć na czas i połączyć się z wyprawą morską kapitana Maradoff, której poruczono zbadanie strefy podbiegunowej. Silne protekcje, jakie państwo*** znajdą u Dworu, czynią im nadzieję, że uzyskają żądaną łaskę, i że będą mogli mieć udział w tej niebezpiecznej wyprawie do okolic północnych.

Francja.

Piszą nam z Hyeres, pod dniem 29 grudnia.

„Nadzwyczajne zjawisko roślinne okazało się niedawno w naszej okolicy. Opowiadano nam o drzewie pomarańczowem, które w obecnej porze roku miało zakwitnąć. Jakoż udaliśmy się stąd o dwie mile, do małej posiadłości leżącej nad brzegiem morza; tu, śród klombu pomarańczowego widzieliśmy, własnemi oczyma widzieli, co się nazywa widzieli; jedno z tych wspaniałych drzew, okryte w całem znaczeniu tego wyrazu gęstemi pączkami i kwieciem i na sto kroków dookoła napełniające powietrze wdzięczną swoją wonią. Sowicie zostaliśmy wynagrodzeni za trudy naszej podróży widokiem tego pięknego zjawiska i uprzejmem przyjęciem państwa Michałostwa***.

SKĄPSTWO[1]
I.

Na tak zwanym „Placu Niewinnych“ można ujrzeć zawsze wielką ilość pisarzy publicznych, którzy oddają się swemu zatrudnieniu w tej ludnej części Paryża. Pewnego pięknego poranku w miesiącu maju r. 18 ... kroczyła przez plac Niewinnych, zamyślona młoda dziewczyna, licząca mniej więcej lat osiemnaście. Odzienie jej wskazywało, iż należy do stanu robotniczego, a urocza jej twarzyczka, pokryta niezwykłą bladością, była obrazem nędzy, w jakiej żyć musiała. Przystawała często przed stolikami pisarzy, lecz niezdecydowana kroczyła dalej. Przy ostatnim jednakże stoliku zoczyła starca, którego sympatyczna twarz wzbudziła w niej zaufanie, tak, iż przystąpiła do piszącego starca. Pisarz, którego ujęły piękność i pokorna postawa dziewczęcia, przyjął ją z ojcowską uprzejmością, pozwolił jej wejść do swego namiotu, a podając jej krzesło, sam usiadł na fotelu.
Marieta (tak się nazywało dziewczę) spuszczając nieśmiało oczy, przez kilka sekund zachowywała milczenie.
Pisarz, pragnąc oswoić dziewczynę, rzekł ze współczuciem:
— Niechże się panienka uspokoi i porzuci bojaźliwość. Czy mam jaką prośbę, czy jaki inny list napisać?
— W samej rzeczy łaskawy panie, przychodzę, aby mi pan napisał list.
— Więc panienka nie umie pisać?
— Nie, panie — odrzekło dziewczę rumieniąc się.
— Biedne dziecko — odrzekł pisarz — nie chciałem się zabawić kosztem twej nieznajomości sztuki pisania.
— Panie! — Proszę mi wierzyć — odrzekł pisarz z rozrzewnieniem — przeciwnie odczuwam współczucie dla ludzi, którzy podobnie jak panienka zmuszeni są pracą moją posługiwać się, i to tylko dlatego, że nie mieli sposobności nabyć najpotrzebniejszych w życiu nauk, i najskrytsze swe tajemnice wyjawić obcej osobie. Prawda, że to jest rzeczą bardzo nieprzyjemną.
— Ach tak, panie — rzekło dziewczę wzruszone temi słowy — zmuszona udawać się do obcego, aby... — tu dziewczyna urwała, a twarz jej szkarłatem pokryła się.
— Niechże się panienka nie obawia, zatrudnienie moje wymaga zachowania dyskrecji, dla stosunków, w które mnie ludzie zmuszeni są wtajemniczyć. Proszę mi wierzyć, panienka, iż do niej nie dlatego tak mówię, abym się wynosił nad moich kolegów celem pozyskania nowej klijentki, tak nie jest, a że w mowie mojej nie ma żadnego fałszu, o tem świadczą moje siwe włosy.
Na Marietę podziałały słowa staruszka tak uspokajająco, iż odrzekła z pełną wdzięcznością:
— Serdecznie panu dziękuję, słowa pańskie rozproszyły zupełnie moją obawę, jest to rzeczywiście bardzo przykro, kiedy się ani czytać ani pisać nie umie, lecz któż temu winien?
— Dziecko moje! ile dziewcząt równych tobie, w takiem samem znajdowało się położeniu, nie zawsze niechęć do nauki jest powodem nieumiejętności, lecz brak sposobności. Niejedne dzieci są zmuszone dozorować młodsze rodzeństwo, podczas gdy rodzice poza domem pracują, i dlatego też nigdy nie mają czasu uczęszczać do szkoły. Inne znów zawcześnie muszą pracować na chleb.
— Tak jak ja, łaskawy panie — wtrąciła dziewczyna z westchnieniem.
— To panienka będąc jeszcze dzieckiem musiała pracować na chleb?
— W dziewiątym roku, a do roku dziewiątego musiałam dozorować małego braciszka, który umarł na krótko przed śmiercią rodziców.
— Biedne dziecko! historja życia twego podobna do historji wielu twych rówieśniczek, które są w tem samem położeniu, co ty. Ale skąd to pochodzi, że nie szukałaś sposobności nauczyć się czegoś?
— Czas mi na to nie pozwolił, łaskawy panie, mimo, że pracuję dzień i noc, jeszcze zarobek mój nie wystarcza na skromne utrzymanie dla mnie i dla mej chrzestnej matki.
— Prawda, czas oznacza dla stanu robotniczego chleb powszedni. Ale wspomniała panienka o swej matce chrzestnej, czyliż rodzice już umarli?
— Tak jest — odrzekła Marieta smutnie. — Jednakże przepraszam pana — dodała z westchnieniem — że mu zabieram czas, zamiast zaraz opowiedzieć, co sobie życzę, by mi pan napisał.
— Czasu tego doprawdy lepiej użyć nie mogłem, jak rozmawiając z panienką, jestem już stary, mam doświadczenie i jestem przekonany, że panienka jest poczciwą, godną dziewczyną. Ale piszmy już ten list. Czy mi panienka krótko opowie jego treść, czy też sama podyktuje.
— Wolę podyktować.
— Jestem gotów — rzekł poczciwy staruszek, wkładając okulary i patrząc umyślnie na papier, aby klientkę nie wprowadzić w większy ambaras.
Po krótkiem wahaniu rozpoczęła Marieta cichym głosem dyktować następujący list:
„Panie Ludwiku!
Starzec słysząc imię Ludwika, poruszył się ciekawie, a Marieta cokolwiek drżącym głosem powtórzyła:
„Panie Ludwiku!
— Już jest napisane, moje dziecko — zauważył starzec.
Marieta dyktowała dalej, z pewną nieśmiałością, jakby jeszcze niezupełnie ufała starcowi.
„Jestem mocno zaniepokojona, iż dotąd nie odebrałam żadnej wiadomości. Dał mi pan przecież obietnicę, iż mi podczas swej podróży napisze.
— Podczas podróży — powtórzył starzec, — dziwne spotkanie, nazywa się Ludwik i jest w podróży.
„Spodziewam się, iż pan zdrów jest i że choroba nie jest powodem, że pan do mnie nie pisał.
„Dziś jest szóstego maja, panie Ludwiku. Dzień ten pewnie panu przywiedzie na myśl moją osobę, a może pojutrze odbiorę od pana wiadomość. Jakżeby mnie to uszczęśliwiło. Z wielką niecierpliwością będę oczekiwać tego dnia — daj Boże, aby nadzieje moje spełniły się“.
Ostatnie te słowa wymówiła Marieta z westchnieniem, a łza zrosiła jej policzki.
Starzec z pochyloną nad stołem głową coraz to bardziej zaciekawiał się treścią listu dyktowanego mu, rzucając raz po raz ukradkowe spojrzenia na stojącą przed nim dziewczynę. Zamiast współczucia powstał w nim rodzaj niechęci przeciw Mariecie, a niechęć ta musiała mieć ważne powody. Marieta, mając oczy jeszcze ku ziemi spuszczone, dalej dyktowała.
„Matka moja chrzestna jest jeszcze bardzo cierpiąca, z tego powodu jest też coraz to więcej niecierpliwa. Aby ją jak najmniej samą zostawiać, pracuję teraz w domu, zamiast u pani Jourdan. Praca w towarzystwie była dla mnie prawdziwą rozkoszą, dni mi smutnie upływają i stają się dla mnie wiecznością. Zmuszona jestem długo w noc pracować, a że w nocy cierpienia najwięcej dolegają matce, dlatego też bardzo mało sypiam. Piszę to tylko z tego powodu, abyś pan wiedział, iż w tym domu nie jestem szczęśliwa i że jedno słowo pociechy od pana wielkąby mi sprawiło ulgę. Liczyłam na Augustynę, iż mi ten list napisze, lecz ta pojechała w swoje strony rodzinne, dlatego musiałam prosić inną osobę, której ten list dyktuję. Nigdy w życiu nie odczułam tak dotkliwie tego, że nie potrafię ni czytać ni pisać, jak właśnie dziś. Proszę o mnie pamiętać, gdyż ja ciągle o panu myślę. Zasyłam panu przyjacielskie pozdrowienie“.
Nastała chwila milczenia, a starzec zwracając się do dziewczęcia zapytał:
— Czy to już wszystko, moje dziecko?
— Tak jest, panie.
— A kogo mam podpisać?
— Podpisz pan: Marieta.
— Tylko Marieta?
— Marieta Moreau, jeżeli pan łaskaw, to jest moje nazwisko.
— Podpisałem Marieta Moreau.
Składając list, pytał starzec, ukrywając obawę, z którą oczekiwał odpowiedzi dziewczyny.
— Do kogo ma ten list być adresowany? — Do pana Ludwika Richarda w Dreux, poste restante.
— Niema wątpliwości — mruknął starzec, pisząc adres, który mu Marieta podała.
Gdyby Marieta była mniej zajęta swemi myślami, byłaby niezawodnie spostrzegła niechęć z jaką zabierał się starzec do pisania adresu, a niechęć ta wzmogła się od chwili, kiedy dowiedział się o nazwisku tego, do którego list był wystosowany.
Rzucając na nią złośliwe spojrzenie, nie mógł się zdobyć na napisanie więcej jak „Do Pana“, a kładąc pióro, zwrócił się do Mariety z wymuszonym uśmiechem:
— Słuchaj, moje dziecko, pierwszy raz się widzimy, pomimo tego jednak sądzę, że masz zaufanie do mnie.
— Rzeczywiście, panie, zanim tu przyszłam, zdawało mi się, że nie będę mieć odwagi wyjawić tajemnicę moją obcej osobie, pan jednakże przyjął mnie z taką dobrocią, że wcale a wcale nie czułam się zaambarasowaną.
— Dlaczegóż miałabyś być zaambarasowaną, dziecko, gdybym nawet był twoim ojcem, nie mógłbym potępić twego listu, któryś pisała do tego pana Ludwika. Gdybym się nie obawiał, że się za bardzo wkradam w twoje zaufanie, tobym się nawet zapytał, ale nie, toby było nie na miejscu.
— O coby się pan pytał?
— Kim jest ten pan Ludwik Richard?
— Mój Boże, toć to nie jest żadną tajemnicą. Pan Richard jest pisarzem u notarjusza. Kancelarja, w której jest zatrudniony, znajduje się w tym samym domu, co pracownia pani Jourdan. Tam się też poznaliśmy, było to przed rokiem, 6 maja.
— Teraz też pojmuje, dlaczego panienka przypomniała tę datę w liście swoim panu Ludwikowi. Dziś jest rocznica waszego poznania.
— Tak jest, panie.
— I kochacie się wzajemnie? Niech się tylko panienka nie rumieni. Czekacie bezwątpienia chwili, kiedy się będziecie mogli pobrać?
— Tak, panie!
— Czy familja pana Ludwika zgadza się na to?
— Pan Ludwik ma tylko — ojca, a ten przecież nie odmówi nam swego pozwolenia.
— A cóż to za człowiek, ten ojciec pana Ludwika?
— Najlepszy w świecie, jak mnie pan Ludwik zapewnia, który znosi niedostatek z wielkiem męstwem, chociaż dawniej był w lepszych warunkach. Teraz są jednakże pan Ludwik i ojciec jego tak biedni, jak ja i moja matka chrzestna. Właśnie ten niedostatek daje nam rękojmię, że nikt nie będzie robić nam trudności.
— Matka chrzestna, zdaje się, niebardzo uprzyjemnia życie pani?
— Tak jest, ale czy można mieć humor, jeżeli kogo przez całe życie nieszczęście prześladuje?
— Pewnie jest cierpiąca?
— Straciła rękę, a przytem wskutek choroby piersiowej już od roku nie opuszcza łóżka.
— Straciła rękę, a to przy jakiej sposobności?
— Była zatrudniona w fabryce materaców, i tu wskutek ukłucia odniosła ranę, która z braku pielęgnacji zaogniła się i to tak dalece, że trzeba było ostatecznie rękę odjąć. Od czasu do czasu rana otwiera się a wtenczas bardzo cierpi.
— Biedna kobieta — rzekł starzec roztargniony.
— Co się tyczy choroby piersiowej, to się jej właśnie w tej fabryce nabawiła, jak wszystkie robotnice materaców, gdyż proch, który unosi się z wełną, musi podkopać zdrowie tych biednych istot.
— Panienka więc sama utrzymuje swoją matkę?
— Naturalnie, przecież ona nie może zapracować na życie.
— Poświęcenie ze strony panienki jest bardzo chwalebne.
— Ja wypełniam tylko moją powinność. Po śmierci moich rodziców przytuliła mnie matka chrzestna do siebie i przez trzy lata płaciła za mnie za naukę. Bez jej pomocy nie mogłabym dziś wykonywać tej pracy, która mnie żywi.
— Zapewne musi panienka ciężko pracować, aby zaspokoić swoje i matki chrzestnej potrzeby.
— Piętnaście lub szesnaście godzin dziennie.
— I zamiast pokrzepić w nocy siły swoje spoczynkiem, czuwa pani przy cierpiącej matce chrzestnej?
— Ktoby mnie zastąpił, panie?
— Dlaczego jej nie umieszczono w szpitalu?
— Lekarz orzekł, żeby jej tam nie trzymano, bo choroba jej jest nieuleczalną, przytem nie miałabym serca jej opuścić.
— Nie omyliłem się w mych przypuszczeniach, moje dziecko, jesteś uczciwą, godną młodą dziewczyną — rzekł starzec, podając Mariecie rękę.
Przy tej sposobności obalił starzec, czy to przypadkowo czy też umyślnie flaszeczkę z atramentem na list, dopiero co napisany.
— Boże! co za nieszczęście! — zawołała Marieta.
— O, ja niezgrabny! — rzekł starzec. — Lecz nieszczęście nie takie wielkie, a list krótki. Piszę dość prędko, i proszę panienkę tylko o dziesięć minut cierpliwości, aby go znów skopjować, prócz tego jeszcze raz go panience przeczytam, aby jej dać sposobność do poprawki.
— Wybacz pan, że mu sprawiam tyle trudności.
— Tem gorzej dla mnie, przecież jam tu zawinił — odrzekł starzec i rozpoczął list; pisząc, zarazem głośno czytał.
Gdy oddawał się tej nowej pracy, odzywała się w starcu ciężka wewnętrzna walka, a rozdrażniony, nie śmiał spojrzeć w poczciwą twarz stojącej przed nim Mariety.
Młoda dziewczyna nie prosiła o żadne poprawki, a pisarz oddał jej list, pieczętując go przedtem starannie.
— Ile się panu należy — zapytało dziewczę nieśmiało.
— Pięćdziesiąt centimów — odpowiedział starzec — i to ma się rozumieć tylko za jeden list. Za moją niezgrabność jestem sam odpowiedzialny.
— Bardzo pan poczciwy — odrzekło dziewczę, wzruszone rzekomą wspaniałomyślnością pisarza. Po zapłaceniu listu dodała: — pan był taki dobry dla mnie, że go śmiem prosić o jeszcze jednę przysługę.
— Mów, moje dziecko.
— Jeżeli znów będę miała list do napisania, byłoby dla mnie prawie niemożebnem udać się do kogo innego, nie do pana.
— Z chęcią panience zawsze usłużę.
— To nie wszystko, panie, moja matka chrzestna także ani czytać, ani pisać nie umie. Miałam przyjaciółkę, której się zwierzyłam, lecz ta wyjechała. Czyby się pan zechciał trudzić i przeczytać mi list, gdybym takowy odebrała? Przy tej sposobności zarazbym panu podyktowała odpowiedź.
— Z największą chęcią przeczytam pani listy tylko niech je pani wszystkie do mnie przynosi. Dziękuję za zaufanie, które panienka we mnie pokłada. A więc do widzenia i proszę mnie odtąd uważać za swego lektora i sekretarza, mnie się wydaje, jakgdybyśmy się już od dziesięciu lat znali.
— I mnie się tak wydaje, do widzenia.
— Do widzenia, moje dziecko.
Zaledwie Marieta opuściła pisarza, wszedł listonosz a oddając list, rzekł do starca:
— Ojcze Ryszardzie, tu jest list z Dreux. Oddając go tu, nie potrzebuję się trudzić na ulicę Grenelle, zresztą odbiera go pan tym sposobem prędzej.
— List z Dreux, rzekł starzec odbierając go, a spojrzawszy na adres dodał: od Romana. Co on mi ma do zakomunikowania? Jak oceni mego, syna? Co się teraz stanie z memi planami, które już tak dawno układam.
— Ojcze Ryszardzie, należy mi się sześć sous — odezwał się listonosz, przerywając starcowi dumanie.
— Sześć sous? czyby nie był frankowany?
— Proszę popatrzeć na stempel, ojcze Ryszardzie.
— Prawda — rzekł starzec i z widoczną niechęcią sięgnął po dopiero co odebrane dziesięć sous i wręczył je listonoszowi.

W tym samym czasie Marieta śpieszyła do domu.

II.
.

Marieta, opuściwszy plac Niewinnych, dostała się w ciemną, ponurą ulicę, zwaną ulicą Pretres-Saint-Germain-l’Auxerrois i wstąpiła do ostatniego domu znajdującego się na tejże ulicy. Przeszedłszy ciemny ganek, weszła na zapadłe schody, które również nie były oświetlone.
Na pierwszem piętrze mieszkała odźwierna; dziewczyna weszła do niej i zapytała:
— Czy pani Justin była łaskawa zajrzeć do mojej matki chrzestnej?
— Tak, panienko, zaniosłam jej mleko, lecz jest w bardzo złem usposobieniu, przyjęła mnie bardzo niegrzecznie. Gdyby mi nie chodziło o panienkę, oddałabym ja jej pięknem za nadobne.
— Ach, pani, trzeba mieć litość dla niej, ona jest tak bardzo cierpiąca.
— Tak, tak, panna Marieta zawsze ją uniewinnia, chociaż jest jej kozłem ofiarnym. Świadczy to tylko o szlachetnem usposobieniu panienki, ale bądź co bądź, matka chrzestna panienki jest uparta jak kozioł. Biedne dziecko, już tu na ziemi przechodzisz czyściec, a gdyby raj nie miał istnieć, byłabyś pokrzywdzoną.
— Do widzenia, pani Justin, śpieszę do matki.
— Niechże panienka chwileczkę zaczeka, mam dla niej list.
— List? — zawołała Marieta, rumieniąc się — list z prowincji?
— Tak jest, panienko, stemplowany w Dreux i kosztuje sześć sous. Oto jest, a w rogu napisano: „bardzo pilno“.
Marieta odebrała skwapliwie list i schowała go za gors, a wyjąwszy woreczek oddała ostatnie 10 sous, które się w nim znajdowały i śpiesznie udała się do swego mieszkania, szczęśliwa, że odebrała list od Ludwika i równocześnie w obawie z powodu napisu „bardzo pilno“, wreszcie przygnębiona, że będzie musiała kilka godzin czekać, zanim dowie się o treści listu.
Tak pogrążona w myślach zaszła na piąte piętro, z biciem serca otworzyła drzwi do ubogiej izdebki, którą zamieszkiwała wraz z matką chrzestną. Ta ostatnia leżała na jedynem łóżku. Cienki materac, rozłożony podczas nocy na ziemi, służył Mariecie do spoczynku. Stół, stara komoda, dwa krzesła, nieco sprzętów kuchennych, które wisiały nad kominkiem, oto całe umeblowanie tej izdebki, w której panowała wzorowa czystość, a maleńkie z widokiem na nieschludne podwórze okienko, mało co światła do izby wpuszczało. Pani Lacombe, tak bowiem nazywała się chora, była słusznej postawy, liczyła około pięćdziesięciu lat, a tak przestraszająco chuda i takiej bladości, iż możnaby ją mieć za umarłą, gdyby nie oczy błyszczące i ironiczny uśmiech na twarzy, wywołane życiem, które było jednem pasmem nędzy, cierpień i niewygody. Pani Lacombe była widocznie bardzo cierpiąca i mocno rozdrażniana. Usiłowała się obrócić, aby zobaczyć swą córkę chrzestną, lecz daremnie i zawołała groźnie:
— Skąd ty przychodzisz?
— Matko... ja...
— Ulicznico! umyślnie mnie tu samą zostawiasz, abym prędzej skończyła, nieprawda?
— Przecież ja ledwie na godzinę z domu się oddaliłam.
— I spodziewałaś się, że ja w tym czasie ze złości umrę, co?
— O mój Boże, mój Boże! — lamentowało biedne dziewczę.
— Tak, ty mnie nie oszukasz, ja ci już jestem ciężarem. Dzień, w którym zagwożdżą moją trumnę, będzie dla ciebie dniem wesela, ale też i dla mnie, gdyż wtenczas już nie będę cierpiała.
Marieta otarła łzy, które jej wycisnęły słowa matki chrzestnej, zbliżyła się do niej i rzekła serdecznie:
— Twoja noc ostatnia była tak przykra, iż miałam nadzieję, że dzień będzie znośniejszy i że się podczas mojej nieobecności przedrzemiesz, kochana matko.
— Czy cierpię, czy zdechnę, tobie to wszystko jedno, największą twoją przyjemnością jest chodzić po ulicach miasta.
— Wyszłam dzisiaj zrana, bo wymagała tego konieczna potrzeba, zanim jednak wyszłam, prosiłam panią Justin, żeby...
— Prędzej śmierć wolałabym zobaczyć, jak to stworzenie, dlatego też mi ją tak często nasyłasz.
Marieta uśmiechnęła się gorzko, lecz, nie odpowiadając na te wybuchy złego humoru chorej, rzekła spokojnie.
— Mam matce rękę obwiązać?
— Nie, godzina ku temu już przeszła.
— Bardzo żałuję, że się spóźniłam, ale niech mateczka pozwoli teraz zawiązać.
— Zostaw mnie w spokoju.
— Ale, kochana matko, rana się pogorszy.
— Do tego ty tylko dążysz.
— Ależ, matko chrzestna!
— Nie zbliżaj się do mnie.
— Ja poczekam — odrzekło dziewczę, wzdychając, a potem dodała: — prosiłam panią Justin, aby przyniosła matce mleka, tu jest, czy mam je rozgrzać?
— Mleko i nic jak mleko, zawsze mleko. Lekarz mi zalecił buljon, przygotowany z dobrego mięsa i pół kurczęcia. Ach prawda, dano mi te potrawy i to w poniedziałek i wtorek. Lecz od tego czasu nic, a dziś już niedziela.
— To nie moja wina, lekarz zapisuje, lecz do zastosowania się do tych przepisów potrzeba pieniędzy, a jeżeli zarabiam 20 sous dziennie, to i to jeszcze z wielkiem natężeniem.
— A wydatki na twoje suknie nic nie znaczą?
Marieta smutnie potrząsnęła głową i odpowiedziała z poddaniem się:
— Matka przecież wie dobrze, iż przez całą zimę chodziłam w jednej sukience. Oszczędzam, ile tylko mogę, a jednak jestem winna dwumiesięczny czynsz gospodarzowi.
— To znaczy, że jestem ci ciężarem. Taka to twoja wdzięczność za to, że cię z ulicy do siebie przygarnęłam i umożliwiłam ci, że dziś sama na siebie możesz pracować? Jaki ten świat niewdzięczny.
— Nie, matko, ja nie jestem niewdzięczną, jeżeli mniej cierpisz, jesteś sprawiedliwszą dla mnie — mówiła ze łzami w oczach Marieta, lecz proszę niech mateczka nie gardzi tem mlekiem, toby tylko jej pogorszyło stan.
— Wiem o tem bardzo dobrze, kurcz żołądkowy tak mi dokucza, że ledwo jestem w stanie wytrzymać.
— Dlatego niech się mateczka napije mleka, to jej dobrze zrobi.
— Idź do djabła z twojem mlekiem.
— Może przynieść dwa świeże jaja?
— Nie potrzeba.
— Albo może ryżu w maśle ugorować?
— Ja chcę kurczę.
— Matko, na kurczę mi nie stanie, nikt mi nie skredytuje.
— Miałaś przecież dziś rano dwadzieścia i siedem sous w woreczku, gdzie się te pieniądze podziały?
— Ja tych pieniędzy już nie posiadam, mam tylko jeszcze kilka sous.
— Gdzie się podziały te dwadzieścia sous, w tej chwili mi się wytłumacz!
— Ja, ja nie wiem, może mi wypadły z woreczka — tłumaczyła się Marieta, robiąc sobie wyrzuty, iż wydała je na wymianę listów z Ludwikiem.
— Rumienisz się, a zatem kłamiesz.
— Przysięgam, że...
— Ha, ha — śmiała się ironicznie chora — kiedy ja tu głód cierpię na łożu boleści, ty sobie przysmaczki kupujesz.
— Ja? o mój Boże!
— Idź, nie pokazuj mi się na oczy — wołała chora rozgoryczona ciągłemi cierpieniami i okrutnym losem, który ją od dzieciństwa prześladował, a w najwyższym stopniu rozdrażniona dodała:
— Tak mnie tem mlekiem traktujesz, może co do niego dodałaś, ja ci ciężarem jestem.
Na to więcej nierozumne jak srogie oskarżenie, Marieta zdrętwiała, i cofnęła się z przerażenia, a nie mogąc się już utrzymać, wybuchła głośnym płaczem i poddając się mimowolnie wzruszeniu, rzuciła się na chorą matkę chrzestną, objęła ją swemi ramiony a okrywając ją pocałunkami szeptała:
— Matko! matko! Ta serdeczna protestacja przeciw oskarżeniu, która tylko w tak schorzałym umyśle powstać mogła, oprzytomniała chorą; rozgoryczenie ustąpiło, i przyszła refleksja, a czując gorące łzy na swojej twarzy, usiłowała przycisnąć Marietę do piersi, mówiąc rozczulona:
— Dziecko moje, jakaś ty nierozsądna, przecież ja to żartem powiedziałam.
O ironjo losu! żart wobec takiej okropnej nędzy.
— Rzeczywiście, matko — odpowiedziała Marieta — nie powinnam słów twych brać na serjo.
— Musisz mieć cierpliwość z twoją biedną matką chrzestną — mówiła chora. — Cierpię tyle lat tak okropnie, nie można mi się dziwić, że czasem jestem aż do zapomnienia rozgoryczoną.
— Odczuwam to bardzo dobrze i wiem, że się mateczka czasami mimowoli unosi. Łatwiej jest zawsze być sprawiedliwym i z losu swego zadowolonym, jeżeli się jest szczęśliwym, zaś mateczka nigdy w życiu nic dobrego nie zaznała.
— Prawda, — mówiła pani Lacombe, zadowolona, że może uniewinnić zgryźliwe usposobienie wyliczaniem powodów, które zawdzięczała nieubłaganemu fatum. — Istnieje wiele nieszczęśliwych istot, lecz, gorszego życia, niż to, które prowadzę, pewnie los nikomu nie zgotował. Poniewierana, jako uczennica w fabryce, poniewierana przez męża, kaleka, obdarzona cierpieniem piersiowem, tak już pięćdziesiąt lat tego nędznego życia przebyłam, dla mnie życie było jednem pasmem cierpień i utrapień, życie moje było, jak to mówią, bez niedzieli, a dla innych jest każdy dzień niedzielą.
— Biedna matko, ileś ty już wycierpiała!
— Nie, dziecko, tego nie jesteś w stanie pojąć, pomimo, iż w twoim wieku dostatecznie gorycz życia poznałaś. Jesteś jednak młodą przystojną, a gdy spojrzysz w lustro, odczuwasz choć na kilka chwil zadowolenie.
— Matko — przerwała Marieta przecząco.
— A ja ci powiadam, że tak jest, bądź otwartą, wszak ci to zawsze pochlebia i napełnia cię dumą, jeżeli się za tobą obracają, podziwiając cię.
— Co się tyczy tego, to mnie zawsze zawstydza, jeżeli mnie kto obserwuje. Kiedy jeszcze chodziłam do pracowni, przybywał pewien pan, który tak dziwnie na mnie patrzył, kiedy rozmawiałam z panią Jourdan.
— Ale to bez zaprzeczenia zawsze zadawalnia, doszedłszy starości, z przyjemnością będziesz wspominać lata ubiegłe. Ja nawet temi wspomnieniami cieszyć się nie mogę, gdyż zawsze byłam brzydką. Tak brzydką, że nawet lustro znienawidziłam, dlatego też tylko pijaka za męża mogłam dostać, pijaka, którego śmiercią się nawet radować nie mogłam, bo musiałam zapłacić jego długi. Gdybym ciebie nie miała, dawnobym już była umarła z głodu.
— Mateczko, bądźże sprawiedliwa — rzekła Marieta, chcąc rozproszyć jej smutne myśli — przecież raz w życiu swem miałaś kilka chwil szczęśliwych.
— A kiedy?
— Wtenczas, kiedyś mnie po śmierci mej matki z litości do siebie przygarnęła. Czy cię ten dobry uczynek nie napełnił zadowoleniem? Nie był dzień ten, mateczko, dla ciebie dniem szczęśliwym?
— Ja z mej strony za taki dzień szczęśliwy dziękuję.
— A to dlaczego?
— Powiedz lepiej, że to był jeden z najnieszczęśliwszych dni w mojem życiu.
— Matko... — rzekło dziewczę smutnie.
— Tak jest, moje dziecko, kiedy mój mąż, pijak umarł, a ja zapłaciłam jego długi, mogłam się tylko o swoje własne potrzeby troszczyć. Gdy przyjęłam ciebie, zdawało mi się, że jestem wdową z dzieckiem, dla którego miałam obowiązki, czy sądzisz, że to jest przyjemnie mieć starania o drugą istotę, jeżeli człowiek sam tyko wegetuje? Kiedy cię jednak zoczyłam przy trumnie matki, zdjęła mnie taka litość, że nie byłam w stanie dopuścić, aby cię oddano do domu podrzutków. Okropną noc przebyłam, rozmyślając nad tem, co ja z tobą pocznę, kiedy nie będę miała zatrudnienia, lub nie będę w stanie pracować. Patrz, gdybym była twoją matką, nie byłaby mi ta myśl tak ciężka. I ty nazywasz ten dzień, dniem szczęśliwym dla mnie. Gdybym była majętną, z radością byłabym cię była przyjęła. Ale ty z jednej nędzy dostałaś się w drugą, i ta myśl nie może miłych wspomnień we mnie wzbudzić.
— Biedna matko — rzekło dziewczę głęboko wzruszone, a uśmiechając się ze łzami w oczach i chcąc uspokoić tę duszę skołataną, mówiła — nie mówmy już o dniach przykrych, bo nie chciałabym, abyś żyła w rozterce z losem, w tej chwili naprzykład...
— W tej chwili?
— Jest mateczka pewnie zadowoloną, że już nie płaczę, a nie płaczę z powodu uprzejmych słów, które mateczka do mnie mówiła.
Ale chora przecząco potrząsnęła głową.
— Jeżeli rozdrażnienie ustąpi chwilami, to tylko dlatego, że sobie przypominam, że moja Marieta jest dobrem poczciwem dziewczęciem i że dla niej zbyt często jestem niedobrą i niesprawiedliwą, że za to sama sobą brzydzić się powinnam.
— Ależ, mateczko — odpowiedziała Marieta z boleścią — znów wpadasz w tę czarną melancholję?
— Przyznaj, że się nie mylę. Masz rację, zapracowujesz się na śmierć, obsługujesz mnie, a ja zato złem odpłacam. O dziecko, śmierć moja byłaby dla ciebie ulgą.
— Przed chwilą mateczka powiedziała, jeżeli się zgryźliwie odzywa to tylko żartem — odparła Marieta.
— Właśnie, że żartuję, a ty nie powinnaś być tak smutną. Zgotuj mi zupę z mleka, a podczas kiedy się będzie gotować, opatrzysz mi rękę.
Marieta uradowana, wyjęła śpiesznie ostatni kawałek chleba, pokroiła go w cienkie talarki, wrzuciła do garnka z mlekiem i zanieciła ogień, poczem wróciła do chorej. Ta podała jej chorą rękę, którą Marieta z niecierpliwością samarytanki zręcznie obwiązała.
Wzruszona tem poświęceniem i tą cierpliwością córki chrzestnej, rzekła chora.
— Siostry miłosierdzia nie zasługują na tyle pochwał co ty, moje dziecko.
— Nie mów tego mateczko! — odparła Marieta — siostry miłosierdzia pielęgnują obcych, kiedy ty jesteś moją kochaną mateczką. Ja tylko wypełniam moją powinność, a to przecież nie jest zasługą.
Tymczasem zupa już była gotowa, a chora zjadła ją z widocznym apetytem. Zwracając się jednak do dziewczyny, rzekła:
— A ty, Marieto, co będziesz jadła?
— O ja już śniadałam — odpowiedziało dziewczę. — Dziś rano kupiłam mały chleb, którym podczas drogi się posiliłam. Niechże mateczce poprawię poduszkę, może się mateczka cokolwiek prześpi po tej bezsennej nocy.
— Dziękuję ci, dziecko!
— Teraz wrócę do mego zatrudnienia, i będę pracować przy oknie, bo tu cokolwiek ciemno, a ja mam delikatną robotę.
— Co teraz szyjesz?
— Prześliczną koszulę z cienkiego batystu. Pani Jourdan mi ją powierzyła, ostrzegając mnie, abym tego przepysznego garnituru koronek nie zepsuła, wart jest dwieście franków, tak, że jednak koszula najmniej 300 franków będzie kosztować. Z tego gatunku koszul będę dwa tuziny robić. Zdaje mi się, że są przeznaczone dla jednej z dziewcząt półświatka.
Na to chora wybuchła głośnym śmiechem.
— Co tobie, matko?
— Dziwna myśl.
Znając sposób trywjalnego żartowania chorej, zapytała Marieta nie bez obawy.
— Jaką myśl ma kochana mateczka?
— Pytam się sama siebie, na co to się przyda, że na świecie jest tyle biedaków, jak ty i ja, którzy w życiu nic innego nie doznają, jak biedę i nędzę. Wiesz dziecko, na co to się przyda?
— Co mam mateczce na to odpowiedzieć?
— To się na to przyda, że poczciwa dziewczyna, która ma tylko dwie lub trzy koszule, zarabia dwadzieścia sous dziennie, aby koszule po trzysta franków za... bądź dobrej myśli, mała — a obróciwszy się do ściany zamilkła.

Na szczęście Marieta była jeszcze zupełnie niewinną i zanadto była zaprzątnięta swemi myślami, aby zrozumieć tę gorycz, którą rozpacz wywołała. Kiedy chora miała twarz zwróconą do ściany, wyjęło dziewczę z poza gorsu list, który jej odźwierna była oddała, a położywszy go na łonie, pilnie zaczęła pracować.

III.

Wkrótce Marieta się przekonała, iż chora zasnęła. Zdjęta ciekawością, otwarła list, lecz daremnie, wiemy, że biedaczka nie umiała czytać! Wzruszające było patrzeć na biedną robotnicę, która z biciem serca wpatrywała się w niezrozumiałe dla niej litery, to tylko spostrzegła, że w liście bardzo mało było pisane. I siliła się biedaczka dociec, czy ten tak pilny list dobrą czy złą wiadomość zawierał. Gubiła się w domysłach, przeczuwając, że list krótki po tak długim oddaleniu przynosił niespodziewaną wiadomość. Bo, gdyby Ludwik miał zamiar równocześnie z listem wrócić, to nie potrzebowałby pisać.
Trzymać w ręku, mieć przed oczami list, który przynosi nam wesołą lub smutną wiadomość, a nie móc tej tajemnicy dociec, jedynie dlatego, że nam nie było dozwolonem korzystać z nauki, to musi być okropna sytuacja.
Niecierpliwość Mariety dobiegła kresu, widząc zaś chorą pogrążoną w gorączkowym śnie, postanowiła śpiesznie pobiec do starego pisarza, choćby jej nawet matka chrzestna przy powrocie równą scenę wyprawić miała. Ostrożnie, aby nie zbudzić chorej, zbliżyła się do drzwi, kiedy ją zatrzymała rozpaczliwa myśl.
List może wymagał odpowiedzi, a napisanie tejże, znów zapłaty, a ona biedaczka posiadała tylko na chleb, bo piekarz już jej chleba na dwadzieścia franków skredytował, a dalszego kredytu odmówił. Odebrała wprawdzie dzień przedtem zarobek tygodnia w wysokości pięciu franków. Z tego oddała większą część odźwiernej za drobne wydatki, i na zapłacenie za pranie, tak, że jej tylko dwadzieścia pięć sous pozostało, z których większą część wydała na listy Ludwika, a i ten wydatek uważała za rozrzutność, przypominając sobie, iż matka jej cierpi taką nędzę i w takiej potrzebie się znajduje.
Niejeden z czytelników, nie znający rzeczywistej nędzy, pewnie uśmiecha się nad skrupułami dziewczyny, która trapiła się wydatkiem kilku sous. Dla biedaka nie egzystuje żadna mała suma.
W pierwszej chwili Marieta myślała udać się do odźwiernej, aby ta przeczytała jej list, ale, obawiając się jej gadatliwości, zdobyła się acz z ciężkiem sercem na inną ofiarę. Pozostała jej z całej garderoby jeszcze sukienka z dobrej materji, którą chowała na jaki uroczysty dzień. Z westchnieniem włożyła suknię do koszyczka, dodając jeszcze chusteczkę jedwabną, aby to wszystko dać w zastaw.
Chora, pomimo, że Marieta wychodziła zupełnie bez szelestu, poruszyła się mówiąc:
— Co? znów wychodzi, i...
Nie dokończywszy zdania, popadła znów w odrętwienie.
Marieta poczekała jeszcze chwileczkę, a otworzywszy potem ostrożnie drzwi, przekręciła klucz, który oddała odźwiernej na przechowanie, i pobiegła do urzędu zastawniczego. Tu pożyczono jej na suknię i chustkę pięćdziesiąt sous. Z tą sumką udała się na plac Niewinnych do starego pisarza.
Ten rozważał od chwili kiedy poznał tajemnicę Mariety i odebrał list od syna, z przestrachem przeszkody, któreby plany jego w niwecz mogły obrócić. Nagle zobaczył Marietę stojącą przed swoim namiotem a uśmiechając się dobrotliwie, rzekł do niej:
— Co cię znów do mnie sprowadza, moje dziecko? Nie spodziewałem się ciebie tak prędko zobaczyć.
— Panie — rzekła dziewczyna, wyciągając list z poza gorsu — odebrałam list od pana Ludwika i przychodzę prosić, aby go pan przeczytał i zaraz odpisał, jeżeli tego będzie potrzeba.
Pełna obawy i ciekawości oczekiwała młoda dziewczyna przeczytania listu od ukochanego. Pisarz w mgnieniu oka przeczytał list, a udając bolesne zdziwienie podarł go ku wielkiemu przerażeniu Mariety, ze słowami.
— Ach, biedne dziecko!
A zmiąwszy kawałki w ręku, rzucił je pod stół.
— Cóż pan uczynił — zawołała przerażona Marieta, blednąc.
— Biedne dziecko! — powtórzył starzec widocznie wzburzony.
— Boże, mój Boże! — szeptało dziewczę załamując ręce — może się panu Ludwikowi co złego stało?
— Nie to, dziecko, nie! ale najlepiej będzie, jeżeli panienka zupełnie o nim zapomni.
— O nim zapomnieć!
— Tak, zrzeknij się panienka wszelkich marzeń i nadziei.
— Jakto! pan Ludwik! mój Boże! cóż mu się stało?
— Widzi panienka, żyć w niepewności jest dla człowieka wielką męką, lecz w tym wypadku niech się panienka czuje szczęśliwą, że nie umie czytać.
— Ależ, mój panie, cóż ten list zawiera?
— Nie powinna już panienka o połączeniu się z panem Ludwikiem myśleć, to już teraz jest niemożliwe.
— Czy to pan Ludwik pisze?
— Tak jest, apelując przytem do szlachetnego serca panienki.
— Więc pan Ludwik mi pisze, abym o nim zapomniała.
— Tak jest, moje dziecko! lecz odwagi.
Marieta stała przez chwilę nieruchoma, jak posąg, zalewając się łzami; nagle schyliła się, pozbierała strzępki z podartego listu, podała je pisarzowi mówiąc drżącym głosem:
— Panie, na tyle odwagi się zdobędę, aby posłyszeć, co w tym liście stoi, poskładaj pan te kawałki, i przeczytaj.
— Usłuchaj mnie, dziecko i odstąp od twego żądania, na co masz powiększać boleść, której możesz uniknąć.
— Zlituj się pan nade mną i przeczytaj... Ale nie wiedzieć, co ten list zawiera, chociaż przykro mi będzie treść jego poznać, byłoby dla mnie bardzo bolesne, a niepokój doprowadziłby mnie do rozpaczy.
— Jeżeli panienka koniecznie żąda — rzekł starzec, układając kawałki listu w całość — przeczytam go jej.
Marieta ze zmienioną twarzą, drżącą na całem ciele, utkwiła błędny wzrok w pisarza, który rozpoczął czytać.

„Droga Marieto!

„Pisząc te kilka słów, jestem w największej rozpaczy. Mam do wyboru pomiędzy tobą lub ojcem moim, a pani wiesz, jak mego ojca uwielbiam i kocham. Dałem słowo, że się już więcej nie zobaczymy.
„Teraz zwracam się do pani, apelując do jej szlachetnego charakteru. Proszę nie robić zabiegów, któreby mnie mogły w postanowieniu zachwiać. Niech się pani też nie stara ze mną zobaczyć, widzenie się z panią mogłoby mnie od synowskiej powinności oderwać. Przyszłość ojca mego leży w ręku pani. Liczę na jej szlachetność. Boleść wytrąca mi pióro z ręki.
„Żegnam na zawsze

Ludwik“.

Marieta stojąc nieruchomo przed stolikiem pisarza, z załamanemi rękoma, z kurczowo zaciśniętemi wargami, we łzach skąpana, zdawało się, że jeszcze słucha, kiedy starzec od chwili już skończył czytać.
Ten pierwszy przerwał milczenie, mówiąc:
— Wszak przewidywałem, że ten list bardzo panienkę boleśnie dotknie.
Marieta nic nie odpowiedziała.
— Dziecko moje — mówił starzec dalej — uspokój się, nie drżyj tak, ot napij się wody.
Lecz Marieta nic nie słyszała, patrząc kurczowo przed siebie szeptała:
— O skończyło się! Żadnej nadziei już, to było zanadto szczęścia, szczęście nie dla mnie przeznaczone, jestem, jak moja chrzestna matka. A tłumiąc łkanie dodała z wyrazem, który się nie da opisać:
— Skończyło się!...
— Dziecko — rzekł starzec, mimowoli wzruszany tą cichą rozpaczą — utul się w żalu!
Słowa te obudziły dziewczynę z odrętwienia. Ocierając łzy, rzekła już silniejszym głosem:
— Dziękuję panu.
Potem pozbierała skrzętnie rozrzucone pod stołem kawałki podartego listu. Widząc to starzec rzekł pełen obawy.
— Na co to chować te kawałki, które w panience wzbudzać będą tylko bolesne wspomnienia.
— Grób przyjaciela wywołuje nietylko bolesne, lecz i drogie wspomnienia minionych szczęśliwych chwil.
Włożywszy kawałki w kopertę, schowała je znów za gors i odchodząc rzekła:
— Dziękuję panu za wyświadczoną mi przysługę, dodając nieśmiało: Pomimo, że na list ten żadnej odpowiedzi nie potrzeba, to jednak muszę panu wynagrodzić fatygę.
— A więc dziesięć sous, tak jak za list — przerwał starzec Mariecie i bez najmniejszego wahania przyjął zapłatę, chowając ją z chciwością i mówiąc: — do widzenia, moje dziecko, daj Boże, aby przyszłe nasze spotkanie mniej smutnie wypadło.
— Daj Boże! — odrzekła z rezygnacją Marieta, oddalając się powoli, starzec zaś zanknął swój namiot i śpiesznie udał się do domu.
Wzburzona, pełna czarnych myśli, szła Marieta mechanicznie dalej, nie zdając sobie sprawy, dokąd kroczy.
Tak przybyła w okolicę mostu au Charge. Ujrzawszy rzekę dziewczę zadrżało, jakby się ze snu zbudziło.
— Może to moja zła gwiazda mnie tu zawiodła — szeptała.
Wszedłszy śpiesznie na most, oparła się o barjerę z oczyma utkwionemi w modre fale rzeki.
Powoli odczuła Marieta ów niewytłumaczony pociąg do wody, którą głębia na każdego w rozpaczy będącego wywiera.
— Tu znajdę zapomnienie — szeptała nieszczęśliwa dziewczyna — tu schronienie przed nędzą, przed głodem, przed chorobą, albo nieszczęśliwą starością. Lecz co się stanie z matką?
W tej chwili ktoś silnie schwycił Marietę za ramię i usłyszała poza sobą przestraszony głos.
— Uważaj, moja mała, abyś nie wpadła do wody.
Marieta zadrżała, spojrzała błędnie wkoło siebie i zoczyła obok siebie korpulentną kobietę, która mówiła ze współczuciem:
— Wiesz, moja mała, że to bardzo nieostrożnie tak się przechylać przez barjerę?
— Dziękuję pani serdecznie.
— Ale musisz uważać, moja mała, lecz jakaś ty blada. Czy ci co dolega?
— Nie, pani, to tylko chwilowa słabość — odpowiedziała Marieta.
— Oprzyj się na mnie, zapewnie panienka przeszła jaką ciężką chorobę?
— Tak jest, pani — odpowiedziała Marieta — ale proszę mi powiedzieć, gdzie się znajduję.
— Pomiędzy Pont Neuf, a Pont au Charge, moja mała. Może panienka jest obcą w Paryżu.
— To nie, pani, ile czułam nagle zawrót głowy, to jednakże już przeszło.
— Czy panienka nie życzy sobie, abym ją odprowadziła, — zapytała kobieta serdecznym tonem. — Drżysz jak w febrze, proszę się zeprzeć na mojem ramieniu.
— Dziękuję pani, mieszkam zaraz w bliskości.
— Chętniebym panience była pomocną, proszę być dobrej myśli — z temi słowy oddaliła się dobra kobiecina.
Marieta zupełnie już do siebie przyszła, lecz ból z powodu doznanego zawodu nie mniej jej dokuczał, do tego przyłączyła się jeszcze obawa przed wyrzutami chrzestnej matki, a biedna dziewczyna tak potrzebowała pociechy, albo samotności, która jest czasami najlepszym lekarzem zbolałych serc ludzkich.
Obawiając się wyrzutów chrzestnej matki postanowiła Marieta załagodzić jej gniew, kupując dla niej ćwierć kurczaka i dwa małe pszenne chleby, śpiesząc z tem do domu.
Przed domem, w którym mieszkała, stał elegancki kabrjolet, ona jednak na to nie zważała, tylko wbiegła na piętro, prosząc odźwierną o klucz.
— Klucza nie mani, panno Marieto; pewien pan go ode mnie odebrał.
— Który pan?
— Pan z orderem, i to z prawdziwym orderem, z wstęgą na pięć cali długą, w życiu jeszcze nie widziałam takiej wstęgi przy orderze.
— Ale — mówiła Marieta — ja nie znam nikogo z takim orderem. Bezwątpienia się omylił.
— O nie, panno, pytał mnie się wyraźnie, czy w tym domu nie mieszka Lacombe, kaleka z córką chrzestną. Widzi panienka, że wszelka omyłka jest wykluczoną.
— Nie powiedziała pani temu panu, że moja matka jest cierpiąca i że nikogo przyjmować nie może?
— Naturalnie, moje dziecko, on jednak oświadczył, że pomimo tego musi z nią się rozmówić, gdyż przybył w bardzo ważnej sprawie.
— Zobaczę, ktoby to mógł być — odrzekła Marieta.
Przyszedłszy na piąte piętro dostrzegła drzwi nawpół otwarte i słyszała zarazem następne słowa:
— A więc córka chrzestna wyszła, dobra kobieto, to wybornie, zaraz pani wytłumaczę powód mego przybycia.

Wiedziona wrodzoną kobietom ciekawością pozostała Marieta na schodach celem podsłuchania rozmowy owego pana z matką chrzestną.

IV.

Podczas kiedy Marieta słuchała pod drzwiami, toczyła się w pokoiku rozmowa.
Gość miał około czterdziestu pięciu lat, o regularnych rysach twarzy, z długim zawiesistym wąsem, który, tak jak i włosy zawdzięczał czarny swój kolor różnym kosmetykom.
Cała jego fizjognomja zdradzała fałszywy, przebiegły, bezwstydny charakter. Toaleta jego zdradzała zły smak, a order, z długą czerwoną wstęgą miał jego postawie nadawać wojskową cechę. Usiadł w bliskości łóżka chorej, a podczas kiedy z nią rozmawiał, bawił się laską wysadzoną drogiemi kamieniami. Pani Lacombe znów w złym humorze, przypatrywała się gościowi z nieufnością, a im więcej mówił, tem większy wstręt do niego odczuwała.
— Dobrze, że córki chrzestnej niema w domu; wyjaśnię też pani wkrótce powód mego przybycia.
— Mój panie — odpowiedziała chora niechętnie. — Pytał się pan, czy ja jestem pani Lacombe, matka chrzestna Mariety Moreau, i to panu potwierdziłam. Teraz mi pan powiedz, czego ode mnie żądasz?
— Najsamprzód, dobra kobieto...
— Pani Lacombe, jeżeli pan pozwoli...
— Do djabła, a więc dobrze, wpierw pani powiem, kto ja jestem, a potem dowie się pani czego żądam.
— Słucham.
— Jestem Komandor de la Miraudiere — a wskazując na order dodał — żołnierz wysłużony, jak pani widzi, dziesięć wypraw wojennych, pięć ran...
— To mnie nic nie obchodzi. Cóż dalej?
— Mam najznakomitsze znajomości w Paryżu: książęta, hrabiowie...
— A cóż mnie to może obchodzić.
— Utrzymuję kabrjolet i wydaję rocznie co najmniej 20,000 franków.
— Podczas kiedy ja z moją córką chrzestną z głodu umieramy, jeżeli dziennie 20 sous nie zarobi. I to sprawiedliwość!
— Nie, kochana pani, to nie jest sprawiedliwość — zawołał Komandor. — Właśnie dlatego przyszedłem do pani, aby położyć kres tej niesprawiedliwości.
— Pan do mnie przyszedł, aby się ubawić kosztem naszej niedoli, — odrzekła chora ponurym głosem. — Zostaw mnie pan w spokoju.
— Niech pani z propozycji, którą pani zrobię osądzi, czy z niej się naśmiewam. Chce pani mieszkać w pięknych pokojach, chce pani mieć służącą do usługi, dwa razy dziennie wykwintnie jeść, rano kawę spijać, a w dodatku jeszcze 50 franków na inne wydatki, pani Lacombe, co pani na to powie?
— Ja, powtarzam, że to są kłamstwa, albo, że się poza tem ukrywa jakie łotrostwo. Dziś już niema takich ludzi, którzyby dlatego, że tak Pan Bóg nakazuje, dawali wygodne życie biednej starej kalece.
— Ale z miłości dla pięknych jasnych ócz?
— Jakich pięknych ócz?
— Dla niebieskich ócz waszej córki chrzestnej — odrzekł bezwstydnie Komandor de la Miraudiere.
Chora poruszyła się zdziwiona, a obrzucając obcego ostrem spojrzeniem, zapytała:
— Więc pan zna Marietę?
— Byłem kilka razy u pani Jourdan, i tam też widziałem uroczą Marietę, dlatego...
— Dlatego przyszedł pan do mnie, abym ją panu odprzedała.
— Brawo! — zawołał Komandor — widzę, że pani ma rozum, że tak zaraz cel mojej wizyty zrozumiała. Posłuchaj więc pani mojej propozycji: Piękne nowo umeblowane mieszkanie dla Mariety, przy której pani może pozostać, 500 franków miesięcznie na osobiste wydatki, pokojówka i kucharka, wszelką wyprawę dla panienki i 50 luidorów na przeprowadzenie się; po drugie: przejażdżki kabrjoletem, loże w teatrach (znam wielu autorów) i mam znakomite znajomości z bardzo szanownemi paniami, które często wydają bale, słowem zgotuję paniom życie jak w raju. Pani Lacombe, będziesz prowadziła życie jak jaka księżna, prawda, że się pani na to chętnie zgadzasz?
— Dlaczego nie — odpowiedziała chora, sarkastycznie się uśmiechając. — Takie biedne istoty, jak my, są dobre, aby się zaprzedać, tak długo, dopóki są młode.
— Wyznaczam więc pani 60 franków, a prócz tego podaruję pani piękny szal, ażeby pani godnie mogła reprezentować matkę Mariety, której pani w żaden sposób opuścić nie może, bo ja jestem zazdrosny jak tygrys.
— A to wyśmienite! Dopiero dziś rano mówiłam do Mariety: Ty jesteś porządną dziewczyną a zarabiasz 20 sous dziennie szyjąc koszule po 300 franków dla kobiet z półświatka.
— Koszule po 300 franków i u pani Jourdan robione? Dla kogóżby one były przeznaczone? a prawda, dla Amandyny, którą utrzymuje markiz Saint-Herem. Ja się o tę klientelę dla pani Jourdan postarałem, prawdziwe szczęście dla niej, chociaż markiz bardzo rzadko płaci. Mała Amandyna była nieznaną dziewczyną, która sprzedawała perfumerje w pasażu Colberta, a w sześć miesięcy stała się u Saint-Herem’a co do mody najgłośniejszą w Paryżu damą. Do tego może i Marieta doprowadzić, pani Lacombe, może także koszule po 300 franków nosić, zamiast dla innych szyć.
— Żeby się tylko Mariecie to nie stało, co pewnemu biednemu dziewczęciu, którą ja znałam i która także wskutek niedoli udała się na taką śliską drogę.
— A co się temu dziewczęciu stało?
— Oszukano ją.
— Oszukano?
— Obiecywano jej także złote góry, pan jej także umeblowane mieszkanie wynajął a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy jej ani jednego sous. Wtenczas sobie dziewczyna z rozpaczy życie odebrała.
— Pani Lacombe — wtrącił gość dumnie — za kogo mnie pani ma. Czy ja na oszusta wyglądam?
— Ja nie wiem, ja się na tem nie rozumiem.
— Ja stary żołnierz, dwadzieścia wypraw wojennych, dziesięć ran odniesionych, za które z najznakomitszymi panami w Paryżu na poufałej stopie żyję, ja, który najmniej 20.000 franków rocznie wydaję! Niechże się pani zdecyduje. Żąda pani jakiego piśmiennego zabezpieczenia, lub zadatku? Mieszkanie będzie w przeciągu ośmiu dni gotowe, kontrakt z właścicielem domu zostanie jutro w imieniu pani zawarty, czynsz zapłacę zgóry za cały rok. Jeżeli się porozumiemy, odbierze pani zaraz 25 dukatów, które właśnie mam w pugilaresie.
W rzeczy samej wyjął Komandor 25 dukatów i rzucając je na stolik dodał:
— Ja nie taki jak pani Lacombe, ja się nie obawiam, aby mnie kto oszukał.
Przy odgłosie upadającego na stół złota, pochyliła się chora, o ile jej cierpienia dozwalały, pożerając błyszczące monety chciwemi oczami. W całem życiu biedaczka nie widziała luidora. Leżące przed nią pieniądze olśniewały ją i nie mogła się powstrzymać, by się niemi nie popieścić.
— Przynajmniej miałam raz w życiu złote monety w ręku — odezwała się z westchnieniem pani Lacombe. — Z tych pieniędzy możnaby — dodała — pięć miesięcy bez troski żyć.
— Ale, matko, taką sumę możecie wy z Marietą każdego miesiąca dostać, jeżeliibyście tylko zechcieli.
Lacombe Po długiem milczeniu zwróciła chora zapadłe oczy na Komandora i odezwała się wzruszonym głosem:
— Pan się zachwyca Marietą, i to rzecz bardzo naturalna, gdyż na całej kuli ziemskiej nie znajdzie się lepsza istota od niej, bądź pan wspaniałomyślny, daruj pan nam tę sumę, takiemu zamożnemu panu nie zrobi ona wielkiego uszczerbku.
— Co? — zawołał Komandor.
— Mój dobry panie — rzekła chora, składając błagalnie ręce — suma ta nie wiele znaczy dla pana a nas by ona wybawiła z wielkiej nędzy, popłaciłybyśmy nasze długi, a Marieta nie potrzebowałaby tak ciężko pracować, mogłaby się postarać o lepiej płatne zatrudnienie, a ja mogłabym powiedzieć, że choć raz w życiu zakosztowałam szczęścia.
Prośba chorej była tak wzruszająca, że Komandora więcej zaskoczyła, niż obraziła; nie mógł bowiem pojąć, aby mogli istnieć ludzie, którzyby się z tak dziwnem żądaniem do niego zwrócić mogli.
— To mi niebardzo pochlebia — mówił do siebie. — Stara chce mnie na dudka wystrychnąć. — Wybuchając głośnym śmiechem dodał: — czy pani sądzi, że ja jestem dyrektorem jakiego stowarzyszenia dobroczynnego, któremu poruczono, aby pierwszej lepszej biedaczce wręczył 600 franków. O! to się pani grubo pomyliła.
Chora łudziła się chwilowo nadzieją, która czasami i najwięcej zmiennemu szczęściu niedowierzających ze sobą porywa, przyszła teraz do przekonania, że popełniła błąd, dlatego mówiła z cynicznym uśmiechem:
— Wybacz mi pan, żem pana obraziła.
— Nie było tu żadnej obrazy, pani Lacombe, ale kończmy. Mam te błyszczące luidory, któremi się pani rozkoszuje znów włożyć do kieszeni?
Chora prawie bezwiednie odtrąciła rękę Komandora; zapadłe jej oczy błyszczały dzikim ogniem chciwości, a nie spuszczając oka z pieniędzy, rzekła ponurym głosem.
— Jeszcze chwileczkę, panie! przecież ja tych pieniędzy nie połknę.
— Przeciwnie, te pieniądze macie na swoje potrzeby wydać, jednakże pod warunkiem, że...
— Ja znam Marietę — odparła chora — i wiem, że nigdy na to nie przystanie, bo jest zanadto uczciwa. Możeby się dała nakłonić takiemu, któryby jej się podobał, ale panu nigdy, o tem jestem przekonana.
— Wierzę, że Marieta jest cnotliwa, bo mnie o tem pani Jourdan, u której już kilka lat pracuje, zapewniła.
— A więc?
— Ja wiem też, że pani wielki ma wpływ na Marietę, że się panią boi, jak ognia, że pani ją ostatecznie może zmusić, aby nie odpychała swego szczęścia, przecież mieszkacie jak żebracy i umieracie z głodu. A więc pani, co się stanie, jeżeli na moją propozycję nie przystaniecie? Czy prędzej, czy później da się jakiemu robotnikowi uwieść.
— To jest możebne, ale w takim razie się przynajmniej nie zaprzeda.
— To są próżne słowa. Pewnego pięknego poranku opuści ją kochanek, i aby potem z głodu nie zginąć, uczyni tak, jak wszystkie inne, za to ja pani ręczę.
— O! to jest możliwe — odrzekła chora rozgniewana — głód jest złym doradcą, jeżeli się musi na siebie i dziecko pracować, a ile biednych dziewcząt możnaby temi pieniędzmi od zguby wyratować. Gdyby Marieta tak miała zakończyć, jak inne, nie byłoby to lepiej, żeby się to zaraz stało?
Przez kilka chwil odzwierciadlała się w wychudzonych rysach chorej wewnętrzna walka, którą biedaczka sama ze sobą staczała, mając oczy ciągle jeszcze zwrócone na złoto, nagle zamknęła oczy, jakby chciała zażegnać pokusę, mówiąc ostro do Komandora:
— Wynoś się pan i zostaw mnie w spokoju.
— Co? pani nie zgadza się na moją propozycję?
— Nie.
— Czy tylko pewno?
— Jak najpewniej!
— Dobrze, zabieram luidory.
— Niechaj piekło pochłonie pana wraz z luidorami. Zatrzymaj je sobie, ale przedewszystkiem opuszczaj ten pokój. Nie na to ja Marietę wychowałam, aby za moją namową miała się stać występną. Wołałabym raczej z nią dziś jeszcze umierać.
Jeszcze pani Lacombe nie domówiła tych słów, kiedy Marieta z oburzeniem i do łez poruszona wpadła do pokoju, obejmując matkę chrzestną za szyję mówiła:
— Matko, ja wiedziałam, że mnie kochasz, jak własną córkę.
Poznając zaś w Komandorze tego, który ją tak natrętnie ścigał oczami u pani Jourdan, rzekła z pogardą.
— Proszę w tej chwili opuścić ten pokój.
— Ależ, moja śliczna...
— Stałam pode drzwiami i całą rozmowę pana z matką moją słyszałam.
— Tem lepiej, zna panienka moją propozycję, a ja nic nie cofam, moja piękna.
— Jeszcze raz pana wzywam, abyś w tej chwili opuścił ten pokój.
— Dobrze! dobrze! już idę, mała Lukrecjo, ale daję osiem dni czasu do namysłu — mówił Komandor opuszczając pokój. Na progu zaś jeszcze dodał:
— Proszę nie zapomnieć: jestem Komandor de la Miraudiere, pani Jourdan zna mój adres.
— Ach matko! — mówiła Marieta, przystępując do chorej, którą jeszcze raz serdecznie ucałowała, — jakże ci wdzięczna jestem, że tak broniłaś mojego honoru.
— Tak — odpowiedziała chora niechętnie — a przy tych pięknych cnotach, umieramy z głodu, zamiast mieć wszystkiego pod dostatkiem.
— Ależ, matko kochana...
— Już dobrze — rzekła chora niecierpliwie. — Na tym punkcie się zgadzamy. Ja moją powinność wypełniłam, a ty twoją: ja jestem uczciwą kobietą, ty znów poczciwą dziewczyną. To nam bardzo wiele dopomoże, na to możesz liczyć — dodała z ironją.
— Mój Boże! mateczko, słuchajże!
— Najlepszy będzie koniec, jeżeli nas pewnego poranku obie nieżywe zastaną — przerwała chora, wybuchając cynicznym śmiechem.
Tym śmiechem urwała nieszczęśliwa kobieta rozmowę, zgorszona własną uczciwością i odwróciła się do ściany.
Tymczasem już się rozpoczynało zmierzchać. Marieta wyjęła kurczę i bułki przeznaczone dla matki i położyła je na stół, stojący przed łóżkiem chorej, potem usiadła milcząc przy małem okienku, a wziąwszy kawałki podartego listu w rękę, popadła w rozpaczliwe dumanie.
Opuszczając Marietę, mówił Komandor do siebie:
— To był pierwszy szturm; mała się namyśli, a ta stara także się zgodzi. Kiedy przed nią położyłem złoto, zaświeciły jej się oczy, jakby słońce ujrzała, ich wielka nędza będzie mi także pomocą. Mała potrzebuje tylko dwóch miesięcy dobrego życia, a będzie najpiękniejszą dziewczyną w całym Paryżu. Teraz trzeba mi pomyśleć o interesach, wymyśliłem korzystny interes dla mnie — dodał siadając do kabrjoletu, który skierował na ulicę Grenelle-Saint-Honore. Przed numerem 17 kabrjolet stanął, a Komandor, zwracając się do portjera, zapytał:
— Czy mieszka w tym domu pan Richard?
— Ojciec z synem tu mieszkają.
— Chciałbym się z synem, panem Ludwikiem Richard rozmówić. Czy jest w domu?
— Tak jest. Dopiero co powrócił z podróży i jest u swego ojca.
— To on u swego ojca. Nie mógłbym z nim samym pomówić?
— To będzie trudno, bo zajmują tylko jeden pokój.
Komandor wyjął bilet wizytowy i napisał pod swojem nazwiskiem następujące wyrazy:
„Pana Ludwika Richard’a proszę na jutro pomiędzy 9 a i10 godziną do siebie, celem wyjawienia mu bardzo ważnej tajemnicy“.
Po napisaniu tego biletu, rzekł Komandor do odźwiernego.
— Tu są 40 sous na piwo.
— Dziękuję panu, lecz za co?
— Za to, abyś pan jutro ten oto bilet oddał panu Ludwikowi Richardowi.
— Jak najchętniej, mój panie!
— Ale oddaj mu go pan dopiero jutro rano, kiedy będzie wychodzić z domu, a przedewszystkiem, żeby ojciec tego nie spostrzegł.
— Nic łatwiejszego jak to; pan Ludwik wychodzi codziennie o siódmej rano do kancelarjii, kiedy ojciec jego dopiero o dziesiątej idzie do swego zatrudnienia.
— Wybornie! więc mogę liczyć na pana?
— Najzupełniej.
Komandor usiadł do swego kabrjoletu i odjechał.
Wkrótce po jego odjeździe przyniósł listonosz list do Ludwika, który stary pisarz tego samego rana w obecności Mariety był pisał, a zamiast do Dreux, zaadresował na ulicę Grenelle.

Wprowadzamy teraz miłych czytelników do pokoju, który zamieszkują ojciec Richard wraz z synem.

V.

Ojciec Richard zamieszkiwał wraz z synem na piątem piętrze pokoik, który stanowił stosowne pendent do pokoju, w którym mieszkała Marieta. Ta sama nędza, te same pustki. Łóżko dla ojca, prowizoryczne łóżko na pasach dla syna, stary połamany stół, kilka krzeseł, stara szafa, oto całe umeblowanie.
Wracając do domu, kupił ojciec Richard kolację, którą rozłożył na stole. Kawałek szynki w białym papierze, który zastępował serwetę, i 4 funty białego chleba. Obok tego flaszka ze świeżą wodą.
Ludwik Richard, liczący mniej więcej dwadzieścia pięć lat; na twarzy jego malowała się dobroć i łagodność, a wydarte suknie świadczyły o ubóstwie, z którem był zmuszony walczyć.
Rysy starego pisarza publicznego wyrażały żywą radość z przybycia jedynaka. Młody człowiek odłożył swoją podróżną torbę, i uściskał ojca, którego bardzo kochał.
Uszczęśliwiony, że znów jest przy nim, w nadziei, iż zobaczy w tym dniu Marietę, pełen był radości i humoru.
— Więc odbyłeś przyjemną podróż, mój chłopcze — mówił ojciec Richard, siadając przy stole i krając szynkę.
— Znakomitą, ojcze!
— Opowiedz mi co. Ale czy nie będziesz jadł, przytem możemy gawędzić.
— Czy chcę jeść, kochany ojcze? ależ naturalnie. Ja nie obiadowałem, jak inni podróżni, w hotelu, z powodu, że... tu wskazał komicznym gestem na próżną kieszeń.
— Niemasz czego żałować — odpowiedział starzec, krając szynkę na nierówne części, a podając synowi większy kawałek — obiady w hotelach są kosztowne, a do tego nic nie warte.
Mówiąc to, podał Ludwikowi spory kawał chleba, i ojciec z synem zajadali tę skromną wieczerzę z widocznym apetytem, popijając świeżą wodą.
Podczas jedzenia toczyła się następująca rozmowa:
— Teraz mi opowiadaj o twojej podróży, mój chłopcze — odezwał się stary.
— Przyznam się ojcu, że z podróży tej mało odniosłem wrażeń. Pryncypał powierzył mi kilka aktów, które miałem oddać do przeczytania jego klientowi panu Ramonowi. To tenże uczynił i nietylko przeczytał, ale formalnie przestudjował, a potrzebował do tego aż pięć dni czasu. Nakreśliwszy pełno uwag, znów mi je oddał i znów jestem chwała Bogu w domu.
— Czyś się nudził w Dreux?
— Zanudziłem się tam na śmierć.
— Cóż to za człowiek ten pan Ramon, że się u niego ludzie tak nudzą.
— Najgorszego gatunku, jacy tylko na świecie istnieć mogą, to harpagon... skąpiec...
— Hm, hm — odrzekł starzec pokaszlując — więc jest skąpcem, musi być zatem bardzo bogaty!
— Tego nie wiem. Posiadając jednakże mały majątek, można być również skąpym. Pan Ramon musi przy swojej wygórowanej oszczędności, już miljony posiadać. To obrzydły harpagon.
— Gdybyś był, mój synu, w dostatkach wychowany, wtenczas łatwobym zrozumiał twój wstręt przeciw temu harpagonowi, jak go nazwałeś; ale myśmy zawsze żyli w takiej nędzy, że pomiędzy naszem życiem a jego żadnej różnicy znaleźć nie mogłeś.
— Co ojciec mówi pan Ramon ma dwoje sług, zamieszkuje cały dom, a my tylko pokoik na poddaszu; ma trzy albo cztery dania na obiad, my zaś jemy z ręki kawałek, wszystko jedno czego. Ale pomimo tego żyjemy tysiąc razy lepiej, niż ten brudny skąpiec.
— Nie pojmuję cię, moje dziecko — odpowiedział ojciec Richard, którego mowa Ludwika poczynała niepokoić. — Jak też można porównać dobrobyt pana Ramon z naszem ubóstwem.
— My jesteśmy, mój ojcze, rzeczywiście biedni, nie uskarżamy się na okrutny los, a jeżeli czasami wzdychałem za dostatkiem, to widzi Bóg, że nie dla mnie, bo ja z moim losem w najlepszej żyję zgodzie.
— Znam, kochany synu, twoje dobre serce i wiem, że mnie bardzo kochasz, a to jest dla mnie wielka pociecha, że się na los twój nigdy nie uskarżasz.
— Ja miałbym się uskarżać? przecież ojciec w tej samej biedzie żyje, co i ja, a zresztą czegóż nam brakuje, chyba niepotrzebnych rzeczy?
— Nam braknie wygody.
— Ja tego jeszcze nie zauważyłem. Nie zajadamy wprawdzie kurcząt z truflami, ale nie jesteśmy nigdy głodni i mamy zawsze dobry apetyt, o czem świadczą chleb i szynka, których już na stole nie widzę. Suknie nasze są stare, ale ciepłe; pokoik zajmujemy na piątem piętrze, ale on nas chroni od zimna, a zarabiamy rocznie do tysiąca sześciuset franków. Nie jest to wprawdzie wiele, ale nie mamy przynajmniej długów. Nie, kochany ojcze, jeżeli Pan Bóg nas tak dalej będzie miał w opiece, to ja się nigdy na los mój uskarżać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedzieć, mój synu, jaką radość mi sprawiasz, będąc ze swego losu tak zadowolonym. Czujesz się rzeczywiście szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
A gdy starzec jeszcze wątpił, mówił Ludwik dalej:
— Dlaczego miałbym ojca w tym względzie oszukiwać? Wszak mnie ojciec jeszcze nigdy nie widział zasmuconego.
— Bo posiadasz charakter, jak rzadko kto.
— To zależy od okoliczności. Gdybym naprzykład z panem Ramon — tym nędznym dusigroszem musiał żyć, takżebym był nieznośnym i zgryźliwym.
— Ale skąd ta antypatja do biednego człowieka?
— Skąd? Z zemsty, za te pięciodniowe tortury, które przechodziłem w jego domu.
— Tortury?
— Pewnie, że tortury, drogi ojcze, kiedy się jest zmuszonym mieszkać w starym, zapadłym domu, który jest tak ciemny i tak mroźny, że grób wydaje się wobec niego przyjemnem mieszkaniem. W tym wielkim grobie dwie zgryźliwe, wynędzniałe sługi, które jak cienie się poruszają. A jakie obiady, gospodarz zdaje się liczyć każdy kęs, który się do ust podnosi. A córka jego! gdyż ten skąpiec posiada córkę, więc ród jego może nie zaginie. Córka dzieliła przy stole maleńkie porcyjki dla sług, a pozostałe resztki skrzętnie zbierała i zamykała do kredensu. Wszystko to, kochany ojcze, sprawiało, że w pięć minut byłem zupełnie najedzony, pomimo, że się na brak apetytu uskarżać nie mogę. Człowiek bogaty nie powinien być skąpcem, a jeżeli nim jest, to jest obrzydliwym. Jeżeli przeciwnie człowiek biedny udaje majętnego, wtenczas staje się śmiesznym.
— Ludwiku, Ludwiku, skąd ta nagła nieprzyjaźń dla biednego człowieka i jego córki?
— Córki? nie wiem, czy ją zaliczyć do córek można.
— Przecie nie jest wiewiórką?
— Na honor, dobre porównanie!
— E, postradałeś zmysły.
— Ależ, ojcze, jak można nazwać wysoką, wychudłą, kościstą, zgryźliwą istotę, mającą ręce i nogi jak mężczyzna, twarz nie do opisania, a nos, a co za nos! tak długi, a przytem tak czerwony! Trzeba jednak być sprawiedliwym. Dla odmiany ma ta wyjątkowa istota żółte włosy i czarne zęby.
— Niebardzo pochlebny portret, lecz nie każda dziewczyna może być piękną; wierzaj mi, często zacne serce więcej jest warte, niż piękna twarz, we mnie zaś szpetne twarze zawsze litość wzbudzały.
— We mnie także, ojcze! Z początku chciałem jej żałować, kiedym ją zobaczył tak odstraszającą, a szczególniej czułem dla niej politowanie, że była skazaną na życie z takim obrzydłym dusigroszem, jak jest jej ojciec. Kiedy jednak usłyszałem, jak to stworzenie z czerwonym nosem nielitościwie prześladuje nieszczęśliwe sługi, jak je obdziela, usiłuje prześcignąć ojca w chciwości i to w rzeczach prawie nic nieznaczących, wtenczas ten nos czerwony napełnił mnie nieopisanym wstrętem.
— Jabym przeciwnie sądził, że ta panienka, o której mówisz, że jest gderliwa, zgryźliwa, skąpa, jest tylko oszczędna i że posiada mocny charakter.
— Niech będzie jak chce, ojcze! o to nie chodzi. Ale w poszczególnych rodzinach natrafiamy często na dziwne kontrasty.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
— Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w jednym pokoju zobaczyłem portret kobiety uderzającej piękności, który zdawał się naśmiewać z właścicielki czerwonego nosa. Portret ten miał zadziwiające podobieństwo z jednym z moich dawniejszych przyjaciół w kolegium. To zwróciło moją uwagę i dlatego zapytałem tego starego harpagona, kogoby przedstawiał. Odpowiedział mi niechętnie, że to portret jego siostry, zmarłej pani Saint-Herem. Czy ta dama jest matką pewnego młodego człowieka, nazywającego się także Saint-Herem? zapytałem pana Ramon.
— Ojcze! — przerwał sobie Ludwik, wybuchając głośnym śmiechem.
— No i co?
— Z wystraszonej twarzy pana Ramona i jego córki, która się nawet przeżegnała, można było sądzić, że zacytowałem złego ducha. Pan Ramon zaś odpowiedział, że jest w rzeczy samej tak nieszczęśliwym, iż jest wujem tego bandyty Saint-Herema.
— Ten pan Saint-Herem musi mieć bardzo złą opinję?
— Kto? Florestan? To najpoczciwszy i najlepszy w świecie człowiek!
— Wuj jego jednak ci powiedział...
— Niechże ojciec sam osądzi. W kolegjum żyłem z Saint-Heremem w wielkiej przyjaźni. Po opuszczeniu kolegjum dłuższy czas go nie widziałem. Idąc przed sześcioma miesiącami przez bulwary, spostrzegłem, iż wszyscy stawali zdziwieni. Ja także przystanąłem i zobaczyłem faeton, a do niego zaprzężone dwa pyszne rumaki. Ekwipaż był tak elegancki i tak gustowny, że prawie cały Paryż go podziwiał. Właścicielem tego ekwipażu był właśnie mój szkolny kolega, Saint-Herem, piękny jak adonis.
— Ten twój pan Saint-Herem wydaje mi się być wielkim utraćjuszem.
— Proszę poczekać końca, kochamy ojcze! Naraz ekwipaż zatrzymał się, a właściciel jego wyskoczył z niego, przybiegł do mnie i serdecznie mnie uściskał, ucieszony, że mnie po tak długim czasie znów zobaczył. Każdy inny z kół arystokratycznych byłby się żenował mojego wytartego surduta. Florestan na to nie zważał, on widział we mnie tylko przyjaciela z ławy szkolnej. Ja sam byłem szczęśliwy, a poniekąd nawet zawstydzony jego uprzejmością. Wyściskawszy mnie dowoli, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Do kancelarji.
— Dobrze, ja cię podwiozę, zostanie nam w ten sposób więcej czasu na rozmowę.
— Ja mam w twoim ekwipażu jechać, w mojem wytartemtartem ubraniu? Florestan jednak wziął mnie pomimo oporu z mojej strony do faetonu i zawiózł mnie do kancelarji. Podczas jazdy musiałem mu dać słowo, że go odwiedzę. Jak ojciec osądza takiego człowieka?
— Poszedł za popędem swego dobrego serca. Ja nie dowierzam ludziom, którzy na tak wysokiej stopie żyją. Prócz tego nie jesteś w możności się przyjaźnić z takimi panami.
— Naturalnie, że nie! Obietnicy musiałem jednak dotrzymać i jednej niedzieli byłem u Saint-Herema na śniadaniu. Poczciwiec! Co się tyczy wytworności i śniadania przyjął mnie jak jakiego magnata, a przytem tak serdecznie, jak przyjaciela, jak kolegę szkolnego. Wkrótce potem udał się w podróż i od tego czasu już go nie widziałem.
— Dziwię się, że mi nigdy o tym panu nic nie mówiłeś.
— Bo sobie pomyślałem: ten biedny ojciec, który mnie tak kocha, mógłby być w kłopocie. Dlatego ojcu nie powiedziałem, że raz w życiu moim jak Sardanapal lub jak Lukulus śniadałem.
— Świadczy to tylko na nowo o twojem dobrem sercu i przywiązaniu synowskim. Lecz słuchaj, właśnie do twego szlachetnego serca chcę apelować.
— O co chodzi?
— Chodzi tu o rzecz bardzo ważną, nietylko dla mnie, lecz i dla ciebie.
Twarz starca przybrała uroczysty nastrój, kiedy wymawiał te słowa.
W tej samej chwili portjer wchodząc, zapukał do drzwi.
— Panie Ludwiku — mówił — tu jest list dla pana.
— Dobrze — rzekł Ludwik, odbierając list.
Odźwierny, który nie uważał za stosowne w tej chwili wręczyć Ludwikowi, znany czytelnikowi bilet Komandora, szepnął odchodząc:
— Jeżeli pan dziś wieczorem będzie wychodzić, to proszę wpierw do mnie wstąpić.
— Dobrze — odrzekł Ludwik, nie przypisując słowom odźwiernego żadnego znaczenia.
Ojciec Richard jednem spojrzeniem poznał list, który pisał dla Mariety, a który zamiast do Dreux posłał na ulicę Grenelle.
Zrazu starzec chciał prosić syna, aby zaraz przeczytał list, po długim namyśle rzekł do niego:
— Będziesz miał później czas do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj, co ci mam powiedzieć, bo to jest rzecz bardzo ważna tak dla mnie jak i dla ciebie.

— Słucham, kochany ojcze — odrzekł Ludwik, kładąc dopiero co odebrany list obok siebie.

VI.

Nastała chwila milczenia, poczem ojciec Richard zwrócił się do syna swego z następującemi słowy.
— Mówiłem ci, mój synu, że się odwołuję do twego szlachetnego serca i do synowskiego przywiązania.
— O, kochany ojcze...
— Mówiłeś mi przedtem, jeżeli o lepszej doli, jak nasza myślałeś, to nie dla siebie, tylko dla mnie, bo ze swojego losu jesteś zadowolony.
— To prawda.
— Więc dobrze, moje dziecko, od ciebie więc zależy, aby stało się zadość twemu życzeniu.
— Co ojciec mówi?
— Posłuchaj mnie. Wypadki nieszczęśliwe po śmierci matki twojej zrujnowały mnie do szczętu, zaledwie mnie tyle pozostało, aby ci dać stosowne wychowanie. Kiedy ta sumka się wyczerpała, musiałem obrać zawód publicznego pisarza.
— Tak, mój dobry ojcze — odpowiedział Ludwik wzruszony — kiedy widziałem z jakiem męstwem, z jakiem zaparciem los swój znosiłeś, podwajało się moje przywiązanie do ciebie.
— Dola nasza już tak bardzo ciężka, może się jeszcze pogorszyć. Starość się zbliża, oczy już nie dopisują i ze smutkiem widzę ten dzień, kiedy już nie będę mógł nawet tego zarobić, co dziś zarabiam.
— Ojcze, licz na...
— Na ciebie? Jestem przeświadczony o tem, że będziesz o mnie pamiętać, ale i twoja własna przyszłość jest niepewna. Możesz co najwyżej zostać pierwszym pisarzem, bo do pozyskania własnej kancelarji potrzeba pieniędzy.
— Niech się ojciec nie obawia, ja zarobię tyle, że będziemy mogli wyżyć.
— A broń Boże! choroby... nieszczęśliwych wypadków, nie mogą one cię uczynić niezdolnym do pracy na kilka miesięcy? Z czego mamy wtenczas żyć?
— Ojcze, gdyby biedni ludzie naprzód mieli myśleć o wszystkich nieprzewidzianych nieszczęśliwych wypadkach, straciliby zupełnie chęć do życia. Nam, biednym trzeba zamknąć oczy przed przyszłością, i tylko o teraźniejszości nam myśleć wolno. A teraźniejszość nie jest dla mnie tak straszną.
— Lepiej jest w samej rzeczy zamknąć oczy przed przyszłością. Jeżeli jednak przyszłość może być szczęśliwą i pewną, czyż jest wtenczas naszym obowiązkiem oczy otworzyć, zamiast je zamykać?
— W samej rzeczy.
— Dlatego ci też powtarzam, że od ciebie tylko zależy, żeby przyszłość nasza była szczęśliwą i bez troski.
— Jeżeli to ode mnie zależy, to ona już jest zapewnioną. Proszę mnie tylko objaśnić, co mam uczynić.
— Biedny Ramon, u którego kilka dni przebyłeś, jest moim starym przyjacielem.
— On, ojca przyjacielem?
— Podróż twoja do Dreux była pomiędzy nami ukartowana.
— Ale akta, a pryncypał?
— Twój pryncypał ukazał się uczynnym i poparł nasze podejście, posyłając cię ze sfingowanem poleceniem do pana Ramon.
— Jakiż był cel tego?
— Ramon chciał cię studjować, chciał poznać twój charakter, i muszę ci oświadczyć, że jest tobą zachwycony. Dziś rano odebrałem list od niego, w którym cię bardzo chwali.
— Cóż mnie to może obchodzić, czy pan Ramon dobrze o mnie zaopinjował czy źle.
— To jest najważniejsze, kochane dziecko, bo od tej opinji zależy nasza przyszłość.
— Ojcze, to jest dla mnie zagadką.
— Chociaż Ramon nie jest bogaty, to posiada pewien dobrobyt, który powiększy jeszcze oszczędności.
— Chętnie wierzę, tylko czy to, co ojciec nazywa oszczędnością nie jest brudnem skąpstwem?
— Może być, o to nie będziemy się sprzeczać; ale właśnie wskutek swej chciwości pozostawi Ramon córce swej piękny majątek. Mówię: pozostawi, bo za życia nic córce nie da.
— To mnie wcale nie dziwi, ale jeszcze nie mogę zrozumieć, do czego ojciec dąży.
— Pierwsze wrażenia są zazwyczaj niepewne i niesprawiedliwe, a zakorzeniają się silnie, tyś także pannę Ramon tak ostro osądził.
— Tę właścicielkę czerwonego nosa? niech ojciec lepiej powie, że się o niej bardzo oględnie wyraziłem.
— Jestem przekonany, że te uprzedzenia twoje zczasem upadną. Panna Ramon należy do tych osób, które tylko przy bliższej znajomości podobać się mogą. I to ci powtarzam, jest to dziewczyna stałego charakteru i niezwykłej pobożności. Czyż można od przyszłej matki lepszych wymagać przymiotów?
— Od przyszłej matki? — powtórzył Ludwik, który dotąd jeszcze nie wiedział, co go czekało. — Co mnie to może obchodzić, czy panna Ramon będzie kiedyś dobrą matką, lub nie?
— To ciebie więcej dotyczy, niż każdego innego.
— Mnie?
— Tak jest, ciebie.
— Dlaczego mnie — pytał Ludwik nie bez obawy.
— Bo życzeniem mojem jest, abyś ożenił się z panną Ramon.
— Ja mam się żenić z panną Ramon — zawołał Ludwik, cofając się z przestrachem, jakby właścicielka czerwonego nosa już przed mnim stała — ja... żenić się... i to z nią?
— Tak jest, mój synu — odpowiedział starzec pewnym głosem — ożeń się z panną Ramon, a los nasz będzie ustalony. Wyprowadzimy się do Dreux, dom pana Ramon dość obszerny dla nas wszystkich. Chwilowo córki swojej nie wyposaża, ale będziemy przy nim żyć, do tego uzyskasz pewną posadę przy cle. Lecz po śmierci teścia zostaniesz spadkobiercą ładnego majątku. Ludwiku, synu, dziecko moje ukochane — dodał starzec proszącym tonem, biorąc ręce syna w swoje — zaklinam cię, zgódź się na mój projekt, a uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem, gdyż spokojny o twoją przyszłość, zamknę powieki.
— Ojciec nie wie, czego ode mnie żąda — odpowiedział Ludwik ze smutkiem.
— Powiesz, że nie odczuwasz miłości dla panny Ramon. Dobre małżeństwo polega na zobopólnym szacunku, a to mi przyznasz, że panna Ramon na szacunek zasługuje. Co się tyczy jej ojca, to może masz słuszność, że jego chciwość jest ci nieprzyjemną, ale ona przyniesie ci wielką korzyść. W gruncie rzeczy jest Ramon znakomitym człowiekiem. Celem życia jego jest, aby córce i zięciowi zostawić mająteczek i dlatego tylko ogranicza się w wypadkach. Z tego przecie nie można mu robić zarzutu. Ludwiku, dziecko ukochane, daj mi choć iskierkę nadziei.
— Ojcze — odrzekł młodzieniec drżącym głosem — nie uwierzysz, jak mi boleśnie, że muszę się sprzeciwić twym planom, lecz to, czego ode mnie żądasz, jest niemożliwe.
— I to syn mój tak mi odpowiada, do którego serca i miłości synowskiej się zwracałem!
— W pierwszym rzędzie nie widzę w tym projekcie żadnej korzyści dla ojca.
— Jakto, mieszkać u Ramona, przy nim żyć, nie wydając ani jednego centima! on nas w miejsce posagu wszystkich do siebie przyjmuje.
— Dopóki mi tylko sił starczy, nie będziesz, ojcze, u nikogo żyć na łasce. Jak często ojca prosiłem, aby porzucił swoje zatrudnienia publicznego pisarza. Czuję się na siłach, aby podwojoną pracą zaspokoić wspólne nasze potrzeby.
— Dziecko nieszczęśliwe! kto na nasze życie zapracuje, jeżeli ty zachorujesz?
— Czuję w sobie siłę, ja nie popadnę tak łatwo w chorobę, lecz gdybym był zmuszony połączyć się z panną Ramon, umarłbym ze zgryzoty.
— Ludwiku! odpowiedź twoja nie jest stateczna.
— Dlaczego nie! ojcze. Z wielkiej dla mnie czułości postanowiłeś mnie bogato ożenić, za tę pieczołowitość jestem ojcu niezmiernie wdzięczny. Lecz nie mówmy więcej o tym projekcie, jeszcze raz powtarzam, to niemożebne.
— Ludwiku!...
— Odczuwam nieprzezwyciężony wstręt do panny Ramon i wstrętu tego nigdy się nie pozbędę, przyczem powiem ojcu otwarcie, że kocham młodą dziewczynę, i że ta tylko będzie moją żoną.
— Synu, zawsze miałeś największe zaufanie do mnie i nigdy przede mną nic nie ukrywałeś, a to najważniejsze postanowienie uczyniłeś bez mojej wiedzy!
— Dlatego nie wyjawiłem ojcu tej tajemnicy, że chciałem przetrwać ten rok próbny, któryśmy sobie wyznaczali, celem przekonania się, czy charaktery nasze i nadal ze sobą zgadzać się będą, aby się przekonać, czy miłość nasza będzie trwała, i Bogu dzięki miłość nasza nie doznała żadnej zmiany a przeszedłszy wszystkie próby jest jeszcze czystszą i silniejszą. Rok wyznaczony kończy się z dniem dzisiejszym; jutro postanowiłem prosić o rękę Mariety jej matki chrzestnej, a ciebie, ojcze, o przyzwolenie Wybacz, ojcze — przerwał Ludwik, widząc, że starzec chce coś mówić — tylko jeszcze jedno słowo. Dziewczyna, którą kocham, jest biedną szwaczką, lecz posiada najlepsze i najszlachetniejsze serce w świecie. Jej praca i moja starczą na nasze potrzeby, ona także do niewygód i nędzy przyzwyczajona, ja zaś podwoję moją pracę, aby kochany ojciec miał spokój i pielęgnację, której tak bardzo potrzebuje. A teraz jeszcze ostatnie słowo. Nie uwierzy mi ojciec, jak mi jest przykro, że jestem przeciwnego zdania, i to pierwszy raz w życiu. Dlatego proszę i błagam na pamięć matki, niech mi ojciec nie robi trudności. Nigdy się nie zgodzę na związek z panną Ramon i przysięgam, iż nikt inny, tylko Marieta Moreau będzie moją żoną.
— Nie mogę uwierzyć, aby wszystkie moje argumenty były dla ciebie bez znaczenia. Ja więcej polegam na twojem dobrem sercu, jestem przekonany, że po dokładnej rozwadze przyznasz mi słuszność.
— Niech się ojciec nie łudzi próżną nadzieją.
— Nie będę więcej na ciebie nalegać, lecz liczę na to, że się jeszcze namyślisz. Pozostawiam ci 48 godzin do namysłu, i obiecuję ci w tym czasie nic o tym projekcie nie wspomnieć. Po jutrze wrócimy do tej sprawy.
— Mogę zapewnić już dziś ojca, że po upływie tego czasu...

— Umówiliśmy się dziś o tej sprawie nie wspominać — wtrącił starzec, powstając, a przechadzając się w milczeniu po pokoju, rzucał ukradkowe spojrzenia na Ludwika, który zatopiony w myślach oparł się o stół, na którym leżał niedawno odebrany list.

VII.

Bezwiednie sięgnął Ludwik po list i otworzył go.
Starzec, przechadzając się po pokoju, ciekawie spoglądał na syna.
Ludwik naraz pobladł, a pocierając ręką czoło, jakby się chciał przekonać, czy nie śni, czytał z widoczną obawą list po raz drugi.
List ten, który ojciec Richard pisał zmienionym charakterem, nie zawierał tego, co mu dyktowała Marieta, był on następującej treści.

„Panie Ludwiku!

„Korzystając z nieobecności pańskiej, donoszę, czego panu ustnie powiedzieć nigdy nie miałam odwagi, iż musimy zamiary nasze zaniechać, że nawet widywać się z sobą nie możemy.
„Nie mogę panu pod żadnym warunkiem powodu tej zmiany powiedzieć, lecz proszę mi wierzyć, że postanowienie moje jest stanowcze.
„Żegnając pana, proszę, abyś się nigdy o rozmowę ze mną nie starał; byłoby to daremne a mnieby sprawiło wielką przykrość.
„Jeżeli pan o mnie zapomni, będzie mój i matki mojej los zapewniony.
„W imieniu naszego szczęścia i spokoju, niech pan o mnie zapomni.
„Wiem, że mi pan nie będzie chciał sprawić przykrości; przysięgam panu, iż pomiędzy nami wszystko się skończyło. Mam nadzieję, iż przeciw mej woli nie będziesz się starać do mnie powrócić, bo ja dla pana tylko przyjaźń odczuwam.

Marieta Moreau“.

„P. S. Zamiast adresować do Dreux, posyłam list na ulicę Grenelle, aby go pan powróciwszy do domu otrzymał. Augustyna, która mi dotąd listy pisywała, wyjechała do domu, dlatego inna osoba pisze mi ten list“.
List ten napełnił Ludwika niewymownym żalem. Styl znajomy, odwołanie się do szóstego maja, wszystko to musiało go przekonać, iż Marieta ten list dyktowała. Silił się biedny młodzieniec, aby nie upaść pod ciężarem tego niespodziewanego ciosu. Boleść i gniew miotały jego wzburzoną duszą i ponuro a z rezygnacją mówił:
— O nie! już jej nie zobaczę, nie potrzebowała mi tego tak stanowczo zakazywać.
Słowa te zadowoliły starca, który milcząco po pokoju chodził i śledził skutki swego podstępu. Wkrótce jednak boleść wzięła górę nad gniewem, a miłość ku Mariecie odezwała się jeszcze namiętniej, niż dawniej. Przypominając sobie najdrobniejsze szczegóły z ostatniej schadzki, nie mógł dostrzec ani cienia niechęci ze strony dziewczęcia, przeciwnie: była więcej czułą, kochającą i pełną obawy, czy marzenia ich się ziszczą, lecz jeżeli mimo tego go oszukiwała, myśl tę odpychał z wstrętem od siebie, a jednak mu się bezustannie nasuwała. Pragnąc jak najprędzej dojść prawdy, postanowił udać się bezzwłocznie do Mariety, choćby się nawet naraził na gniew matki chrzestnej, która tak jak ojciec Richard nic dotąd o stosunku jego do Mariety nie wiedziała.
Bacznej uwadze starca nie uszło wzruszenie Ludwika, chcąc zatem, jak to mówią, kuć żelazo, dopóki gorące, odezwał się do syna:
— Ludwiku, myślę, że dobrzeby było, gdybyśmy jutro pojechali do Dreux, jeżeli my uprzedzimy Ramona, przyjedzie on pojutrze do nas, tak jakeśmy się umówili.
— Ależ ojcze!
— To cię, mój synu, do niczego nie zobowiązuje, a gdy najgorętszemu memu życzeniu nie chcesz zadość uczynić, to niechaj mam chociaż tę satysfakcję, że przebędziesz ze mną kilka dni u Ramona i jego córki. Potem będziesz wolny, możesz czynić, co ci się podoba.
Widząc jednak, że Ludwik zabiera się do wyjścia zawołał:
— Co robisz? Dokąd idziesz?
— Czuję ból głowy i przejdę się cokolwiek po świeżem powietrzu.
— Ale proszę cię, synu — rzekł starzec z niepokojem — jesteś wzburzony po przeczytaniu tego listu; obawiam się o ciebie.
— Ja, ojcze, mnie nic nie dolega. List ten jest bez znaczenia. Migrena mnie męczy, za chwileczkę powrócę — i śpiesznie się oddalił.
Gdy przechodził koło loży odźwiernego, przywołał go tenże do siebie, mówiąc z miną tajemniczą:
— Panie Ludwiku, prosiłem pana, abyś do mnie wstąpił, bo mam coś panu do oddania, panu samemu, proszę zatem wejść.
— Co pan ma dla mnie? — zapytał Ludwik, wchodząc do pomieszkania odźwiernego.
— Tu jest karta, którą mi pewien pan z orderem dla pana oddał, a zajechał przed dom kabrjoletem.
Ludwik odebrał kartę, przystąpił do światła i czytał:
„Komandor de la Miraudiere, 17, ulica Mont-Blanc prosi pana Ludwika Richard na jutro pomiędzy 9 a 10 godziną do siebie, celem wyjawienia mu bardzo ważnej tajemnicy“.
— Komandor de la Miraudiere? Nie znam tego pana! — mówił Ludwik, a obracając kartę w ręku, czytał na stronie odwrotnej następne słowa napisane ołówkiem.
„Marieta Moreau u pani Lacombe, ulica des Pretres-Saint-Germain-l’Auxerrois“.
W rzeczy samej Komandor napisał był adres Mariety na karcie, a nie uważając, tę samą kartę oddał Ludwikowi.
Zaciekawiony, nie mógł odgadnąć Ludwik, w jakim stosunku mogła pozostawać Marieta z Komandorem.
Po krótkim namyśle zapytał odźwiernego:
— Czy ten pan, oddając tę kartę, nie dał jakiego zlecenia?
— Polecił mi, abym tę kartę panu tylko w nieobecności ojca jego oddał. Na tem musiało mu wiele zależeć — dodał odźwierny — bo dał mi nawet 40 sous na piwo, ażebym zlecenie jego dokładnie wykonał.
— Był to młody czy starszy pan?
— Prawdziwie przystojny mężczyzna, panie Ludwiku; posiadał order i czarne jak smoła wąsy, odziany był jak książę, nie licząc już pysznego kabrjoletu.
Ludwik odszedł zupełnie wzburzony.
Nowy ten wypadek podwoił jego obawy. Teraz już zazdrość zaczynała zapuszczać swe korzenie, a pod jej wpływem zdawały mu się najnierozumniejsze posądzenia potęgowane przesadzoną obawą, być prawdziwemi. Doszedł w swych domysłach nawet tak daleko, iż zaczął uważać Komandora za swego rywala.
W liście swoim prosiła go Marieta, aby nie szukał jej towarzystwa, pisząc, że to mogłoby podkopać jej i matki chrzestnej szczęście. Ileż to razy Marieta o kłótliwem i zgryźliwem usposobieniu swej matki chrzestnej mu opowiadała, i to naprowadziło go na okropną myśl. Może Marieta częściowo z nędzy, częściowo za namową matki, zgodziła się na propozycję tego człowieka, którego kartę mu oddano. Jaki interes on jednak mógł mieć do niego.
Jeżeli zakochanego opanuje zazdrość, wtenczas gubi się w najróżniejszych domysłach i posądzeniach.
Tak też było i z Ludwikiem. W mniemaniu, że jest zdradzony, już był przekonany o powodach tej zdrady. Wierzył już teraz w niewierność Mariety i tylko czekał chwili, kiedy spotka się z Komandorem, od którego spodziewał się wyjaśnienia tajemnicy.
Zaniechał więc pierwotnego postanowienia i nie udał się do Mariety. Około północy wrócił do domu. Ojciec jego był uspokojony, widząc ponurą twarz swego syna, będąc przekonany, iż Mariety nie widział i nic nie wiedział o podejściu, w które wprowadził Ludwika i Marietę. Zrobił Ludwikowi ponownie propozycję, aby pojechał z nim do Dreux. Ludwik jednak odpowiedział, iż krok ten musi wpierw dobrze rozważyć i rzucił się z rozpaczą na łóżko.

Trapionemu bezsennością zdawało się, iż brzasku dnia się nie doczeka, kiedy zaś dzień zaświtał, wyszedł, zanim ojciec się przebudził, a przechadzając się po bulwarach z niecierpliwością oczekiwał dziewiątej godziny.

VIII.

W chwili, gdy Ludwik kazał się zaanonsować Komandorowi, siedział tenże w pysznym szlafroku przy biurku, palił cygaro, porządkując sporą paczkę banknotów.
Wtem zameldował służący:
— Pan Richard!
Pan de la Miraudiere wstał czemprędzej i rzekł:
— Proś pana Richarda, aby poczekał chwileczkę w salonie, na odgłos dzwonka wprowadzisz go do mnie.
Teraz roztworzył Komandor rodzaj kasy wertheimowskiej, wyjął z niej dwadzieścia pięć banknotów po 1000 franków, położył je obok stemplowanego arkusza papieru i zadzwonił.
Ludwik wszedł ponury i zamyślony.
Serce mu silnie zabiło, gdy pomyślał, że stoi może przed szczęśliwym rywalem. Pan de la Miraudiere w damastowym szlafroku wyglądał mu na bardzo niebezpiecznego konkurenta Mariety.
— Pewnie mam przyjemność powitać pana Ludwika Richard? — rzekł Komandor z uprzejmym uśmiechem.
— Tak jest, mój panie!
— Jedynego syna pana Richarda, pisarza publicznego. — Ostatnie słowa wymówił sarkastycznym tonem.
Ludwik spostrzegł to i odpowiedział sucho:
— Tak jest, mój ojciec jest pisarzem publicznym.
— Proszę mi wybaczyć, że pana do mnie fatygowałem lecz chciałem się z panem samym rozmówić. Uważałem konferencję w mieszkaniu pańskiem za niewłaściwą, dlatego prosiłem pana do siebie.
— Czy mogę się dowiedzieć, czego pan ode mnie żąda?
— Chcę panu ofiarować moje usługi — odrzekł pan de la Miraudiere przymilająco — gdyż byłbym bardzo szczęśliwym, gdyby pan zechciał powiększyć liczbę moich klientów.
— Ja pańskim klientem? ja... lecz kto pan jesteś?
— Stary żołnierz, rotmistrz pozasłużbowy, brałem udział w dwudziestu wyprawach wojennych, odniosłem dziesięć ran, a obecnie, aby czas przepędzić, załatwiam rozmaite interesy. Jestem w stosunkach z kapitalistami i w kłopotach pośredniczę w interesach młodych panów z arystokracji.
— Nie rozumiem, w jaki sposób pan mógłby mi być pomocnym.
— Jakbym panu mógł usłużyć? I to mnie się pan pyta, który pełnisz funkcje pisarza u notarjusza? Pan przy ojcu ledwie wegetuje, a jesteś odziany jak ostatni nędzarz.
— Mój panie! — zawołał Ludwik, rumieniąc się.
— Przepraszam pana, ale to są fakty, o których z przykrością wspominam. Taki młody człowiek jak pan, powinien wydawać rocznie dwadzieścia pięć tysięcy franków, utrzymywać konie i metresy, słowem powinien prowadzić wesołe życie.
— Panie — zawołał Ludwik, który się pohamować nie mógł z oburzenia. — Czyż pan żartuje? Zwracam panu uwagę, iż nie jestem w usposobieniu, aby kto sobie drwił ze mnie.
— Jestem starym żołnierzem i dałem już dowody odwagi — odrzekł pan de la Miraudiere. — Mówię to panu tylko dlatego, że ma chwilowe rozdrażnienie nie uważam, bo to co panu mam donieść, bardzo pana zdziwi.
— Dlaczego zdziwi, mój panie!
— Tu jest coś, co pana przekona, że mówię szczerze — mówił pan de la Miraudiere rozkładając banknoty na biurku.
Ludwik patrzył zdziwiony.
— Te banknoty przekonają pana, że kieruję się tylko sympatja dla niego. Aby panu umożliwić życie godne pana, pożyczam z największą chęcią panu dwadzieścia pięć tysięcy franków, prócz tego ma pan u mnie każdego miesiąca dwa tysiące franków do dyspozycji. Te zaliczki może pan ode mnie przez pięć lat odbierać; potem się obliczymy.
Ludwik patrzył się w osłupieniu na Komandora nie dowierzając swoim własnym uszom, wreszcie zapytał:
— I to mnie pan robi te propozycje?
— Tak jest.
— Mnie, Ludwikowi Richardowi?
— Panu Ludwikowi Richardowi.
— Pan się w osobie pomylił, wiele ludzi nazywa się Richard.
— Ależ nie! Ja znam moich ludzi i wiem także, że pan jesteś Ludwik, Dezyderjusz Richard, jedyny i pełnoletni syn pana Aleksandra Tymoteona, Benedykta, Pamfiliusza Richarda, urodzonego w Brie-Comte-Robert, a mieszkający obecnie w Paryżu, na ulicy Grenelle-Saint-Honore Nr. 17. Widzi pan, że nie może być mowy o pomyłce.
— Jeżeli pan tak dobrze zna mój rodowód, to musi też panu być wiadomem, że jestem biedny i pożyczki zaciągnąć nie mogę.
— Pan ubogi? nieszczęśliwy młodzieńcze!
— Panie!
— Nie, to jest niegodne, brudne postępowanie — wołał Komandor oburzony. — Być tak bezczelnym, aby młodego człowieka w ten sposób w błąd wprowadzić. Skazać go na ubóstwo, aby przez najpiękniejsze swoje lata przy aktach siedział, i odmawiał sobie wszelkich przyjemności. Na szczęście egzystuje jeszcze opatrzność, a tę opatrzność widzi pan we mnie.
— Oświadczam panu, iż mnie to wszystko męczy. Skończmy tę rozmowę, albo niech się pan jaśniej wyraża.
— Dobrze! pan jest tego mniemania, że ojciec jest ubogi?
— Nie rumienię się z tego powodu, mój panie.
— Słuchaj pan a z tego, co panu powiem, osądzisz, czy mu dobrze lub źle życzę. Przy tych słowach otworzył pan de la Miraudiere książkę regestrową.
„Sprawozdanie z ruchomości majątku pana Tymoteona, Benedykta, Aleksandra, Pamfiliusza Richard podług wykazu komitetu dla banku kredytowego francuskiego z 19 maja 18...

1. Trzy tysiące dziewięćset dwadzieścia akcyj bankowych podług obecnego kursu obliczono na
924,300 fr.
2. Obligacje domu zastawniczego
875,250 ,,
3. Deponowane w gotówce w banku
259,130 ,,
--------------------------
Suma 2,058,680 fr.

— Oto pan widzi sam, majątek ruchomy, nam znany, szanownego ojca pańskiego wynosi bagatelę: dwa miljony pięćdziesiąt osiem tysięcy sześćset osiemdziesiąt franków. Przy swojej wielkiej skłonności do oszczędności posiada pan Richard, i o tem nie wątpię, i drugą taką sumę w dobrem schowaniu. A chociażby jej nie posiadał, to rodzic pański jest podwójnym miljonerem i pobiera rentę w wysokości 100,000 liwrów; nie wydaje zaś na swoje potrzeby więcej, niż 12,000 franków rocznie, więc może sobie pan wystawić, jakim kolosalnym majątkiem kiedyś będziesz rozporządzać. Teraz się już pan pewnie nie dziwi propozycji, którą przed chwilą panu zrobiłem.
Ludwikowi tysiące myśli wirowało po głowie na to odkrycie. Nie mogąc ani słowa z siebie wydobyć, wpatrywał się uporczywie w Komandora.
— Pan zdaje się mowę stracił ze zdziwienia, pojmuję to bardzo dobrze.
— W samej rzeczy, mój panie, nie wiem, czy panu mogę wierzyć.
— Zrób pan podobnie jak Tomasz święty i dotknij się tych dwudziestu pięciu tysięcy franków, to pańską niewiarę rozproszy, bo kapitaliści, w których imieniu ja działam, nie dawaliby swych pieniędzy na ryzyko. Jeszcze panu muszę i to oświadczyć, że pożyczają panu tę sumę po osiem procent, do czego jeszcze dochodzi siedem procent za moją fatygę. Kapitał z procentem nie będzie wynosić rocznie ani połowy dochodów ojca pańskiego. Zaoszczędzi pan więc rocznie żyjąc swobodnie jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków! Aby ojciec pański nie zwrócił uwagi na to, że pan, nie podając mu wcale źródła dochodu, naraz innym trybem żyje, puścimy pogłoski, że pan w loterji fantowej wygrał djament, który za osiem lub dziewięć tysięcy sprzedałeś. Sumę tę powierzył pan przyjacielowi, który nią tak szczęśliwie obraca, że przynosi panu 300 procent rocznie procentu. Wszak to genialny pomysł. Lecz cóż panu jest? ta ponura twarz, to zamyślenie i milczenie! Myślałem, że pan wpadnie w niepohamowaną radość, któraby była bardzo naturalną, jeżeli staje się w przeciągu piętnastu minut z biednego pisarza miljonerem. Młodzieńcze, odpowiedz mi. Żeby tylko z nadmiaru radości zmysły nie postradał.
Odkrycie, któreby każdego innego o szaloną radość przyprawiło, wzbudziło w Ludwiku tylko różnorodne nieprzyjemne uczucia. Nasamprzód bolało go to bardzo, iż ojciec jego tyle lat się ukrywał, bolał, że nie miał do niego zaufania, a potem, a to był dla niego najboleśniejszy cios, mógłby był, będąc bogatym, Marietę z nędzy wydobyć, ona zaś z powodu tejże nie potrzebowałaby się zaprzedawać. Ostatnie uczucie tak nim poruszyło, że myślał tylko o wyjaśnieniach, których mu miał udzielić Komandor. Zwracając się więc ponuro do niego, rzekł, pokazując bilet wizytowy.
— Pan ten bilet u mnie zostawił?
— Ja, mój przyjacielu, ale...
— Możeby mi pan powiedział — przerwał mu Ludwik — z jakiej przyczyny na odwrotnej stronie napisany jest adres panny Mariety Moreau?
— Co pan mówi — odezwał się Komandor, zafrasowany tem pytaniem — pan się mnie pyta...
— Pytam się pana, dlaczego adres panny Mariety Moreau jest umieszczony na odwrotnej stronie biletu.
— Zaiste! klient mój traci zmysły — pomyślał lichwiarz. — Jakto? ja panu opowiadam o ojcowskich miljonach, a pan mnie zapytuje o jakąś gryzetkę?
— Jeżeli się pytam, mój panie, to też żądam odpowiedzi.
— Do djabła, mój przyjacielu, pan odzywa się do mnie takim głosem?
— Głos ten, mój panie, jest mój; tem gorzej dla pana, jeżeli go obraża!
— Panie! — zawołał lichwiarz niby oburzony, podkręcając wąsa. — Ja już kilkakrotnie dałem dowody odwagi; stary, ranami okryty weteran, wiele przebacza. Dlatego też, mój kochany kliencie, adres tego miłego dziewczęcia sobie zanotowałem, aby go nie zapomnieć.
— Pan zna pannę Marietę?
— Parbleu!
— I pan się do niej zaleca?
— Cokolwiek.
— I ma nadzieję?
— Wielką!
— A ja rozkazuję panu, aby więcej noga jego tam nie postała!
— Ah! — pomyślał lichwiarz — to rywal? a to komiczna rzecz. Teraz pojmuję wahanie się małej. On jest młody, nowicjusz, pisarz u notarjusza, a więc musi być bardzo zazdrosny. A więc ja jego zazdrość jeszcze podniecę. Jeżeli pójdzie na lep, wtenczas Marieta jest naszą. Jeżeli nie da złapać się w łapkę, to stanu rzeczy nie zdoła pogorszyć. Dodał zaś głośno — mój panie, jeżeli mi kto co zakazuje, to uważam to za mój obowiązek, właśnie to zakazane czynić.
— Zobaczymy, mój panie!
— Posłuchaj mnie pan! Już pięćdziesiąt i siedem pojedynków przebyłem. Naco mi się pięćdziesiąty ósmy raz pojedynkować; pomówmy lepiej rozsądnie! Pan wczoraj powrócił z podróży.
— Tak jest, panie!
— Kilka dni byłeś pan w podróży, a od powrotu swego Mariety jeszcze nie widziałeś?
— Nie, panie, ale...
— Dobrze, dobrze! spotkało pana to, co się wielu innym zdarza. Marieta nie wiedziała, że ojciec pański jest miljonerem. Dałem się jej poznać podczas pana nieobecności, zrobiłem jej propozycję, która takiej zgłodniałej gryzetce musi zawrócić głowę. Jej matka chrzestna umierająca z głodu, także skwapliwie na to przystała, a że nieobecni zawsze się mylą, więc... pan mnie rozumie?
— Mój Boże! mój Boże! — zawołał Ludwik, którego boleść w rozpacz się zamieniła — więc to jest rzeczywistością?
— Gdybym był wiedział, że zrobię konkurencję memu przyszłemu klientowi, byłbym z pewnością odstąpił. Teraz już zapóźno; prócz tego znajdzie pan w jej miejsce tysiąc innych. Marieta była dla pana za młodą, ona potrzebuje jeszcze wychowania, a pan znajdzie urocze zupełnie już wychowane kobietki. Mogę panu polecić naprzykład panią Saint-Hildebrand.
— Nędzniku! — zawołał Ludwik i uchwycił Komandora za kołnierz. — Nikczemny łotrze!
— Panie! — wołał Komandor — satysfakcja...
W tej chwili otworzyły się drzwi a usłyszawszy głośny śmiech, obrócili się obaj zapaśnicy.
— Saint-Herem! — zawołał Ludwik, poznając przyjaciela.
— Ty tu? — zawołał Florestan zdziwiony.
Lichwiarz uporządkował w tym czasie kołnierz swego szlafroka, mówiąc do siebie:

— Do djabła! Saint-Herem i to jeszcze w takiej chwili.

IX.

— Pan Saint-Herem mógł liczyć najwyżej lat trzydzieści. Zoczywszy swego przyjaciela, pośpieszył uścisnąć go serdecznie, mówiąc do Komandora:
— Przyznaj, przyjacielu, że przybyłem w sam czas, aby cię uwolnić od pana Ludwika.
— Jak pan się mógł poważyć na mnie rękę podnieść — zawołał Komandor — to panu tak nie ujdzie.
— Jak pan chcesz, panie de la Miraudiere — odpowiedział Ludwik.
— Pan de la Miraudiere? — zawołał pan Saint-Herem wybuchając głośnym śmiechem. — I ty, mój poczciwy Ludwiku, zgadzasz się na wyzwania tego ladaco? Ty wierzysz w jego wojskową rangę, jego ordery, jego wyprawy wojenne, jego pojedynki i jego pięknie brzmiące nazwisko de la Miraudiere, które lepiejby brzmiało: Maraudiere.
— Dosyć tych drwin, drogi przyjacielu — zawołał rzekomy Komandor, rumieniąc się ze złości. — Każdy żart ma swoje granice, mój panie!
— Panie Hieronimie Porquin — odpowiedział Florestan. A zwracając się do Ludwika powtórzył. — On się nazywa Hieronim Porquin i nazwisko to jest dla niego bardzo stosowne. Panie Porquin! już drugi raz mu zakazuję nie zaliczać mnie do swych „drogich przyjaciół“. Ja sobie prawo nazywania pana „bardzo drogim“ już dawno okupiłem.
— Panie! — zawołał lichwiarz — ja nie ścierpię...
— Co? skąd przychodzi ta drażliwa czułość — rzekł pan Saint-Herem, oglądając się zdziwiony. — Co tu zaszło? aha, — już wiem, twoja obecność, mój Ludwiku, uczyniła „drogiego pana Porquin“ tak zarozumiałym. Ażeby raz położyć kres jego kłamstwom i wychwalaniem, powiem ci, że ten pan de la Miraudiere nie był niczem innem, tylko dostawcą armji, jako taki był w ostatniej wojnie aż w Madrycie. Przekonano się jednak, iż rzetelny dostawca dobrze żył na koszt państwa i poproszono go, aby sobie poszukał innego pola oszukiwania. Posłuchał tej rady i pośredniczy teraz lichwiarzom i w wszelkich innych brudnych sprawach. Order złotej ostrogi, który nosi, dostał za wstawieniem się jakiejś pobożnej osoby od papieża w nagrodę za bezczelne oszukaństwa; wreszcie nazywa się pan de la Miraudiere rzeczywiście Porquin; nie miał żadnego pojedynku, gdyż jest tchórzliwy, jak zając a ma taką opinję, że każdy człowiek honoru tylko pogardą albo laską odpowiada na jego wyzwanie.
— Jeżeli pan mnie potrzebuje, to pan zupełnie inaczej mówi — wtrącił przygnębiony lichwiarz.
— Za usługi panu płacę, a że znam go jako wyrafinowanego oszusta, dlatego muszę pana Ludwika, mego przyjaciela, ostrzec.
— To jest wdzięczność za wyświadczone usługi. Odkrywam pańskiemu przyjacielowi tajemnicę wielkiej doniosłości dla niego i...
— Teraz pojmuję, w jakim celu mnie pan odszukał — przerwał Richard sucho. — Wcale nie jestem panu wdzięczny za wyświadczoną mi przysługę, jeżeli to można nazwać przysługą — dodał smutnie.
Lichwiarz nie chcąc tak łatwo puścić swej zdobyczy, zapominając rychło o upokorzeniu, którem go pan de Saint-Herem obrzucił, rzekł, jakby nic nie było zaszło.
— Pan Ludwik Richard mógłby panu wyjawić warunki interesu, który mu proponowałem. Potem samby pan osądził, czy wymagania moje były wygórowane. Jeżeli jednak panom przeszkadzam, to proszę pofatygować się do salonu, ja zaś tu będę czekać na decyzję pana Richarda.
— To racja, mój zacny panie Porquin — odrzekł Florestan.
Z temi słowy uchwycił Ludwika pod rękę i zaprowadził do przyległego salonu, a zwracając się do lichwiarza, dodał:
— Jak powrócę, powiem panu powód mego przybycia; albo zaraz panu powiem: potrzebuję zaraz dwieście luidorów, tu przejrzyj pan te papiery.
To mówiąc, wyjął z kieszeni zwitek papierów, które rzucił na stół lichwiarzowi, poczem wszedł z przyjacielem do salonu.
Bezwzględność, z którą zdemaskował pan Saint-Herem pana Porquin była nowym ciosem dla Ludwika. Z bólem serca pomyślał, iż Marieta oddała się takiemu nędznikowi. Nie mógł też ukryć przed przyjacielem wzruszenia, a biorąc tegoż za ręce, rzekł z płaczem:
— Ach! Florestanie, jakim ja nieszczęśliwy!
— Przeczuwałem to, mój biedny Ludwiku; bo dla tak rozsądnego i pracowitego młodzieńca jak ty dostać się w szpony takiego łotra jak Porquin znaczy tyle, co djabłu się zaprzedać. Powiedz mi, co ci się stało; popadłeś w długi? Zażądam na dziś wieczór dwustu luidorów. Podzielę się z tobą, albo dam ci całą sumę; ja sobie w inny sposób pomogę. Dwieście luidorów przecież wystarczy, aby długi popłacić pisarza notarjalnego. Nie mówię tego, aby ci przez to sprawić przykrość. Może więcej potrzebujesz, to zobaczymy. Tylko się nie udawaj do Porquina, boś zgubiony. Ja znam tego łotra.
Ludwika propozycja przyjaciela napełniła takiem zadowoleniem, iż zapomniał na chwilę o swoim smutku.
— Ach, Florestanie, jakiś ty dobry! gdybyś wiedział, jak mnie w smutku moim pociesza dowód twojej przyjaźni!
— Tem lepiej; więc przyjmujesz?
— Nie — odpowiedział Ludwik.
— Dlaczego?
— Ja nie potrzebuję twoich usług. Lichwiarz, którego nie znałem, pisał do mnie, i proponuje mi rocznie więcej pieniędzy, niż ja wydałem w całem życiu.
— Co mówisz? on ci proponuje? ten łotr, ten lichwiarz, on nie pożyczy ani jednego sous, jeżeli nie ma pewności i zarobku. U niego nic nie znaczą ani honor, ani uczciwość, ani pracowitość; a ja wątpię, żebyś miał inne źródła dochodu.
— Mylisz się Florestanie, ojciec mój jest podwójnym miljonerem.
— Twój ojciec! — zawołał pan Saint-Herem zdziwiony. — Twój ojciec?
— Lichwiarz doszedł do tej tajemnicy, która mi dotąd nie była znaną.
— I on ci ofiarował swoje usługi?
— Tak jest.
— Po tem poznaję tego lichwiarza.
On i jemu podobni wytropią każdy ukryty majątek, a gdy co odkryją, czynią propozycje synom dobrych familji, by przed odziedziczeniem zmarnowali sukcesję. Więc jesteś takim bogaczem, mój Ludwiku. Porquin możesz wierzyć, jeżeli robi ci takie propozycje, on dobrze jest poinformowany.
— Wierzę — odrzekł Ludwik smutnie.
— I ty mówisz to z taką zasmuconą twarzą, jakby spotkało cię nowe nieszczęście? Te łzy i słowa: jestem bardzo nieszczęśliwy. Ty nieszczęśliwy? a to z jakiej przyczyny.
— Przyjacielu! nie wyśmiewaj się ze mnie: kocham i jestem haniebnie oszukany.
— Rywal?
— Na domiar boleści i upokorzenia tym rywalem jest ten nędzny lichwiarz.
— Porquin? ten nędznik? Nie, to niemożliwe. Co cię naprowadziło na takie podejrzenie?
— On sam mi to powiedział.
— Jestem pewien, że kłamie.
— Florestanie, on jest bogaty, ta, którą kochałem, którą jeszcze kocham, jest biedna. Od długiego czasu żyje w największej nędzy.
— Do djabła!
— Prócz tego musi mieć staranie o swoją chorą krewną. Propozycję tego człowieka pewnie olśniły dziewczę. Na co mnie się teraz ten ogromny majątek przyda? Największem mojem życzeniem byłoby podzielić się nim z Marietą.
— Ludwiku, znając ciebie, wiem, żeś nie pokochał niegodnej siebie kobiety.
— Przez cały rok dawała Marieta dowody czułego przywiązania, aż naraz wczoraj list, którym zerwała...
— Uczciwe dziewczę, które ciebie, tak biednego, przez cały rok szczerze kochało, nie podda się w jednym dniu takiemu ladaco, jakim jest Porquin. On musi kłamać!
Następnie pan Saint-Herem zawołał:
— Panie Komandorze de la Miraudiere!
Lichwiarz zjawił się w tej chwili.
— Florestanie — mówił Ludwik zaniepokojony — co chcesz czynić?
— Bądź spokojny — odrzekł, a zwracając się do lichwiarza dodał — panie de la Miraudiere, o ile nie wątpię, istnieje we wspomnieniach jego pomyłka co do pewnej poczciwej dziewczyny, która panu, jak opowiadasz, uległa. Natychmiast powiesz mi prawdę, Komandorze. W przeciwnym razie będę wiedział, co mam uczynić.
Porquin rozważył, że będzie polityczniej wyrzec się nadziei, pozyskania Mariety, przytem myślał, że przez to pozyska Ludwika jako klienta.
— Bardzo żałuję, że sobie pozwoliłem na żart, który pan Ludwik, jak się zdaje wziął bardzo do serca.
— Widzisz — rzekł Florestan do przyjaciela — ale pan Komandor będzie łaskaw powiedzieć nam jeszcze jakim sposobem urządził sobie taki „żarcik“, który ja uważam za wielkie oszczerstwo.
— W najprostszy sposób. Pannę Marietę Moreau poznałem w pracowni, w której była zatrudniona, postarałem się o adres i poszedłem do niej; zastałem tylko jej matkę chrzestną i zrobiłem tejże propozycje.
— Dosyć, mój panie — zawołał Ludwik z oburzeniem. — Dosyć!
— Niech mój przyszły klient pozwoli mi jeszcze dodać, że owa matka chrzestna propozycję moją stanowczo odrzuciła, a panna Marieta, która później przyszła, pokazała mi drzwi. Otóż widzicie, panowie, jestem zupełnie otwarty i spodziewam się, że pozyskałem przez to zaufanie pana Ludwika. Papiery pańskie przejrzałem — rzekł słodko do pana Saint-Herem — i dwieście luidorów przyniosę panu dzisiaj wieczorem. Pewnie pan nie uzna za wygórowane warunki, które postawiłem panu Ludwikowi.
— Ja nie potrzebuję żadnych pieniędzy, pan mnie obraziłeś, sądząc, iż będę zdolnym eskontować śmierć mego ojca.
— Ale, kochany kliencie, proszę mi pozwolić...
— Chodźmy Florestanie — rzekł Ludwik do przyjaciela, przerywając lichwiarzowi.
— Przekonałeś się pan — rzekł Florestan do lichwiarza — że istnieją jeszcze cnotliwe dziewczęta i poczciwi synowie. Niech to panu będzie przykładem i nauką do poprawy, bo jesteś wielkim grzesznikiem.
— Mój kochany Florestanie — rzekł Ludwik wychodząc od lichwiarza. — Tobie zawdzięczam, że mniej cierpię, gdyż przekonałem się, że Marieta nie ma nic z tym nędznikiem wspólnego. Ona jednak pomimo tego chce ze mną zerwać.
— Powiedziała ci to?
— Nie powiedziała, lecz pisała, kazała pisać.
— Jakto? kazała pisać?
— Będziesz szydził ze mnie, gdy ci powiem, że ta biedna dziewczyna nie umie ani czytać, ani pisać.
— Szczęśliwcze! Przynajmniej nie odbierasz listów z kazaniami, jak ja od mojej małej rękawiczniczki, którą odbiłem pewnemu bankierowi. Cieszę się z tego, że wchodzi w modę, mnie to wielką przyjemność sprawia, jeżeli mogę kogo uszczęśliwić. Tylko nie uda mi się nigdy nauczyć jej poprawnie pisać; żebyś widział jej ortografię! Ewa, nasza matka, musiała tak pisać. Ale twoja Marieta nie umie pisać, to bardzo łatwo być może, że jej sekretarz co innego napisał, niż ona jemu dyktowała.
— W jakim celu?
— Tego jeszcze nie wiem, ale dlaczego do niej nie idziesz, nie żądasz od niej wyjaśnienia całej sprawy. Upewniłbyś się przynajmniej o rzeczywistym stanie rzeczy.
— Prosiła mnie w imieniu spokoju, w imieniu swojej przyszłości, abym nie robił żadnego kroku celem widzenia się z nią.
— Właśnie w imieniu jej przyszłości powinieneś się z nią widzieć, będąc teraz miljonerem.
— Masz rację Florestanie; będę ją widzieć, nawet muszę się z nią widzieć. Jeżeli się ta okropna tajemnica wyjaśni, jeżelibym ją znów taką odnalazł, jaką była przedtem, kochającą, ach, jakieby to szczęście dla mnie było. Biedne dziewczę! Życie jej odtąd upływało w ciężkiej pracy i w biedzie, nareszcie zazna, co to jest spokój i dobrobyt. Nie wątpię, że ojciec zezwoli, ale, o Boże!
— Cóż ci się stało?
— W chwilowem upojeniu zapomniałem ci powiedzieć, że ojciec mój żąda koniecznie, abym ożenił się z twoją kuzynką!
— Z którą kuzynką?
— Z panną Ramon!
— Co ty mówisz?
— Nie znając planów ojca, pojechałem do Dreux, skąd dopiero wczoraj wróciłem. Tam widziałem pannę Ramon i nawet gdybym nie kochał Mariety, nigdybym się z nią nie ożenił, bo jest przestraszająco brzydka.
— Wuj mój nie jest zrujnowany, jak to od wielu lat opowiada — mówił Florestan, przerywając swemu przyjacielowi. — Rzeczywiście nie, bo jeżeli ojciec twój chce cię ożenić z moją kuzynką, to musi w tem widzieć korzyść. Pogłoski więc były tylko zmyślone.
— Ojciec mój także używał tego sposobu, gdyż ciągle przedstawiał mi ubóstwo, w jakiem żyjemy.
— Ha, wuju Ramon, znałem cię jako zgryźliwego, nieznośnego człowieka, lecz nie przypuszczałem, abyś się umiał zamaskować. Wiem, żaden spadek po tobie nie przypadnie mi w udziale, to mnie wcale nie gniewa. Zawsze to jednak jest przyjemnie wiedzieć, że wuj jest miljonerem. Człowiek w krytycznych chwilach chciałby, aby zjawiła się cholera, ta przyjaciółka spadkobierców.
— Nie sięgając tak daleko i nie życząc nikomu śmierci, wołałbym, abyś ty na drodze legalnej został spadkobiercą, a nie jego nieznośna córka. Tybyś przynajmniej umiał majątku tego użyć i...
— Nie robiłbym może długów? — przerwał Saint-Herem Ludwikowi.
— Jakto posiadając miljony!
— Robiłbym długi, powiadam ci, byłbym nawet zmuszony robić długi.
— Mając dwa lub trzy miliony do dyspozycji?
— Posiadając nawet dziesięć albo dwadzieścia miljonów. Ja tak robię, jak wielkie mocarstwo, im więcej długów posiada, tem większy jest jego kredyt! Kredyt zaś oznacza bogactwo. To są kardynalne zasady rachowania w życiu. Przy innej sposobności rozwinę przed tobą moje filozoficzne i finansowe zasady, gdyż spieszysz do Mariety; a donieś mi o wszystkiem. Właśnie jest dwunasta, obiecałem przyprowadzić mojej małej rękawiczniczce nowego konia, którego kupiłem za grube pieniądze. Przypominała mi dziś rano listownie, że mam z nią jechać do o-b-o-a, a chciała biedaczka au bois de Boulogne napisać. Twoja Marieta nigdy nie będzie do ciebie tak pisać. Śpiesz się, aby ją odszukać i bądź dobrej myśli. Napisz mi, albo też przyjdź do mnie, w każdym razie podziel się ze mną radością lub troską.
— Na wszelki wypadek doniosę ci o wyniku rozmowy z Marietą.
— Właśnie myślę o tem; możeby cię podwieźć do Mariety.
— Dziękuję ci; wolę iść pieszo, będę miał czas rozmyślać nad wielu rzeczami, a przedewszystkiem nad tem, jak mam teraz, dowiedziawszy się o wielkim majątku ojca, wobec niego postępować.
— Bądź zdrów Ludwiku, więc przy tem zostaje, że jeszcze dziś dostanę od ciebie wiadomość.

Ludwik udał się pieszo do mieszkania Mariety.

X.

Gdy Ludwik przestąpił próg izdebki, którą zamieszkiwały Marieta i jej matka chrzestna, stanął jak wryty, wpatrując się z bólem serca w obraz, jaki przedstawił się jej oczom.
Młoda dziewczyna leżała w ubraniu, prawie bez życia, na położonym na podłodze materacu. Jej śmiertelnie blada twarz drgała od czasu do czasu kurczowo, przymknięte oczy nabrzmiały od płaczu, w ręku trzymała kopertę z kawałkami podartego listu.
Pani Lacombe starała się podnieść jej głowę i wlać jej wody do ust. Na twarzy jej malował się widoczny smutek, a dostrzegłszy nieznajomego, stojącego nieruchomo na progu, mówiła do niego ostrym głosem.
— Poco pan tu przyszedł, nie zapukawszy. Nie znam pana, kto pan jesteś?
— O mój Boże! w jakim stanie ją znalazłem.
Nie odpowiadając na pytania pani Lacombe, przybliżył się do Mariety, ukląkł przed nią i zawołał boleśnie:
— Marieto! co się stało! odpowiedz mi na miłość Boską!
Pani Lacombe była z początku więcej zaskoczona, niż rozgniewana zjawieniem się Ludwika, wpatrując się w niego uważnie, rzekła ze złością.
— To pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Lecz proszę mi na Boga powiedzieć, co się z Marietą stało?
— Pan ją zamordowałeś.
— Ja? wielki Boże!
— Jeżeli nie żyje, to pan mnie będziesz musiał utrzymywać.
— Marieta... nie żyje... to niepodobna... Pani, ja pobiegnę po lekarza... ręce jej są zimne jak lód... Marieto! Marieto... Boże! mój Boże! ona mnie nie słyszy.
— W takim stanie znajduje się od dzisiejszej nocy, tylko twój list sprowadził to nieszczęście.
— Mój list?... jaki list?
— Tak, teraz się pan będzie wypierał, ona mi wszystko wyjawiła.
— Cóż mogła pani wyjawić?
— Że pan już widzieć jej nie chce, że ją pan opuścił dla innej. Takimi są mężczyźni!
— Przeciwnie, pisałem Mariecie, że...
— Pan kłamie! — zawołała chora, która popadła w coraz większy gniew. — Ja powiadam, ona pański list, tak silnie w ręku trzyma! Od czasu kiedy wpadła w omdlenie, nie mogę go, wyjąć z jej ręki. Ile się biedaczka napłakała, to sam Bóg tylko wie, wynoś się z pokoju, nicponiu. Źle postąpiłyśmy, żeśmy odrzuciły propozycje tego pana. A jednak powiedziałam jej: Jesteśmy cnotliwe, zobaczysz, że przyniesie to nam błogosławieństwo. Błogosławieństwo to długo nie kazało na siebie czekać, ona umiera, a ja zostanę na ulicy bez dachu i chleba, gdyż za czynsz, który jesteśmy dłużne, zabiorą nam wszystko. Na szczęście mam jeszcze cokolwiek węgli w zapasie, a te mnie wybawią od wszystkiego.
— To okropne — zawołał Ludwik ze łzami w oczach. — Lecz przysięgam pani, że jesteśmy ofiarą okropnej pomyłki. Marieto! Marieto! przyjdź do siebie! to ja, Ludwik.
— Pan ją chcesz na miejscu zabić — zawołała pani Lacombe, usiłując odepchnąć Ludwika od Mariety. — Widok pana przyprawił ją o śmierć.
— Dzięki ci Boże! — zawołał Ludwik, pochylając się nad Marietą — poruszyła się... podnosi głowę... otwiera oczy... Marieto... słuchaj... to ja, twój Ludwik.
Rzeczywiście dziewczę przychodziło powoli do siebie. Załzawione jej oczy błąkały kilka sekund i zatrzymały się na Ludwiku. W spojrzeniu jej malowało się zdziwienie i radość i szeptała słabym głosem:
— Ludwiku... to pan... a ja się już nie spodziewałam.
Lecz widocznie musiała jej przyjść na myśl okropna rzeczywistość, gdyż główka jej znów opadła na piersi matki chrzestnej, i rzekła z westchnieniem.
— Ach matko kochana, on już ostatni raz przyszedł, wszystko się skończyło.
— Wszak panu mówiłam, że zabijesz ją swym widokiem — rzekła pani Lacombe z rozpaczą. — Idźże pan już raz sobie. Dlaczego jestem tak słabą i chorą, że nie mogę wyrzucić tego zabójcę! Chce mi ją zabić, abym nie miała kawałka chleba!
— Marieto! — zawołał Ludwik błagalnym głosem — słuchaj, ja nie przyszedłem, aby się z tobą pożegnać, lecz przeciwnie, aby cię zapewnić, że cię więcej, niż dawniej kocham!
— Wielki Boże! — zawołało dziewczę, szybko siadając jakby dotknięta prądem elektrycznym — co on mówi?
— Mówię Marieto, że jesteśmy ofiarą pomyłki; ani na chwilę nie przestałem ciebie kochać, nie, nigdy, podczas mojej nieobecności miałem tylko jedno życzenie, jednę myśl: ciebie zobaczyć i z tobą wszystko omówić; tak jak, ci to w liście moim napisałem.
— W liście? — zawołało dziewczę. O Boże! on nie pamięta nawet, co pisał. Patrz, Ludwiku, tu jest twój list.
To mówiąc podała młodzieńcowi kawałki podartego listu, na których widoczne były jeszcze ślady łez.
Podczas, gdy Ludwik składał w całość kawałki listu, pani Lacombe mówiła z goryczą:
— Zobaczysz, że teraz wszystkiego się będzie wypierać, a ty mu uwierzysz.
— Słuchaj Marieto, com pisał w liście — zawołał Ludwik:.

„Moja droga, kochana Marieto!

„W dniu, w którym otrzymasz ten list, będę także u ciebie. Krótkie moje oddalenie, podczas którego wiele cierpiałem, przekonało mnie, że żyć bez ciebie nie mogę. Dzięki Najwyższemu, dzień naszego połączenia jest bliski. Jutro jest szóstego maja. Zaraz po powrocie powiem ojcu o mojem postanowieniu i nie wątpię, że udzieli swego zezwolenia.
„Żegnaj mi, moja ukochana Marieto. Kocham cię, jak szaleniec, albo, jak mędrzec, bo mądrością jest znaleźć takie kochające serce jak twoje.
Twój na zawsze

Ludwik“.

„P. S. Piszę tak mało, bo prawie razem z listem będę w Paryżu, a przytem nieprzyjemnie mi jest, że kto inny czyta to, co ci piszę. Twój do śmierci“.
Marieta w takiem osłupieniu słuchała tego, że nie była zdolną słowa wydobyć.
— To Marieto pisałem do ciebie. Skąd jednakże pochodzi, że właśnie z powodu mego listu popadłaś w taką rozpacz? Czytaj, pani — rzekł Ludwik, podając pani Lacombe kawałki papieru.
— Nie umiem czytać — odparła — proszę mi jednakże wytłumaczyć, dlaczego Mariecie zupełnie przeciwne rzeczy czytano.
— Marieto — zawołał Ludwik — kto ten list czytał?
— Pisarz publiczny — odrzekło dziewczę.
— Publiczny pisarz — zawołał Ludwik, domyślając się podstępu. — O! miej litość i wyraź się dokładniej.
— To rzecz bardzo prosta; poszukałam publicznego pisarza na placu Niewinnych, aby mu podyktować list. Napisał go, a że przez nieostrożność wylał nań atrament, musiał go poraz drugi napisać. Przyszedłszy do domu znalazłam list pański. Augustyna wyjechała, dlatego musiałam się powtórnie udać do tego starego poważnego pisarza, aby mi przeczytał, co mi pan napisał. Według niego donosił mi pan, że mnie już więcej widywać nie może, boby to się jego szczęściu sprzeciwiało.
Dalej nie mogło biedne dziewczę mówić, wybuchając głośnym płaczem.
Teraz Ludwik zrozumiał, iż przypadek zawiódł Marietę do jego ojca, zrozumiał podstęp z wylaniem atramentu, aby móc napisać drugi list o treści dogodnej jego planom, aby go nie odesłać do Dreux tylko do Paryża. Poznał wreszcie, że i do niego taki sam list zaimprowizował, kiedy Marieta przyszła drugi raz do ojca Richarda.
Na to odkrycie ból i wstyd ścisnęły serce Ludwika, bolał nad tem, iż ojciec jego dopuścił się takiego brudnego czynu, aby dopiąć swego celu, wstydził się jego chciwości, że, będąc miljonerem, chciał zmusić go do tak niecnego związku, aby tylko ten majątek jeszcze powiększyć. Nie śmiał się przyznać, jakie więzy łączą go z pisarzem; pragnąc jednak podać jakiś prawdopodobny powód tego podstępu, rzekł do Mariety:
— Pisarz sobie zapewne żartował, moja Marieto, pomimo pozornej serdeczności.
— Toby było niegodne — odrzekło dziewczę, składając ręce. — Taka fałszywość ze strony tego starca? Takim się dobrodusznym wydawał, gdy wyrażał swoje współczucie nad istotami, które nie potrafią ani pisać, ani czytać.
— Pomimo tego cię oszukał, moja Marieto!
— A list, który ja dyktowałam, aby go odesłał do Dreux.
— Pewnie zaszedł do Dreux, kiedy mnie już tam nie było — odpowiedział Ludwik, zamilczając że go już dzień przedtem odebrał w Paryżu. — Lecz cóż nam na tem może zależeć — dodał Ludwik, chcąc zakończyć rozmowę. Wszak już jesteś uspokojona, kochana Marieto.
— Chwileczkę — rzekła pani Lacombe, która zdawała się namyślać nad tą sprawą — chwileczkę cierpliwości. Uspokoili i pogodziliście się, lecz ja się na to nie zgadzam.
— Jakto, pani?
— Co matka chce przez to powiedzieć?
— To chcę przez to powiedzieć, że o waszem połączeniu nic wiedzieć nie chcę...
— Pani, proszę mnie posłuchać — zawołał Ludwik.
— Tu nie ma żadnej pani! Pan jesteś synem publicznego pisarza, więc nie masz ani jednego sous, Marieta także nie, a więc podwójna bieda, która przez małżeństwo potroi się. Ja już jestem Mariecie ciężarem. A teraz chce wyjść za mąż, aby się mnie pozbyć. Prędzej czy później powiecie mi: Sami nie mamy z czego żyć, wynoś się, stara. Kiedy będę na ulicy, przyaresztują mnie i poszlą do szpitala. To jest wasz plan.
— O mój Boże! matko! jak możesz coś podobnego przypuszczać?
— Niechaj się pani uspokoi. Odkryłem dzisiaj tajemnicę, o której dotąd nie wiedziałem. Ojciec mój z powodów, które muszę szanować, ukrywał dotąd przede mną, że jest bogaty i to bardzo bogaty.
Na tę niespodziewaną wiadomość Marieta wpatrywała się w Ludwika raczej zdziwiona, niż uradowana, mówiąc do pani Lacombe:
— Kochana matka nie potrzebuje już teraz być w takiej obawie o przyszłość, co mnie ciągle martwiło.
— Ha, ha — śmiała się chora sarkastycznie — ona mu wierzy!
— Ależ, kochana matko...
— Czy nie widzisz, że on umyślnie wymyślił tę bajkę, abym wam nie przeszkadzała.
— Przysięgam pani!
— Ja zaś panu powiadam, że to wszystko kłamstwa — zawołała pani Lacombe. — gdyby pan rzeczywiście był bogatym, nie starałby się o Marietę. Syn bogacza nie żeniłby się z biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umie.
Marieta nie podzielała zdania swej matki chrzestnej, ale myśląc o nagłem szczęściu, spoglądała smutnie i z obawą na swego ukochanego.
Ludwik zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i rzekł:
— Myli się pani, syn bogacza dotrzyma przyrzeczenia, które dał jako biedny pisarz, gdyż szczęście całego jego życia od tego zawisło.
— To są próżne słowa — odparła chora uszczypliwie. — Niech pan będzie bogaty lub biedny, Mariety pan nie dostanie, chyba, że przedtem zabezpieczy mój los. Ja nie żądam wiele, sześćset franków rocznie mi wystarczą, ale te muszą być przed ślubem złożone u rzetelnego notarjusza.
— Matko chrzestna — zawołała Marieta, nie mogąc powstrzymać łez — jak możesz nie wierzyć słowom Ludwika.
— Miej do każdego zaufanie! — zawołała nieszczęśliwa kobieta. — Mnie to słowo „przedtem“ bardzo dobrze jest znane, a „potem“ ma się kalekę na karku i oddaje się ją czemprędzej do przytułku. Marieta by mnie nigdy nie opuściła, jestem dla niej ciężarem, to prawda, lecz to dobra dziewczyna, przywiązana do mnie, prócz tego okropnie się mnie boi. Ale po ślubie wyrzucicie mnie za drzwi, gdzie się mam wtenczas udać? Co się ze mną wtenczas stanie? Przecież ja nie z mojej winy jestem kaleką. Nie, nie, nic z tego nie będzie, jeżeli nie złoży u pewnego notarjusza dla mnie sześciuset franków renty. To jest moje postanowienie.
Podczas kiedy pani Lacombe oddawała się takim gorzkim zarzutom, Ludwik z Marietą zmieniali ze sobą smutne i pełne spojrzenia.
Marieta zdawała się mówić:
— Słuchaj, panie Ludwiku, to nieszczęście, które ją przez całe życie prześladowało, tak jej usposobienie rozgoryczyło.
— Biedne dziecko — zdawał się odpowiadać młodzieniec. — Co ty musiałaś cierpieć. Takie poświęcenie, takie przywiązanie i tak fałszywie ocenione.
— Nieszczęście trzeba oskarżać, nie ją, Ludwiku. Ona tak bardzo cierpiała — odpowiadało rzewne spojrzenie dziewczęcia.
— Pani — rozpoczął Ludwik dalszą rozmowę — może pani być przekonaną, że jej przyszłe życie tak ułożę, jak na to zasługujesz. Nigdy nie zapomnę, że pani Marietę do siebie przytuliła, żeś była jej drugą matką i czy pani się zgodzi przy nas mieszkać, czy też będzie sama żyć chciała, zawsze obdarzać ją będziemy równą troskliwością.
— Dziękuję panu — rzekła Marieta z wdzięcznością — dziękuję panu, że pan podziela uczucia, które mam dla mojej nieszczęśliwej matki.
To mówiąc, Marieta chciała uścisnąć chorą, ta jednakże odepchnęła ją, mówiąc z sarkastycznym śmiechem:
— Nie widzisz, że on się kosztem naszej nędzy bawi. On się z tobą ożeni! Mnie pensję roczną wyznaczy! Jeżeli rzeczywiście jest bogatym, to cię tylko chce ugłaskać, a mam ci powiedzieć, co się z tobą stanie? Pewnego dnia dowiesz się, że ożenił się z inną, dlatego też nakazuję mu, aby się więcej u nas nie pokazywał.
— Chyba, że przybędę z ojcem, który panią formalnie o rękę Mariety dla mnie prosić będzie.
— Tak, tak — odrzekła chora, odwracając się do ściany — na ten tydzień, w którym się to stanie, przypadnie cztery czwartki.
— To już jutro stanie się — odparł Ludwik, a zwracając się do dziewczyny rzekł: — do widzenia, Marieto, jutro przybędę z ojcem.
— Mój Boże! to ja nie śnię — mówiło dziewczę, ściskając czule ręce Ludwika. — po tylu cierpieniach ma nareszcie nastąpić szczęście. Szczęście na zawsze.
— Czy wnet skończycie? — zawołała chora kłótliwie. — Głowa mi pęka od waszego szczęścia. Zostawcie mnie w spokoju, a ty, Marieto, nie ruszaj mi się z miejsca. Poznaję, iż chciałabyś tego kłamcę odprowadzić, a ja ci zakazuję.
Ludwik i Marieta zamienili z sobą ostatnie spojrzenia, a młodzieniec dodał:
— Do jutra, Marieto, moje drogie kochanie, moja żono.
— Czy on jeszcze nie poszedł? — krzyczała chora, wpadając w coraz to większą pasję.
W kilka chwil potem śpieszył Ludwik do budki pisarskiej swego ojca na placu Niewinnych. Zastał ją jednak już zamkniętą, a pytając się o pana Richarda, dowiedział się, że tenże dnia tego wcale tam nie był.

Zdziwiony tem Ludwik pobiegł na ulicę de Grenelle.

XI.

Ludwik wnet przybył na ulicę <de Grenelle. Gdy przechodził koło loży odźwiernego, zawołał tenże na niego, mówiąc:
— Panie Ludwiku! ojciec pański, wychodząc przed dwiema godzinami z domu, zostawił dla pana ten oto list i poruczył mi, abym go panu zaniósł do kantoru, gdybyś przed drugą popołudniu nie przyszedł do domu.
Ludwik odebrał list, który następnie brzmiał:

„Drogie dziecko!

„Odbieram w tej chwili kilka słów od mego przyjaciela Ramona, donosi mi, iż wraz ze swoją córką dziś przybywa do Paryża.
„W życiu swojem jeszcze nie odbywał podróży koleją, dlatego chce skorzystać z okazji i wysiada w Versailles, prosząc nas, abyśmy go tam oczekiwali. Obejrzymy pałac a wieczorem wrócimy ostatnim pociągiem do Paryża.
„Oczekuję cię w hotelu des Reservoir. Jeżeli nas tam nie znajdziesz, to udaj się do pałacu. Spotkanie się z panną Ramon do niczego cię nie obowiązuje. Chcę tylko, abyś ją przy tej sposobności dokładnie zbadał i niesprawiedliwość twojej antypatji ku niej uznał.
„Zresztą, okazałbyś wielki brak wychowania, gdybyś nie wziął udziału w tem spotkaniu. Przybywaj więc, mój kochany Ludwiku, choćby tylko z grzeczności, której się od każdego dobrze wychowanego młodzieńca wymaga.
„Twój ojciec, który cię kocha i tylko twego szczęścia pragnie.

A. Richard“.

Pomimo uszanowania dla woli ojca, nie pojechał tym razem Ludwik do Versailles, wiedząc, że ponowne zejście się z panną Ramon byłoby zupełnie bez celu, i że więcej, niż dawniej był zdecydowany poślubić Marietę.
Dziwne odkrycie o bogactwie ojca nie zmieniło jego skromnych i pracowitych nawyknień, pobiegł co prędzej do kancelarji, do swych powinności i aby uniewinnić swoją przed obiadową nieobecność. Kilka bardzo pilnych prac przykuło go na dłuższy czas do biurka, tak, że zupełnie zapomniał o wrażeniach dnia dzisiejszego, kiedy zaś miał wychodzić, wpadł do kancelarji jeden z kolegów wołając:
— Ach, przyjaciele, co za wypadek, jakie nieszczęście.
— Co się stało?
— Spotkałem znajomego, który właśnie powracał z dworca wersalskiego.
— Z dworca wersalskiego — zawołał Ludwik w obawie — na Boga, co się stało?
— Okropne nieszczęście!
— Wielki Boże! — zawołał Ludwik, blednąc.
— Pociąg wykoleił się, wracając do Paryża, wagony wpadły na siebie i zapaliły się od maszyny, prawie wszyscy podróżni albo się zupełnie popalili, albo się podusili.
Przejęty śmiertelną trwogą nie był Ludwik w stanie dalej słuchać opowiadania kolegi. Bez kapelusza wybiegł z kancelarji, wsiadł w pierwszy lepszy kabrjolet, mówiąc dorożkarzowi.
— Dwadzieścia franków napiwku, jeżeli mnie co koń wyskoczy zawieziesz na wersalski dworzec, a, potem... sam jeszcze nie wiem dokąd. Lecz śpiesz się ma Boga, śpiesz.
— Prawy czy lewy brzeg — zapytał dorożkarz, popędzając konia.
— Co?...
— Są dwa dworce, czy pan rozkaże na ten na prawym, czy na lewym brzegu?
— Chcę się dostać na tę linję, gdzie stało się takie nieszczęście.
— To jest pierwsze słowo, które słyszę.
Ludwik rozkazał zawieść się do swej kancelajji, chcąc dowiedzieć się od kolegi bliższych szczegółów, lecz nikogo już nie zastał i wsiadł napowrót do kabrjoletu.
— Panie! ja się właśnie dowiedziałem, nieszczęście stało się na lewym brzegu. — Będąc teraz pewnym, kazał się zawieść na lewy brzeg. Tu mu ten wypadek potwierdzono, i opowiedziano, w którem miejscu się wydarzył.
Jadąc wpierw gościńcem, a potem boczną drogą, dotarł nareszcie do miejsca katastrofy.
Straszny ten wypadek opisywały wówczas gazety tak dokładnie, że my o nim wspominać nie będziemy.
Ludwik szukał przez całą noc daremnie swego ojca pomiędzy zwęglonemi, albo okropnie zranionemu ciałami. Około czwartej godziny rano wrócił strawiony bólem i umęczeniem do Paryża. Jedna nadzieja mu jeszcze pozostała. Może ojciec jego, równie jak mała liczba innych podróżnych, uniknął nieszczęścia i powrócił do domu.
Zaledwie zajechał przed dom, wyskoczył z kabrjoletu, pobiegł do loży portjera, pytając go się:
— Wrócił mój ojciec?
— Nie, panie Ludwiku.
— A więc nie żyje! — szeptał Ludwik, zalewając się łzami — nie żyje.
Kolana się pod nim uginały i bliski omdlenia usiadł. Posiedziawszy kilka minut w loży portjera, który jak mógł tak go pocieszał, poszedł powoli do swej izdebki.
Na widok tego ubogiego mieszkania, które przez tak długi czas z ojcem dzielił, boleść jego nie znała granic.
Rzucił się na łóżko, a zakrywając twarz rękoma, płakał jak dziecko.
Tak upłynęło może pół godziny, kiedy wszedł portjer.
— Czego pan żąda — zapytał Ludwik, ocierając łzy.
— Bardzo mi przykro, że w takiej chwili muszę przeszkadzać — odpowiedział — lecz dorożkarz...
— Dorożkarz? — spytał Ludwik, zapominając o kabrjolecie — co za dorożkarz?
— Ten, którego pan całą noc zatrzymał, obiecując mu wczoraj dwadzieścia franków za pośpiech a do tego przychodzi jazda nocna, co czyni razem czterdzieści dziewięć franków.
— Mój Boże! — zawołał Ludwik z łatwo wytłumaczoną niecierpliwością — zapłać pan go, a mnie zostaw w spokoju.
— Czterdzieści dziewięć franków, to wielka suma, ja jej nie posiadam.
— Co tu począć — zawołał Ludwik — ja nie mam pieniędzy.
I mówił prawdę, bo w swem życiu nawet czwartej części tej sumy nie miał do dyspozycji.
— Jak pan mógł brać kaibrjolet na godziny i do tego jeszcze w nocy, i jeszcze dwadzieścia franków przyrzekać? co pan teraz pocznie? Niech pan przynajmniej popatrzy, czy ojciec nie zostawił w biurku jakich pieniędzy.
Te słowa przypomniały Ludwikowi to, o czem w nieszczęściu zapomniał. Powiedziano mu, że ojciec jego był bogaty. Pomyślał, że może w pokoiku schowane są jakie pieniądze, lecz nie chciał rozpoczynać poszukiwań swoich wobec portjera.
— Może być, że jeszcze będę kabrjoletu potrzebować — mówił do portjera — niech zatem jeszcze poczeka. Jeżeli w przeciągu pół godziny nie zejdę, to niech pan do mnie przyjdzie, a dam panu pieniądze.
— Panie Ludwiku, to jeszcze więcej wyniesie, a jeżeli pan nie ma czem zapłacić dorożkarza musi...
— Dobrze — przerwał Ludwik ostro — ja wiem co robię.
Portjer odszedł. Gdy Ludwik pozostał sam, odczuł rodzaj żalu, że w takiej chwili rozpoczynał poszukiwania, zdawało mu się, iż popełniał świętokradztwo, lecz konieczność go do tego zmuszała.
Umeblowanie pokoiku składało się z biurka, jednej komody i szafy z orzechowego drzewa.
Ludwik przeszukał stolik i komodę, lecz nie znalazł pieniędzy. Otworzył jeden przedział szafy, lecz było tam tylko kilka łachów; w drugim przedziale znalazł kilka papierów bez wartości. Spodziewając się tajemnej skrytki, wyciągnął szufladę. Z początku nic nie odnalazł, ale przy dokładnem obejrzeniu, zoczył mosiężny guzik, nacisnął go i w tej chwili usłyszał poruszenie we wnętrzu szafy; gdy się pochylił, dostrzegł, że ściana powoli spuszczała się i odkryła podwójne dna. Tajemna ta skrytka dzieliła się na mniejsze oddziały, kryte czerwonym aksamitem, w oddziałach tych znajdowały się kupy złotych pieniędzy, z różnych krajów i czasów. Widocznie musiano te monety często czyścić, gdyż wyglądały tak, jakby dopiero co wyszły z mennicy.
Ludwik był jak olśniony widokiem tego skarbu, którego wartość musiała być znaczną. W pierwszym przedziale leżał papier. Wziął go do ręki, poznawszy pismo swego ojca i czytał co następuje.
„Zbiór tych złotych monet rozpocząłem 7 września 1803. Wartość ich wynosi 287,634 franków 10 centimów. Porównaj paragraf IV mego testamentu, który złożyłem u pana Marainville, notarjusza, na ulicy Saint-Anne Nr. 28, któremu także oddałem na przechowanie moje listy rentowe, akcje i inne wartościowe papiery. Porównaj także zapieczętowany list, który leży za kupą hiszpańskich pieniędzy, w czwartym oddziale.
Ludwik odsunął kilka rulonów i znalazł rzeczywiście zapieczętowany list.
Napisane było na nim wielkiemi literami:
Do mego drogiego i kochanego syna.
W chwili, gdy Ludwik zabierał się do otworzenia listu, zapukano do drzwi. Przypomniał sobie, że portjer miał za pół godziny powrócić, wziął śpiesznie jeden złoty pieniądz i zamknął szafę.
Odźwierny ze zdziwieniem i ciekawością oglądał złoto, mówiąc:
— Co za piękny pieniądz! Jakby dopiero co opuścił mennicę. Nigdy takiej monety nie widziałem.
— Już dobrze — rzekł Ludwik — zapłać pan dorożkarza.
— Ile jest wart taki pieniądz?
— Więcej, niż należy się, idź pan do wekslarza i zapłać pan dorożkarzowi.
— Panie Ludwiku — mówił portjer tajemniczo — ojciec zostawił panu dużo takich pięknych pieniędzy? Ktoby się spodziewał, że ten dobry staruszek...
— Idź pan już — zawołał Ludwik rozgniewany — zapłać pan dorożkarzowi i nie przeszkadzaj mi więcej.
Portjer oddalił się śpiesznie.
Aby mu więcej nie przeszkadzano, zamknął Ludwik drzwi na klucz i powrócił do szafy.
Zanim otworzył testament ojca, popatrzył jeszcze raz na lśniące złoto. Przypomniał sobie Marietę, robiąc sobie równocześnie zarzut, że w takiej bolesnej chwili myśli o swojem szczęściu. Cieszył się, iż czwarta część tej sumy starczy na utrwalenie szczęścia i spokoju jego i przyszłej żony.
Starał się przytem zapomnieć o niesumiennym podstępie, którego ojciec użył względem Mariety i coraz więcej w myślach przekonywał się, że zmarły nie robiłby mu żadnych przeszkód i był przeświadczony, że choćby nie był się przyznał do wszystkich bogactw, to byłby mu chociaż częściowo dopomógł do szczęścia i spokoju.

Myśl o posiadaniu takich bogactw nie napawała go ani dumą, ani radością, któreby inny odczuwał, przeciwnie, Ludwik wziął z pobożnem uszanowaniem testament ojca do ręki, która drżała ze wzruszenia i rozpieczętował go.

XII.

Testament, który był napisany mniej więcej przed dwoma miesiącami, brzmiał:
„Ukochany mój synu, kiedy będziesz czytać te słowa, mnie już nie będzie pomiędzy żyjącymi.
„Utrzymywałeś, że jestem biedny; pozostawiam ci wielki majątek, który zebrała moja chciwość.
„Byłem chciwy, nie przeczę temu, i nie chełpię się tem, ale uważam sobie to za zaszczyt.
„Posłuchaj dlaczego.
„Aż do dnia twego urodzenia, które pozbawiło życia matkę, nie starałem się, nie będąc rozrzutnym, o powiększenie mojej ojcowizny i posagu twojej matki, kiedy jednak wiedziałem, że mam obowiązki dla syna, zamieniła się troska, która staje się obowiązkiem dla ojca, powoli w oszczędność, a potem w chciwość.
„Nie ucierpiałeś w twoich dziecinnych latach przez moją oszczędność. Przyszedłeś na świat zdrowy i silny, a skromne wychowanie przyczyniło się do twego znakomitego rozwoju.
„Posyłając cię do szkoły ubogich, miałem na celu i oszczędność i przyzwyczajenie ciebie do oszczędnego, pracowitego życia. Wynik tego wychowania przewyższył moje oczekiwania. Wychowany wraz z biednemi dziećmi, nie poznałeś tych sztucznych, drogich nawyknień, nie przyzwyczaiłeś się do zazdrości na widok ludzi, prowadzących wygodne życie.
„Oszczędziłem ci przez to wielu zgryzot, które wprawdzie są dziecinne, lecz nie mniej dotkliwe.
„Nie potrzebowałeś losu twego z losem innych, wyżej stojących, porównywać. Nie odczuwałeś zazdrości, kiedy się koledzy twoi chełpili świetnością rodzicielskiego domu, albo starożytnością rodu swego, albo bogactwem, z którego później korzystać mieli.
„Sądzę ogólnie, że pomiędzy dziećmi różnego pochodzenia panuje również i braterstwo, jeżeli noszą jeden i ten sam mundurek, przy tym samym stole jedzą, pobierają tę samą naukę w kolegjum, o nie! to bardzo mylny sąd.
„Towarzyską różnicę dzieci tak dobrze pojmują, jak dorośli.
„Już z dziesiątym rokiem okazuje syn bogatego obywatela lub innego wielkiego pana tę samą dumę i wyższość, co w dwudziestym piątym roku.
„Czy dzieci są dorosłymi mężczyznami, lub dorośli — dziećmi, na tem nie wiele zależy. Każdy wiek posiada przeświadczenie o stanie, do którego należy.
„Ty zaś od swoich współuczni słyszałeś tylko o ciężkiej pracy.
„Niezbędna potrzeba pracy zakorzeniła się w twoim umyśle już od lat dziecinnych.
„Inni znów opowiadali ci o nędzy, jaka panuje w ich rodzinach; to znów pogodziło cię z ubóstwem.
„Wreszcie widziałeś mnóstwo dzieci, znoszących los swój z rezygnacją, bez szemrania i z odwagą, (rezygnacja i odwaga są największemi cnotami ludu pracującego), i dotychczas, mój synu, nie brakło ci tych cnót.
„Z piętnastym rokiem oddałem cię do wyższej szkoły komunalnej, gdzie ukończyłeś twoje studja. Pierwsze wychowanie wydało błogie owoce, bo chociaż miałeś w tej szkole styczność z kolegami, pochodzącymi z arystokracji, to jednak w niczem się nie zmieniłeś i nigdy nie opanowała cię zazdrość.
„W roku siedemnastym wstąpiłeś jako pomocnik do kancelarji notarjusza, który jest moim przyjacielem i który zna tajemnicę mego majątku i nim do dziś zawiaduje.
„Skromna karjera pisarza notarjalnego nie wzbudzała w tobie wstrętu; przyjaźń pryncypała była dla mnie rękojmią o troskliwości jego dla ciebie; pouczał cię o prawie publicznem i dzięki temu prowadzeniu i pracom, które ci zczasem dawał do wykonania, nabyłeś dostatecznej znajomości w prowadzeniu spraw notarjalnych.
„Wskutek tego przezornego wychowania, będziesz też majątkiem, który ci pozostawiam, rozumnie i korzystnie zawiadywać.
„Sumienie nie robi mi żadnych wyrzutów, a jednak czasami obawiam się, czy pamięci mojej nie będziesz złorzeczyć i nie powiesz:
Podczas kiedy zbierałeś bogactwa, mój ojcze, miałeś sumienie patrzeć na twego syna, jak znosił nędzę i odmawiał sobie wszelkich przyjemności“.
„Obawa ta ustąpiła rozwadze, przypominałem sobie w tych chwilach, jak zawsze mnie upewniałeś, że jesteś zadowolony ze swego losu i że życzysz sobie polepszenia tylko ze względu na mnie.
„W rzeczy samej dawał mi twój niczem niezamącony humor, twoja łagodność, stałość charakteru, niewymuszona wesołość, twoje przywiązanie do mnie tę rękojmię, iż jesteś zadowolony ze swego losu.
„Mój zarobek pisarza publicznego w połączeniu z twemi oszczędnościami wystarczały na zaspokojenie naszych potrzeb i nie potrzebowałem naruszać procentów, które się w ręku obrotnego depozytora kapitalizowały, tak to trwało przeszło lat dwadzieścia. Dzisiaj, kiedy to piszę, wynosi majątek, który ci pozostawiam: dwa i pół miljona.
„Nie wiem, jak długo jeszcze będę żyć, lecz, jeśli mi będzie dozwolonem jeszcze dziesięć lat żyć, doszedłbym do średniego wieku ludzkiej egzystencji; będziesz wtenczas liczył trzydzieści lat, a pozostawię ci kapitał dochodzący do czterech miljonów, gdyż każdy kapitał podwaja się w piętnastu latach.
„Podług wszelkiego prawdopodobieństwa będziesz już w sile wieku wtenczas, kiedy przyjdziesz w posiadanie tego majątku. Skromne, pracowite twe nawyknienia, któremi się od dzieciństwa przejąłeś, stały się u ciebie drugą naturą. Znajomość interesów uzupełniła praktyka. Dołącz do tego trafny sąd i twoją silną, żadnemi wybrykami nie osłabioną naturę, a potem mi powiedz, kochane dziecko, czy nie będziesz w dobrem i pomyślnem znajdować się położeniu do objęcia majątku, które dla ciebie zbierałem, i do rozporządzenia nim podług własnego upodobania zostawiam.
„Zapytasz się zapewne, dlaczegom ja fundusze moje kapitalizował, a nie przedsiębrałem wielkich operacyj finansowych i dlaczego żyłem w takiej nędzy?
„Dlaczego? oto zaraz ci wytłumaczę, drogie dziecko!
„Chciwość moja miała początek w troskliwości ojcowskiej, później jednak przybrała charakter, właściwy tej namiętności.
„Odmawiałem sobie wszystkiego, aby tylko powiększyć majątek, bo mówiłem sobie z prawdziwą przyjemnością, że to wszystko będzie dla ciebie. Ale za życia wydać z rąk majątek, aby utopić go w niepewnych operacjach, to było dla mnie niemożebne. Toby znaczyło odebrać mi życie; przecież wiesz, że pieniądze są dla oszczędzającego drugiem życiem. W fantazji zaś wyobraża sobie oszczędzający, nie wydając ani denara, że się oddał ogromnym, niesłychanym spekulacjom. To także nie jest sen, któryby się nie mógł urzeczywistnić. Majątkiem moim mogłem każdej chwili spekulować, a jednak tego nie czyniłem.
„Jak można żądać, żeby oszczędzający mógł mieć tę odwagę, wydać z rąk taki talizman! Aby urzeczywistnić jedno marzenie, miałbym tysiąc innych opuścić, które także można w życie wprowadzić, a przedewszystkiem kiedy sobie można powiedzieć: Nie uczyniłem nikomu nic złego! A syn mój czyż nie czuł on się dotąd szczęśliwym? Czyż nie mógł on być dumą wszystkich ojców, których dzieci napawają dumą? Wszak to wszystko dla niego będzie.
„Wreszcie, gdybym był inaczej postąpił, nie miałbyś z tego żadnej korzyści.
„Gdybym był rozrzutny, toby moja rozrzutność i ciebie w nędzę popchnęła.
„Żyjąc zaś z procentów, byłbyś się niezawodnie przyzwyczaił do lenistwa. Zamiast chodzić w ubogiem odzieniu, bylibyśmy pozwalali sobie na fizyczne rozkosze, próżność byłaby się nas czepiła. Słowem, żylibyśmy jak zamożni obywatele naszej klasy.
„Cobyśmy przez to zyskali?
„Lepszymi nie stalibyśmy się przez to. Ale po śmierci zostawiłbym ci tylko mały mająteczek, żadną miarą niedostateczny do urzeczywistnienia wielkich osobistych lub filantropijnych przedsiębiorstw.
„A teraz jeszcze ostatnie słowo, kochane dziecko, aby ci odpowiedzieć na zarzut, którybyś przeciw mnie mógł podnieść:
„Wierzaj mi, że nie z braku zaufania zataiłem przed tobą moje bogactwa.
„Posłuchaj powodów:
„Nie wiedząc nic o naszym majątku, zżyłeś się z ubóstwem; wiedząc o nim, byłbyś może bez szemrania znosił niską egzystencję, do której cię zmusiłem, lecz wewnętrznie byłbyś mnie oskarżał o srogość i o przewrotny egoizm. Kto wie czy wiadomość o bogactwie nie byłaby cię zepsuła.
„To jeszcze nie wszystko, i wybacz mi, kochany synu, tę nierozumną, dla twego tak niezwykłego charakteru, tak obrażającą obawę, ażeby twoje synowskie przywiązanie, twoje czyste serce niczem się nie zamąciło, nie chciałem abyś za mojego życia wiedział o tym wielkim spadku.
„Ostatni jeszcze, a może najgłówniejszy powód, dla którego bogactwo moje przed tobą zataiłem:
„Widzisz, kocham cię tak bardzo, że nie zniósłbym tego, abyś niedostatek znosił, wiedząc, że ojciec twój jest bogaty. Pomimo tej rzekomej sprzeczności, pomiędzy uczuciem ojcowskiem, a chciwem postępowaniem wobec ciebie, spodziewam się, moje drogie dziecko, że myśl moją dobrze pojąłeś.
„Stojąc wobec śmierci, która mnie dziś, jutro, każdej godziny może dosięgnąć, oświadczam w tej uroczystej chwili, z głębi mej duszy, że cię błogosławię, mój kochany synu, który jesteś mojem szczęściem i moją nadzieją.
„Bądź błogosławiony, mój dobry synu, bądź szczęśliwy, jak na to zasługujesz, wtenczas spełnione będą wszystkie moje życzenia.

Twój ojciec
A. Richard.

„Wygotowano w dwóch równobrzmiących egzemplarzach, w Paryżu, 25 lutego 18...“
Głęboko rozczulony czytaniem tego szczególnego testamentu, płakał Ludwik długo, rozmyślając nad niezwykłem dziwactwem ojca.

Dzień się miał ku schyłkowi, gdy młody spadkobierca posłyszał pukanie do drzwi i znajomy głos Florestana de Saint-Herem.

XIII.

Saint-Herem rzucił się w objęcia przyjacielowi, mówiąc:
— Ludwiku! mój biedny Ludwiku! O wszystkiem się dowiedziałem. Wczoraj obiecałem ci dowiedzieć się o wszystkiem, co ciebie interesuje, gdym szedł do ciebie, portjer opowiedział mi, jaka bolesna strata cię dotknęła. Cóż to za okropny, nagły wypadek.
— Czytaj — rzekł Ludwik ze łzami, podając testament starca przyjacielowi — i osądź moją boleść.
Gdy Saint-Herem przeczytał podane pismo, Ludwik dodał:
— Powiedz teraz, czy będzie kto posądzać kochanego mego ojca o brudną chciwość? Jedyną myślą jego było, abym był bogaty, coraz to bogatszy. Dla mnie zbierał, żyjąc w największym niedostatku.
— Skąpcy zazwyczaj zdolni są do wielkich rzeczy, to jest moje zdanie o wszystkich, którzy oddają się tej namiętności.
— Florestanie! nie przesądzajmy! — Dla ciebie zdaje się to być paradoksem. Jednak tak jest, jak ja mówię. Zawsze niesprawiedliwie posądzano chciwych — mówił Saint-Herem z entuzjazmem. — Chciwym powinno się ołtarze stawiać. Chciwi! Geniusz ich w robieniu najniemożliwszych oszczędności jest godzien podziwu. Jest to coś zadziwiającego, jak oni upartem i mądrze obmyślanem sknerstwem nawet z niemożliwych oszczędności umieją robić pieniądze; z niedopalonych zapałek, ze znalezionych szpilek, z oddanych na procent centimów. Jak tu można zaprzeczyć istnienie tych fabrykantów pieniędzy, wynalazców kamienia mądrości. Chciwiec wynalazł kamień mądrości, gdyż robi pieniądz z tego, co dla innego śmiertelnika jest niczem.
— W tem przyznaję ci zupełną słuszność, Florestanie.
— Jeszcze z innego punktu widzenia przyznasz mi słuszność, lecz słuchaj, Ludwiku, uważnie moje porównanie. Jest ono trafne i należy do najpiękniejszej mojej retoryki. — Widzisz suchy kawał nieurodzajnej ziemi, na nim kopią studnię i co się dzieje? Najmniejsze źródła, najniepozorniejsze żyłki wody, nawet łzy, które ludzie wylewają, które dotąd bez korzyści wysychały, albo w parę się obracały, zbierają się kroplami na dnie tej studni, powoli wznosi się w niej woda, a kiedy potem dobroczynna ręka zrosi ziemię tą wodą, wyrastają z niej zioła i kwiaty. Nie jest moje porównanie trafne? Skarb chciwca jest ową studnią w której dzięki uporczywej oszczędności bogactwa, zbierają kropla do kropli, sous do sous, i gdyby nie ten chciwiec, wydanoby te tysiące miedzianych kropli, które się wpierw w srebro, potem w złoto zamieniają, a które prawie nikomu korzyści nie przyniosłyby, zebrane zaś tworzą studnie, z której wytryska źródło różnorodnego przepychu.
— Rzeczywiście Florestanie — odrzekł Ludwik, którego cierpienia rozprószyła wymowa przyjaciela — gdyby mój sąd nad życiem mego biednego ojca, złagodzony był pod wpływem mego synowskiego przywiązania, toby przyczyny, które ty mi ze względów ekonomicznych podałeś, udowodniły że się nie mylę.
— Masz rację, bo jeżeli spojrzymy na chciwca z punktu filozoficznego, to jest jeszcze bardziej godzien podziwu.
— To, mój przyjacielu, wydaje mi się mniej sprawiedliwem.
— Jakto, mniej sprawiediwem? Przyznasz, że bogactwa uzbierane chciwością, prędzej czy później wydawane bywają na rozkosze i zbytki. Przysłowie mówi: Chciwy ojciec, rozrzutny syn.
— Przyznaję, że rozrzutność prawie zawsze rozprasza kapitały chciwością uzbierane, lecz w tem nie widzę żadnej filantropji.
— Filantropię wszędzie napotykam. Wskutek rozrzutności i przepychu dostają pracę setki familji, które przędą jedwab i koronki, grawerują złoto i srebro, oprawiają kamienie, budują pałace, lakierują powozy, tresują konie rasowe, hodują kwiaty. A malarze, architekci, tancerki, śpiewaczki, słowem rzemiosło, sztuka, zabawa, poezja, czy nie korzystają z błogosławieństwa tego złotego deszczu, który sprawia te cuda? Złoty ten deszcz wytryskuje ze źródła, albo ze studni, którą chciwiec napełnia z takim mozołem. Bez chciwca, niema złotego deszczu, który tylko sam jest w stanie stwarzać takie cuda. Teraz osądźmy chciwca z katolickiego punktu widzenia.
— Chciwca z katolickiego punktu widzenia?
— W samej rzeczy; z tego punktu widzenia jest on jeszcze wznioślejszy.
— Sądzę, że ci trudno przyjdzie znaleźć na to dowody.
— Nic łatwiejszego. Zaparcie się samego siebie jest przecież jedną z największych cnót katolickich?
— Bezwątpienia!
— A więc zaniechanie wszelkich uciech świata, życie pełne niedostatku, życie pustelnika na tebańskiej pustyni!
— Rzeczywiście!
— Prócz tego jest wielką zasługą dla katolika, jeżeli go podczas tej pielgrzymki na tym świecie nienawidzą, naśmiewają się z niego, poniewierają, a on to wszystko znosi z pokorą.
— I to prawda.
— Dobrze, mój kochany, wymień mi jaki zakon, którego członkowie tak zupełnie i tak szczerze rezygnują ze wszelkich uciech światowych, jak chciwcy. Do tego ślubuje prawie każdy mnich dożywotne ubóstwo, jakby ślepo urodzony ślubował, że już nie chce widzieć. Kapucyni odrzekają się tancerek, szampana, sportu, pałaców, polowania, opery. Wierzę, że się tego odrzekają. Większa część z nich ma po temu ważne powody. U chciwca zupełnie inna rzecz. To jest rzeczywiście bohaterska rezygnacja. Mieć w szkatułce wszystkie rozkosze, każdy czar duszy i zmysłów pod zamknięciem, a przytem posiadać tę wielką odwagę odmówienia sobie tych przyjemności. Wierzaj mi, w tem leży siła, to jest triumf woli...
— Chciwość przydusza wszelkie namiętności, a rezygnacja łatwiej przychodzi skąpcowi, niż każdemu innemu śmiertelnikowi — przerwał Ludwik.
— Prawda! to potężna namiętność, która przywodzi do takiego wyrzeczenia się wszystkich uciech światowych. Ale to jeszcze nie wszystko. Dopiero dla swej bezinteresowności jest chciwość wzniosła!
— Chciwość bezinteresowna? Ależ, Florestanie!
— Jest wzniosła, powiadam ci, jako bezinteresowność. Skąpi nie łudzą się; przeklinają go; naśmiewają się z niego; wie on o tem bardzo dobrze, wie i to, że spadkobiercy, zaledwie umarł, na grobie jego wyprawiają bachanalje, cieszą się ze śmierci dusigrosza, skąpca, harpagona. O tem wszystkiem chciwiec wie, wymień jednego, tylko jednego, który z zemsty skarby swe zniszczył przed zgonem, a zemsta byłaby łatwą, dwa miljony w banknotach może spalić w pięć minut. Ale nie! łagodny skąpiec przebacza swym prześladowcom i zostawia swe skarby spadkobiercom. Powiedz mi Ludwiku, czy egzystuje coś, coby męczeństwu chciwca choć tylko w przybliżeniu podobnem było? Męczeństwo to nie trwa godziny, tylko całe życie; chciwiec zawsze sobie musi mówić: Skarb ten, który z takim trudem nazbierałem, nie dla mnie jest przeznaczony. Przyjdzie nieszczęsna godzina, kiedy to złoto, do którego przylgnąłem całem mojem jestestwem roztrwonią w orgjach z naśmiewaniem się z mego imienia i to... może mój własny syn uczyni. A jednak nie znikną te skarby wraz ze mną, aby ukarać taką bezczelność. Tak, chciwość jest potężną namiętnością. Wszechmocny wie, co czyni. Mnie wydaje się, że Pan Bóg w Swej niezgłębionej mądrości, w swej nieskończonej dobroci, nie stworzył żadnej namiętności bez wytknięcia celu, to znaczy, że żadna siła nie istnieje bez wyznaczonego jej przeznaczenia. Jeżeli Bóg obdarzył chciwych taką siłą woli, to to stąd przychodzi, że mają tajemniczą misję do wypełnienia. Tem gorzej dla tłumu, jeżeli nie jest dość oświecony, aby mógł wyciągnąć korzyść z tej namiętności. Doktór Gasterini, ów wielki uczony, ten apostoł wykwintnego jedzenia powiedziałby: tem gorzej dla ludzi, jeżeli chciwość pozostawią w dzikim stanie. Jeżeli się dziką gruszę zaszczepi, wydaje szlachetny owoc. Każda siła ma swoją ekspansywność, jak każda rozumnie prowadzona namiętność swój skutek. Chciwiec dokazałby cudów jako minister skarbu. Przeciwieństwem naczelnego intendenta Fouquet (mówi Saint-Simon) był Colbert, pomimo swych obszernych posiadłości, w życiu swojem prywatnem bardzo oszczędny. Fouquet zniszczył finanse Francji, a nigdy nie były w stanie tak kwitnącym, jak pod Colbertem, żeby nie on, nie mógłby Ludwik XIV być rozrzutnym, nie byłaby powstało tyle pomników sztuki i poezji. Każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV jest skutkiem chciwego Colberta...
— Florestanie — przerwał Ludwik ponuro — kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze przeklinam, niszczył kraj rozrzutnością, naród obciążony daninami żył w sromotnej niewoli, aby tylko dogodzić bezczelnej rozrzutności Ludwika XIV, jego kochanek i bastardów. Ile nędzy mamy jeszcze po dziś dzień. Ach, gdybyś tak poznał naprzykład życie Mariety, tego biednego dziewczęcia, które męstwem na chleb pracuje! Widok takiego ubóstwa wzbudziłby w tobie także gorzkie uczucie.
— To prawda, ale co chcesz? Ja jestem filantropem i ekonomistą na mój sposób; żyję z czasem, a nie mając nic lepszego do czynienia, wydaję ostatni sous. Nikt mnie nie będzie posądzał, że nie popieram przemysłu luksusowego.
— Mój przyjacielu, ja nie posądzam twego szlachetnego serca, a w teraźniejszych czasach, daje ten, który bogactwo swe pełnemi garściami rozrzuca, ludziom pracę, a praca to chleb, pomimo tego chwalisz chciwość.
— Eh! przyjacielu, jeden powód więcej! — Jakto?
— Któż ma chwalić zdolności rusznikarza, jeżeli nie żołnierz? Dobrego konia, jak nie jeździec? Dobroć instrumentu, jeżeli nie muzyk? Gdyby Paganini był papieżem, przekanizowałby Stradiviariusza, którego instrument tak mistrzowsko grał. Ja, który sobie roszczę pretensję, iż gram dobrze na miljonach, jabym mego wuja w poczet świętych zaliczył, gdyby tylko sprawiedliwość pozwoliła, żeby cudowny instrument rozrzutności, który on fabrykuje, zbierając sous do sous, pewnego dnia dostał się w moje ręce.
— O, mój Boże!
— Co ci to, Ludwiku?
— Ty jeszcze nie wiesz?
— Cóż takiego?
— Ale tak, mój biedny ojciec pisał mi, że pan Ramon postanowił nagle przyjechać do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ach, Florestanie, zdarzają się dziwne przypadki.
— Jakim tonem ty to mówisz? Co to ma znaczyć?
— Opowiadam ci o planach mego ojca, że sobie życzył, abym ożenił się z panną Ramon.
— Cóż dalej?
— Twój wuj, który nie wiedział, że jestem przeciwny temu projektowi i chciał przyśpieszyć chwilę naszego połączenia, wyjechał wczoraj z córką swoją z Dreux i oboje przybyli...
— Do Paryża? dobrze. Ale dlaczego to zakłopotanie, to wahanie się twoje?
— Wuj twój i kuzynka nie pojechali wprost do Paryża, tylko zatrzymali się w Versailles, dokąd mój ojciec...
Na wspomnienie o ojcu wznowił się ból jego i nie mógł dalej mówić.
Saint-Herem, którego wzruszyła boleść przyjaciela, rzekł do niego:
— Odwagi, przyjacielu! Pojmuję twój ciężki smutek, a testament twego ojca musiał jeszcze twoją boleść podwoić.
— Florestanie — odezwał się Ludwik po długiem milczeniu, ocierając łzy — jeżeli się wahałem jaśniej się wyrazić, to tylko dlatego, że przy smutku, który mnie dotknął, obawiam się, że nieprzyjemnie mnie dotknie twoje zadowolenie, które wiadomość, którą się z tobą mam podzielić, w tobie wzbudzi.
— Dla Boga, mówże jaśniej, Ludwiku!
— Powiedziałem ci, że mój ojciec pojechał do Versailles,, aby spotkać się z twoim wujem i kuzynką.
— I potem?
— Prawdopodobnie pojechali, razem z moim ojcem w jednym wagonie i...
— I oni także! — zawołał Saint-Herem, kryjąc twarz w dłoniach. O nieszczęśni, ależ to okropne!

Okrzyk przestrachu i boleści był tak nagły, tak szczery, że Ludwika do głębi poruszył ten nowy dowód dobrego serca u przyjaciela, którego pierwsze uczucie poświęcone było szlachetnemu współczuciu, a nie chciwej radości.

XIV.

Kilka chwil milczeli Ludwik Richard i Saint-Herem.
Syn skąpca pierwszy odezwał się, mówiąc pełen szczerości do przyjaciela:
— Nie jestem w stanie wypowiedzieć ci, kochany Florestanie! jak mnie poruszyło twoje współczucie dla mych krewnych; zgadza się ono zupełnie z tem, co ja w tej smutnej chwili odczuwam.
— Ty wiesz, mój przyjacielu, że ja z wujem moim nie sympatyzowałem. Mogłem pozwolić sobie na żarty a la Moliere, które, że się tak wyrażę, są tradycyjne, żarty, które tem niewinniejszemi się wydają, jeżeli ci, których się tyczą, cieszą się czerstwem zdrowiem. Lecz w takim okropnym wypadku, jak ten, w którym mój wuj i córka jego padli ofiarą, jakoteż twój biedny ojciec, musiałby człowiek mieć serce ze spiżu, i musiałby być bezczelnie chciwym, gdyby tylko o spadku miał myśleć i nie odczuwać żalu. To, com powiedział o chciwości, tej tak błogiej w następstwa namiętności, z tego słowa nie cofam, powinienem był tylko myślom moim dać poważniejszy kierunek, bo to się prawie do mnie odnosiło. Przekonałeś się jednak, że nie należę do, tej kategorji spadkobierców, którzy na wiadomość o spadku wpadają w niepohamowaną radość. Teraz wybacz, że jestem zmuszony zapytać się, czy przy poszukiwaniach twoich nie znalazłeś nic, coby ci dało nadzieję, że wuj mój i córka jego nie są ofiarami tej okropnej katastrofy.
— Nie mogę ci dokładnie powiedzieć, czy twój wuj i córka jego byli pomiędzy zabitymi lub rannymi. Z zabitych trudno było kogo poznać, stanowili oni jednę nieforemną masę, która była spalona prawie na węgiel.
Na to okropne wspomnienie Ludwik na nowo zalał się łzami.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, mój biedny Ludwiku, jak mi to mówiłeś, jechał wuj i kuzynka w jednym wagonie z twoim ojcem. Bezwątpienia spotkał ich jeden i ten sam los. Napiszę jednak zaraz do Dreux, aby tam jak najpilniej poszukiwano. Jeżeli ty się o czem dowiesz, to mi zaraz donieś. Ale właśnie sobie przypominam, że wśród tylu nieszczęśliwych wypadków zupełnie zapomniałem zapytać się o Marietę.
— Zaszło tylko okrutne nieporozumienie, jak sam przypuszczałeś. Znalazłem ją bardziej kochającą, niż przedtem.
— Miłość jej będzie dla ciebie balsamem w twoim smutku. Bądź teraz dobrej myśli, i do widzenia. Wszystko przeszłe niechaj jeszcze więcej ścieśni więzy naszej przyjaźni.
— Twoja przyjaźń, Florestanie i miłość Mariety uczyniły, że mniej boleśnie odczuwam smutek, który mnie i dotknął. Do widzenia więc i donieś mi, jeżeli otrzymasz jaką wiadomość o twoim wuju.
Gdy Ludwik pozostał sam, rozważał, co mu teraz wypada czynić. Powziąwszy stanowcze postanowienie, złożył znalezione w szafie pieniądze do torby podróżnej, zabrał testament i udał się do swego patrona, notariusza i przyjaciela zmarłego, o czem dowiedział się z pozostałego pisma swego ojca.
Notarjusz starał się pocieszyć Ludwika, chociaż śmierć klienta niemile go dotknęła, obiecując załatwić wszystkie prawne formalności, potwierdzające śmierć starego Richarda.
Gdy wszystko zostało omówione, Ludwik rzekł do swego patrona:
— Teraz jeszcze jedno pytanie. Czy mogę po załatwieniu tych smutnych formalności dysponować majątkiem mego ojca?
— Naturalnie, kochany panie Ludwiku.
— Przynoszę panu sumę około 250.000 franków, które znalazłem w domu. Życzę sobie, aby pan z tej sumy aktem notarjalnym wyznaczył tysiąc dwieście franków dożywocia dla matki chrzestnej panienki, z którą zamierzam się ożenić.
— Czy ta młoda panienka posiała taki majątek, który...
— Mój panie — przerwał Ludwik stanowczo — panienka ta jest biedną robotnicą i żyje z pracy rąk, kocham ją już od dłuższego czasu i żadna ludzka siła nie powstrzyma mnie od połączenia się z nią.
— Dobrze! — odrzekł notarjusz, poznając, że jakiekolwiek perswazje byłyby bez skutku — renta, o której pan wspominał, zostanie na korzyść owej osoby zapisaną.
— Następnie życzę sobie z tej sumy wziąć piętnaście tysięcy franków na stosowne urządzenie ogniska domowego.
— Tylko piętnaście tysięcy franków? — zapytał notarjusz zdziwiony — czy one tylko panu wystarczą!
— Narzeczona moja jest tak jak ja przyzwyczajona do nędznego i pracowitego życia. Dochód tysiąca talarów rocznie zupełnie nam wystarczy, nie wliczając w to naszego zarobku.
— Jakto? Pan zamierza jeszcze pracować na chleb wraz z żoną?
— Jeżeli pan pozwoli, pozostanę dalej w jego biurze, naturalnie, jeżeli pan zechce mnie nadal zatrudniać.
— Żona pańska ma pozostać robotnicą, a pan pisarzem, mając rocznie sto tysięcy liwrów do dyspozycji?
— Nie chcę i nie mogę wierzyć, aby ten wielki majątek był moją własnością; nawet kiedy wszystkie sądowe formalności zatwierdzą śmierć ojca mego, jeszcze w sercu zachowam nadzieję, że kiedyś zobaczę tego, którego stratę zawsze będę opłakiwać.
— O! żeby się pan tylko nie oddawał złudzeniom.
— Chcę się tak długo, jak tylko będzie można, łudzić, mój panie.
— Większą i szlachetniejszą delikatnością niktby się nie mógł kierować, kochany panie Ludwiku. Jak pan użyje tego majątku?
— O tem tak długo nic nie postanowię, dopóki pozostanie mi chociaż odrobinka nadziei, że zobaczę jeszcze mego ojca. Proszę pozostać depozytorem majątku, i nadal nim tak zawiadywać, jak dotąd.
— Mogę ten zamiar tylko pochwalić i podziwiać — odpowiedział notarjusz wzruszony. — Postępowanie pana jest takie, jakiego z dotychczasowego postępowania jego spodziewać się było można. Nie mógł pan lepiej uszanować pamięci ojca. Dokument, dotyczący renty dożywotniej, jeszcze dziś przygotuję.
— W tym względzie muszę panu podać bliższe szczegóły, które się może wydadzą śmiesznemi.
— Co pan chce powiedzieć?
— Tę biedną kobietę, której zamierzam wyznaczyć dożywocie, los przez całe życie tak okropnie prześladował, że stała się zapalczywą, straszną, gwałtowną i niedowierzającą. Obietnica polepszenia jej bytu byłaby daremną, jeżelibym jej namacalnie nie udowodnił. Ażeby tę nieszczęśliwą przekonać o prawdziwości mej obietnicy, zabieram piętnaście tysięcy franków w złocie, bo to jedyny środek, aby udowodnić tej biednej kobiecie moje dobre chęci.
— Ależ nic prostszego, kochany panie Ludwiku, proszę brać, ile sobie życzysz, a ja jeszcze dziś wykończę dokument.

Ludwik opuścił notarjusza i udał się do Mariety.

XV.

Ludwik zastał Marietę pracującą przy łóżku matki chrzestnej, która, jak się zdawało, mocno spała.
Blada i zmieniona twarz młodzieńca uderzyła dziewczynę, a powstawszy pobiegła do Ludwika, mówiąc:
— Mój Boże! co się panu stało, może jakie nieszczęście?
— Wielkie nieszczęście Marieto! Może już słyszałaś o tej okropnej katastrofie na dworcu wersalskim?
— Ach tak, to okropne. Opowiadają o wielkiej ilości ofiar.
— Niema wątpliwości, że i ojciec mój znajduje się pomiędzy temi ofiarami.
Marieta rzuciła się Ludwikowi w objęcia, zanosząc się od płaczu.
Dłuższy czas trzymali się tak w objęciach nie mówiąc ani słowa. Ludwik pierwszy przerwał milczenie:
— Marieto! — mówił — wiadomo ci, jak kochałem i poważałem ojca mego. Pojmujesz więc łatwo moją rozpacz.
— Ach to okropne nieszczęście, Ludwiku.
— Na ten smutek i żal mam na świecie tylko jedyne ukojenie: twoją miłość, Marieto i przychodzę żądać teraz dowodów tej miłości.
— Mów pan i rozkazuj mi, serce moje do ciebie należy.
— Musimy się w najbliższym czasie pobrać.
— Ludwiku, czy mogłeś choć chwilę wątpić, że się na to nie zgodzę? Czy tylko to ma być dowodem mojej miłości, którego ode mnie żądasz? — pytało młode dziewczę. Lecz wkrótce po niejakiej rozwadze dodała smutnie: przed upływem żałoby, która się dzisiaj rozpoczyna, inie będziemy się mogli pobrać.
— Właśnie chciałem cię prosić, Marieto, abyś się tem nie tłumaczyła, chociaż myśl ta jest bardzo godna pochwały.
— Uczynię to, czego pan ode mnie żąda.
— Słuchaj, Marieto. Jeszcze długo, bardzo długo żałoba serce moje będzie rozdzierać. Prawdziwa żałoba jest żałobą serca, a u mnie ona dłużej trwać będzie, niż zwyczaj nakazuje. Dlatego myślę, że na te czcze formy światowe zważać nie potrzebuję. Ślub zawarty pod takiemi smutnemi wrażeniami, po tak bolesnej stracie, będzie tem uroczystszy, tem więcej uświęcony.
— Przyznaję panu słuszność, panie Ludwiku, jednakże zwyczaj...
— Otwarcie powiedziawszy, Marieto, dlatego, że masz zostać moją żoną, że będziesz po moim ojcu nosić żałobę, że go razem ze mną opłakiwać będziesz, czy dlatego mniej uczcimy pamięć jego, jeżeli na ten zwyczaj zważać nie będziemy? A potem, nie wytrzymałbym samotny w moim smutku. Umarłbym z tęsknoty.
— Jestem tylko biedną robotnicą, niezaznajomioną ze zwyczajami świata, mogę więc panu tylko to wyrazić, co czuję. Propozycja, abyśmy się wkrótce pobrali, zdaje mi się właśnie uchybiać tym formom; powody jednakże, które pan podaje, uznaję za słuszne. Może nie mam racji, może życzenie, alby być jak najprędzej połączona z panem, na mnie wpływa, tego nie wiem; to jednak, Ludwiku, czuję w tej chwili, że sumienie moje będzie spokojne, jeżeli wkrótce się pobierzemy. Myślę, że serce moje nie jest mniej czułe, niż każdej innej.
— Tak i niewdzięczniejsze, jak każdej innej — zawołała ostro chora, siadając na łóżku.
Widząc przerażenie na twarzach Ludwika i Mariety dodała ironicznie:
— Myśleliście, że ja śpię, dlatego bez obawy rozmawialiście o weselu. Ja wszystko słyszałam, wszystko.
— Myśmy nic takiego nie mówili, cobyśmy przed panią chcieli ukryć.
— O tak! wierzę, wy tylko o sobie myślicie. Nic was nie obchodzi, tylko to przeklęte wesele. Ze mną się tak obchodzą, jakbym już w trumnie leżała. Dlatego ja też nie chcę, ażeby...
— Pani pozwoli, że jej przerwę — mówił Ludwik — chcę panią przekonać o prawdziwości mego przyrzeczenia.
Z temi słowy podał chorej kasetkę, która dotąd leżała na stole, wraz z małym kluczykiem, mówiąc:
— Proszę otworzyć kasetkę, to, co się w niej znajduje, jest własnością pani.
Z niedowierzaniem otworzyła kasetkę, wydając okrzyk podziwu:
— O, mój Boże, mój Boże!
Nie wierząc swoim oczom, oglądała złote monety, a wysypawszy je potem na pościel, mówiła przytłumionym głosem:
— Tyle złota, tyle złota! Czy to, aby prawdziwe złoto? O Boże, takie śliczne sztuki! Jaka to okropna suma musi być — i dodała z westchnieniem: — temi pieniędzmi możnaby dwom kobietom byt na całe życie zabezpieczyć.
— Jest tu przeszło piętnaście tysięcy franków, które do pani należą — powiedział Ludwik.
— Do mnie! — zawołała pani Lacombe.
Następnie, potrząsając niedowierzająco głową dodała smutnie:
— Niech się pan kosztem mego ubóstwa nie bawi; zostaw mnie pan w spokoju. Dlaczego mi pan ofiarowuje to złoto?
— Bo ma ono na to służyć, aby pani zapewnić dożywocie roczne w wysokości tysiąca dwustu franków, w każdym wypadku czy pani po ślubie naszym będzie u nas mieszkać, czy też będzie wołała sama dla siebie żyć. Jutro zostanie podpisany kontrakt ślubny i zarazem będzie przygotowany dokument, który zapewni pani dożywocie. Pieniądze te przyniosłem, aby panią przekonać o szczerości moich zamiarów. Znane są też pani powody, które mnie zniewalają do przyśpieszenia ślubu. Los pani jest zabezpieczony. Teraz pani już nie znajdzie żadnej przeszkody do połączenia się mego z Marietą, dla której zawsze pozostaniesz drogą matką. Co tylko w naszej mocy będzie, uczynimy, aby panią zadowolić. Szczęście nasze nie byłoby zupełne, gdyby pani w czemkolwiek miała odczuć niedostatek. Odwagi, pani Lacombe, zapomnij pani o tych długich cierpieniach, myśląc o lepszej przyszłości.
Na te słowa, które ludwik mówił do niej łagodnym, drżącym głosem, chora nic nie odpowiadała. Skryła potem twarz w dłonie, wydając z siebie ciężkie westchnienie.
Ludwik i Marieta spoglądali na siebie ze zdziwieniem, następnie dziewczę uklękło przy łóżku, pytając serdecznie:
— Chrzestna matko, co tobie?
Nie odbierając odpowiedzi, pochyliła się nad chorą i zobaczyła łzy, wytryskujące pomiędzy jej palcami a nie mogąc ukryć swego zdziwienia, zawołała:
— O Boże! Ludwiku, moja matka chrzestna płacze, od lat dziesięciu widzę to po raz pierwszy.
— Pani! — zawołał Ludwik — na Boga, powiedz, co ci jest?
— Jestem jak żebraczka; panu się zdaje, że mnie tylko o pieniądze chodzi, dlatego się wstydzę — mówiła płacząc. — Myślicie, że ja moje zezwolenie daję za pieniądze, tak jakbym ją na rozpustę sprzedała, gdybym była złą kobietą.
— Matko — zawołała Marieta, ściskając chorą — nie mów tak. Nie myśl, że chcemy cię zawstydzić, przynosząc ci te pieniądze, Ludwik uczynił tylko zadość twemu żądaniu.
— Ja wiem, do czego dążysz, moja mała. To było nietylko z obawy, abym nie była zmuszona umrzeć na ulicy, nie chciałam, abyś przez to zamęście jeszcze nieszczęśliwszą była, niż dotąd, dlatego żądałam dożywocia. Ja to tylko powiedziałam, aby coś mówić, ja dobrze wiem, że nie mam prawa do dożywocia. Obawiałam się, żebyś, tak, jak ja, nie popadła jeszcze w większą nędzę, a w starości opuszczona od wszystkich nie umierała na ulicy. Pomimo to niesłusznie żądałam wynagrodzenia. Bo czego ja potrzebuję? Materac w kącie, łyżka strawy a przedewszystkiem, żeby mnie Marieta nie zostawiała samej, bo się już do niej tak przyzwyczaiłam, że bez niej żyćbym nie mogła. Gdybym jej nie miała, zdawałoby mi się, że już jestem w grobie, a potem tylko ona może być tak dobrą i cierpliwą dla takiej chorej, starej kobiety jak ja. Chcę przy Mariecie zostać, to jest moje życzenie, innego nie mam. Płakałam i jeszcze płaczę, bo mnie to złoto bardzo upokorzyło. Jeszcze bardziej powinnam być upokorzoną, kiedy niedawno mi ów zły człowiek dawał pieniądze, abym zaprzedała Marietę. To mnie wtenczas tylko rozgniewało, ale dziś, rzecz zupełnie inna. Płaczę i ty poświadczysz, Marieto, że mi się już od lat dziesięciu to nie przytrafiło.
— Płacz, matko, płacz, takie łzy sprawią ci ulgę.
— Moja dobra pani Lacombe — mówił Ludwik, coraz to więcej wzruszony — proszę mieć zaufanie do przyszłości, Marieta nigdy pani nie opuści; nie będziemy wprawdzie żyli w przepychu, ale zawsze w pewnym dobrobycie. Marieta panią będzie jak matkę kochać, a ja znów będę pani dobrym synem.
Po kilku chwilach milczenia stara mówiła, chcąc czytać w sercach młodych.
— Czy to prawda, że mnie chcecie wziąć do siebie? Na ten nowy dowód nieufności zamienili Ludwik z Marietą spojrzenie, wyrażające politowanie, a Marieta uchwyciwszy rękę chorej, rzekła z rozrzewnieniem:
— Tak, matko, przygarniamy cię do siebie; będziemy cię pielęgnować, jak matkę. Przekonasz się, że cię uszczęśliwimy.
— Napewno uszczęśliwimy — dodał Ludwik.
Głos i wyraz twarzy, z którym Marieta i Ludwik dawali to upewnienie, przekonałby nawet najniewierniejszego, lecz w tej biednej istocie nie tak łatwo było wzbudzić wiarę w lepszą przyszłość. Chora też odpowiedziała wzdychając i siląc się ukryć swoje powątpiewanie, z obawy, aby się Ludwik nie obraził.
— Wierzę wam, moje dzieci; wierzę także, że Ludwik posiada majątek, wierzę, że macie przyjaźń dla mnie. Wiem jednakże, że wszystko nowe jest piękne. Z początku ma się dobre chęci, lecz później wszystko się zmienia, ale zobaczymy. Może wam będę zawadzać. Młodożeńcy lubią być sami, a taka stara schorzała kobieta, jak ja, może wam tylko zawadzać. Będziecie się obawiać, abym się z wami nie kłóciła; sprzykrzę się wam. Lecz zobaczymy.
Marieta, odgadując myśli chorej, mówiła do niej z pewnym wyrzutem:
— Ach, matko, jeszcze wątpisz o naszych chęciach?

— Wybaczcie mi, drogie dzieci — odrzekła chora, łkając. — Może to dla mnie lepiej — mówiła dalej — że wątpię, bo gdybym po pięćdziesięciu latach kłopotu i niedostatku uwierzyła w stałe szczęście, mogłabym postradać zmysły. Zaprawdę, toby mnie wcale nie dziwiło, na to ja zawsze byłam przygotowana — dodała z niewypowiedzianą goryczą.

XVI.

Pięć lat upłynęło od opowiedzianych zdarzeń. Następująca scena odbyła się wieczorem 1 maja 18... w rocznicę nieszczęsnego wypadku na kolei, wersalskiej.
Zegar wskazywał już godzinę dziesiątą wieczorem. Młoda kobieta, licząca mniej więcej lat dwadzieścia pięć, kształtnej budowy ciała, o przyjemnych rysach twarzy, kończyła właśnie toaletę balową, przyczem były jej pomocne dwie służące. Jedna z nich przymocowała na szyi tej pięknej kobiety wspaniały sznur z djamentów, wielkości laskowych orzechów, druga zaś wkładała na czarne jak kruk włosy swojej pani pyszny diadem również bogaty w djamenty. Stanik koloru jasno-zielonego, ubrany wspaniałemi koronkami, także był wysadzany drogiemi kamieniami.
Wybór tych djamentów nastąpił po dokładnej rozwadze, bo na stole leżało kilka innych nie mniej kosztownych garniturów. Dwa z nich, jeden składający się z niezmiernie wielkich rubinów, drugi zaś z arjańskich pereł, byłyby każdego jubilera w podziw wprowadziły.
Jedna z pokojówek, o wiele starsza, niż druga, cieszyła się, jak się zdawało, wskutek długich lat służby, szczególnem zaufaniem swojej pani, która, równie jak ona, była Rosjanką. — Druga zaś pokojówka, młoda francuska, nie znała mowy rosyjskiej, wypełniała swoje funkcje nie rozumiejąc nic z rozmowy, toczącej się pomiędzy hrabiną Zomaloff a jej powiernicą Katynką.
— Pani hrabina znajduje, że djadem dobrze przyczepiony?
— Bardzo dobrze — pochwaliła hrabina.
Rzucając ostatnie spojrzenie w lustro, zapytała, powstając:
— Gdzie mój bukiet?
— Tu, pani hrabino!
— Ale cóż to za szkaradny zwiędły bukiet?
— Książę przysłał go dla pani hrabiny.
— Po tem poznaję jego wyborny gust — mówiła hrabina, wzruszając ramionami, poczem dodała ironicznie. — Założyłabym się, że to jest bukiet przypadkowy. Pochodzi zapewne od jakiego adoratora, który zerwał ze swoją kochanką, a nie potrzebując kwiatów, nie odebrał go od ogrodnika. Na całym świecie jedynie tylko pan de Riancourt umie wynaleźć takie tanie kupna.
— Pani hrabina sądzi, że książę tak dalece posuwa swoje skąpstwo? On taki bogaty.
— Jeden powód więcej.
Właśnie zapukano do drzwi garderoby, francuska pokojówka znikła na chwileczkę i powróciła z oznajmieniem, iż książę de Riancourt przybył i oczekuje rozkazów pani hrabiny.
— Niechaj zaczeka — odrzekła hrabina. — Księżna jest bezwątpienia w salonie?
— Tak jest, pani hrabino!
— Dobrze! Katinko, zamknij jeszcze tę bransoletkę — rozkazała hrabina, podając rękę niezrównanej piękności, przyczem zapytała: — która godzina?
Zanim jednak Katinka mogła odpowiedzieć, hrabina dodała:
— Pocóż ja się pytam? książę właśnie nadszedł, więc jest dziesiąta.
W tej chwili uderzenia zegarowe zwiastowały dziesiątą. Hrabina zaśmiała się głośno, mówiąc.
— Nie mówiłam ci, Katinko? Co do punktualności jest książę Riancourt prawdziwym zegarem.
— Dowodzi to jego gorliwości... że kocha panią hrabinę.
— Jabym wołała mniej regularną i punktualną miłość. Mężczyźni, którzy adorują na przepisaną godzinę, zdają mi się w miejscu serca zegarek posiadać. O mało co, że się nie gniewam, iż jestem już ubrana; ukarałabym biednego księcia za jego punktualność.
— Jak też pani hrabina jest dla niego okrutną. Ale dlaczego pani hrabina wychodzi za niego za mąż.
— Dlaczego? — odpowiedziała hrabina rzucając ostatnie spojrzenie w lustro. — Dlaczego wychodzę za mąż za księcia Riancourt? Jesteś ciekawszą ode mnie, Katinko. Czy z nas która wie, dlaczego powtórnie wychodzi za mąż?
— Powód tego zamęścia jest, zdaje się znany całemu światu. Książę wprawdzie nie posiada kopalń złota na Krymie, ani srebra w Uralu i...
— Przestań z wyliczaniem moich bogactw, Katinko.
— Jednakże krótko powiedziawszy, chociaż książę nie posiada tak niezmiernych bogactw jak pani hrabina, należy jednak do najbogatszych panów we Francji; jest młody, przyjemnej powierzchowności, nie prowadził, jak tylu innych młodych mężczyzn, życia awanturniczego, jest bardzo religijny, jest...
— Jest — przerwała hrabina — godzien w dniu naszego ślubu nieść koronę z kwiatu pomarańczowego, a to jest prawo, którego ja nie posiadam; ale oszczędź mi dalszego wyliczania cnót. Wydaje mi się bowiem, jakbym słyszała ciotkę moją, wychwalającą także swego faworyta.
— Rzeczywiście, księżna pani bardzo ceni księcia, a nie ona jedna...
— Podaj mi płaszcz, wieczory są chłodne — rozkazała hrabina, aby zakończyć tę rozmowę.
— Czy pomyślała już pani hrabina o obstalunkach na 14-go tego miesiąca?
— Jakie obstalunki?
— Pani hrabina zapomniała zapewne, że ślub pani ma się odbyć od dziś za osiem dni.
— Jakto? już od dziś za osiem dni?
— Najpewniej, pani hrabina sama go na 14-go tego miesiąca naznaczyła, a dziś już mamy siódmego.
— Jeżeli wyznaczyłam na czternastego, to tak być musi. Podaj mi moje wachlarze.
Podczas, gdy hrabina z kolekcji wachlarzy, istnych arcydzieł w tym zbiorze, wybrała jeden, prawdziwy „Watteau“, dodała:
— Dziwne to jest rzeczywiście, mam świetną pozycję w świecie, młoda i wolna, jak ptaszek, nienawidzę przymusu, a jednak nie mam nic śpieszniejszego, jak nadawać sobie nowego władcę.
— Władcę! książę? On taki łagodny, taki dobry? Z nim pani hrabina wszystko zrobi, co zechce.
— Nie zrobię z niego nigdy ugrzecznionego mężczyzny, a jednak zaślubiam go. O, ciotko, ciotko! może mi doradzasz popełnienie niedorzeczności! — zawołała hrabina, patrząc mimowoli z pół uśmiechem na obrazek, znajdujący się na wachlarzu. — Mój Boże! — dodała — takie też i moje małżeństwo było. Prawdziwa ślepa babka, wybór, z zawiązanemi oczyma pomiędzy panami światowymi, z których jeden nie wiele więcej wart, niż drugi, wszyscy niemal równi majątkiem i urodzeniem, ale wszyscy tacy przeżyci, tacy nieznaczni, że co do wyboru nie można sobie robić zarzutów. To jest przyczyna, dlaczego wybrałem pana Riancourt, Katinko! Przy tem stan wdowi ma także swoje złe strony, o ile wiem, ale i małżeństwo je także posiada. Jednak lepiej jest wyjść zamąż! wtenczas nie będę się nudziła i nie będę miała powodu troszczyć się, co później pocznę.
Z temi słowy udała się hrabina Zomaloff do salonu, gdzie zastała ciotkę i księcia.
Księżna Wileska, ciotka hrabiny Zomaloff była to bardzo wykształcona i znakomita dama o białych, lekko pudrowanych włosach.
Książę Riancourt był małego wzrostu, liczył około trzydziestu lat, z cokolwiek krzywą szyją, głupkowatą twarzą, nosił długie gładko zaczesane włosy, w rysach twarzy odzwierciedlał się podstęp i faryzeuszostwo. Wszystkie jego ruchy zdradzały pewne wyrachowanie i wielkie panowanie nad sobą.
Gdy hrabina Zomaloff weszła do salonu, poszedł jej naprzeciw, a skłoniwszy się nisko przed nią, ucałował piękną rękę, którą podała mu hrabina. Spojrzawszy na hrabinę, zdawał się na chwilę być olśnionym, potem zawołał z zachwytem:
— Ach, jeszcze nigdy nie widziałem wszystkich djamentów pani hrabiny. Nie przypuszczam, aby jeszcze piękniejsze istniały na świecie. Ach, jakie piękne, jakie pyszne!
— Rzeczywiście? mój kochany książę — pytała hrabina, która udawała że jej to pochlebia. — Zawstydza mnie pan tem pochlebstwem, które należy się jubilerowi. A że ta kolja i ten djadem tak pana zachwyciły, żeś się nawet na takie pochlebstwa zdobył, muszę panu w zaufaniu zdradzić nazwisko handlarza, który te kamienie sprzedaje. Nazywa on się Ezechiel Rabolautencraff, mieszka w Frankfurcie.
Podczas, gdy książę Riancourt, cokolwiek zmieszany drwiącą odpowiedzią hrabiny namyślał się nad stosownem odezwaniem się, ciotka spojrzała na hrabinę z wyrzutem i rzekła do księcia z wymuszonym uśmiechem:
— Widzisz kochany książę, jak ta złośliwa Teodora znajduje przyjemność w tem, aby pana męczyć. W ten sposób ukrywa się zawsze skłonności, które odczuwa się dla miłych nam osób.
— Muszę się księżnej pokornie przyznać — mówił pan Riancourt, chcąc się usprawiedliwić — że olśniony, przepysznemi gwiazdami, nie byłem w stanie złożyć przynależnego hołdu pięknej właścicielce. Lecz czyż nie można być olśnionym od słońca, podziwiając piękny kwiat.
— Porównanie to jest w moich oczach tak trafne i tak uprzejme — odezwała się złośliwie młoda kobieta — przypuszczam, że właśnie te promienie słoneczne sprawiły, że te biedne kwiatki tak zwiędły. — To mówiąc, pokazała księciu zwiędły bukiet, który jej przysłał.
Książę zaczerwienił się po same uszy, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
Księżna zmarszczyła brwi z niecierpliwości i gniewu, podczas kiedy hrabina Zomaloff odezwała się do księcia:
— Podaj pan księżnie ramię, drogi panie Riancourt. Przyrzekłam ambasadorowej sardyńskiej, że przyjdę dzisiaj bardzo wcześnie; ma mnie bowiem zapoznać ze swoją krewną, a pan wie, że wpierw chcemy we wszystkich szczegółach obejrzeć czarowny pałac, gdzie nas także oczekują. Wizyta o tej porze jest cokolwiek oryginalną, lecz przyznam, że mam słabość do oryginalności.
Młoda kobieta schodziła, poprzedzając ciotkę i księcia, lekko schodami hotelu, w którym zamieszkiwała, bo piękna Rosjanka nie posiadała jeszcze własnego domu w Paryżu.
Książę wiózł tego wieczora obie panie w swoim powozie, co było wcale na miejscu, gdyż pierwsza zapowiedź księcia i hrabiny Zomaloff już została ogłoszoną.
Po kilku minutach oczekiwania, zajechało przed hotel ogromne żółte lando, które z trudem ciągnęły dwa zbiedzone konie, nieustannie popędzane przez woźnicę w czerwonym fraku.
Lokaj księcia otworzył drzwiczki tego starożytnego wehikułu.
Młoda wdowa popatrzyła zdziwiona na księcia,, mówiąc:
— Ależ to nie pana powóz!
— Proszę mi łaskawie wybaczyć, pani hrabino!
— Co się stało z tą niebieską berlinką, z temi dwoma ładnemi siwkami, które mi pan wczoraj oddał do dyspozycji.
— Jesteśmy już tak daleko, że mogę panią wtajemniczyć w moje gospodarskie interesy. Aby moich siwków, które drogo kupiłem oszczędzać, wynajmuję wieczorami remizę. Przytem zaoszczędzam, bo nie miałem drogich koni w nocy na ewentualne niebezpieczeństwo.
— I ma pan słuszność — pośpieszyła księżna Wileska z odpowiedzią, widząc, że hrabina chce się odezwać z nowym sarkazmem.
Weszła zatem z pośpiechem do landa, opierając się przytem na ramieniu księcia, który potem podał rękę hrabinie, pomagając jej wejść do powozu.
Zaledwie hrabina postawiła koniuszek swego atłasowego trzewiczka na pierwszym stopniu powozu, stanęła nagle i rzekła do księżnej z wyrazem komicznej obawy.
— Niech się kochana ciocia rozejrzy dokładnie w tym powozie.
— Dlaczego, moja kochana? — zapytała księżna — na co ta ostrożność?
— Bo się obawiam, czy w którym kącie tej arki nie pozostała jaka czerwonoskóra mis albo jaki kupiec z City, bo ci zacni mieszkańcy przeważnie jeżdżą w takich ekwipażach z całemi familjami. Mam wielką obawę, czy tam kto przez zapomnienie nie został.
Śmiejąc się głośno, wsiadała do powozu, podczas gdy księżna szeptała do niej półgłosem:
— Teodoro, nie rozumiem cię, stałaś się tak uszczypliwą dla księcia; do czego to ma prowadzić?
— Do tego, aby wyleczyć księcia z nieznośnego skąpstwa. Lepiej mu się przysłużyć nie mogę.
W tej chwili wszedł do powozu książę i zajął miejsce na tylnem siedzeniu.
Z chrześcijańską pokorą znosił szyderstwa młodej hrabiny, która posiadała takie piękne djamenty i bogate kopalnie złota i srebra. Spojrzenia jednak, które ukradkowo rzucał z boku na hrabinę, tudzież nerwowe drganie ust zdradzały podstępną złość tego świętoszka.
Lokaj zapytał o rozkazy, a książę odpowiedział:
— Do pałacu Saint-Ramon.
— Jaśnie oświecony książę raczy wybaczyć, lecz nie wiem, przy której ulicy znajduje się pałac Saint-Ramon.
— Na końcu Corsa la Reine — odpowiedział książę.
— To pewnie ten pałac, nad którym już kilka lat pracują.
— Ten sam; jedz!

Lokaj zamknął drzwi powozu, objaśnił stangreta, który podciął chude szkapy i powóz toczył się ku cudownemu pałacowi Saint-Ramon.

XVII.

Ciężki powóz księcia Riancourt tak powoli się wlókł, że pewien przechodzeń tą samą drogą dążący, z łatwością mógł za nim postępować, i równocześnie przybył na Corso la Reine.
Ten pieszo idący, ubogo ubrany, zdawał się być bardzo zmęczony, gdyż opierał się z trudem na lasce. Długa jego broda, włosy i brwi były białe, podczas gdy ciemna cera pomarszczonej twarzy na pierwszy rzut oka zdradzała mulata. Szedł on obok powozu księcia, aż ten zajechał na środek Corsa la Reine, to już musiał się przyłączyć do długiego rzędu powozów, które także dążyły do pałacu Saint-Ramon.
W ten sposób wyprzedził mulat powóz księcia de Riancourt, a idąc dalej, dotarł do wejścia alei, która, oświetlona kolorowemi lampjonami, była cała powozami zapełniona. Przystanąwszy, zapytał jednego z licznie zebranych widzów:
— Może mnie pan objaśni, co tu tak podziwiają?
— Podziwiają powozy, które przywożą gości na otwarcie pałacu Saint-Ramon — odpowiedział zapytany.
— Saint-Ramon! — powtórzył starzec — to dziwna rzecz — a potem dodał — co to za pałac Saint-Ramon, mój panie?
— Powiadają, że to ósmy cud świata. Już od lat pięciu nad nim pracują, a dzisiaj ma się odbyć jego poświęcenie.
— Kto jest właścicielem tego pałacu?
— Pewien młody człowiek, właściciel kilku miljonów.
— Jak się nazywa ten miljoner?
— O ile wiem, Saint-Herem.
— Już nie wątpię, już wiem — pomrukiwał starzec. — Dlaczego jednak nazwał ten pałac Saint-Ramon? — dodał.
I znów zdawał się być pogrążony w myślach ponurych, które mu poprzednio zapytany przerwał, mówiąc:
— To jednak dziwna rzecz!
— Co, mój panie? — zapytał mulat roztargniony.
— Markiz i miljoner do tego powinien znać tylko ludzi, jeżdżących własnemi końmi, a tu, prócz kilku powozów, widać same wózki i fiakry.
— W rzeczy samej to bardzo szczególne — odrzekł starzec, a po krótkiem milczeniu dodał — może pan będzie łaskaw powiedzieć mi, która teraz godzina?
— Właśnie zegar wybił pół do jedenastej.
— Dziękuję panu — odpowiedział mulat, zbliżając się do okratowanej bramy. — Pół do jedenastej! Mam dopiero o północy być w Chaillot; mam więc jeszcze czas do zgłębienia tej tajemnicy. Mój Boże! co za spotkanie.
Po krótkiem wahaniu starzec przestąpił próg bramy, a zbliżając się w cieniu stuletnich drzew do pałacu, podziwiał po drodze tysiące kwiatów, ustawionych po obu stronach alei.
Aleja ta prowadziła do obszernego półkola, poza który bogactwem architektury przypominał najpiękniejsze czasy renesansu.
Starzec przeszedł to półkole i dotarł do ogromnych schodów, które wiodły do portalu. Przez drzwi szklane, które zamykały rodzaj przedsionka, spostrzegł rój pudrowanych służących, ubranych w pyszną liberję.
Jeden fiakr po drugim zatrzymywał się przed schodami, któremi wchodzili do pałacu mężczyźni, kobiety i młode panny, których nadzwyczaj skromny strój wcale się nie zgadzał z przepychem czarodziejskiego pałacu.
Wiedziony niepohamowaną ciekawością, poszedł mulat za kilkoma nowo przybyłemi i doszedł w ten sposób do portalu. Tutaj szwajcarowie z halabardami otwarli przybywającym na rozcież drzwi szklane. Ciągle uważany za zaproszonego, starzec postępował dalej i doszedł tak do poczekalni. Tu zastał kamerdynera i burgrabiego, ubrani byli w jasno niebieskie francuskie suknie, biało obszywane spodnie z czarnego jedwabiu i białe jedwabne pończochy. Wszystka służba okazywała, największe uszanowanie dla zaproszonych, których skromne ubranie stanowiło dziwny kontrast z książęcym przepychem.
Z tego salonu doszedł starzec na galerję, w której odbywać się miały koncerty; graniczyła ona z salonem z wysoką kopulą, a ta znów tworzyła średnicę dla trzech innych galeryj. Jedna z nich przeznaczona była na salę balową, druga na salę jadalną, trzecia na salę gier. Cztery te galerje złączone były szerokiemi gankami, których posadzki były wysadzane mozaiką.
Nie będziemy opisywać przepychu, wspaniałości i kosztownego umeblowania tych obszernych ubikacyj, które lśniły od malowideł i złoceń; światłem, kryształami i kwiatami oko zaciemniały. Zatrzymamy się tylko na chwilkę przy przepychu, który teraz bardzo rzadko się przytrafia, a który temu mieszkaniu prawdziwie królewski nadawał charakter. Sala i cztery galerje były stosownie do przeznaczenia ozdobione alegorycznemi obrazami i różnemi rzeźbami, których nie powstydziłby się najwspanialszy pałac. Najznakomitsi artyści pracowali nad temi dziełami, taki Ingres, Delacroix, Scheffer, Paweł Delarode przyczynili, się do upiększenia pałacu, nie licząc mniej znanych w owym czasie artystów, których nazwiska dopiero później się wsławiły. Jednem z najpiękniejszych dzieł sztuki był bufet w sali jadalnej. Tamże były zastawione kosztowne srebrne naczynia, którychby się nawet Benvenuti nie powstydził.
Jeszcze słówko o właściwościach wielkiego okrągłego salonu.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, który stworzył potężny genjusz Dawida nowoczesnego Michała Anioła, trzymały alegoryczne z metalu lane figury, przedstawiające sztukę i przemysł, wielką owalną, złotemi ramami obłożoną tarczę. Tarcza ta przedstawiała obraz, który wart był pendzla takiego Valasqueza. Obraz ten przedstawiał mężczyznę z bladą twarzą, zapadłemi oczami, wysokiem łysem czołem; brunatna suknia, w rodzaju szlafroka czy też habitu, nadawała tej postaci charakter świętego albo męczennika. Podobieństwo to podnosił jeszcze nimbus świętości, który zdawał się występować z głębi płótna. Naokoło obrazu widniał napis gotyckiemi literami:

SAINT RAMON.

Stary mulat, który postępował za tłumem, doszedł do tego komina.
Na widok tego portretu, stanął ze zdziwieniem, tak wzruszony, że łza zabłysła w jego oku i szepnął zcicha:
— Biedny przyjacielu! Tak, to on, to on! — Potem dodał: — dlaczego dodali do jego nazwiska to „Saint“. Poco ten nimbus koło jego skroni? Jaką uroczystość tu obchodzą? Chociaż jestem biednie ubrany i nieznany panu tego domu, jednakowoż mnie wpuszczono.
W tej chwili stanął przed nim jeden z lokai, podając mu na tacy lody z konfiturami, starzec odmówił. Napróżno się starał poznać, do jakiej klasy należą goście, którzy go otaczali. Mężczyźni wszyscy byli bardzo skromnie, ale czysto ubrani, mieli na sobie surduty, lub bluzy; zachowywali się bardzo przyzwoicie, rozmawiali, z sobą po cichu i zdawali się być zachwyceni, że mogą uczestniczyć w tej uroczystości. A jednak nie byli zdziwieni bogactwami, umieszczonemi w pałacu, przeciwnie, czuli się swobodnie, jak to mówią, jak w domu.
Kobiety i młode panny, pomiędzy któremi niektóre były bardzo piękne, nie były tak swobodne jak mężczyźni. Trwożliwe i pełne skromności podziwiały przepych, czyniąc cichym szeptem pomiędzy sobą uwagi. Wszystkie były skromnie uczesane, w białych sukienkach z tanich materyj, jednak olśniewającej białości.
Coraz ciekawszy zgłębić tę dziwną tajemnicę, przystąpił starzec do grupy, składającej się z kilku mężczyzn i kobiet, którzy cicho rozmawiając, podziwiali obraz świętego Ramona.
Ze wzrastającą ciekawością słuchał stary mulat następującej rozmowy:
— Czy widzisz ten obraz, Juljeto — mówił mężczyzna silnie zbudowany, z przyjemną powierzchownością do swej żony. — Tego człowieka słusznie nazywają świętym. W raju jest wielu świętych, którzy wobec niego niczem nie są, sądząc po dobrych uczynkach, jakie on spełniał.
— Dlaczego Michale?
— Dzięki temu świętemu, miałem ja i moi koledzy, którzy się tu dziś zebrali, od pięciu lat pracę i to bardzo dobrze zapłaconą pracę, obywatel ten chciał cały świat uszczęśliwić. Szczęście to, moja Juljeto, zawdzięczamy temu człowiekowi, którego portret widzisz, panu Saint-Ramon. Jemu zawdzięczam, że przez pięć lat miałem zatrudnienie, a zapłata była tego rodzaju, że mogłem z tobą i z dziećmi wygodnie żyć i jeszcze cokolwiek w kasie oszczędności złożyć.
— Michale, to przecież nie jest ten zacny pan, który godził robotników i ich płacił. Wszak to był pan Saint-Herem, ten tak wesoły, tak dobry, który zawsze nam opowiadał tyle przyjemnych rzeczy.
— Bezwątpienia, moja mała Juljeto, to pan Saint-Herem kazał wykonać wszystkie te prace, lecz czy nie pamiętasz, jak zawsze do nas mówił, kiedy nas odwiedzał przy pracy: „Moje dzieci, bez tych bogactw, którem ja w spadku dostał, nie byłbym wam mógł dać zatrudnienia, i nie mógłbym was odpowiednio zapłacić; zachowajcie zatem waszą wdzięczność dla tego, który mi pozostawił te pieniądze; on najtrudniejszej rzeczy dokonał, zbierając sous do sous, podczas gdy ja, moje dzieci, mam tę przyjemność rozdawać pieniądze pełnemi garściami. Pozbyć się pieniędzy jest moim obowiązkiem. Zachowajcie zatem pamięć o tem chciwcu w sercach swoich, błogosławcie jego skąpstwo. On umożliwił danie wam pracy i dobrze zasłużonej zapłaty.
— W każdym razie, Michale, jeżeli mamy być wdzięczni temu zacnemu chciwcowi, to nie powinniśmy zapomnieć i o panu Saint-Herem. Mamy taką ilość bogatych ludzi, a jednak tak mało pieniędzy wydają, dając nam pracę, jak długo musimy czasami czekać na zapłatę.
— Brawo! podzielam w zupełności twoje zdanie, moja Juljeto, lepiej dwie osoby kochać, niż jednę, a wdzięczność, którą odczuwamy dla dobrego Saint-Ramon, nie zaszkodzi nam kochać i pana Saint-Herem, że tworzą piękną i szlachetną parę ludzi, on i jego wuj.
Stary mulat był mocno zdziwiony tą rozmową. W każdej grupie, do której się przyłączył, słyszał tylko pochwały i błogosławieństwa dla Saint-Ramona, tego zacnego skąpca, tudzież wszędzie wysławiano dobre serce i szczerość pana Saint-Herem.
— Czyż to sen? — pytał się starzec. — Ktoby kiedykolwiek myślał, że ludzie błogosławić będą pamięć skąpca, którego świat zwykle przeklina i wyśmiewa. Spadkobiercą jest rozrzutnik, a jednak ludzie go wysławiają; jeszcze raz powiadam: czy to sen? Dlaczego rzemieślnicy biorą udział w tej uroczystości?
Zdziwienie starca jeszcze bardziej się spotęgowało, gdy pomiędzy tłumem robotników ujrzał panów z orderami i bardzo wykwintnie ubranych, prowadzących pod rękę eleganckie i strojne panie. Ta klasa jednakże niezbyt licznie była reprezentowana.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy i weselszy niż dawniej, zdawał się w tym przepychu być bardzo szczęśliwy; robił z dystynkcją honory domu, przyjmując wszystkich zaproszonych z wyszukaną grzecznością. Jako pan domu stanął u wejścia do salonów i każdemu z zaproszonych powiedział kilka słów grzecznych i serdecznych.
Podczas gdy Florestan wypełniał powinności gospodarza domu, ujrzał wchodzących: hrabinę Zomaloff, księżnę Wileską i księcia Riancourt. Pan Saint-Herem widział hrabinę i księżnę pierwszy raz w życiu, księcia zaś znał już od dłuższego czasu, dlatego też pośpieszył naprzeciw niemu, zobaczywszy go w towarzystwie dwóch pań.
— Mój kochany Saint-Herem — odezwał się książę — pozwól, że cię przedstawię hrabinie Zomaloff i księżnie Wileskiej, Panie te towarzyszą mi, by przypatrzeć się cudom twego pałacu.
— Kochany książę — odrzekł Florestan — jestem szczęśliwy, że mogę przyjąć panie w moim domu i pokazać wszystko to, co Wasza książęca Mość raczyła nazwać cudami tego domu.
— Książę Riancourt słusznie mówi o cudach — wtrąciła hrabina — bo muszę się przyznać, że zaraz przy wstępie byłam tak olśnioną, że dalszych części pałacu ze spokojem podziwiać nie byłam w stanie.
— Jeżeli mam być otwartym, to muszę ci powiedzieć, kochany Saint-Herem, iż hrabina Zomaloff nie bez interesu tu przybyła; wyjawiłem jej zamiary pańskie co do tego pałacu, a że jestem w tem szczęśliwem położeniu, że hrabina Zomaloff za osiem dni będzie księżną Riancourt, więc przyzna pan, że bez jej zdania w tym względzie nie mogłem się zdecydować.
— Pani hrabino — rzekł Florestan do pani Zomaloff — nie chcę, — ażeby książę ponosił wszystkie następstwa swej wielomówności, ogłaszając tak jawnie swoje szczęście. Że jednak małżonek nigdy nie prowadzi swojej żony w towarzystwie, więc może pani hrabina zaszczyci mnie, przyjmując moje ramię.
Tym dowcipem, uniknął Saint-Herem prowadzenia księżnej, którejby podług wymagań etykiety powinien podać ramię, towarzystwo młodej pięknej wdowy więcej mu przypadało do gustu. Hrabina przyjęła towarzystwo Florestana, podczas gdy Riancourt prowadził księżnę.
— Wiele podróżowałam, panie markizie — mówiła hrabina do Florestana — ale nigdzie nie widziałam podobnego przepychu, gdyż nie każdy miljoner jest w stanie stworzyć coś podobnego, jeżeli mu zbywa na dobrym smaku, który kierował budową tego pałacu. Pałac ten jest rzeczywiście świetnem muzeum. Pozwól mi pan popatrzeć na te wspaniałe malowidła na suficie.
— Podziwiając obraz, trzeba też zapoznać się i z jego twórcą — mówił Florestan z uśmiechem — oto mistrz, który malował ten sufit.
I Saint-Herem wskazał hrabinie jednego z najsławniejszych malarzy szkoły ówczesnej.
— Serdecznie panu dziękuję, że mogę poznać — takiego sławnego mistrza — odpowiedziała młoda kobieta, idąc z Florestanem ku wskazanemu malarzowi.
— Mój przyjacielu — rzekł Saint-Herem do malarza — pani hrabina Zomaloff życzy sobie wyrazić swój podziw dla pańskiego dzieła.
— To nie podziw — mówiła hrabina uprzejmie do malarza — lecz wdzięczność. Przyjemność, którą sprawia nam widok arcydzieła, pociąga za sobą dług dla jego twórcy.
— Jakkolwiek pochlebna jest dla mnie taka pochwała — odrzekł mistrz ze skromnością — to jednak mogę ją przyjąć tylko w połowie. Ale pozwoli pani, że o sobie nie będę mówić, w ten sposób łatwiej mi przyjdzie wypowiedzieć to, co myślę. Mówmy naprzykład o malowidłach w galerji koncertowej, które pani dopiero co podziwiała. Zawdzięczamy je naszemu Rafaelowi. Czyż muszę wymienić pana Ingres? Ten monument sztuki, który w przyszłości pielgrzymi tak będą podziwiać, jak dziś najpiękniejsze freski w Rzymie, Pizie, lub Florencji, słowem to arcydzieło nie powstałoby, gdyby nie mój przyjaciel Saint-Herem. On to dał Rafaelowi Francji sposobność do utworzenia nieśmiertelnego pomnika sztuki. Nie jest on, otwarcie powiedziawszy, naszym Medici?
— Prawda, mój panie — odpowiedziała hrabina — a historja jest sprawiedliwą, jeżeli...
— Proszę mi wybaczyć, że przerywam pani hrabinie — odezwał się Saint-Herem z uśmiechem — jestem nie mniej skromny, jak mój sławny przyjaciel. Z obawy, aby mnie niesłusznie nie podziwiano, muszę wykazać prawdziwego Medici. Oto jest!
Przy tych słowach, wskazał Saint-Herem hrabinie Zumaloff portret Saint-Ramona.
— Jaki ostry, myślący wyraz twarzy — zawołała hrabina, patrząc z ciekawością na portret. Przeczytawszy napis „Saint-Ramon“ zapytała — Saint-Ramon? Co to za święty?
— Święty z mojego natchnienia, pani hrabino — odrzekł Florestan wesoło. — To mój wuj. Chociaż nie jestem papieżem, pozwoliłem sobie jednak tego zadziwiającego męża cokolwiek kanonizować, aby mu długie lata męczeństwa, cuda, których po śmierci dokonał wynagrodzić.
— Długie męczeństwo za życia? Cuda, których po swojej śmierci dokonał? — powtórzyła hrabina, patrząc, na Florestana, jakby słowom jego nie wierzyła. — To musi być żart.
— Broń Boże, pani hrabino. Mój wuj Ramon znosił dobrowolnie przez całe życie największy niedostatek, gdyż był wielkim a przytem zacnym skąpcem. To jest jego męczeństwo. Odziedziczyłem po nim niezmierne bogactwa; te zaś stworzyły te arcydzieła, które pani właśnie podziwiała. To są jego cuda. Z wdzięczności pamięć jego uświęciłem. To jego kanonizacja. Jest to, jak pani hrabina widzi, legenda z życia świętych.
Oryginalnem opowiadaniem Saint-Herema przejęta, hrabina zachowała przez chwilę milczenie, podczas którego stojący na uboczu książę Riancourt zbliżył się do Florestana, mówiąc:
— Kochany Florestanie, chciałbym zadać ci jedno pytanie. Kto są ci ludzie, których tu widzę. Spotkałem się z kilku sławnymi malarzami i architektami, którzy bezwątpienia prowadzili swoje żony, ale kto są ci drudzy. Księżna i ja daremnie staramy się to odgadnąć. Wszyscy zachowują się spokojnie, nawet z pewną wstrzemięźliwością. Młode panny mają bardzo skromne wejrzenie, są nawet pomiędzy niemi rzeczywiście ładne twarze; ale jeszcze raz pytam, co to za towarzystwo?
Hrabina przerwała milczenie i zwróciła się do Florestana.
— Skoro już książę Riancourt postawił panu to niestosowne pytanie może, przyznam się panu, że i ja podzielam jego ciekawość.
— Bezwątpienia, pani hrabina zapewne spostrzegła — odpowiedział Saint-Herem z uśmiechem — że prawie wszystkie osoby, które dziś z prawdziwą przyjemnością u siebie zgromadziłem, do arystokracji nie należą.
— To prawda.
— A jednak czuła się pani hrabina uszczęśliwiona, że poznała tego wielkiego artystę, którego pracę przed chwilą pani z zachwytem podziwiała. Czy nie prawda?
— W rzeczy samej, mój panie, poznanie tego artysty sprawiło mi wielką przyjemność.
— Pani to także pochwali, jak się tego spodziewam, że jego, jakoteż i kolegów jego na tę uroczystość poświęcenia ich wspólnego dzieła zaprosiłem?.
— O ile mi się zdaje, było to nawet powinnością pańską.
— Otóż, pani hrabino, tę powinność, kierowaną wdzięcznością, chciałem do wszystkich zastosować, którzy do wzniesienia tego gmachu w jakikolwiek sposób się przyczynili, od najsławniejszych artystów do najbiedniejszych rzemieślników. Wszyscy się tu ze swemi rodzinami zebrali i używali tego przepychu, na którym pracowali. Czyż jest to sprawiedliwem, że ten zdatny, choć nieznany robotnik, który cyzelował złoty puhar, chociaż raz w życiu z niego pije?
— Co? — zawołał książę z osłupieniem — więc jesteśmy w towarzystwie stolarzy, pozłotników, ślusarzy, tapicerów, cieśli, poljerów i murarzy? Ależ niesłychane, okropne, nie do uwierzenia!
— Kochany książę, czy znane panu są zwyczaje pszczół? — zapytał Florestan.
— Bardzo mało!
— Zwyczaje te są nadzwyczaj dzikie, nawet, że się tak wyrażę, bezwstydne, wszak mają te owady tę śmiałość, że same zamieszkują komórki, które sobie zbudowały; jeszcze więcej, roszczą sobie nawet pretensję do miodu, który z takim mozołem na zimę zbierały.
— Dobrze, mój kochany, cóż z tego wnioskujesz?
— Wnioskuję, że powinniśmy rzemieślnikom, tym naszym pszczołom, sprawić tę przyjemność, aby chociaż jeden dzień przebyli w tych pozłacanych komórkach, które dla nas zbudowali, dla nas leniwych trutni, które wypijają miód, nazbierany mozolnie przez pszczoły robocze.
Hrabina Zomaloff na chwilę opuściła ramię Florestana. Uchwyciła je potem a przyśpieszając kroku, aby pozostawić za sobą ciotkę i księcia Riancourt, mówiła do Saint-Herema.
— Panie markizie, idea twoja jest świetna. Teraz już się nie dziwię zadowoleniu, jakie widzę w rysach wszystkich przez ciebie zaproszonych. Im więcej o tem myślę, tem sprawiedliwszy i szlachetniejszy mi się ten pomysł wydaje. Pałac ten jest dziełem pracowitych rzemieślników, a pracy sprawić taką ucztę, oznacza ją szanować i podnieść.
— W rzeczy samej, pani hrabino.
— Później... panie markizie...
— Proszę wypowiedzieć, pani hrabino.
— Trudno mi pojąć, jak...
— Pani się waha? proszę, chciej pani wypowiedzieć swoje myśli.
— Panie markizie — rzekła hrabina zakłopotana po krótkim namyśle — książę de Riancourt powiedział panu o naszym wkrótce nastąpić mającym ślubie, przed dwoma dniami skarżyłam się przed nim, że nie mogę znaleźć odpowiedniego pałacu, oświadczył mi, że go upewniono, iż pan zgodziłby się, ten od wczoraj ukończony dom sprzedać.
— W samej rzeczy, pani hrabino, pisał mi książę Riancourt, że życzy sobie obejrzeć ten pałac, prosiłem go, aby zaczekał do dziś, aby miał przy sposobności dzisiejszej uroczystości możność dokładnego obejrzenia wszystkich sal w całym blasku, nie spodziewałam się jednak, że pani hrabina także mnie zaszczyci.
— Panie markizie — rzekła hrabina z wahaniem — trudziłam pana już kilkoma pytaniami, czy nie nadużyję jego cierpliwości, stawiając jeszcze jedno?
— Z przyjemnością będę pani odpowiadał na wszystkie pytania.

— Więc dobrze — mówiła hrabina — jak pan może mieć tę odwagę, albo pan może być tak niewdzięcznym i pozbywać się domu, z którym wiąże pana takie piękne i szlachetne wspomnienie?
— Mój Boże! pani hrabino — odrzekł Saint-Herem wesoło, jakby opowiadał rzecz małej wagi — ja sprzedaję ten pałac, bo jestem zrujnowany, zupełnie zrujnowany! Dzisiejszy dzień jest ostatnim dniem mego szczęścia i przyznam się, że obecność pani uczyniła dzień ten najszczęśliwszym i najświetniejszym w całem mojem życiu.

XVIII.

Florestan de Saint-Herem wymówił te słowa: „jestem zrujnowany“ z taką dobrodusznością i spokojem, że hrabina ze zdziwieniem spojrzała na niego. Nie chciała uwierzyć w to, co usłyszała i ponownie zapytała się:
— Jakto, pan jest?...
— Zrujnowany, pani hrabino, zupełnie zrujnowany. Rachunek mój jest bardzo prosty. Przed pięciu laty zostawił mi mój święty wuj około pięciu miljonów, te wydałem, a nadto jeszcze 1,800,000 franków, te spłacę sprzedażą tego pałacu, znajdujących się w nim mebli, srebra i t. d., a pozostanie mi jeszcze około stu tysięcy franków, które mi wystarczą na spokojne życie w jakiem zaciszu. Zostanę pasterzem, cóż to będzie za piękny kontrast, jeżeli przypomnę sobie minioną egzystencję. Ile snów cudownych, napozór niemożliwych a jednak urzeczywistnionych spowodowało moje złoto, dla mnie, dla przyjaciół, dla kochanek. Jakiej sławy doznawałem. Wszystko piękne, pyszne, eleganckie było moją własnością. Może pani nawet nie uwierzy, że imię moje cała Europa znała. Co mówię. Pewien antykwarjusz przysłał mi aż z Chandernapor miecz, którego rękojeść była wysadzana djamentami. Dołączony był bilecik następującej treści: „Miecz ten należał do Tippo-Saiba; teraz musi być w posiadaniu pana Saint-Herem. Broń ta oszacowana na dwieście pięć tysięcy franków, płatne na dom Rotszylda w Paryżu“. Tak, pani hrabino! Najkosztowniejsze, najrzadsze dzieła sztuki przysyłano mi ze wszystkich zakątków świata; najpiękniejsze angielskie konie wprowadzano bez pytania do mojej stajni, najlepsze wina wstawiano do mej piwnicy, najznakomitsi kucharze starali się o służbę u mnie, a sławny doktór Gasterini....zna go pani hrabina?
— Ktoby nie słyszał o tym największym smakoszu w świecie?
— Ten wielki mąż oświadczył głośno, że u mnie tak dobrze jadł, jak u siebie w domu, a pochwały te wygłaszał nieraz przy obiadach u pana Talleyrand. Ach, pani hrabino, to piękne życie! A te kobiety!
— Mój panie...
— Niech się pani nie obawia, będę o kobietach mówił, jak o przedmiotach artystycznych. Czy jest, otwarcie powiedziawszy, przyjemniejszy przedmiot do rozwinięcia przepychu? Jaka to rozkosz, kiedy je można otoczyć wszelkiemi rodzajami sztuki. Mam to przekonanie, że się w szlachetny, sumienny i wspaniałomyślny sposób zrujnowałem. Ze spokojnem sercem patrzę, jak znika mój majątek.
Głos, którym Saint-Herem mówił, był tak szczery, prawdziwość jego sposobu myślenia i słów jego była tak dobitnie wypisana na jego pięknej twarzy, że hrabina, przekonana o rzeczywistości tego, co mówił, odpowiedziała:
— Panie markizie, taka filozofja zastanawia mnie. W chwili, gdy pan ustępuje z takiego życia, nie skarżysz się ani jednem gorzkiem słowem!
— Uskarżać się? po takiem życiu, pełnem uciech? Toby było bluźnierstwem!
— Więc pan bez żalu opuści ten czarowny pałac, i to w chwili, gdy pan zaledwie ukończył jego budowę.
— Nie wierzyłem, że ruina moja jest już tak bliską, dopiero przed tygodniem przedłożył mi mój intendent rachunki, i widzi pani, że wyrok na sobie rzetelnie wykonuję. Opuszczając ten pałac, który z takiem zamiłowaniem budowałem, będę podobny do poety, który napisał ostatni wiersz poematu, lub do malarza, który uczynił ostatnie pociągnienia na obrazie, a tym także nic więcej nie pozostaje, jak sława ze stworzenia arcydzieła. Tak też i ze mną; pałac ten jest pomnikiem sztuki i przepychu; będzie zawsze świątynią balów i uciech światowych; jak szczęśliwy jest mój los i jak niewdzięcznym byłbym, gdybym się na niego uskarżał. Pani będzie boginią tej świątyni, bo pani ten dom przecież kupuje? Niech pani korzysta ze sposobności, gdyż nie wiem, czy książę Riancourt pani o tem wspomniał, że lord Willmot natarczywie stara się o nabycie. Byłbym niepocieszony, jeżelibym z nim musiał zawierać ugodę. On, jego żona i pięć ich córek są niezmiernie brzydkie. Proszę sobie przedstawić, jakieby to bóstwa zamieszkiwały tę świątynię, która w rzeczy samej jakby dla pani tylko była zbudowaną. Kup go pani z zamiłowania do sztuki, którą pani tak umie ocenić. O jednę łaskę jednak proszę. Zostaw pani w wielkim salonie portret mego zacnego wuja; to wspaniały obraz, chociaż obraz jak i nazwisko Saint-Ramon w fasadzie, w kilku miejscach jest umieszczone, jednak cieszyłaby mnie ta myśl, że z wysokości marmurowego pomnika patrzy na uciechy, których sobie za życia odmawiał.
Dalszą rozmowę przerwał książę Riancourt, mówiąc do Florestana:
— Mój drogi, wszystko jest pysznie i znakomicie urządzone, lecz miljon osiem kroć sto tysięcy franków, naturalnie z meblami i srebrem, to za wysoka cena.
— Kwestja ta mnie nie dotyczy, kochany książę — odparł Florestan z uśmiechem. — Suma ta należy się moim wierzycielom, dlatego też stanowczo przy niej zostaję, przyczem lord Willmot ofiarowuje takową i napiera na mnie, abym ją przyjął.
— Może być; ale to, co pan d!a mnie uczyni, możesz lordowi Willmot odmówić. Nie bądź pan tak upartym, panie Saint-Herem; zniż pan cenę, i...
— Panie markizie — przerwała hrabina Zomaloff, zwracając się do Florestana — książę mi pozwoli, że pójdę za jego przykładem, ja kupuję ten pałac pod warunkami przez pana podanemi. Zgadza się pan, to daję panu moje słowo i proszę o pańskie.
— Na Jowisza, pani hrabino, gwiazda moja nie opuszcza mnie nigdy — zawołał Florestan, podając z radością rękę hrabinie — interes ukończony.
— Pani hrabino — rzekł książę Riancourt żywo, niezadowolony z łatwości, z jaką umowa została zawartą; miał bowiem nadzieję, że Saint-Herem zniży cenę — pani hrabino, proszę pozwolić, chodzi o zakupno posiadłości, na którą postawiono niezmiernie wysoką cenę. Jest niemożliwem, aby pani, wobec stosunku, w jakim jesteśmy, bez porozumienia ze mną czyniła zobowiązania. Proszę zatem z kupnem tem wstrzymać się aż do naszych zaślubin, a potem...
— Panie Saint-Herem — przerwała hrabina — dałam słowo i tego dotrzymam. Pałac kupuję dla siebie. Jeżeli pan pozwoli, mój intendent jutro porozumie się z pańskim.
— Sprawa ubita, pani hrabino — rzekł Saint-Herem, a zwracając się do księcia, dodał wesoło: — spodziewam się, że się książę na mnie nie gniewa; ale to pana wina, nie trzeba się było, jak jaki bankier targować.
Orkiestra dała w tej chwili sygnał do nowego kontredansa.
— Proszę mi wybaczyć, że zmuszony jestem opuścić panią, ale zaangażowałem do tego tańca uroczą córkę jednego z najlepszych robotników, pracującego przy moim pałacu, a właściwie przy pałacu pani hrabiny. Szczęśliwy jestem, że odchodzę z tą myślą od pani hrabiny.
Oddając pełen uszanowania ukłon hrabinie, przystąpił Saint-Herem do pięknego dziewczęcia i bal na nowo się rozpoczął.
— Moja kochana Teodoro — rzekła księżna, która z niecierpliwością słuchała tej długiej rozmowy z Saint-Heremem — już jest późno, a obiecałaś ambasadorowej, że wcześnie do niej przybędziesz.
— Mnie zaś proszę darować — rzekł książę do swej przyszłej żony — że pani zwrócę uwagę na to, iż za prędką była przy zawarciu umowy, co do kupna pałacu. Saint-Herem zmuszony jest go sprzedać, bo musi popłacić swoje długi, a przy większej wytrwałości bylibyśmy uzyskali zniżenie ceny przynajmniej o pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Teodoro, nad czem rozmyślasz — pytała księżna, biorąc lekko za ramię młodą kobietę, która od kilku minut popadła w głęboką zadumę, zdając się nie słyszeć, co obok mówiono. — Teodoro — powtórzyła księżna, budząc hrabinę z zamyślenia — nad czem tak rozmyślasz?
— Myślę o panu Saint-Herem — odrzekła młoda kobieta, widocznie niezadowolona, że ją ocucono — wszystko, co tu zaszło, jest tak dziwne...
— Pomiędzy nami powiedziawszy — rzekł książę z namaszczeniem — myślę, że Saint-Herem z rozpaczy zmysły postradał. Trzeba być niespełna rozumu, wydając taki festyn dla rzemieślników, to pachnie socjalizmem.
— Książę ma słuszność — powtórzyła księżna. — Mnie się także cały ten bal śmiesznym wydawał. Przywieziemy do ambasady znakomitą nowinę. Ale, Teodoro, nic nie odpowiadasz. Co ci się stało?
— Ja sama nie wiem — odpowiedziała hrabina. — To, co odczuwam, jest bardzo dziwne.
— Pani hrabina powinna wyjść na świeże powietrze — rzekł książę — nie dziwię się, że się czuje niezdrową. Chociaż sala jest obszerną, to jednak powietrze jest w niej wskutek mnóstwa tego pospólstwa, duszące.
— Teodoro, jesteś słabą? — pytała księżna z niepokojem.
— Wcale nie; niepokój, który mnie ogarnia, sprawia mi przyjemność, tylko nie wiem, kochany książę, jak się mam wyrazić...
— Hrabino! — błagał książę — proszę mi powiedzieć, co ci dolega. Może ten silny zapach kwiatów wywołał tę chwilową niedyspozycję?
— Nie, to nie. Waham się tylko wszystko wypowiedzieć. Pan i ciotka będą uważać to, co zamierzam wypowiedzieć, za niedorzeczność.
— Teodoro — prosiła księżna — powiedz nam nareszcie, co ci dolega?
— Kiedy tak na mnie nalegacie, to powiem — odrzekła hrabina, a zwracając się do księcia, mówiła półgłosem — zdaje mi się...
— Co się pani zdaje? droga hrabino!
— Że umieram z pragnienia poślubienia pana Saint-Herem.
— Pani hrabino! — zawołał książę cały czerwony.
— Co się stało?... Dlaczego książę tak poczerwieniał — zapytała księżna.
— Pani hrabino — odpowiedział książę z wymuszonym uśmiechem — ten żart jest... trochę... cokolwiek... za ostry i...
— Podaj mi pan ramię — przerwała hrabina, jakby nic nie zaszło — i zawołaj pan na swoich ludzi, bo już późno. Powinniśmy już być w ambasadzie. To także wina pana, który tak lubisz punktualność, zegar już dawno wybił jedenastą.
— Ach, pani hrabino — odrzekł książę sentymentalnie. — Żart pani, serce mi rozdziera.
— Nie wiedziałam, że serce pańskie tak łatwo można zranić.
— Pani jest niesprawiedliwa, jabym życie za panią oddał.
— Naprawdę?...
Za całą odpowiedź, książę wzniósł oczy w górę i westchnął głęboko.
— Kochany panie Riancourt — odpowiedziała śmiejąc się młoda kobieta — gdybym kiedy zamierzała pana o co prosić, nigdybym takiej ofiary od pana żądać nie była w stanie.
Tymczasem zajechał powóz księcia, a hrabina z księżną i księciem opuścili pałac Saint-Ramon.
W tym samym czasie opuszczał pałac stary mulat, olśniony tem, co widział i słyszał, myśląc wciąż o błogosławieństwach, któremi uczestnicy festynu obsypywali imię Saint-Ramon.
Zegar oddalonego kościoła w Chaillot uderzył pół do dwunastej.
— Pół do dwunastej — rzekł starzec. — Mam czas do północy, jeszcze tam zajdę. Ach, czegóż ja się dowiem? Co za trwożliwe oczekiwanie?

Wstępował powoli na wzgórza, wznoszące się nad brzegami Sekwany aż do drogi, prowadzącej do Chaillot.

XIX.

Stary mulat kroczył powoli ku wzgórzom Chaillot; wnet dotarł do ulicy, przy której znajduje się kościół tego ubogiego, lecz zaludnionego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi kościół był tej nocy rzęsiście oświetlony. Przez otwarte drzwi widać było nawę i ołtarz iluminowany, kościół był jednakże jeszcze próżny. Prawdopodobnie miała się w nim odbyć wspaniała uroczystość. Pomimo, że już była północ, domy sąsiednie były oświetlone, obok kościoła zaś stały liczne grupy osób.
Starzec zbliżył się do jednej z tych grup i podsłuchał następującą rozmowę:
— Teraz już wnet muszą nadejść.
— Zaraz będzie północ.
— To jednak śmieszne, o tej godzinie brać ślub.
— Dostając taką wyprawę, można na to nie zważać.
— Kto będzie o tej porze brał ślub? — zapytał starzec.
— Widać, dobry staruszku, że nie mieszkacie w tej dzielnicy.
— Jestem tu obcy, mój panie.
— To co innego, inaczej powinien pan wiedzieć, że dziś odbędzie się ślub sześciu, a powtarza się on co roku już od lat pięciu w nocy z siódmego na ósmego maja.
— W nocy z siódmego na ósmego maja — powtórzył starzec drżącym głosem. — Ale, moi panowie, dlaczego nazywacie to ślubem sześciu?
— Gdyż corocznie wychodzi za mąż sześć dziewcząt, z których każda dostaje w posagu dziesięć tysięcy franków.
— Któż wyposaża te dziewczęta?
— To się dzieje podług woli pewnego zacnego zmarłego człowieka, którego imię w Chaillot wszyscy błogosławią.
— Jak się nazywał ten zacny mąż — pytał staruszek drżącym głosem.
— Nazywał się ojciec Richard, mój panie — odpowiedział zagadnięty głosem pełnym szacunku.
Tłumiąc w sobie wzruszenie, pytał starzec dalej:
— Dlaczego ojciec Richard po swojej śmierci tyle dobrego czyni?
— Bo to jego wolą było, i bu ma dobrego syna, pana Ludwika Richarda, który sumiennie wypełnia ostatnią wolę swego ojca. Ach, jaki to zacny człowiek, ten pan Ludwik, cały świat wie, że on, żona jego i dziecko dla siebie zaledwie trzy do czterech tysięcy franków wydają, chociaż musiał piękny majątek odziedziczyć, jeżeli może rok rocznie dawać sześciu dziewczętom po dziesięć tysięcy franków posagu, nie wliczając w to kosztów na szkołę i domu dobrego Boga, czyli ojca Richarda.
— Wybacz pan ciekawości obcego, ale mówiliście o domu Bożym i o szkole?
— Tak jest, szkoła ojca Richarda. Pani Marieta sama nią kieruje.
— Pani Marieta? kto to jest ta pani?
— Żona pana Ludwika Richarda. Szkoła ta jest ufundowaną dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, dzieci pozostają w niej do dwunastego roku, poczem bywają oddawane na naukę do dobrych majstrów. W szkole tej dostają dzieci bezpłatny wikt i prócz tego w zimie i w lecie ubranie, wreszcie pobiera każde dziennie dziesięć sous.
— I to żona pana Ludwika kieruje tą szkołą?
— Tak, panie; powiada, że sprawia jej to wielką przyjemność, bo musi pan, wiedzieć, że przed wyjściem za mąż była biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umiała, ten brak nauki tak boleśnie się jej dał odczuć, iż teraz jest szczęśliwą, jeżeli innym może ulżyć w cierpieniu, jakie sama ponosiła z braku umiejętności czytania i pisania.
— Mówił pan także o domu...
— Dom ten jest przeznaczony dla dwunastu biednych, chorych i niezdolnych do pracy robotnic. Pani Lacombe jest przełożoną tego domu.
— Kto jest ta pani Lacombe?
— Matka chrzestna pani Mariety, dobra i zacna pani bez ręki, łagodna, cierpliwa i dobra. Zna ona bardzo dobrze dolegliwości ułomnych, ponieważ, jak sama każdemu opowiada, przed zamążpójściem swojej chrzestnej głód i nędzę z Marietą znosiły; ale już widać orszak ślubny, stań pan przede mną, w taki sposób wszystko lepiej zobaczymy, a po przejściu wejdziemy do kościoła.
Wkrótce potem zbliżył się orszak, na którego czele kroczył Ludwik Richard, prowadząc panią Lacombe, za nim szła Marieta z prześlicznym chłopczykiem.
Pani Lacombe była nie do poznania. Twarz jej rumiana i pełna świadczyła o zdrowiu. Siwe włosy pokrywał koronkowy czepek, a kaszmirowy szal osłaniał jedwabną suknię. Wyraz twarzy Ludwika zdradzał błogi spokój i zadowolenie z wypełnianych obowiązków, które na siebie przyjął.
Marieta, piękniejsza jeszcze, niż dawniej, szła z godnością, cechującą młode matki. Pomimo zmiany losu, nie porzuciła dawnego mieszczańskiego stroju, wierna swemu czepeczkowi, nigdy kapelusza nie nosiła. Pod tym czepeczkiem uroczo wyglądała jej świeża i piękna twarzyczka. Od czasu do czasu uśmiechała się z niewypowiedzianą miłością do chłopczyka, który był taki milutki jak ona.
Za familją Richard, szło sześć dziewcząt w bieli, w koronach z liści pomarańczowych, były to owe dziewczyny, które Ludwik wyposażał: prowadzili je krewni i świadkowie uroczystości, a wszyscy należeli do stanu robotniczego.
Za niemi kroczyło dwadzieścia cztery pary, które zostały wyposażone w poprzedzających czterech latach; potem szły dzieci, ze szkółki ojca Richarda a wreszcie, kobiety z domu przytułku.
Zanim cały ten korowód przeszedł, ubiegło piętnaście minut.
Starzec milcząco przypatrywał się, a widzowie szeptali pomiędzy sobą:
— Znów sześć pracowitych i cnotliwych dziewcząt ma zapewniony byt.
— Małżeństwa z lat poprzednich żyją szczęśliwie. Niech będzie błogosławione imię ojca Richarda.
— I pana Ludwika niech Wszechmocny we wszystkiem wspiera.
— Gdyby jednak ojciec Richard nie był zostawił tego majątku, nie mógłby pan Ludwik tyle dobrego działać.
— A szkoła ojca Richarda? Widzieliście dzieci, chłopczyków w bluzach z niebieskiego sukna, dziewczynki w pięknych sukienkach z merino! Jakie zadowolenie malowało się w ich twarzach!
— Z chorych tylko pięciu lub sześciu brakowało.
— Ja wam jeszcze coś powiem.
— Co takiego?
— Że koło nas przechodziło najmniej sto pięćdziesiąt osób, które prawie wszystkie mniej lub więcej korzystają z dobrodziejstw ojca Richarda.
— To prawda; jeżeli pomyśli się, że te dobrodziejstwa na nas już od lat czterech spływają, to już siedemset osób, dzięki temu zacnemu mężowi, zostało wychowanych, zabezpieczonych, wyuczonych i zaślubionych.
— Jeżeli Pan Bóg panu Ludwikowi choćby tylko jeszcze trzydzieści lat życia dozwoli, to około sześciu tysięcy osób będzie miało zabezpieczony byt. Wiele z nich stałoby się zbrodniarzami, bo nędza popycha do zbrodni, gdyby nie ojciec Richard.
— Co mówicie, sześć tysięcy? toby o wiele więcej wynosiło.
— A jakim sposobem?
— Dzieci małżeństw, które co rok zostają wyposażane, biorą najpierwsze udział w dobrobycie rodziców, otrzymują dobre wychowanie a później w majątku, który oszczędnością i pracą został powiększony, bo łatwiej jest cośkolwiek zaoszczędzić, jeżeli rozpoczyna się z pieniędzmi; nie jest się zmuszonym podczas bezrobocia długi robić, rujnując się płaceniem wysokich procentów.
— To prawda; jeżeli w ten sposób liczyć będziemy, podwaja to dobrodziejstwa ojca Richarda.
— A jednak tak łatwo jest dobrze czynić, i tyle ludzi na świecie jest, którzy nawet nie wiedzą, na co mają wydawać pieniądze.
— Prawda, pieniądze stanowią szczęście wielu ludzi, a posiadać bogactwa, znaczy tyle co móc wielu uszczęśliwić, jeżeli posiada się odrobinę współczucia dla nędzy bliźnich.
— W rzeczy samej, ale ojcowie i synowie Richard są dziś rzadkością — mówił ten, który poprzednio objaśniał starca. Widząc, że starzec płacze, rzekł do niego: — poczciwcze, dlaczego placzecie?
— To tylko ze wzruszenia — odpowiedział starzec. Dobrodziejstwa, o których słyszałem, tego ojca Richarda i syna, widok tylu przez nich uszczęśliwionych ludzi, zrobił na mnie wielkie wrażenie.
— O, zacny staruszku, jeżeli to jest przyczyną waszych łez, to was nie żałuję, one wam zaszczyt przynoszą; lecz wejdźmy do kościoła, zobaczymy koniec uroczystości, a potem możecie pójść do „domu dobrego Boga“. bo dziś tam każdego gościnnie przyjmują.
— Dziękuję wam za dobrą radę — odrzekł starzec, wchodząc ze swym towarzyszem do kościoła.
Kościół był przepełniony ciekawymi; nasz starzec nie mógł się docisnąć a po krótkim namyśle wrócił i stanął przy wejściu obok kropielnicy.
Podczas aktu ślubnego, którego wszyscy słuchali w pobożnem skupieniu, malowało się na twarzy starca głębokie wzruszenie; zdawał się być pogrążony w ekstazie, jakby nagłe objawienie dotąd nieznane, otworzyło przed nim lśniący widnokrąg; po chwili ukląkł, złożył ręce, i zwiesił głowę na piersi.
W kościele panowała uroczysta cisza; teraz odezwał się ksiądz, sprawujący urząd swój przy ołtarzu, następnemi słowy do nowożeńców:
— W chwili, kiedy Wszechmocny związek wasz pobłogosławił, nie ustawajcie w życiu cnotliwem i pracowitem, którem zasłużyliście na szczęście. Nie zapominajcie nigdy, że nagrodę za waszą zacność w biedzie, waszą pracowitość zawdzięczacie mężowi, którego serce tylko dla was bije, bo wierny obowiązkom prawdziwego chrześcijanina, uważa on się tylko za zawiadowcę swego bogactwa. Chrystus powiedział: Miłujcie jeden drugiego, a ci, którzy wiele posiadają, mają tym dać, którzy są biedni. Najwyższy też wynagrodził tego waszego dobroczyńcę, dając mu tak zacnego syna. Posłuszeństwem dla prawd ewangielicznych zasłużył sobie, aby pamięć o nim nie zagasnęła. Tej nieśmiertelności udzieli mu wasza wdzięczność. Imię jego niechaj błogosławią wszyscy, dzieci wasze i dzieci dzieci waszych. Serca wasze niechaj zawsze z wdzięcznością to imię wspominają.
Na te słowa powstał szmer zadowolenia, i przygłuszył łkanie starca, który jeszcze klęczał i był nieopisanie wzruszony.
Uroczystość skończyła się.
Kiedy uczestnicy zaczęli opuszczać miejsca, powstał starzec i oparł się o kropielnicę, bo czuł, że nogi się pod nim uginały.
Wkrótce zobaczył Richarda z panią Lacombe, zbliżających się do drzwi kościelnych.
Starzec drżał na całem ciele, a w chwili, kiedy Ludwik miał przechodzić, umaczał palce w kropielnicy a pochyliwszy głowę podał drżącą ręką wodę święconą mężowi Mariety.
— Dziękuję wam, dobry ojcze — mówił Ludwik serdecznie, dotykając drżących palców staruszka, a spojrzawszy na nędzne ubranie i siwy włos jego, wsunął w rękę jego pieniądz, mówiąc dobrotliwie: — weźcie to i módlcie się za ojca Richarda.
Starzec skwapliwie uchwycił pieniądz, a podniósłszy go do ust, wybuchł spazmatycznym płaczem.
Ludwik nie widział już tego zajścia, bo opuścił był już kościół. Większa część widzów udała się do budynku, który w Chaililot znano jako dom dobrego Boga.
Starzec udał się także chwiejnym krokiem do onego domu.
Dom ten, wybudowany na ostatniem wzgórzu, otoczony był wielkim cienistym ogrodem.
Noc majowa przyjemna i ciepła; zapach kwiatów wiosennych napełniał powietrze. Liczne lampy gazowe oświetlały ganek, wiodący do budynku.
Starzec postępował za tłumem.
Uczestnicy stawili się półkolem przed domem, gdyż żadna sala nie była w stanie ich pomieścić.
Wtem Ludwik stanął na podwyższeniu i mówił wzruszonym głosem do otaczających go następujące słowa:
— Moi przyjaciele, dziś w nocy właśnie upłynęło pięć lat, jak straciłem mego dobrego ojca. Umarł on śmiercią okropną, wskutek katastrofy na kolei wersalskiej. Ojciec mój, posiadając znaczny majątek, mógłby żyć w dobrobycie; skazał się jednak na nędzę i pracę. Odmawiając sobie wszelkiej przyjemności, żyjąc tylko z pracy rąk, zebrał zczasem znaczny majątek, a zacna oszczędność pomnażała go z każdym rokiem. Wtem nadszedł dzień przedwczesnej śmierci. Opłakiwałem zgon jednego z największych przyjaciół ludzkości, a stosownie do jego woli poświęciłem majątek jego trzem świętym obowiązkom:
Dzieciom,
Młodym dziewczętom i
Kobietom, które starość lub choroba uczyniły niezdolnemi do pracy.
— Biednym dzieciom, które wskutek ubóstwa nie mogą korzystać z błogosławieństwa nauki, ma być z woli mego ojca takowa udzielaną.
Pracowitym i cnotliwym dziewczętom, które wskutek niedostatecznego zarobku, cierpień i nędzy tak często narażone są na zejście z dobrej drogi, postanowił ojciec mój zapewnić skromny posag. Pomoc ta połączona z zarobkiem umożliwi takiej rodzinie, zakosztować słodyczy świętych rozkoszy rodzinnych, które niestety wskutek nędzy pozostają nieznane.
Starym schorzałym niewiastom, które po długiem życiu, pełnem pracy, nie są w stanie zarobić na utrzymanie, ustanowił ojciec mój utrwalić spokój w ostatnich dniach ich życia.
Ostatnią tę wolę ojca mego wypełniałem sumiennie, stosownie do środków, które mi pozostawił. Wprawdzie to dobro, które on co rok przez ręce moje działa, niczem jest w porównaniu z wielką nędzą, która panuje pomiędzy ludźmi; ale ten, który tyle dobrego czynił, gdyby tylko kawałkiem chleba podzielił się z łaknącym, jużby zadość uczynił powinnościom, które ludzkość na niego wkłada.
Obowiązkom tym podlega każdy człowiek, a powinien wszelkie siły wytężyć, aby się zbliżyć do ideału. Tak czynił mój ojciec. Ja tylko jestem echem jego wspaniałomyślnych myśli, tylko jego wykonawcą. Wykonanie tych powinności napełniałoby mnie szczęściem niezamąconem i bez granic, gdybym nie potrzebował opłakiwać śmierci ojca, którego pamięć niechaj nigdy nie zaginie.
Zaledwie Ludwik domawiał ostatnie słowa, powstało w tłumie zamieszanie, starzec czuł, że siły go opuszczają i osunął się bezwładnie w ramiona tych, którzy go otaczali.
Ludwik Richard, którego zawiadomiono o tym wypadku pośpieszył do starca, ażeby się nim lepiej zaopiekować, kazał go zanieść do swego pokoju, nowożeńców zaś prosił, aby się w raz z gośćmi udali na wieczerzę. Marieta i pani Lacombe miały go podczas chwilowej nieobecności zastąpić.
Starzec był jeszcze w omdleniu, kiedy wniesiono go do gabinetu. Ludwik nie rozstał się nawet z meblami, których tak długo razem używali, ten sam czarny stół, czarna komoda, starożytna szafa, wszystko zachował, nawet łóżko, na którem położono starca.
Świeca w prędkości zapalona słabo tylko oświecała pokój.
Ludwik posłał służącego do apteczki, po środki orzeźwiające, potem pozostał ze starcem sam na sam. Gęste siwe włosy pokrywały czoło, a długa broda zakrywała prawie całą twarz. Ludwik uchwycił jego rękę, lecz w tej chwili starzec poruszył się, bełkocząc kilka niewyraźnych słów.
Głos ten wydawał się Ludwikowi znajomy, lecz panująca w pokoju półciemność, jako też włosy i broda starca nie pozwoliły mu rozpoznać jego rysów.
Wtem starzec podniósł powoli głowę, obejrzał się po pokoju i poruszył się zdziwiony. Zaledwie jednak rzucił spojrzenie na szafę, zawołał.
— Gdzie ja jestem? Czy to sen? Mój Boże! mój Boże!
Głos ten, który stawał się coraz wyraźniejszym, coś przypomniał Ludwikowi; zadrżał, ale potrząsnął smutnie głową, uśmiechnął się gorzko, mówiąc do siebie:
— Boleść częstokroć budzi w nas dziwne wspomnienia — a zwracając się potem do starca, zapytał się z współczuciem — jak się teraz czujecie, kochany ojcze?
Na te słowa starzec usiadł, pochwycił z żywością rękę Ludwika, pokrywając ją łzami i pocałunkami.
Zaskoczony tym wybuchem czułości Ludwik, zawołał:
— Uspokójcie się, dobry ojcze. Dotąd jeszcze nic takiego nie uczyniłem, czembym sobie mógł zaskarbić waszą wdzięczność, ale powiedzcie mi, jak się teraz czujecie?
Ludwik, który był dziwnie wzruszony, rzekł do starca:
— Posłuchajcie mnie, dobry ojcze!
— Ach jeszcze raz — szeptał starzec — jeszcze raz!
— Co? Mam jeszcze raz powiedzieć: dobry ojcze?
— Tak — odpowiedział starzec drżącym głosem — tak jest, jeszcze raz.
— Więc dobrze, dobry ojcze...
Ludwik nie mógł dalej mówić.
Nie mogąc się dalej wstrzymać, wstał starzec i zawołał z czułością.
— Ludwiku! Imię to, wymówione głosem pochodzącym z głębi serca, słowo to było wielkiem objawieniem.
Młody człowiek zbladł, rzucił się wstecz, patrząc na starca osłupiałym wzrokiem.
Wzruszenie, które owładnęło Ludwikiem, było tak gwałtowne, że potrzebował kilku minut, aby zebrać myśli i powiedzieć sobie: ojciec mój żyje!
Tak samo olśniewa nas nagłe przejście z ciemności do promieni jasnego słońca.
Gdy zaś ochłonął z pierwszego wzruszenia, odgarnął Ludwik drżącą rękę starcowi długie włosy z czoła i wpatrywał się upojony szczęściem w twarz ojca. Nie było żadnej wątpliwości, z szaloną radością wybełkotał słowa:
— Ty... o Boże! Ty... mój ojciec!

Nie będziemy dalej opisywać radości, jaką czuli ojciec z synem, tych słów bez związku, tych wykrzykników radości, tych wzruszeń, tych namiętnych wybuchów, które doprowadzają duszę do szczytu szczęśliwości.
Kiedy się nieco uspokoili, ojciec Richard rzekł do syna:
— W dwóch słowach, moje dziecko, opowiem ci całą historję: Pięć lat spałem, dopiero od czterdziestu ośmiu godzin się zbudziłem.
— Co ojciec mówi?
— Znajdowałem się w jednym wagonie z biednym Ramonem i jego córką, których to nieszczęście najwięcej dotknęło. Opatrzność uratowała mi życie; złamałem jednakże prawą nogę a z przerażenia straciłem zmysły.
— Ty, mój ojcze!
— Tak, z przerażenia zwarjowałem.
— O Boże!
— Zdala od miejsca katastrofy umieszczono mnie u pewnego zacnego lekarza, a po wyleczeniu nogi, oddano mnie do zakładu obłąkanych w Wersalu. Pomięszanie moje było niebezpieczne; zawsze mówiłem o utraconych skarbach. Przez cztery lata nie było nadziei wyleczenia mnie; wskutek rozumnego postępowania lekarzy, umysł mój od czasu do czasu się rozjaśniał, aż przed dwoma dniami zostałem wypuszczony z zakładu, jako zupełnie wyleczony. Nie jestem w stanie opowiedzieć ci, czego doznawałem, kiedy oprzytomniałem. Zbudziłem się, jak ci to już raz powiedziałem, z długiego snu. Pierwszą moją myślą, to wyznać ci muszę ze wstydem, była myśl skąpca. Co się stało z memi skarbami? Jak ich użyłeś? Kiedy wczoraj zamknęły się za mną drzwi zakładu, pobiegłem do mego notarjusza i przyjaciela. Możesz sobie wyobrazić jego zdumienie.
„Pan Ludwik wątpił o śmierci pana, a pierwszą myślą jego było uważać się za depozytora pańskiego majątku, chcąc dopiero z trzydziestym szóstym rokiem dowolnie nim rozporządzać, a wyznaczając dla siebie i dla żony tylko małą sumkę. Kiedy jednakże po sześciu miesiącach zachorował poważnie, myślał, że go śmierć może zaskoczyć, zanimby wypełnił to, co uważał za swój obowiązek; zmienił więc swoje postanowienie i wtajemniczył mnie w swoje plany, którym z całego serca przyklasnąłem“.
— Co to były za plany? — pytałem się twego dawnego pryncypała.
„Miej pan cierpliwość do jutra — odpowiedział mi — udaj się pan o północy do kościoła w Chaillot, a dowiesz się wszystkiego i będziesz dziękować Bogu, że ci pozwolił doczekać takiego syna“. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia dzisiejszego, kochany Ludwiku; długa broda, siwe włosy bardzo mnie zmieniły; zafarbowałem moją twarz, abym się mógł zbliżyć do ciebie niepoznany. Ach, dobry, szlachetny synu! — dodał ojciec Richard, płacząc z rozrzewnienia — żebyś wiedział, co ja widziałem i słyszałem. Imię moje szanują, wielbią, wszystko to zawdzięczam tobie, i twojej synowskiej miłości.
Byłem jak odurzony. Gdybyś wiedział, jaka nagła zmiana zaszła we mnie! Kiedy ty w mojej obecności tak błogosławiłeś moją pamięć, zdawało mi się, że duch mój przeniósł się w jakieś nadziemskie sfery, wyzwolony z więzów ziemskich, tak jak się unoszą dusze tych, których tam w przestrzeniach dochodzą jeszcze wyrazy miłości i wdzięczności. Iluzja ta trwała jednak krótko. Ja nie miałem żadnej cząstki w tem wszystkiem, z powodu czego tak mnie sławiono.
— Co ojciec mówi! Czyż ja mógłbym tyle czynić dobrego, gdyby nie ojca oszczędność. Jedyna moja zasługa jest, to że z majątku, który mi ojciec pozostawił, zrobiłem dobry użytek. Stając się panem tak wielkiego bogactwa, poznałem obowiązki, które na mnie włożono. Okropna nędza i brak nauki, które dały się we znaki mojej żonie, niebezpieczeństwa w które ludzi wprowadzają bieda i brak wykształcenia, okrutne kalectwo pani Lacombe, chrzestnej matki Mariety, to wszystko było dla mnie nauką. Marieta, pani Lacombe i ja postanowiliśmy ochraniać wedle możności ludzi od tych męczarni, pod któremi sami musieliśmy cierpieć.
— Kochanie, drogie dziecko!...
— To nie moje dzieło, tylko ojca. Niech ojciec teraz używa tej sławy; z trudnością ojciec posiał, ja tylko zbierałem, plon więc do ciebie należy.
W tej chwili rozwarły się drzwi, któremi wpadł do gabinetu Saint-Herem, rzucając się Ludwikowi w objęcia, a nie widząc obecnego ojca Richarda, zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku! i raduj się ze mną, boś moim najlepszym przyjacielem. Tyś też najlepszy, do którego śpieszę z nowiną. Wiedziałem, że cię tu spotkam, bo wiem, że dziś obchodzisz rocznicę siódmego maja. Nie tracąc ani minuty, przybyłem do ciebie, aby ci powiedzieć, gdyż zdziałał przed chwilą najniemożliwszy cud w świecie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Przed dwiema godzinami byłem zupełnie zrujnowany; teraz jestem bogatszy, niż przedtem. Ludwiku, kopalnie złota, srebra, djamenty na korce, bajeczne bogactwa, majątek, który wynosi kilka dziesiąt miljonów. O, święty Ramonie! imię twoje niech będzie błogosławione! Miałem rację, zaliczając cię w poczet świętych, bo nie jesteś niewdzięczny.
— Florestanie, proszę, powiedz wyraźniej.
— Przed godziną kończyła się uroczystość, wydana, jak ci wiadomo, dla rzemieślników. Jeden z moich ludzi uwiadomił mnie, że jedna pani, która nadjechała fiakrem czeka na mnie w moim pokoju i koniecznie się ze mną chce widzieć. W tej chwili do niej pobiegłem, i, wyobraź sobie, zastałem tam hrabinę Zomaloff, piękną młodą wdowę, którą za osiem dni miał pojąć książę de Riancourt, przedtem była u mnie, aby obejrzeć pałac, który zamierzała kupić i rzeczywiście go kupiła. Zdziwiony, stanąłem jak wryty, ona zaś najnaturalniejszym głosem w świecie mówiła:
„Panie Saint-Herem, przepraszam, że jeszcze raz go fatyguję, ale mam panu tylko kilka słów do powiedzenia: Jestem wdową, mam dwadzieścia osiem lat. Nie mogę sobie zdać sprawy, dlaczego przyrzekłam wyjść za mąż za księcia de Riancourt, możebym się ostatecznie na ten mizerny związek zdecydowała, gdybym nie była poznała pana. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, tego dowodem dzisiejsza uroczystość. Charakter i dobroć pana wzruszyły mnie, osoba pańska podoba mi się. Co się mnie tyczy, to krok, który w tej chwili uczyniłam, daje panu rękojmię, co o mnie możesz sądzić.
„Krok ten niestosowny będzie pan umiał ocenić. Jeżeli sąd pański będzie dla mnie przychylny, to byłabym dumną i szczęśliwą, gdybym się mogła nazywać panią Saint-Herem i razem z panem w pałacu mieszkać Saint-Ramon. Posiadam olbrzymi majątek, którym pan może dowoli rozporządzać, gdyż całą moją przyszłość kładę z największem zaufaniem w jego ręce. Oczekuję pańskiej decyzji. Dobranoc, panie Saint-Herem!“
— Z temi słowy, kochany Ludwiku, znikła czarodziejka i pozostawiła mnie tak uszczęśliwionego, że myślałem, iż zmysły postradam.
— Florestanie — zawołał Ludwik ze szczerem współczuciem — ślepe zaufanie w tobie młodej kobiety nakłada na ciebie ciężkie obowiązki.
— Rozumiem mój przyjacielu — odrzekł Florestan otwarcie. — Mogłem majątki własne roztrwonić i siebie zrujnować, lecz roztrwonić majątek cudzy, doprowadzić do nędzy kobietę, która całą swą przyszłość w moje ręce złożyła, byłoby nikczemne.




W miesiąc po tych zajściach Florestan de Saint-Herem ożenił się z hrabiną Zomaloff.
Ludwik Richard, jego ojciec i Marieta byli świadkami aktu ślubnego.
Ojciec Richard nic nie zmienił w urządzeniach syna, prosił tylko, aby oddano mu zarząd domu a w tym charakterze oddawał znaczne usługi.
Każdego roku obchodzono uroczyście dzień siódmego maja.

Ludwik, ojciec Richard i Marieta, połączeni ścisłym węzłem przyjaźni z panem i panią Saint-Herem, brali udział co roku w dniu siódmego maja na balu wydawanym w rocznicę zaręczyn w pałacu Saint-Ramon. Małżeństwo Saint-Herem szczęśliwe w pożyciu, bo uświęcone gorącą miłością, udawało się następnie o północy do domu dobrego Boga, aby brać udział w uroczystości sześciu par.

V. ZAZDROŚĆ.
I.

Każdy podróżny, który w r. 1828 przebywał okolice Blois, chcąc, zwyczajem wszystkich turystów, dostać się do miasteczka Pont-Brillant, celem zwiedzenia wspaniałego i starożytnego zamku zamieszkałego przez margrabiego tegoż nazwiska, musiał koniecznie przechodzić obok pewnego folwarku, oddalonego o godzinę drogi od zamku i leżącego nad samą drogą, wijącą się przez pola i niwy, należące do jego posiadłości.
Mieszkanie, położone samotnie wśród pola i zarośli, mogło niekiedy zwrócić na siebie uwagę podróżnego; ale byłby na nie patrzył z pewnym smutkiem i niechęcią, jako na jedno z tak licznych w owej okolicy siedlisk wiejskich, odznaczających się swoją szpetnością i odrażającym wyglądem, pomimo, że bywały one nieraz własnością osób zamożnych.
Rzeczywiście, folwark składał się z zabudowań gospodarskich, tworzących dwa długie skrzydła, ciągnące się ku tylnej części posiadłości. Wnętrze tego równoległoboku służyło za podwórze i zapełnione było mierzwą, gdyż wyjście z obór, stajni i owczarni zwrócone było na te właśnie gnojowiska, po których wszelkiego rodzaju zwierzęta domowe, poczynając od kur aż do trzody chlewnej, brodziły, szukając jakiego takiego pożywienia.
Mieszkanie właściciela umieszczone było w jednem z tylnych skrzydeł budowli, i składało się z izb dolnych, oraz kilku dymników pod strychem, a wychodziło na cuchnące podwórze, tudzież na brudne mury i zmurszałe drzwi stajen i obór; gdy drugą stroną, w której podówczas żadnego jeszcze nie było okna, odwrócone było do pięknego lasu stuletnich dębów, zajmującego przestrzeń około dwóch mórg gruntu, pod którym biegł mały strumień. Lasek ten, pomimo niezwykłej piękności, był prawie nieprzystępny; gdyż ziemia jego zasypana była gruzem i śmieciami, i zarosła cierniem i ostem; wreszcie strumień był błotnisty i mętny, nigdy go bowiem nie czyszczono i nie miał należytego spadku.
Gdyby zaś ów podróżny w rok po pierwszej swojej wędrówce przechodził obok tegoż samego folwarku, który poprzednio tak przykry stanowił widok, zdumiałby się nadzwyczajnie nagłą przemianą, jakiej to miejsce uległo, pomimo, że i teraz jeszcze do tegoż samego należało właściciela.
Świeża murawa, miękka i połyskująca jak zielony aksamit, ozdobiona różanemi krzakami, zastąpiła miejsce dawnego smrodliwego podwórza, które niegdyś było napełnione mierzwą. Ponieważ w stajniach i oborach wszystkie wyjścia urządzone z przeciwnej strony, przeto zamurowano wszystkie dawne otwory, a budowle, równie jak i wielką stodołę, stojącą w głębi dziedzińca, pobielono świeżym tynkiem i otoczono zielonym szpalerem, po którym zaczynał się już piąć dziki winograd, powoje i przewierścień.
Część, w której się znajdowało mieszkanie, również otoczona była szpalerem, krzewami i kwiatami; czystym piaskiem wysypana aleja prowadziła do głównego wejścia, przed którem urządzony został obszerny przedsionek drewniany, pokryty słomianym dachem, i obsadzony rozmaitemi kwiatami; przedsionek ten, którego ściany zaopatrzone były w niewielkie okienka, umajone roślinami pnącemi, zastępował letni salon; przed każdem oknem, urządzono małą wystawkę z srebrno-białego drzewa brzozowego, na której ustawiano mnóstwo świeżo rozkwitłych kwiatów.
Gęste sztachety, osłonione w połowie niedawno zasadzonemi krzaczkami czerwonych akacyj, hebanu i berberysu, łączyły oba skrzydła budowli w linji równoległej ze stającą w głębi stodołą, i zamykały tym sposobem piękny ogród, do którego prowadziła furtka ze sztachetek.
Od strony lasu również niespodziewana i zupełna nastąpiła zmiana.
Zamiast cierni i ostów była tam piękna murawa, poprzerzynana kilkunastu ścieżkami, wysypanemi żwirem i wijącemi się pod cieniem odwiecznych dębów. Błotnisty niegdyś strumyk, sprowadzony do nowego koryta, i w połowie biegu swojego wstrzymany przez pewien rodzaj grobli, ułożonych z grubych i mchem pokrytych belek, tworzących małą pieniącą się od dwóch do trzech stóp wysokości kataraktę, teraz płynął szybko pomiędzy dwoma wyłożonemi darniną brzegami.
Kilkadziesiąt krzaków bodziszku, którego szkarłatne kwiaty pięknie się odbijały na zielonej murawie, pozłoconej gdzieniegdzie przedzierającemi się wpośród dębowych liści promieniami słońca, dodawały tej powabnej okolicy szczególnego wdzięku.
Szczegółowe wyliczanie tych wszystkich zmian, które zostały uskutecznione w tak krótkim czasie, prostemi i niezbyt kosztownemi środkami, zdawać się może mało zajmującem, ma ono przecież swoje znaczenie, albowiem jest jedynym z niezliczonych dowodów miłości macierzyńskiej.
Tak jest, młoda szesnastoletnia kobieta, dopiero od sześciu miesięcy mężatka, a od czasu wesela żyjąca w tej samotni jakby na wygnaniu, dokonała tych zmian.
Zajęta jedynie myślą o swojem dziecięciu pragnęła dać mu piękne otoczenie.
Na murawie wewnętrznego, starannie zamkniętego ogrodu, maleńkie dziecię miało się uczyć stawiać pierwsze kroki; przedsionek zasłoniłby je w czasie jego zabaw i igraszek od deszczu lub zbytniego skwaru słońca, a wijące się w koło zielonych, otaczających dom sztachet wonne i kwitnące rośliny, stanowiłyby dlań widok wesoły i zajmujący.
Później, kiedy by już podrosło, mogłoby pod okiem matki pląsać na murawie pod cieniem wyniosłych dębów, bawić się lekkim szumem kaskady lub widokiem połyskujących srebrzystych bałwanów, wznoszących się po omszonych belkach; sam strumień, najwyżej na dwie stopy głęboki, nie groziłby dziecięciu żadnem niebezpieczeństwem, owszem w gorących dniach lata mogłoby się ono kąpać w jego orzeźwiających i czystych bałwanach, które spokojnie płynęły po drobnym żwirze.
W tem wszystkiem, równie jak w wielu innych okolicznościach, o czem się później dowiemy, przewodniczył młodej matce pewien rodzaj objawienia, które natchnęło ją myślą, ażeby małym kosztem ten niegdyś tak zaniedbany i nieporządny folwark zamienić w powabną wiejską posiadłość.
W czasie, w którym zaczyna się nasza powieść, to jest przy końcu czerwca 1845 roku, młoda matka zamieszkała już w folwarku od lat siedemnastu; krzaki i drzewka na murawie, położonej pośród zabudowań folwarcznych, zamieniły się w wyniosłe drzewa, budowle nikły zupełnie pod gęstą osłoną ich liści i kwiatów w porze letniej, a w zimie nawet zielone liście ogromnych bluszczów pokrywały ściany domu i słomiany dach przedsionka.
Od strony lasu dębowego zawsze jeszcze słychać było melancholijny szmer małej katarakty i bieg strumyka.
Ku tej sielskiej i zachwycającej okolicy wychodziły szklane drzwi obszernego pokoju, który młodej matce służył za salon, a jej synowi wówczas szesnaście lat i kilka miesięcy liczącemu, za pracownię.
Pokój ten zawierał pewien rodzaj muzeum, ale ponieważ czytelnik dziwiłby się może takiej nazwie, przeto powiedzmy raczej, że zawierał w sobie zbiór relikwij, dowodzących miłości macierzyńskiej.
Tak naprzykład: skromna szafa z białego drzewa, opatrzona szklanemi drzwiami, zawierała mnóstwo przedmiotów, które młoda kobieta święcie zachowała, jako najdroższe wspomnienia rozmaitych epok z życia jej syna.
Każda rzecz miała tu swoją datę, poczynając od zabawki dziecięcia, aż do wieńca z liści dębowych, który młodzieniec otrzymał na egzaminie w domu Pont-Brillant, gdzie dumna matka dla przekonania się o jego zdolnościach, wysłała swego ulubieńca.
Każda rzecz miała tu swoje znaczenie, poczynając od maleńkiej fuzji, tej nawpół popsutej zabawki, aż do białej jedwabnej złotemi frendzlami obszytej szarfy, którą młodzież zwykła nosić przy pierwszej komunji.
Relikwie te mogą się zdawać małoznaczącemi, może nawet śmiesznemi, a jednak pomyślawszy, że wszystkie wypadki dziecinnych i młodzieńczych lat syna, do których się powyższe przedmioty odnosiły, były dla tej matki, która swe dziecię ubóstwiała i w największej żyła samotności, tkliwemi lub uroczystemi wypadkami, to łatwo nam będzie usprawiedliwić tę cześć, oddawaną przeszłości i ocenić myśl, która pomiędzy temi relikwiami umieściła także małą lampkę z białej porcelany; przy jej to bowiem bladem świetle, młoda matka czuwała nad łóżkiem swego syna podczas długiej i niebezpiecznej choroby, z której przy pomocy skromnego, ale biegłego lekarza osiadłego w Pont-Brillant, został ocalony.
Maymyż jeszcze dodać, że część ścian tego pokoju pokryta była rozmaitemi oszklonemi ramami, które przedstawiały: tu, prawie nieczytelne jeszcze pismo dziecięcej ręki, tam, kopję trzech strof, które młodzieniec ułożył w przeszłym roku na urodziny swej matki. Dalej, głowy Andromachy i Nioby (które wszędzie niemal widzieć można, a które niedoświadczony ołówek poczynających zwykle z wykrzywionemi usty i tak niepewnym wzrokiem oddaje), zdawały się z gniewem wpatrywać w ładny obrazek z natury, malowany farbami wodnemi, i przedstawiający pewną okolicę nad brzegami Loary.
Zresztą gdzieniegdzie rozmaite ułamki starożytnej rzeźby, lane z gipsu, które zapewne służyły jako modele, już to wisiały na ścianach, już też stały na czarnych drewnianych postumentach. Pierwsze elementarne książki dziecięcia, troskliwie zebrane były przez jego matkę i umieszczone w bibljotece, w której znajdował się również doskonały wybór dzieł historycznych, geograficznych, opisów podróży i innych najpożyteczniejszych książek. Fortepian, a przy nim półeczki, napełnione kilkunastu kajetami nut, umieszczone niedaleko stolika rysunkowego, uzupełniały skromne umeblowanie tego pokoju.
W końcu czerwca 1845 roku, młoda matka — o której mówimy, a którą nazwiemy Marją Bastien, znajdowała się z synem swoim w opisanym przez nas pokoju.
Wkrótce uderzyć miała godzina piąta nad wieczorem; promienie słońca, chociaż wstrzymywane przez spuszczone story dla utrzymania chłodu w pokoju, rzucały przecież złoty i wesoły blask swój już to na ściany salonu, już też na ogromne bukiety kwiatów, niedawno zerwanych i ustawionych w porcelanowych wazonach na kominie.
Oprócz tego w dużym kryształowym kielichu stało ze dwanaście rozmaitego rodzaju półrozkwitłych róż, które, wydając najprzyjemniejszą woń, zdawały się rozweselać stolik, założony książkami i papierami, przy którym matka i syn zajęci byli pilną pracą.
Lubo pani Bastien kończyła już trzydzieści trzy lat, zdawało się przecież, że niema więcej nad dwadzieścia, tak dalece jej powabne oblicze młodą, a nawet panieńską jeszcze jaśniało, świeżością.
Dwa grube sploty ciemno-kasztanowatych na dół zaczesanych, z natury wijących się i mieniących jak złoto włosów, otaczały najdoskonalszy owal jej twarzy; jej duże oczy jaśniejące łagodnym i najczystszym błękitem, uśmiechały się z pod długich rzęs, ciemnych, jak jej w delikatny łuk zagięte brwi, ciemnych, jak drobne pukle jej włosów, wijących się powyżej szyi i zwiastujących istotę pełną życia i siły; jej świeże usta, uderzającej białości zęby, najdoskonalsze zaokrąglenie ślicznych i lekko zarumienionych ramion, wszystko to uzupełniało owe znamiona czystej dziewiczej krwi, którą winna była wyłącznie jednostajnej spokojności samotnego, i że tak powiemy, klasztornego życia, które jedną tylko namiętnością... miłości macierzyńskiej było zapełnione.
Zaprawdę, widząc ich oboje siedzących nad pracą przy wspólnym stoliku, matkę i syna można by za brata i siostrę poczytać.
Fryderyk Bastien był nadzwyczajnie podobny do swej matki, lubo w nim więcej było męskości, cera twarzy była więcej brunatna i włosy ciemniejsze, niż siedzącej przy nim kobiety, a piękne, czarne brwi powiększały jeszcze wdzięk jego wielkich, czystych, błękitnych oczu, gdyż Fryderyk miał oczy i spojrzenie swej matki, równie jak jej przyjemny uśmiech, jej nos grecki, jej białe zęby i jej koralowe usta.
Wychowany w zupełnej swobodzie wiejskiego życia, które jest tak pożądane dla zdrowia, Fryderyk, wzrostem już swą matkę przewyższający, jaśniał zdrowiem, młodością i wdziękiem; trudno może byłoby znaleźć rysy, rokujące więcej rozumu, siły moralnej i słodkiej uprzejmości. Łatwo także było odgadnąć, że to macierzyńska duma kierowała wyborem jego ubioru, który zresztą był bardzo prosty. Piękny z czerwonego jedwabiu szalik, z wystającym cienkim kołnierzykiem od koszuli, odbijał bardzo dobrze przy świeżej i brunatnej twarzy młodzieńca, a rzadkiej białości pikowa kamizelka zgadzała się jak najlepiej z jego bladożółtym nankinowym spencekiem, opatrzonym dużemi guzikami z macicy perłowej. Nareszcie ręce jego nie wyglądały bynajmniej jak owe brzydkie ręce wielu uczniów, których paznogcie są poobgryzane, skóra pomarszczona i poplamiona atramentem; przeciwnie, jego ręce były równie starannie pielęgnowane jak ręce jego matki, i równie jak jej palce ozdobione były różowemi połyskującemi i jak najtroskliwiej pielęgnowanemi paznogciami.
(Matki, które mają szesnastoletnich synów w szkołach, pojmą zapewne te wszystkie drobnostki, i usprawiedliwią naszą wielomówność).
Jakeśmy już wspomnieli, Fryderyk i jego matka siedzieli przy jednym stole naprzeciwko siebie i pracowali gorliwie z całym zapałem; każde z nich miało po lewej stronie jeden tomik Wikarego z Wakefield, a przed sobą ćwiartkę białego papieru.
— Fryderyku, podaj mi słownik — rzekła pani Bastien nie spoglądając wcale na syna i wyciągając tylko ku niemu swą małą rączkę.
— O! pocóż słownik — zawołał Fryderyk śmiejąc się — jakże też można tak małe czynić postępy i uciekać się jeszcze do pomocy słownika!
I podał swej matce książkę, pocałowawszy pierwej jej piękną rękę, która na nią oczekiwała.
Mając ciągle oczy spuszczone, Marja nic nie odpowiedziawszy, uśmiechnęła się tylko; ale spojrzawszy potem ukradkiem na syna, wzięła swoje pióro ze słoniowej kości w małe zęby, przy których się ono prawie żółtem wydawało, i zaczęła pilnie przewracać kartki słownika.
Fryderyk skorzystał z tej chwili nieuwagi, podniósł się na swojem krześle, oparł obie ręce na stole, i przechylił się naprzód, ażeby zobaczyć, jak też daleko jego matka postąpiła w tłumaczeniu.
— Ah! Fryderyku, chcesz ode mnie przepisać — rzekła Marja wesoło, puszczając słownik i starając się na próżno przykryć maleńką rączką swą kartkę, ażeby ją zasłonić przed wzrokiem syna. — Ah! widzisz? złapałam cię tym razem.
— Nie, zapewniam cię — odpowiedział Fryderyk siadając napowrót — chciałem tylko zobaczyć czyś równie daleko przetłumaczyła, jak ja.
— Wiem tylko tyle — odpowiedziała pani Bastien triumfująco i dopisując jeszcze jakieś zdanie po zasiągnieniu rady słownika — wiem tylko tyle, żem już skończyła.
— Jakto... już! — zawołał Fryderyk upokorzony.
W tej chwili starożytny zegar kunsztownej na swoje czasy roboty, wysoki przynajmniej na sześć stóp i stojący w kącie pracowni, wybił godzinę piątą.
— Doskonale! otóż godzina wypoczynku! — dodała Marja wesoło — godzina wypoczynku! czy idziesz, Fryderyku?
I młoda kobieta, zerwawszy się z krzesła, pobiegła do swego syna.
— Daj mi tylko dziesięć minut czasu, zaraz skończę — rzekł Fryderyk błagalnym głosem i pisząc dalej z pośpiechem, — ulituj się, zostaw mi jeszcze dziesięć, dziesięć nędznych minut! Ale trzeba było widzieć, jak prośba ta przyjętą została, z jaką wesołą swawolą młoda matka posadziła ogromnego żyda na niedokończonej przez swego syna kartce, przymknęła jego książki, wyrwała pióro z ręki, a potem zręcznie i szybko wyprowadziła go do stuletniego lasku dębowego, który ich gościnnie powitał swoim cieniem i chłodem.

Ma się rozumieć, że Fryderyk nie stawiał rozpaczliwego oporu despotycznej woli swej matki, i chętnie poddał się zabawie, którą z nim chciała podzielać.

II.

W pięć minut po uderzeniu godziny rekreacji, Fryderyk i matka jego grali już z największym zapałem w wolanta.
Zachwycający to był obraz.
Jasne promienie słońca, przedzierając się gdzie niegdzie przez gęste sklepienie liści dębowych, pozłacały czasami piękne oblicza pani Bastien i jej syna; ich postawy, wszystkie ich poruszenia okazywały wdzięk i pełnię życia.
Z licami, pokrytemi krasnym rumieńcem, ożywionym wzrokiem, nawpół otwartemi i uśmiechającemi się usty, ciałem w tył nieco przechylonem, z piersią wznoszącą się szybko, pod lekką suknią, jedną nogą wystawioną najprzód i ręką uzbrojoną siatką, osadzoną na trzonku pokrytym aksamitem, Marja chwytała piłkę i odbijała ją Fryderykowi, ale podstępnie i w kierunku zupełnie przeciwnym temu, jakiego mógł się był domyślać. Zręcznie i szybko odrzucał młodzieniec wprawnem poruszeniem głowy, spadające mu na czoło pukle pięknych ciemnych włosów i w kilku silnych i lekkich skokach doganiał mającą już upaść zabawkę, ażeby ją pochwycić w samą porę i odesłać napowrót swej matce. Ta chwytała ją i odbijała znowu z niemniejszą zręcznością; ale, biedny Fryderyk! w chwili kiedy już dogania lukiem lecącą piłkę... ta spadła mu... prosto na nos... traci równowagę, potyka się i jak długi upada na murawę.
Dopiero to śmiechy, i gwałtowny wybuch swawolnej wesołości dwojga grających! W dziecinnej pustocie swojej niezdolni do niczego, musieli przerwać zabawę.
Prowadząc się pod rękę, z twarzą pałającą, oczyma zabiegłemi łzami, które wywołał mocny i kilkakrotnie wznawiany śmiech, młoda matka i syn jej udali się na drewnianą ławkę, stojącą nad brzegiem strumyka naprzeciw kaskady; pani Bastion zaczęła z macierzyńską troskliwością obcierać pot, którym było zroszone czoło jej syna.
— Mój Boże — rzekł Fryderyk — jakże można śmiać się tak bardzo!
— Ale, przyznaj że sam, że to było wyborne.
— Prawda, i właśnie ta piłka; musiała upaść prosto na mój biedny nos.
— No, widzisz Fryderyku, i znowu zaczynasz. Ah! jakiś ty niedobry.
— Wszakże ty sama nie możesz się wstrzymać od śmiechu, widzę ja to bardzo dobrze.
I znowu oboje odezwali się tym nieocenionym szalonym śmiechem, który jest tak mimowolny, tak swobodny, a zarazem tak zdrowy.
— Nic nie szkodzi — rzekła pani Bastien uspokoiwszy się pierwsza po tym nowym wybuchu wesołości — wiesz Fryderyku, co mnie pociesza po tym naszym, szalonym śmiechu? oto, przekonana jestem, że tylko ludzie, co są równie jak my szczęśliwi, mogą doznawać podobnych napadów dziecinnej radości.
— Ah! matko, słusznie mówisz — rzekł Fryderyk, opierając swą głowę na ramieniu pani Bastien i kołysząc się na niem z tkliwemi oznakami ujmującej pieszczoty — my jesteśmy tak szczęśliwi!... Patrz, naprzykład teraz, podczas tego pięknego wieczoru letniego, w tym świeżym cieniu, być tutaj, przy tobie, z głową opartą na twojem ramieniu, i z oczyma nawpół zamkniętemi widzieć jakby przez złotą zasłonę nasz mały domek, a podczas kiedy ta kaskada odzywa się do nas lekkim szmerem, jednem spojrzeniem obejmować cały nasz maleńki świat, którego nigdy nie opuszczamy... o! to jest piękne, to jest nieocenione.... chciałbym tak sto lat pozostać.
I skutkiem nowego poruszenia, zdawało się, że Fryderyk chciałby wiecznie kołysać się jak dotąd na ramieniu swej matki.
Młoda niewiasta, nie chcąc przeszkadzać Fryderykowi, pochyliła tylko głowę a dotykając własną twarzą lic młodzieńca, wzięła jednę jego rękę i odpowiedziała:
— Prawda, moje dziecię, ten mały zakątek był zawsze dla nas rajem, gdyż, wyjąwszy tylko trzydzieści trzy dni twojej choroby, zdaje mi się, że daremniebyśmy szukali chociażby jednej tylko chwilki smutku i zmartwienia, nieprawdaż, Fryderyku?
— Zawsze mnie tak psujesz...
— Pan Fryderyk nie wie co mówi — odpowiedziała pani Bastien, udając powagę — nie znam nic gorszego, nic nieznośniejszego, nic nieszczęśliwszego jak dziecię popsute. Chciałabym przecież widzieć jakie to wady, jakie kaprysy rozwinęłam w tobie, mój paniczu? Mów tedy, wymień mi je!
— Bardzo temu wierzę, wszakże nigdy nie zostawisz tyle nawet czasu, ażebym mógł czegoś zapragnąć. Zajmujesz się mojemi rekreacjami, mojemi przyjemnościami, jak ja sam, bo doprawdy, ja nie wiem jak ty to robisz, ale przy tobie każda chwila czasu ubiega mi tak szybko., że mi się zdaje prawie niemożliwem, ażeby już mógł być koniec czerwca... toż samo powtórzę także przy końcu stycznia i zawsze, zawsze toż samo.
— Nie o to teraz idzie, mój panie, ażebyś mi miał prawić pochlebstwa, ale powinieneś mi wyznać, w czem ja ciebie popsułam?... przeciwnie, powiedz sam, czy nie jestem bardzo surowa, bardzo wymagająca pod względem pracy i twoich zatrudnień?
— Słuchaj, najlepiej nie zaczynaj ze mną wcale! Czyż nie podzielasz ze mną równie moich nauk, jak zabaw? Dlatego też praca zawsze mnie tak zajmowała, jak chwile wypoczynku... Pod tym względem mogę jak najgłośniej wysławiać twoje zasługi!
— Ależ, panie Fryderyku, wszakże otrzymałeś dwie piękne nagrody w Pont-Brillant... a tym razem nie miałam w tem żadnego udziału....słowem... ja...
— Słowem, mateczko moja — zawołał Fryderyk przerywając swej matce, i całując serdecznie Marję — ja utrzymuję, że całe moje szczęście tobie tylko zawdzięczam. Jeżeli mam jakie wiadomości, jeżeli wart jestem cośkolwiek, tobie to jedynie jestem winien, tak, tobie samej... Tak, wszystko, co mam w sobie dobrego, mam od ciebie... ale wady moje... mój upór naprzykład... to....
— O! co się tego — dotyczy rzekła pani Bastien z uśmiechem, przerywając Fryderykowi i całując go w czoło — ta mała główka, jeżeli zechce czegoś, to już wolą nieugiętą... To prawda, nie znam silniejszej woli, niż twoja... Tak naprzykład, dotąd z niezłomnym uporem chciałeś być najtkliwszym, najlepszym synem... Postanowieniu temu zawsze pozostałeś wiernym.... — Poczem młoda matka dodała z nieocenionem rozczuleniem — daj pokój, daj pokój, moje dziecię ukochane, ja ciebie nie chwalę... Każdy dzień daje mi nowe dowody twojej dobroci serca, twojej szlachetności... Gdybym ci pochlebiała, to mieszkańcy naszego małego świata, jak go nazywasz, byliby moimi współwinowajcami, a zbyt jesteśmy ubodzy i za nadto pogardzamy kłamstwem, ażeby mieć wkoło siebie pochlebców. Zresztą — dodała pani Bastien, wskazując na kogoś zbliżającego się ku nam, — gdybym potrzebowała obcej pomocy, ażeby cię przekonać, to zażądałabym świadectwa tego zacnego człowieka... Zna on cię prawie równie dobrze jak ja, a przyznać musisz, że o jego szczerości żadną miarą wątpić nie należy.
Osobą, o której mówiła pani Bastien, a która zbliżyła się właśnie z lasku, był mężczyzna, mający około czterdziestu lat, wzrostu niskiego, o powierzchowności słabowitej i bardzo zaniedbanej. Oprócz tego przybysz ten był nadzwyczajnie brzydki, ale ta brzydota zwiastowała rozum i wielką dobroć serca. Nazywał on się Dufour i był lekarzem praktykującym w Pont-Brillant. On to, w ubiegłym roku wiadomościami swojemi i troskliwością ratował Fryderyka w jego ciężkiej i niebezpiecznej chorobie.
Dzień dobry, kochana pani Bastien — rzekł doktór wesoło zbliżywszy się do młodej niewiasty i jej syna. — Dzień dobry, mój synu — dodał jeszcze, ściskając uprzejmie rękę Fryderyka.
— Ah! doktorze, doktorze — zawołała pani Bastien z najszczerszą wesołością — dobrze, że pan przychodzi, muszę też pana okropnie wyłajać.
— Mnie, wyłajać!
— Nie inaczej; wszakże to już przeszło dwa tygodnie jakeś pan do nas nie zajrzał?
— Ach! jakże to brzydko — odpowiedział doktór również wesoło — jakże to brzydko, być takim samolubem i przy tak kwitnącem zdrowiu, wymagać jeszcze, ażeby was doktór odwiedzał.
— Ah! jakże to brzydko — dodała pani Bastien podobnym głosem — jakże to brzydko być człowiekiem tak dalece pogardzającym wdzięcznością osób, które ocalił, że je nawet pozbawia przyjemności częstego powtarzania: dziękujemy ci, nasz zbawco., dziękujemy ci z całego serca.
— Moja matka ma zupełną słuszność; pan myśli, że gdy powrócił mi życie, wszystko się już między nami skończyło, nieprawdaż? O panie, wcale nie!
— Więc to matka i syn jednocześnie wypowiadają mi wojnę... w takim razie kapituluję, bo siły moje nie wystarczą — odpowiedział doktór cofając się o parę kroków — uznaję się zwyciężonym.
— To co innego! — zawołała pani Bastien — dlatego też nie nadużyjemy naszej powagi, ale pod jednym tylko warunkiem, doktorze, to jest, że pan zostanie u nas na obiedzie.
— Właśnie w tym chwalebnym zamiarze wyszedłem z domu — odpowiedział doktór poważnie — ale w Pont-Brillant zatrzymała mnie pewna biedna kobieta, z prośbą, ażebym się jak najprędzej udał do jej męża.... Poszedłem więc i przedsięwziąłem już pierwsze środki ratunku; lecz na nieszczęście choroba tego człowieka jest tak ciężka, postępy jej są tak nagłe, że nie usiedziałbym spokojnie, gdybym jeszcze około godziny siódmej nie odwiedził mojego chorego.
— Wobec tego nic już mówić nie mogę, kochany doktorze — powiedziała pani Bastien — i podwójnie jestem panu wdzięczna, że nam przynajmniej te kilka chwil poświęci.
— A ja cieszyłem się już na ten wieczór — dodał doktór — byłby on tak pięknie uzupełnił mój dzień dzisiejszy, gdyż poranek jego rozpoczął się dla mnie wielką radością.
— Czy pana szczęście jakie spotkało, kochany doktorze? ah! jakże to dobrze!
— Tak jest — odpowiedział pan Dufour ze wzruszeniem — lękałem się o mego najlepszego, przyjaciela, nieustraszonego podróżnika, który odbywał niebezpieczną wędrówkę w najmniej znanych okolicach południowej Ameryki i o którym od ośmiu miesięcy nie miałem żadnej wiadomości. Zaczynałem się już niepokoić, kiedy dziś rano odbieram list z Londynu, datowany w Lima, w którym, dla uzupełnienia mojej radości obiecuje mi przybyć tutaj i jakiś czas u mnie pozostać... Jakże się cieszę.... jest to bowiem mój przyjaciel od serca... kocham go jak brata... ale bo też wart jest tego, to człowiek najbezinteresowniejszy w świecie, głowa utalentowana... a ja mieć go będę u siebie, wyłącznie dla siebie samego przez.znaczny może przeciąg czasu. O! co to za szczęście dla mnie... podzielać z nim moje myśli... gawędzić z nim w zaufaniu i samotności... Doprawdy w nadmiarze szczęścia powiedziałem sobie: będę nienasycony... i dla podwojenia tego szczęścia, muszę radość moją opowiedzieć pani Bastien, zostanę nawet u niej na obiedzie; spędzę tam kilka najprzyjemniejszych w świecie godzin, i uczynię jej propozycję, która jej się może spodoba, równie jak naszemu kochanemu Fryderykowi. Nie byłżeby to dzień zupełnie szczęśliwy, dzień prawdziwego sybaryty?
W tej chwili przerwano doktorowi jego radosne uniesienia; albowiem stara służąca, trzymająca za rękę nędznie ubrane siedmio, lub ośmioletnie dziecię, zawołała z progu domu, na którym się zatrzymała:
— Panie Fryderyku, już wybiła szósta godzina.
— Do zobaczenia mateczko — rzekł Fryderyk, całując Marję w czoło, poczem zwrócił się do doktora:
— Wszakże, panie Dufour, my się jeszcze zobaczymy, zanim pan odjedzie?
I w kilku lekkich skokach Fryderyk stanął przy starej służącej i dziecku, z którem wszedł do domu.
— Gdzież on się tak śpieszy? — zapytał doktór jego matkę.
— Idzie na lekcje — odpowiedziała Marja z uśmiechem — czy pan nie widział jego ucznia?
— Jakiego ucznia?
— Chłopczyk, który tu właśnie przybył, jest synem wyrobnika, zbyt daleko mieszkającego od Pont-Brillant, ażeby go mógł posyłać do szkoły; dlatego to Fryderyk daje mu codziennie dwie godziny lekcji, i zaręczam panu, że jestem zarówno zadowolona z nauczyciela, jak z jego ucznia; gdyż jeżeli Fryderyk w ciągu tych lekcyj okazuje rzadką gorliwość, słodycz i rozsądek, to i uczeń zupełnie odpowiada troskliwości swego mentora.
— To wybornie!
— Widzi pan — mówiła Marja z miłym i pełnym rezygnacji uśmiechem — tym sposobem w braku innej jałmużny, przynajmniej takiej udzielamy. Wiadomo panu, jak mój syn i ja sama oszczędni jesteśmy pod względem pieniędzy, ale — dodała następnie z wyrazem nieopisanej dobroci. — mogłażbym narzekać? Skutkiem tej oszczędności, o której nas zniewalają, mój Fryderyk myśli o rozmaitych sposobach niesienia pomocy innym, i bardzo dobrze mu się to udaje. Niektóre z wynalezionych przez niego środków, zapewniam pana, są rzeczywiście rozczulające, i gdybym się nie obawiała okazać się panu matką chełpliwą, opowiedziałabym zdarzenie, które przytrafiło się w przeszłym tygodniu.
— Mów, pani, mów; przede mną przecież nie potrzebuje pani okazywać jakiejś udanej skromności macierzyńskiej.
— Nie myślę o tem bynajmniej i dlatego, słuchaj pan, kochany doktorze... W przeszły czwartek poszłam z Fryderykiem na przechadzkę do lasku Brevan.
— Czy tam, gdzie karczują? Widziałem to właśnie, przechodząc tamtędy.
— Tak jest, przygotowują tam świeże pola, a wiadomo ci, doktorze, jaka to ciężka praca.
— Zapewne! wydobywać korzenie, które może jakie czterysta lat mają.
— Otóż w miejscu tem ujrzeliśmy biedną, wynędzniałą, schorzałą kobietę, z małą, może dziesięcioletnią dziewczynką, równie jak jej matka wynędzniałą, obie zajęte karczowaniem.
— Jakto, kobieta schorzała i dziesięcioletnie dziecię przy takiej pracy? wszakże to przechodzi ich siły!
— Niestety! tak jest, i pomimo wszystkich usiłowań, nieszczęśliwe istoty małe czyniły postępy; z trudnością dźwigała biedna matka ciężki oskard do góry, a narzędzie nieznacznie tylko zagłębiało się w twardą ziemię, odsłaniając ledwo w połowie grube korzenie jałowców, nad któremi już pewnie dawno pracowały; poczem kobieta i jej córka, używając już to rydla, już własnych palców do odgrzebania ziemi, starały się oswobodzić korzenie ale, pomimo największych usiłowań, daremne to były trudy, daremna praca, rzeczywiście przechodząca siły dwóch istot. Stąd biedna matka znękana boleścią i znużeniem, w rozpaczy rzuciła się na ziemię i zakrywszy głowę starym podartym fartuchem, zalewała się gorzkiemi łzami, gdy tymczasem jej mała córka, ukląkłszy przed nią, z płaczem wołała ją po imieniu.
— Ah! co za nędza! co za nędza!
— Spojrzałam na syna; równie jak ja miał on łzy w oczach; Zbliżyłam się potem do wyrobnicy i zapytałam, jak może poddawać się pracy, która tak dalece przewyższa jej i jej dziecka siły; odpowiedziała mi na to, że mąż jej podjął się wykarczowania pewnej części lasu; lecz od dwóch dni zachorował skutkiem nadzwyczajnego wysiłku, nie dokończywszy roboty, którą rozpoczął. Tymczasem jeżeli praca ta nie zostanie w sobotę wieczorem ukończoną, w takim razie straci cały dwutygodniowy zarobek. Taki bowiem był układ, zawarty z przedsiębiorcą robót z powodu konieczności pośpiechu.
— To prawda, w naszej okolicy dla pośpiechu robót zwykle zamieszczają w kontraktach taki warunek i pilnują go bez litości. Więc ta biedna kobieta chciała zapewne swego męża zastąpić w robocie.
— Tak, bowiem chodziło nieszczęśliwej rodzinie o zarobienie albo utratę trzydziestu pięciu franków, któremi chciała opłacić komorne za swoją nędzną chatę i zakupić trochę żyta aż do nowych żniw. — Moja dobra kobieto — rzekł Fryderyk do nieszczęśliwej, po chwili namysłu — czy dobry robotnik może wykonać tę pracę w przeciągu dwóch dni? — „Mógłby, panie, ale musiałby się bardzo uwijać“ — odpowiedziała. — „Matko, odezwał się potem Fryderyk do mnie, nie jesteśmy w stanie dać trzydzieści pięć franków tym biednym ludziom; pozostaw piątek i sobotę do mego rozporządzenia, a robota będzie ukończoną. Ta biedna kobieta nie narazi się na niebezpieczeństwo utracenia własnego zdrowia, będzie mogła pielęgnować swego męża, a w niedzielę pójdzie odebrać należne pieniądze.
— Zacny, szlachetny młodzieniec! — zawołał pan Dufour.
— W sobotę — mówiła dalej pani Bastien — o godzinie dziewiątej wieczorem robota rzeczywiście została skończoną. Fryderyk wykonał swoje zadanie z gorliwością i zadowoleniem, a nadzwyczajna na jego siły praca, była dla niego prawdziwą przyjemnością. Przez te dwa dni nie odstąpiłam go ani na chwilę. Piękne drzewo jałowcowe stało niedaleko tego miejsca, pod jego cieniem czytałam lub haftowałam, podczas, kiedy mój syn karczował, a z jaką on pracował radością, co dokazywał swoim oskardem, prawdziwie, doktorze, ziemia drżała pod jego stopami.
— Bardzo temu wierzę, bo chociaż jest szczupły, jednak na swój wiek nadzwyczajnie silny.
— Od czasu do czasu zbliżałam się do Fryderyka, ażeby czoło jego obetrzeć z potu i ukoić jego pragnienie; w godzinie południowej, nasza stara Małgorzata przynosiła nam obiad na pole, ażebyśmy mniej czasu tracili. Wyobraża pan sobie, co to za rozkosz jeść obiad w lesie, pod cieniem gęstego jałowca! Dla Fryderyka była to prawdziwa uroczystość. To co uczynił, jest wprawdzie rzeczą bardzo prostą, ale co mnie najwięcej wzruszyło i uradowało, to jego szybkie postanowienie, które wykonał ze znaną i nieugiętą wolą.
— Szczęśliwa matko, najszczęśliwsza ze wszystkich matek — zawołał doktór wzruszony, ściskając rękę Marji. — Dwakroć powinna się pani cieszyć z tego, bo to szczęście jest twojem dziełem.
— Prawda, kochany doktorze — odpowiedziała pani Bastien, spoglądając na niego prawie anielskim wzrokiem — dla kogóż ja żyję, jeżeli nie dla mego syna?
— Tak, szczególniej pani, mianowicie pani, gdyż bez swego syna byłabyś.... lecz — mówił dalej pan Dufour, jakgdyby tem nagłem przerwaniem chciał się pozbyć jakiejś bolesnej myśli — nie powinniśmy mówić o rzeczach smutnych.
— Masz słuszność, kochany doktorze, ale przypominam sobie, jaką to propozycję chciał pan uczynić mnie i Fryderykowi?
— Ah, prawda, posłuchaj więc pani, o co idzie. Wie pani, a może też i nie wie, gdyż żyjąc w swojej samotności i nie troszczy się pani o żadne wiadomości i nowiny naszej okolicy. Może tedy pani nie wie, że w zamku Pont-Brillant przedsięwzięto rozmaite naprawy, mianowicie zaś upiększenia?
— Rzeczywiście, mój doktorze, wszystkie wielkie nowiny, jak je pan nazywa, tak są obce dla mnie, że i o tej nic a nic nie wiedziałam, zdawało mi się nawet, że zamek nie był wcale zamieszkały.
— Dawniej tak było, ale odtąd mieszkać w nim będzie młody margrabia de Ponit-Brillant razem ze swoją babką.
— Syn pana de Pont-Brillant, który umarł przed trzema laty?
— Tenże sam.
— Ale on musi być jeszcze bardzo młody?
— Mniej więcej w wieku Fryderyka, nie ma ani ojca ani matki i jest bożyszczem swej babki, która z niesłychanym przepychem kazała ten zamek odnowić i umeblować, ażeby w nim wraz ze swoim wnukiem spędzić osiem lub dziewięć miesięcy w roku. Przed dwoma dniami byłem właśnie w Pont-Brillant, ażeby tamecznemu Inspektorowi ogrodów, gdyż u ludzi tak znakomitych nie mówi się ogrodnikowi, byłoby to nazbyt gminnie, udzielać pomocy lekarskiej; ale doprawdy, olśniony zostałem zbytkiem, jaki panuje w tym ogromnym zamku. Znajduje się w nim wspaniała galerja obrazów, cieplarnia, do którejby powozem zajechać można, a w ogrodzie prześliczne posągi. Mianowicie jest tam... ale nie chcę pani pozbawiać przyjemnej niespodzianki. To tylko powiem, że wszystko, co się tam znajduje, chyba z tysiącem nocy porównanem być może. Pomyślałem zatem, że pani i Fryderyk będziecie może ciekawi zobaczyć te powieści arabskie, ten świat bajeczny w rzeczywistości, za pośrednictwem wysokiej łaski, którą pan inspektor raczył mnie zaszczycić; podejmuję się zaprowadzić was jutro lub pojutrze do zamku, ponieważ młody margrabia za trzy dni już przyjeżdża. Cóż tedy pani powie na moją propozycję?
— Przyjmuję to z największą chęcią; dla Fryderyka zaś będzie to zachwycająca wycieczka, tem więcej, że on, równie jak ja, nie ma wcale wyobrażenia o tym przepychu; powtarzam, że dla niego przechadzka do zamku Pont-Brillant będzie wielką uroczystością. Dziękuję więc panu, mój dobry doktorze — dodała pani Bastien ze szczerem uradowaniem — jak pięknie spędzimy ten dzień!
— Dobrze, kiedyż więc pójdziemy?
— Jutro, jeżeli pan sobie życzy.
— Wybornie; odbędę moje wizyty wcześniej, ażebym był wolny, i jeżeli pani pozwoli, przybędę tu o godzinie dziewiątej; potrzeba półtorej godziny, ażeby się dostać do zamku, dokąd droga jest doskonała i prawie ciągle przez las prowadzi.
— A wracając z zamku, będziemy mogli w lesie zjeść obiad, który z sobą zabierzemy — dodała pani Bastien wesoło — powiem także Małgorzacie, ażeby nam upiekła na drogę ciasto takie, jakie to pan lubi, doktorze.
— Przyjmuję, ale pod warunkiem, że placek będzie ogromny — zawołał doktór żartobliwie — gdyż pani i Fryderyk dobry macie zwykle apetyt.
— Bądź pan spokojny, panie Dufour, wystarczy placka dla nas wszystkich. Ale patrz pan, oto właśnie nadchodzi Fryderyk, który już ukończył swą lekcję, pozostawiam panu przyjemność uczynienia mu tej miłej niespodzianki.
— O matko! co za szczęście! — zawołał młodzieniec, dowiedziawszy się o (projekcie doktora — jakiż wspaniały musi być widok takiego zamku; dziękuję panu serdecznie, panie Dufour, za ułatwienie nam tej pięknej pielgrzymki do krainy nieznaych nam cudów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nazajutrz doktór przybył o oznaczonej godzinie, i całe grono, przy najpiękniejszej pogodzie ruszyło w drogę do zamku Pont-Brillant.

III.

Pani Bastien, syn jej i doktór Dufour przebywszy otaczający las, zbliżali się do zamku Pont-Brillant szeroką pól milową aleją, która, równie jak dwie boczne drogi pokryta była murawą i obsadzona olbrzymiemi wiązami, liczącemi przynajmniej cztery wieki; obszerny plac, obstawiony wielkiemi drzewami pomarańczowemi, okolony kamiennemi barjerami i wznoszący się w kształcie tarasu, z którego wspaniały i daleki roztaczał się widok, służył zamkowi za dziedziniec.
To arcydzieło sztuki budowniczej z czasów odrodzenia, z wieżyczkami, kopułami, wysokim spiczastym dachem i arabskiemi kolumnadami, przypominało wspaniałą i bajeczną budowę zamku Chambord.
Fryderyk i matka jego widywali tylko całą tę masę murów z odległości półtorej mili, dlatego też zdjęci podziwem, zatrzymali się na chwilę pośród dziedzińca, przypatrując się z uwagą tym ozdobom kamiennym, których dawniej ani się nawet domyślali.
Dumny, jak gdyby zamek był jego własnością, poczciwy doktór zacierał tylko ręce, mówiąc z widocznem zadowoleniem:
— To wszystko jeszcze nic... to są tylko drobnostki... Cóż to będzie, jak się znajdziecie wewnątrz tego czarodziejskiego pałacu!
— Matko, matko — wołał Fryderyk — przypatrz się tej kolumnadzie pod korpusem, co za lekkość, jaka okazałość! — A tam dalej, ta kamienna altana — odpowiedziała młoda matka — możnaby myśleć, że to wszystko z przezroczystej koronki ułożone; te rzeźby w oknach pierwszego piętra, jak są delikatne, jak bogate w ozdoby.
— Sądzę, — rzekł doktór z udaną powagą — że do jutra nie wyjdziemy z zamku, jeżeli stracimy tyle czasu na podziwianie murów — Pan Dufour ma słuszność — powiedziała Marja, biorąc swego syna pod rękę — pójdź już, pójdź.
— A te budowle, które wyglądają jakby drugi zamek, połączony z pierwszym kolistemi galerjami — zapytał młodzieniec doktora — cóż to jest, panie Dufour?
— To są stajnie i mieszkania służących, mój synu.
— Stajnie? — przerwała pani Bastien — to być nie może, chyba się pan myli, kochany doktorze.
— Jakto? już pani nie ufa swemu ciceronowi? — zawołał doktór — niech pani będzie przekonana, że się nie mylę bynajmniej... Że to są stajnie, to rzecz niezawodna, i mogę nawet pani powiedzieć, iż, kiedy jeden z przodków, to jest prapradziad teraźniejszego właściciela mieszkał w tym zamku, wtedy ściągnął do niego cały pułk kawalerji, i własnym kosztem podejmował tak ludzi jako i konie w tych gmachach i stajniach, a to jedynie dla przyjemności przypatrywania się codziennie przed śniadaniem rozmaitym obrotom kawalerji na dziedzińcu; zdaje się, że to poprawiało apetyt temu zacnemu panu.
— Była to myśl godna tak znakomitego wodza, jakim był margrabia — rzekła Marja — bo przypominasz sobie pewnie, Fryderyku, z jakiem zajęciem czytaliśmy tej zimy jego wyprawy do Włoch.
— Czy sobie przypominam? — odpowiedział Fryderyk — wszakże po Karolu XII marszałek de Pont-Brillant jest moim ulubionym bohaterem.
Rozmawiając tym sposobem pomiędzy sobą, trzej zwiedzający przeszli cały dziedziniec, a widząc, że pan Dufour zwrócił się ku prawej stronie zamku, zamiast ku jego wejściu, pani Bastien rzekła do niego:
— Ale, zdaje mi się, doktorze, że wypadałoby nam udać się głównemi drzwiami, które oto stoją przed nami.
— Nie, pani, drzwi te otwierają się tylko dla właściciela zamku; tacy biedacy jak my, korzystający jedynie z łaski pana inspektora, mogą uważać za szczęście jeżeli im pozwolą wejść furtką przeznaczoną dla służby — odpowiedział doktór z uśmiechem — jeszczeby też tego brakowało, żeby pan szwajcar miał sobie zadawać pracę, i nam, niegodnym plebejom, otwierać tę bramę ozdobioną herbami.
— Przepraszam bardzo za moją tak niewłaściwą zarozumiałość — rzekła pani Bastien wesoło do doktora, gdy tymczasem Fryderyk kłaniając się zdaleka bramie, powiedział ze śmiechem:
— Czcigodna bramo herbowa, wyznajemy w całej pokorze, że nie dla nas jesteś zrobiona.
Pan Dufour, zadzwoniwszy u drzwi prowadzących do lokalów służbowych, oświadczył, że pragnie się widzieć z panem Dutilleul, inspektorem ogrodów; otworzono mu natychmiast i doktór wprowadził panią Bastien i jej syna do zamku.
Chcąc się dostać do mieszkania pana Dutilleul, trzeba było przebyć kilka dziedzińców otoczonych stajniami i innemi tegoż samego rodzaju budowlami. Około trzydziestu wierzchowców lub koni pojazdowych, które należały do młodego margrabiego, przybyło już poprzedniego wieczoru do zamku, angielscy masztalerze i stajenni uwijali się w tem miejscu, jedni wchodzili lub wychodzili ze stajen, drudzy myli bogate herbowe pojazdy, inni nareszcie czyścili munsztuki, wędzidła i strzemiona, nadając im połysk srebra; wszystko to odbywało się pod bacznym nadzorem pana inspektora stajen, anglika, z postawą doskonałego gentlemana, który, trzymając cygaro w ustach i szpicrutę w ręku, dozorował robotą z czysto brytańską powagą i sztywnością.
Kiedy niekiedy odzywało się w przyległych budowlach okropne wycie i szczekanie licznej psiarni. Dalej, przechodząc około pewnego rodzaju galerji podziemnej, prowadzącej do kuchni, ujrzeli nasi zwiedzający ośmiu do dziesięciu kucharzy i kuchcików, zajętych wypróżnianiem dwóch ciężko wyładowanych wozów, napełnionych takiem mnóstwem miedzianych sprzętów kuchennych, że możnaby myśleć, iż przeznaczone były dla kilkuset największych żarłoków.
Wtem otworzyła się szeroka brama, i doktór zawołał:
— Jak widzę jeszcze więcej koni przybywa! Doprawdy, to już chyba cały pułk idzie... możnaby myśleć, że wracają czasy nieboszczyka, marszałka de Pont-Brillant. Patrzcie państwo.
Rzeczywiście w tej chwili przechodziło pod bramą dwadzieścia pięć koni rozmaitej wielkości i wieku, okrytych całkiem czaprakami w barwie i herbach margrabiego, na niektórych siedzieli masztalerze, inne zaś prowadzone były na uzdeczkach. Kurzem pokryte czapraki i przybory wskazywały, że cały ten pociąg daleką odbył drogę; zaprzężony powóz, również okryty pyłem, postępował za niemi. Młody człowiek, bardzo eleganckiej powierzchowności, wysiadł z tego powozu, i jednemu z masztalerzy, który zbliżył się do niego, z kapeluszem w ręku, wydawał jakieś rozkazy w języku angielskim.
— Mój przyjacielu — rzekł doktór do przechodzącego w tej chwili, lokaja — czy i te konie także należą do pana margrabiego?
— Tak jest, są to konie wyścigowe, klacze i źrebięta, gdyż pan margrabia postanowił tutaj umieścić swoje stado.
— A ten jegomość co dopiero wysiadł z karety?
— To jest pan John Newman, nadkoniuszy pana margrabiego.
Poczem lokaj poszedł dalej.
Pani Bastien, jej syn i doktór, którzy nie mieli wyobrażenia o tak wielkim dworze, z największem zdziwieniem obserwowali tę niesłychaną liczbę wszelkiego rodzaju służących.
— I cóż pani Bastien! — rzekł pan Dufour z uśmiechem — gdyby kto powiedział temu młodemu margrabiemu, że pani, równie jak ja i wielu innych, nie mamy żadnej innej służby, prócz jednej lub dwóch starych kobiet, i że pomimo tego jesteśmy jeszcze dosyć dobrze usłużeni... zdaje mi się, że onby nam się w oczy roześmiał.
— Mój Boże! cóż to za zbytek! — dodała Marja — jestem nim zupełnie odurzona... Ten zamek, to jakiś świat odrębny... ileż tu koni... Zdaje mi się, Fryderyku, że tutaj znalazłoby się niemało wzorów dla ciebie, który tak lubisz rysować konie, żeś nawet odrysował naszego biednego i starego konia folwarcznego.
— Jak ciebie kocham, matko — odpowiedział Fryderyk — nie myślałem wcale, ażeby ktokolwiek, wyjąwszy może samego króla, był tak bogaty i mógł utrzymywać tak wielką liczbę służących i koni. Mój Boże, ileż to rzeczy, ileż zwierząt, ilu ludzi do usługi albo do rozrywki jednej tylko osoby!
Te ostatnie słowa wymówił Fryderyk tonem pewnej ironji, której wszakże pani Bastien, nie zauważyła, zajęta nadzwyczajnem podziwianiem tego zupełnie nowego dla niej widoku, który ją zachwycał; nie dostrzegła ona również, że jakieś bolesne wrażenie malowało się w rysach jej syna.
Rzeczywiście, nie będąc zbyt ścisłym spostrzegaczem, Fryderyk zdziwiony był przecież, że doktór i jego matka wpośród krzykliwej i zatrudnionej służby zamkowej nie odbierali zwykłych oznak poszanowania i grzeczności, jakich gdzieindziej powszechnie doznawali. Jedni przechodząc potrącali zwiedzających łokciem, drudzy zastępowali im drogę po grubiańsku; inni nareszcie, uderzeni rzadką pięknością Marji Bastion, przypatrywali jej się zuchwale i z jakąś natrętną ciekawością... W każdym atoli razie, czy to w roztargnieniu swojem, czy też polegając na własnej godności, młoda niewiasta zupełnie na to wszystko była obojętna.
Ale inaczej rzecz się miała z jej synem: w tkliwem pełnem synowskiej miłości poszanowaniu, urażony takiem postępowaniem służących młodego margrabiego, domyślił się on wkrótce, że jego matka, doktór i on sam dlatego tylko doznawali takiego przyjęcia, że tylko za zezwoleniem jednego ze starszych sług zamku wprowadzeni zostali do pałacu bocznemi drzwiami, dla samej służby przeznaczonemi.
Od tej to chwili uczuł Fryderyk, że jego podziw na widok takiego zbytku, łączył się z niejaką goryczą, która wywołała jego szyderską uwagę co do liczby sług i koni przeznaczonych wyłącznie do użytku i zabawy jednej osoby.
Wkrótce jednak właściwa jego wiekowi skłonność do łatwego przyjmowania wrażeń zewnętrznych i widok wspaniałych ogrodów, które przechodzić musieli, udając się do cieplarni, sprawiły, że te początkowe nieprzyjemne uczucia, jeżeli niezupełnie zapomniane, to przynajmniej chwilowo zostały rozproszone.
Liczba ogrodników zamku Pont-Brillant była równie znaczna jak innych domowników: pytając się wielu z nich o pana inspektora ogrodów, którego nie zastał w mieszkaniu, doktór dowiedział się nareszcie, że ta ważna osoba znajdowała się w głównej cieplarni.
Ta ogromna, opatrzona wielkiemi oknami rotunda z okrągłym dachem, miała dwieście stóp średnicy, i w środkowym punkcie czterdzieści stóp wysokości; gmach ten olbrzymi, z zadziwiającą śmiałością i przepychem wystawiony z żelaza, zapełniony był najpiękniejszemi zagranicznemi roślinami.
Znajdowały się tu rajskie figi wszelkiej wielkości i gatunku, poczynając od drobnej karłowatej muzy, której gałązki były obciążone obfitym owocem, aż do trzydziestu stóp sięgającej paradyzjaki z liściem na trzy metry długim; dalej łączyły się zielone wachlarze drzew daktylowych i latanów z wysoką trzciną cukrową i bambusami, gdy tymczasem w czystej wodzie stojącej pośrodku marmurowego basenu, przeglądały się najpiękniejsze rośliny wodne; gdzieindziej znowu stały arumy indyjskie z liściem ogromnym, jak tarcze dawnych rycerzy, cypry z różnobarwnemi kitami, lotusy nilowe z wielkim lazurowym kwiatem, którego zapach jest tak upajający.
Była to najdziwniejsza mieszanina roślin wszelkich kształtów, wielkości i barw, poczynając od bladej, plamistej zieloności begonji, aż do przeplatających się wzajemnie jasnych i ciemnych pasów maranty z liściem na wierzchu jak zielony aksamit, pod spodem jak purpurowa tkanka jedwabna; tu wielkie, czarniawe i mięsiste kaktusy tworzyły uderzające przeciwieństwo z paprociami przylądka, których listki są tak delikatne, a gałązki tak cienkie, że możnaby je poczytać za tkanki z fioletowego jedwabiu obszyte zieloną koronką; tam znowu piękna strelicja, której kwiaty podobne są do ptaków z pomarańczowemi skrzydłami i błękitnym ogonem, walczyła o pierwszeństwo co do piękności i barwy z astrapeą o purpurowym, złotem nakrapianym kielichu; nareszcie w innych znowu miejscach ogromne liście bananów tworzyły jakby naturalne zielone sklepienie, zakrywając tak szczelnie sklepienie rotundy, że zwiedzający mógłby sądzić, iż w jednej chwili przeniesiony został do krajów podzwrotnikowych.
Na widok tak cudnej wegetacji, Marja Bastien i jej syn wołali z zachwytem:
— Ah, Fryderyku, co to za szczęście widzieć nareszcie i dotykać się tych bananów, o których tak często wspominają w opisach podróży — mówiła Marja.
— Matko, matko — wołał znowu Fryderyk, pokazując pani Bastien krzaki ze strzępiatemi i zielonemi jak szmaragdy listkami — patrz, to jest drzewo kawowe... a tamta piękna roślina z grubemi liściami, wijąca się wkoło tego filaru, to wanilja.
— Fryderyku, przypatrz się tym ogromnym liściom bananowym, teraz pojmuję zupełnie, że w Indjach pięć lub sześć takich liści dostateczne są do nakrycia jednej chaty.
— Matko, pójdź zobaczyć te piękne anemony, o których wspomina kapitan Cook. Poznałem je zaraz z ich kwiatku; możnaby je wziąć za małe koszyczki porcelanowe wyrzynane w przeźrocze... a myśmy obwiniali biednego kapitana, że wynalazł kwiaty, które wcale nie mogły istnieć!
— Ah! łaskawy panie — odezwała się Marja do inspektora — zdaje mi się że pan margrabia, przybywszy do tego czarodziejskiego ogrodu, po całych dniach musi w nim przesiadywać, bo jakby mógł wyjść z niego?
— Pan margrabia jest zupełnie jak nieboszczyk jego ojciec — odpowiedział ogrodnik z westchnieniem — nie lubi on takich rzeczy, przekłada bowiem nad nie psiarnię i stajnie.
Zdziwieni, pani Bastien i jej syn spojrzeli tylko na siebie.
— W takim razie — dodała młoda kobieta otwarcie — pocóż on utrzymuje tak wspaniałe cieplarnie?
— Bo niema żadnego prawdziwego zamku bez cieplarni — odpowiedział pan inspektor ogrodów z dumą — jest to zbytek, który prawdziwie znakomity pan sobie samemu winien.
— Co to ludzie czynią dla opinji świata — rzekła Marja po cichu i z szyderskim uśmiechem do swego syna. — Widzisz, Fryderyku, to godność osobista zniewala do posiadania takich przepychów. — Poczem dodała jeszcze ciszej. — Pomyśl moje dziecię, w zimie, kiedy dnie są krótkie, kiedy śnieg pada, ileż to słodkich chwil możnaby tutaj spędzać.
Doktór zmuszony był skracać chwile podziwu młodej matki i jej syna, zanim jeszcze zdołali zupełnie zaspokoić swą ciekawość.
— Kochana pani Bastien, musielibyśmy w tej cieplarni przynajmniej dwa dni spędzić, gdyby pani chciała obejrzeć wszystko dokładnie.
— Prawda, kochany doktorze... prawda, — odpowiedziała Marja — pójdźmy już — dodała z uśmiechem i bolesnem westchnieniem — opuśćmy te kraje podzwrotnikowe, a przejdźmy do innej części świata... gdyż słusznie pan powiedział, panie Dufour, jesteśmy w krainie cudów.
— Żartuje pani... Ale dobrze! jeżeli pani będzie grzeczna — powiedział doktór z uśmiechem — to was teraz zaprowadzę do Chin.
— Do Chin?... mój doktorze kochany, czy to być może?
— Niezawodnie, a jeżeli jeszcze nam pozostanie jaki kwadrans czasu, to możemy następnie przejść do Szwajcarji.
— I do Szwajcarji także? — zawołał Fryderyk.
— Do środkowej Szwajcarji. Ale przedewszystkiem obejrzymy zamek, gdzie zobaczymy rzeczy zupełnie innego rodzaju.
— Cóż takiego, panie Dufour?
— O! tam nie będziemy się już błąkali po rozmaitych krajach, ale przechodzić będziemy koleją wszystkie stulecia, poczynając od czasów gotyckich, aż do wieku Ludwika XV, na to wystarczy nam może godzina czasu.
— Wierzę temu bardzo, doktorze; postanowiłam już nie dziwić się niczemu — odpowiedziała pani Bastien — bo jesteśmy w kraju zaczarowanym. Pójdźmy, Fryderyku.

I grono zwiedzających udało się za panem inspektorem ogrodów. Fryderyk, zajmującym widokiem cieplarni uwolniony na chwilę, od swoich poprzednich nieprzyjemnych uczuć, poszedł za matką krokiem mniej chętnym, niż zwykle; doznawał on bowiem jakiegoś dziwnego smutku myśląc o lekceważącej obojętności młodego margrabiego de Pont-Brillant na te wszystkie cuda, które były rozkoszą, szczęściem i miłem zatrudnieniem dla wielu innych osób, umiejących należycie poznać i ocenić te skarby natury, zebrane tak wielkim kosztem.

IV.

Pan inspektor ogrodów wyszedłszy z ogromnej rotundy, stanowiącej główną cieplarnię, zaprowadził gości swoich do innych, tegoż samego przeznaczenia budowli, leżących po obu stronach pierwszej; jedna z nich zawierająca same ananasy i wszystkie znane rodzaje tego wonnego owocu, łączyła się z drugą, urządzoną wyłącznie dla orchidejów.
Tu kończyła się już dziedzina pana Dutilleul, ale tak był uprzejmy, że zaprowadził jeszcze swych gości do dzielnicy swego kolegi, inspektora oranżerji i ogrodu zamkowego.
— Przyrzekłem, państwu wprowadzić was do Chin — rzekł doktór do swoich przyjaciół — otóż jesteśmy w Chinach.
Rzeczywiście, z cieplarni orchidej przechodziło się do galerji chińskiej, której żelazne filary, pomalowano kolorem czerwonym i zielonym; była ona wyłożona porcelanowemi kwadratami, podobnemi do tych, jakiemi pokryty był niski mur, sięgający tylko wysokości zwykłej poręczy i służący filarom za podstawę; pomiędzy temi ostatniemi poustawiane były wielkie błękitne, białe i żółte jak złoto naczynia chińskie z kameljami, wszelkiego rodzaju piwonją, azaliami, drzewami cytrynowemi i innemi krzewami chińskiemi.
Galerja ta, w czasie chłodów opatrzona wielkiemi oknami, prowadziła do prawdziwego domu chińskiego, stanowiącego punkt środkowy wielkiej oranżerji.
Dom chiński w Pont-Brillant nie ustępował w niczem podobnejże budowli pana de Choiseul, którą powszechnie nazywano „Folie“. Urządzenie tego mieszkania, składającego się z kilku pokoi, jego dywany, obicia, meble, sprzęty, ozdoby, wszystko było czysto chińskie; żeby zaś uzupełnić złudzenie, przy drzwiach salonu znajdowały się dwie porcelanowe figury wielkości naturalnej, podnoszące portjery, i za pomocą wewnętrznego mechanizmu poruszającego od czasu do czasu oczyma i głową na powitanie przybywających gości.
Co tylko Chiny mają rzadkiego, pięknego i nieznanego w materjach, lakierach, porcelanie, meblach, sprzętach robionych ze złota, srebra lub kości słoniowej, którego trzy bambusowe okna, opatrzone przezroczystemi szybami z ciasta ryżowego, pomalowane ptakami jaskrawej barwy, wychodziły na oranżerję. Gmach ten, utrzymywany w temperaturze umiarkowanej, i zapełniony samemi chińskiemi tudzież japońskiemi drzewami i krzewy, zaraz z początkiem jesieni zakrywany bywał wielkiemi szklanemi oknami, które od dachu sięgały aż do posadzki.
— Czy to nie sen? — wołała pani Bastien, przypatrując się tym wszystkim przedmiotom z ciekawością i zdumieniem — ileż tu jest skarbów wszelkiego rodzaju. Patrzaj, Fryderyku, nie jestże to żywa księga, w której można zgłębiać zwyczaje, obyczaje i dzieje tego szczególnego kraju? Wszakże znajduje się tu nawet zbiór medali, monet, rycin i rękopisów.
— Pomyśl tylko, kochana matko — odpowiedział Fryderyk — ile to pięknych długich wieczorów zimowych możnaby tutaj spędzić, czytając opisy podróży po Chinach i z książką w ręku porównywując te wszystkie przedmioty w naturze.
— Ale, panie — rzekła Marja do pana Dutilleul — przynajmniej ten pawilon, który jest tak piękny, tak zajmujący, musi pan margrabia bardzo często odwiedzać?
— Nie, pani, pan margrabia nie dba wcale o te chińskie graty, on woli polowanie. Nieboszczyk pan margrabia, jego pradziad, kazał dom ten zbudować, dlatego jedynie, że taka wówczas była moda; to był jedyny powód.
Marja nie mogła powstrzymać się od lekkiego i prawie niewidzialnego wzruszenia ramionami, spoglądając z uśmiechem na syna, który w coraz głębszem pogrążał się zamyśleniu.
Następnie, udając się krętą aleją oranżerji, towarzystwo nasze weszło do groty, oświeconej wewnątrz wielkiemi soczewkowatemi i niebieskawemi szybami, które osadzono w jednej ścianie skały; okna te roztaczały w podziemnej, muszlami i koralem wykładanej galerji blade światło, podobne zupełnie do tego, jakie widzieć się daje w głębi morza.
— To teraz zapewne zstępujemy w krainę bóstw wodnych, kochany doktorze? — zapytała pani Bastien wesoło, spuszczając się coraz niżej drogą pochyłą i skalistą — czy nas tu nie przyjmie jaka najada na progach swego wilgotnego państwa?
— Myli się pani bardzo — odpowiedział doktór — ta podziemna galerja, która, jak pani uważa, wysłana jest matami i którą w porze zimowej opalają, prowadzi do zamku; przekona się pani bowiem, że wszystko cośmy widzieli, połączone jest krytemi galerjami, a tym sposobem można nawet w zimie podróżować po rozmaitych częściach świata, nie narażając się wcale ani na zimno ani na słoty.
Rzeczywiście ten podziemny chodnik łączył się krętemi schodami z jednym końcem długiej galerji, którą zwano zbrojownią, a która niegdyś takie miała przeznaczenie.
W środku galerji, na umyślnie urządzonem wzniesieniu, stał całkowicie uzbrojony rycerz, którego wielki drewniany koń wojenny niknął prawie zupełnie pod stalową kapą i fałdzistym obszernym pół żółtym, a pół karmazynowym czaprakiem, na którym znajdowały się bogato haftowane herby i godła wojskowe.
Rynsztunek rycerza, pysznie złotem nabijany, był arcydziełem tego rodzaju wyrobów. Pan inspektor ogrodów, zatrzymawszy się przed nim, powiedział do swoich gości:
— Zbroję, którą tu państwo widzicie, nosił na sobie Raul IV de Pont-Brillant w czasie pierwszej krucjaty; zdaje się, że to jest dostatecznym dowodem, iż szlachectwo pana margrabiego nie wczorajszych sięga czasów.
W tej chwili jakiś mężczyzna otworzył jedne z ciężkich drzwi zbrojowni, i pan Dutilleul rzekł do doktora Dufour:
— Oto, panie doktorze, nadchodzi pan Legris, dozorca sreber zamkowych; jest to mój przyjaciel, któremu teraz państwa poruczę, będzie on tu lepszym przewodnikiem ode mnie.
Poczem pan Dutilleul zbliżył się do starca, mówiąc do niego pocichu:
— Kochany Legris, moi przyjaciele, którzy pragną obejrzeć nasz zamek. Polecam ich panu, i obowiązuję się zarazem wyświadczyć tęż samą przysługę, jeżeli znajomi twoi zechcą kiedy odwiedzić moje cieplarnie.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są także i naszymi, kochany Dutilleul — odpowiedział pan dozorca sreber z przyciskiem; poczem, skinąwszy poufale na doktora i jego towarzystwo, wezwał ich, ażeby się za nim udali do dalszych pokojów, które już liczna służba zupełnie uporządkowała.
Zbyt wiele czasu zajęłoby nam opisywanie wszystkich dziwów wspaniałego przepychu, jakie dół tego zamku, albo raczej pałacu w sobie obejmował, poczynając od bibljoteki, którejby wiele miast pozazdrościło zamkowi, aż do galerji obrazów najznakomitszych mistrzów dawnych i nowych czasów, a której zwiedzający tylko przelotnie przyjrzeć się mogli, ponieważ wyznać musimy, że pan dozorca sreber, pomimo przyrzeczenia danego panu Dutilleul, śpieszył się bardzo, pragnąc jak najprędzej pozbyć się ciekawych gości.
Pierwsze piętro składało się, jak to pan Dufour oznajmił Fryderykowi i jego matce, z mnóstwa komnat, których wewnętrzne urządzenie przypominało czasy od czternastego aż do osiemnastego wieku.
Było to prawdziwe muzeum zupełnie odrębnego charakteru, ze względu na liczne obrazy familijne i wszelkiego rodzaju starożytności, będące niegdyś własnością rozmaitych członków tego znakomitego i dawnego rodu.
W jednem ze skrzydeł pierwszego piętra znajdowały się apartamenta owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant. Panował tu nadzwyczajny zbytek i przepych złoceń, koronek, dawnych nader kosztownych materyj, niesłychana liczba sprzętów i gracików z drzewa różanego, oraz porcelany sewrskiej i saskiej.
Zaledwie goście nasi weszli do tego apartamentu przybył także do niego człowiek jakiś postawy zarozumiałej i ufnej w wielką swoją ważność. Człowiek ten, z czerwoną orderową wstążeczką u surduta, był pan intendent zamku i dóbr przyległych.
Spostrzegłszy trzy obce sobie osoby, pan intendent zmarszczył brwi z pewnem zdziwieniem i wyrazem widocznego niezadowolenia.
— Co tu waćpan robisz? — zapytał swego podwładnego surowym tonem — czemu nie jesteś zajęty swojem srebrem? Kto są ci ludzie?
Na tak nieprzyzwoite słowa, pani Bastien zarumieniła się jak wiśnia; doktór wyprostował się, o ile mu tylko niski jego wzrost dozwolił, a Fryderyk zaczerwienił się także z gniewu, i spojrzawszy na swą matkę, zawołał półgłosem:
— Zuchwalec!
Pani Bastien z pośpiechem schwyciła syna za rękę, wzruszywszy ramionami, wskazała mu pełnem politowania spojrzeniem niegrzecznego intendenta.
— Panie Desmazures — odpowiedział Legris pokornie swemu przełożonemu — są to przyjaciele pana Dutilleul, który mnie prosił, ażebym im pokazał zamek... i... zdaje mi się...
— Ależ to rzecz niepojęta — zawołał intendent, przerywając panu Legris — jakiej w życiu mojem nie widziałem, jabym nic podobnego nie znalazł, nawet u mieszczan z ulicy św. Dyonizego! Żeby zaś tak bez żadnej ceremonji byle kogo wpuszczać do pokoju pani margrabiny.
— Mój panie — odezwał się doktór Dufour głosem pewnym, zbliżając się do intendenta — pani Bastien, syn jej i ja, który jestem lekarzem pana Dutilleul, sądziliśmy, że nie popełnimy żadnej nieprzyzwoitości, i nie popełniliśmy najmniejszej, przyjmując dane nam pozwolenie zwiedzenia zamku. Oglądałem już kilka mieszkań królewskich, mój panie, i uważam za właściwe uwiadomić go, że zawsze z grzecznością przyjmowany w nich byłem przez miejscowych dozorców.
— Być może — odpowiedział intendent sucho — ale udawałeś się pan zapewne do osób, które miały prawo udzielić zezwolenie zwiedzania tych zamków. Gdybyś pan podał mnie prośbę na piśmie, do mnie, intendenta, wyłącznego pana tych miejsc w czasie nieobecności margrabiego, wtedy zobaczyłbym, co na to odpowiedzieć.
— Zatem, pozostaje nam tylko prosić pana intendenta o łaskawe przebaczenie nam tej nieświadomości co do formalności, jakich trzymać się należało — rzekła pani Bastien z szyderskim uśmiechem, ażeby pokazać swemu synowi, jak małe wrażenie czynił na niej człowiek odgrywający tak ważną rolę, a postępujący tak niegrzecznie.
I wzięła Fryderyka pod rękę.
— Gdybym lepiej był obeznany ze zwyczajami administracji pana intendenta — dodał doktór równie ironicznie — pan intendent byłby już dawno otrzymał moją najpokorniejszą prośbę o udzielenie mi, w nieocenionej dobroci swojej, łaskawego zezwolenia na obejrzenie tego zamku.
— Mości panie — zawołał intendent z gniewem — czy to żart?
— Prawie, mój panie — odpowiedział doktor.
Na co intendent uczynił poruszenie, wyrażające gniew i niechęć.
— Ażeby rozmowy naszej nie kończyć żartami, panie intendencie — rzekła pani Bastien, zwracając się do niego — pozwól pan oznajmić sobie z całą uroczystością i powagą, że już nieraz czytałam, iż domy znakomitych panów odznaczają się przedewszystkiem największą grzecznością miejscowej służby.
— Więc cóż stąd, moja pani?
— Oto, zdaje mi się, że pan stara się, aby ten pałac był i pod tym względem wyjątkowym.
Niepodobieństwem byłoby opisać delikatność i ujmującą godność, z jaką Marja Bastien dała zasłużoną naukę intendentowi, który, nie odpowiedziawszy już ani jednego słowa, usta tylko przygryzał z gniewu i upokorzenia.
Poczem, wziąwszy doktora pod rękę, rzekła półgłosem do niego i do Fryderyka:
— Nie powinniśmy się temu dziwić bynajmniej, wszakże wiadomo, że w zaczarowanych zamkach znajdują się nieraz złe duchy, które przecież zawsze są podrzędne. Oddalmy się przeto z tego pięknego miejsca ze wspomnieniem, którego tutejszy zły duch nie zdoła nam zamącić.

W kwadrans po tym wypadku pani Bastien, Fryderyk i doktór opuścił zamek Pont-Brillant.
Pan Dufour, który był wyższy od niegrzeczności tego człowieka, ubolewał tylko nad przykrością, jaką mogła ona sprawić pani Bastien, widząc atoli, jak prędko o tem niemiłem zajściu zapomniała i jak na nie wcale nie zważała, odzyskał wkrótce właściwą sobie wesołość i przypomniał o istnieniu pewnego placka, który wraz z innemi zapasami znajdować się miał w skrzynce jego kabrjolki, to jest skromnej bryczki, którą zostawił na początku alei pod nadzorem małego chłopca.
Znalazłszy po ćwierćgodzinnej jeździe wśród lasu piękną murawę, osłonioną od promieni słońca cieniem kilku ogromnych dębów, trzej przyjaciele zasiedli na niej wesoło i zabrali się do swego obiadu.
Lubo Fryderyk zadawał sobie pewien przymus, zdawał się jednak podzielać radość swej matki i doktora.
Zbyt uważająca, ażeby nie dostrzec, że w synu jej zaszło coś nadzwyczajnego, Marja sądziła, że odgadła przyczynę myśli, któremi zajęty był Fryderyk, i żartowała z niego, że szalona zarozumiałość podobnego człowieka mogła go tak mocno urazić.
— Wiesz, mój piękny Cydzie, mój dzielny rycerzu — odezwała się wesoło do syna, całując go z tkliwością — zachowaj swój gniew i swój oręż dla innego, godnego ciebie przeciwnika. Wszakże doktór i ja daliśmy już wyborną naukę temu nieokrzesanemu służalcowi. Teraz myślmy tylko o tem, ażeby dzień dzisiejszy wesoło zakończyć. Zresztą za wszystko wynagrodzeni jesteśmy tą przyjemnością, która długo towarzyszyć nam będzie we wszystkich naszych rozmowach o wszelkiego rodzaju skarbach i cudach, któreśmy dzisiaj widzieli.
Poczem młoda matka dodała wesoło:
— Słuchajno, Fryderyku...
— Co takiego, moja matko?
— Nie zapomnij jutro powiedzieć staremu papie Andrzejowi, naszemu panu inspektorowi zakładów ogrodniczych w gołem polu, ażeby nam przygotował piękny bukiet z konwalji i dzikich fiołków, słowem z najrzadszych kwiatów, jakie tylko znajdzie w lesie i na polu — Dobrze, kochana matko — odpowiedział Fryderyk z uśmiechem.
— Pamiętaj także — dodała Marja — polecić naszemu koniuszemu, ażeby po obiedzie zaprzągł naszego czcigodnego siwka. Zdaje mi się bowiem, ze najstosowniej będzie jego wybrać, a to dla ważnych powodów, to jest: że nie mamy innego; pojedziemy bowiem do miasta kupić płótna na potrzeby domowe.
— Ja zaś, moja wesoła pani — zawołał doktór, mając usta napełnione plackiem — ja dowiodę pani, że wasza stara Małgorzata, wasz naczelny kuchmistrz, upiekł placek.... ale to prawdziwie placek...
Poczciwy doktór nie mógł już dokończyć, gdyż dusił się prawie ze śmiechu.

Z tego powodu powstała nowa wesołość i śmiechy bez końca, a Fryderyk dokładał wszelkich starań, ażeby podzielać swawolę matki i doktora.

V.

Upłynęło już kilka dni od czasu odwiedzin pani Bastien i jej syna w zamku Pont-Brillant.
Dawniej Fryderyk nigdy nie opuszczał domu swej matki, wyjąwszy kiedy się udawał do ludzi, równie ubogich jak oni, dlatego, z początku, był jakby olśniony widokiem zbytku zamkowego, i tego królewskiego a tak nowego dla niego przepychu.
Lecz kiedy młodzieniec nazajutrz obudził się w swojej maleńkiej izdebce, wydawała mu się ona smutną i pustą; kiedy następnie według zwyczaju swojego poszedł uściskać swą matkę w jej pokoju, mimowolnie zaczął porównywać wyszukane i wspaniałe ozdoby pokojów starej margrabiny de Pont-Brillant z ubogiem mieszkaniem matki i uczuł jakiś smutek w duszy.
Przypadek uczynił to wrażenie jeszcze boleśniejszem dla Fryderyka.
Kiedy przybył do pokoju pani Bastien, młoda kobieta otoczona poranną świeżością swojej zachwycającej piękności, plotła długie ciemne włosy przed lakierowanym stołem, pokrytem śnieżnej białości obrusem, nad którym wisiało niewielkie w czarnych ramach zwierciadło.
Fryderyk pomyślał wtedy o jedwabiach, koronkach i złocie, które tak wspaniale zdobiły świetną toaletę owdowiałej margrabiny de Pont-Brillant i po raz pierwszy poczuł ostre żądło zazdrości.
— Nie zdaje się — pomyślał — ten wspaniały, ten przepyszny buduar, który w zamku widziałem, być raczej przeznaczonym dla powabnej młodej kobiety, jaką jest moja matka, aniżeli dla tej osiemdziesięcio-letniej margrabiny, która w swojej śmiesznej kokieterji znajduje jeszcze upodobanie przyglądać się swojej wyżółkłej i pomarszczonej twarzy w tem kosztownem zwierciadle, otoczonem złotemi ramami, koronką i jedwabiem?
Zatopiony w swoich myślach i zdjęty jakimś nieokreślonym smutkiem, Fryderyk udał się następnie do ogrodu.
Ranek był prześliczny, pod błogiemi promieniami czerwcowego słońca, jaśniały obfite krople rosy, wiszące na listkach różnobarwnych kwiatów, jak kryształowe perły. Dawniej, ileż to razy młodzieniec zachwycał się w towarzystwie swej matki przepychem i wonią róży, podziwiając z nieopisaną rozkoszą we wszystkich szczegółach nieocenione skarby jej barwy, piękności i zapachu; srebrzyste tło astrów, mieniący się aksamitny puszek bratków, lekkie podobne do gron kwiaty różowej akacji lub hebanu, słowem wszystko, aż do stepowego wrzosu i mchu leśnego, wszystko wzbudzało dawniej podziw i uwielbienie Fryderyka; tego zaś poranku zwracał na te pospolite, ale miłe dla oka kwiaty i rośliny tylko roztargnioną, prawie pogardliwą uwagę.
Myślał bowiem o tych rzadkich i wspaniałych podzwrotnikowych roślinach, któremi były napełnione cieplarnie zamku.
Nawet ten las odwieczny, który tak miłego użyczał cienia, i który świergotaniem i śpiewem ptaków zdawał się odpowiadać szmerowi małej kaskady i strumyka, nawet ten las został wzgardzony. Cóż znaczyło te kilkadziesiąt stuletnich dębów i ten srebrny strumyczek w porównaniu z obszernym parkiem w Pont-Brillant? Coraz smutniejszy i coraz więcej zamyślony, Fryderyk stanął nareszcie na brzegu lasku.
Z uciśnionem sercem obejrzał się machinalnie dokoła.. Nagle zerwał się z miejsca i odwrócił się w przeciwną stronę.
Spostrzegł on zamek Pont-Brillant, wznoszący się na krańcu widnokręgu nad odwiecznym lasem, który wschodzące słońce oblało złotem światłem.
Unikając tego widoku, Fryderyk pośpieszył w głąb lasku, jak gdyby chciał oczom swoim dać wytchnąć po olśnieniu, jakiego dopiero co doznały; ale niestety, pomimo, że odwracał cielesne oczy od tego świetnego zjawiska, zbyt wierna atoli pamięć przedstawiała ustawicznie nieszczęśliwemu młodzieńcowi wszystkie cuda piękności, i doprowadzała go na nieszczęście do czynienia nowych i bolesnych porównań, które niewinne rozkosze jego przeszłości, mające aż dotąd dla niego tak zachwycający urok, skazić i jednę po drugiej zatruć musiały.
Przechodząc później koło nawpół otwartych drzwi stajni, gdzie stał stary koń, niepełniący już żadnej służby i którego czasami tylko zaprzęgano do krytej bryczki, skromnego ekwipażu pani Bastien, usłyszał jego rżenie; stare, poczciwe stworzenie przyzwyczajone było dostawać co rano od swego pana kilka skórek chleba, dlatego też i teraz wytknęło w połowie przez uchylone drzwi swą wielką pod kudłatą grzywą ukrytą głowę, i z radosnem rżeniem zdawało się dopominać swój codzienny przysmak.
Naprawiając swoje zapomnienie, Fryderyk urwał garść świeżej trawy i podał ją swemu wysłużonemu koniowi, głaszcząc jego grubą i niekształtną szyję; ale w tej chwili przypomniał sobie owe piękne wierzchowce i bieguny, które widział w zamku; uśmiechnął się tylko z wyrazem gorzkiego politowania i odszedł śpiesznie od swego starego siwka, który zdziwiony i przegryzając jeszcze trawę w zębach, długiem i pojętnem spojrzeniem spoglądał za swym panem.
Następnie zbliżyła się do niego podeszła ułomna kobieta, której Fryderyk co tydzień w braku pieniędzy dawał nieco chleba i owoców.
— Oto macie, moja matko — rzekł podając jej zwykłą jałmużnę — chciałbym chętnie hojniej was opatrzyć, ale ani moja matka, ani ja nie mamy pieniędzy.
— Pomimo tego, pan jest bardzo łaskawy, panie Bastien — odpowiedziała żebraczka — ale nie długo będę już potrzebowała naprzykrzać się panu.
— Jakto?
— Wszakże to już wkrótce pan margrabia ma przyjechać do zamku, tacy wielcy panowie rozdają niekiedy znaczną jałmużnę w pieniądzach, spodziewam się zatem, że i mnie moja cząstka nie ominie. Niechaj pana Bóg błogosławi, panie Bastien.
Po raz pierwszy Fryderyk zawstydził się swojej skromnej jałmużny, którą dotąd z taką podawał słodką radością; a kiedy go później inny żebrak prosił o podobneż wsparcie, odpowiedział mu surowym głosem:
— Szydzilibyście z mojej jałmużny, udajcie się lepiej do pana margrabiego... przecież on opatruje całą okolicę! A zresztą, on taki bogaty!
Syn pani Bastien wychowany był w skromnym, prawie ubogim stanie średnim; atoli rzadki takt i wrodzona delikatność młodej matki musiały nadać prostocie otaczających go przedmiotów szczególną barwę powabu i piękności, a to jedynie za pomocą tysiąca drobnostek, które razem wzięte tworzą tak zajmującą całość. Tym sposobem kilka gałązek wrzosu poprzeplatanych kwiatami polnemi i ułożonych z gustem, mogą stanowić bardzo piękną ozdobę... Ale czyliż ta biegła ręka, która tak szczęśliwie umie korzystać z Flory wiejskiej, miałaby być mniej zręczną w ułożeniu kolorów rzadkiego i wspaniałego bukietu? Nie, pewnie nie.
Poczucie wdzięku i piękności, które się kształci wychowaniem, przyzwyczajeniem i uprawą sztuk pięknych, umożliwiło Fryderykowi ocenienie wszystkich świetności i przepychów zamku Pont-Brillant; ale i ono niestety, obudziło w nim zazdrość.
Gdyby Fryderyk pozostał był dotąd w sferze zwyczajnej, otoczony przedmiotami więcej odrażającemi, to przy życiu uciążliwszem, jako człowiek niewykształcony, byłby się tylko dziwił przepychowi, widzianemu w zamku, ale nie zostałby nim tak oczarowany; pewno nie byłby na niego zwrócił swej zazdrosnej uwagi, ponieważ wszystkie wznioślejsze przyjemności, jakich bogactwo udzielić może, byłyby mu nieznane.
Nakoniec, czuł także Fryderyk, że jego wychowanie, serce, rozum i obyczaje stawiały go na równi z młodym margrabią, że może tyleż posiadał piękności i wdzięku, co tamten, a tylko urodzeniem i bogactwem niższy był od niego; ale pomimo tego, tem więcej zazdrościł mu tych korzyści, któremi sam tylko przypadek rozporządza.
Bezustannie zajęta swoim synem, pani Bastien dostrzegła zmianę, jaka w duszy jego zaszła, a którą objawiał częstem oddawaniem się tak nowemu dla niego smutkowi. Skromny ogródek nie brzmiał już jak dawniej tym radosnym śmiechem, jaki żywe i krzykliwe zabawy, w których młoda matka zawsze miewała udział, dawniej wywoływały.
Po skończonej pracy, Fryderyk w chwilach wypoczynku zajmował się więcej czytaniem; nieraz jednak pani Bastien widziała, że jej syn, z głową opartą na ręku, więcej, niż kwadrans w jedną i tęż samą wpatrywał się stronicę.
Wtedy Marja, powodowana coraz żywszym niepokojem, mówiła do swego syna:
— Moje dziecię, uważam, że jesteś smutny, zamyślony i milczący... Nie jesteś już tak wesoły jak dawniej.
Fryderyk uśmiechnął się na to z pewnym przymusem i odpowiadał:
— Kochana matko, niekiedy, równie jak ty sama, jestem zdziwiony, że umysł mój tak poważny przybiera kierunek... ale nie można się temu dziwić... nie jestem już dzieckiem... rozum zaczyna przychodzić do głowy.
Fryderyk, który dawniej zawsze mówił prawdę, teraz już zaczynał kłamać.
Dotąd, będąc dzieckiem, a następnie młodzieńcem, wszystkie swoje błędy szczerze wyznawał matce, która była powiernicą wszystkich jego uczuć... lecz na samą myśl, ażeby jej miał wyjawić gorzkie uczucia, jakie obudziły w nim odwiedziny w zamku Pont-Brillant, albo żeby je sama odgadła, Fryderyk doznawał jakiegoś dotkliwego wstydu, jakiejś nadzwyczajnej trwogi. Widząc zaś nadto dobrze, jak go matka ubóstwiała, tem więcej się lękał, ażeby czegoś nie stracił w jej opinji i nie wahałby się zapewne wyznać największego nawet błędu, gdyby ten był skutkiem uwiedzenia, ale wołałby raczej umrzeć, niż wyjawić udręczenia zazdrości; wystrzegając się zatem z obawy zasmucenia swej matki, używał dotąd wszystkich sił, całego uporu swego stałego charakteru i wszystkich środków umysłu, ażeby ukryć starannie tę bolesną ranę, która już zaczynała mu dolegać; lecz daremna byłaby wszelka jego praca w celu utajenia swych uczuć, przed przenikliwem okiem kochającej matki, gdyby Marja nie została w błąd wprowadzoną, a zarazem uspokojoną przez doktora Dufour.
— Niech się pani wcale nie troszczy — mówił z najszczerszem przekonaniem doktór, któremu zwierzyła swój niepokój — Fryderyk pozostaje pod wpływem krytycznej epoki, w jakiej się obecnie znajduje... Ostatnie chwile wzrostu i zbliżający się wiek męski, wywołuje często nagłą i uderzającą zmianę w charakterze młodzieńców; najotwartsi i najweselsi stają się ponurymi i skrytymi; doznają oni jakiejś nieopisanej trwogi, niepojętego smutku, ulegają koniecznej potrzebie oddania się własnym myślom i szukają samotności... Powtarzam zatem, niech się pani nie trwoży bynajmniej tem zjawiskiem, które wprawdzie jest dosyć dziwne... Przedewszystkiem, niech pani wcale nie okazuje, jakobyś tę zmianę, która cię w synu twoim zadziwia, spostrzegła; niepokoiłoby go to; zostawmy to wszystko czasowi: przesilenie, które zresztą jest nieodzowne, dosięgnie swej mety i zobaczy pani, że Fryderyk odzyska dawną wesołość, tylko głos jego zmężnieje i stanie się dźwięczniejszy. Niech pani będzie spokojna, ja ręczę za wszystko.
Omyłka doktora tem łatwiej usprawiedliwić się daje, że symptomaty, które tak zatrważały matkę, bardzo były podobne do tych, jakie się w wielu chłopcach objawiają, kiedy ci przechodzą do wieku męskiego.
Pani Bastien zaś tem więcej ufać musiała takiemu tłumaczeniu, że prawdziwej przyczyny, która zrządziła taką zmianę w jej synu, nie domyślała się bynajmniej.
Wszakże przemiana ta nie okazała się zaraz bezpośrednio po zwiedzeniu zamku; przeciwnie, odbyła się ona powoli, prawie nieznacznie, a z dniem, w którym panu Bastien zaczęła się niepokoić, upłynęło już przeszło miesiąc czasu od owej wycieczki do Pont-Brillant; zatem pomiędzy tą przechadzką a ponurym smutkiem Fryderyka, nie zdawał się zachodzić żaden związek, zwłaszcza, że i młodzieniec czynił wszelkie usiłowania, ażeby ukryć swoją tajemnicę.
Zresztą jakże mogła pani Bastien przypuszczać, ażeby jej syn, którego sama wychowała, którego charakter był tak wzniosły, tak szlachetny, mógł ulec zazdrości?
Uspokojona przez pana Dufour, w którym pokładała zupełne zaufanie, śledząc rozmaite zmiany stanu swego syna z macierzyńską troskliwością, starannie ukrywała przed nim obawę, jaką nią miotała, kiedy go widziała tak zmienionym, i z rezygnacją oczekiwała jego uleczenia.
Usprawiedliwione w ten sposób mylne przekonanie doktora Dufour, które teraz podzielała i pani Bastien, pociągnęło za sobą bardzo smutne skutki.
Uwolniony od ustawicznych badań i przenikliwej troskliwości swej matki, Fryderyk mógł się już na ślepo oddać potokowi, który go z sobą porywał.
Nieszczęśliwy młodzieniec chciał jeszcze szukać roztargnienia w nauce, ale i nauka stała mu się wkrótce nieznośną... jego umysł w inną zwrócony był stronę... a zresztą on myślał sobie w duszy:
— Czegokolwiek się nauczę, jakiekolwiek będą moje wiadomości, z tem wszystkiem zawsze będę tylko Fryderykiem Bastien, nędznym pół-chłopem, który już naprzód skazany jest na życie ubogie i nieznaczące... kiedy tymczasem ten młody margrabia chlubi się blaskiem znakomitego imienia, słynnego już od wieków, chociaż sam w niczem się do tego nie przyczynił.
Nakoniec Fryderyk przywołał sobie na pamięć rozmaite przedmioty z zamku Pont-Brillant, przypominające czasy rycerskie, zbrojownię, obrazy familijne, broń, słowem wszystkie dowody, przemawiające za historycznem znaczeniem i historyczną sławą tego starożytnego i potężnego rodu; wtedy nieszczęsny młodzian, boleśnie upokorzony swojem niskiem urodzeniem, po raz pierwszy w życiu upadł pod ciężarem smutnego zniechęcenia.

— Dlaczegóż — myślał w duchu — ten młody margrabia, który już jest przesycony otaczającym go zbytkiem, który nie dba o niego wcale, dlaczego on posiada te skarby wszelkiego rodzaju, z których tysiączna część, moją matkę, mnie i tylu innych ludzi uczyniłaby szczęśliwymi? dlaczego i jakiem prawem ten młody człowiek posiada ten cały przepych? Czy zarobił na niego własną pracą?... Nie, nie. Ażeby wszystkiego używać, ażeby zaspokoić każde pragnienie, tyle sobie tylko zadał pracy, że przyszedł na świat. Dlaczegóż jemu wszystko, nie innym? Dlaczego tam tyle zbytku, kiedy tu moja matka jest zniewoloną ważyć każdy kawałek chleba, z którego chce uczynić jałmużnę biednemu?
Te tak gorzkie, tak bolesne spostrzeżenia, jakie Fryderyk czynił nad ogromną nierównością położenia ludzi, ciągle podniecały jego zazdrość, zwiększały jej truciznę, podnosiły ją prawie do nienawiści, i skutkiem nowych wypadków miały się jeszcze głębiej w sercu jego wkorzenić.

VI.

Pierwszy okres zazdrości, której Fryderyk uległ, był, że tak powiemy, natury biernej.
Drugi, przeciwnie, był już natury czynnej.
Niepodobieństwem było opisać, co on teraz cierpiał. Wzrok jego zwracał się prawie zawsze do zamku, w którąkolwiek zwrócił się stronę, ponieważ starożytne gmachy jego wszędzie i zdaleka były widziane. Im więcej Fryderyk czuł niebezpieczne postępy swojej choroby, tem więcej także uznawał konieczność tajenia jej przed swą matką, albowiem w rozpaczy swojej był przekonany, że takie boleści tylko na wzgardę i niechęć zasługują, i że nawet własna matka nie powinna mieć dla nich litości.
Każda choroba duszy działa także i na ciało.
Zdrowie Fryderyka zaczęło niknąć, stracił sen i apetyt. On, dawniej tak żywy, tak czynny, teraz czuł wyraźną niechęć do każdej przechadzki; ażeby go wyrwać z milczącego zamyślenia lub samotnych marzeń, trzeba było nieraz natarczywych i najdelikatniejszych próśb jego matki.
Biedna matka! ileż i ona cierpiała, ale cierpiała w cichości i starając się zawsze uśmiechać, z obawy, ażeby jej syn nie zatrwożył się swoim własnym stanem; nie straciła przecież odwagi, i z niepokojem i niecierpliwą nadzieją oczekiwała końca tego przesilenia, którego przyczynę jej wytłumaczył doktór Dufour.
Ale niestety! jak długiem, jak bolesnem zdawało się młodej matce takie czekanie! jaka zmiana! jakie przeciwieństwo! Po tem, niedawno jeszcze tak uroczem życiu, które pędziła z ubóstwianym synem, po tych przyjemnych pracach naukowych, po tych swawolnych, wesołych zabawach, po tych rozmowach, pełnych tkliwej miłości, pełnych zaufania i rozkoszy, teraz nastąpiły tak smutne, przykre i milczące chwile.
Pewnego dnia, było to w początku października, kiedy mgliste niebo zapowiadało już ostatnie pogodne chwile jesieni, pani Bastien i jej syn znajdowali się w pracowni, nie weseli i swobodnie rozmawiający jak dawniej, lecz milczący i smutni oboje.
Blady, z głową opartą na ręku, Fryderyk pochylony nad stołem, pisał coś powoli w leżącym przed nim kajecie.
Niedaleko od niego siedziała pani Bastien pozornie zajęta haftowaniem; lecz nie poruszała igłą, będąc wszakże gotową za najmniejszem poruszeniem młodzieńca zatrudnić się na nowo rozpoczętą pracą.
Łzy, z trudnością tylko tłumione, błyszczały w oczach Marji, gdyż boleśnie była wzruszona smutnym wyrazem twarzy swego syna, przypominała ona sobie, jak niedawno jeszcze temu przy tymże samym stole praca wspólna, wesołe, rozkoszne dla niej i dla Fryderyka stanowiła chwile; porównywała właśnie pilność i gorliwość, jaką dawniej okazywał w swoich pracach, z tą opieszałością i zniechęceniem, które obecnie w nim dostrzegła; widziała bowiem, że pióro wypadało z ręki Fryderyka, i że oblicze jego wyrażało nadzwyczajne znużenie i niechęć.
Nareszcie, stłumiwszy wyrywające się mimowolnie westchnienie, młodzieniec zakrył twarz rękami i przez kilka minut pozostał w głębokiem zamyśleniu.
Jego matka nie spuściła go ani na chwilę z oka, ale jakże wielkie było jej zadziwienie, gdy ujrzała, że jej syn podniósł głowę, z oczyma w których jaśniał jakiś dziki blask, z zarumienionem lekko obliczem, z szyderczym uśmiechem na ustach, porwał skwapliwie za pióro i z gorączkowym pośpiechem zaczął coś pisać w leżącym przed nim zeszycie.
W tej chwili Fryderyk nie był wcale podobny do siebie. Przed kilku minutami jeszcze smutny i bezsilny, teraz zdawał się być pełen życia i zapału; widać było jak zdania tłoczyły mu się do pióra, które nie mogło nadążyć szybkości polotu jego ducha, albowiem silne drgania jego ciała, i żywe poruszenia lekko tupiącej nogi zdradzały jawną niecierpliwość.
Niedawno przed tem Fryderyk wyznał matce odrazę swoją dla wszelkiej systematycznej pracy i zupełną nieudolność; ledwie czasami tylko próbował rozwiązać jakie zadanie, a i to jedynie dla zadosyć uczynienia żądaniu matki; lecz i wtedy daremnie natężał swoją tak bujną, tak obfitą wyobraźnię... daremnie wysilał swą pamięć, której wczesne rozwinięcie dawniej wprawiało wszystkich w podziw.
— Nie wiem, co mi jest — mówił wtedy Fryderyk głosem smutnym i bolesnym — zdaje mi się, jakgdyby jakaś mgła zaległa mój umysł; przebacz mi, kochana matko, to nie moja wina.
I pani Bastien wymyślała wówczas tysiące powodów, ażeby Fryderyka usprawiedliwić i podnieść w jego własnych oczach.
Dlatego to w dniu, o którym mówimy, młoda matka zamierzała już oderwać Fryderyka od jego pracy; ale jakże wielkie było jej zdumienie, gdy ujrzała go po raz pierwszy od dawnego czasu piszącego z takim zapałem i gorliwością.
W tym nagłym powrocie do dawnych jego zwyczajów, widziała młoda matka pierwszy symptom zbliżającego się już do końca przesilenia, które opanowało jej syna; zapewne to już zaczynała rozchodzić się owa ciemna mgła, która otaczała jego umysł.
Wiedziona najgorętszem pragnieniem dowiedzenia się, czy ją ta nadzieja nie myliła, pani Bastien podniosła się z krzesła, i korzystając z chwili, kiedy jej syn pisał z taką skwapliwością, pocichu i na palcach zbliżyła się do niego. Następnie z bijącem z radości sercem, oparłszy obie ręce na ramionach Fryderyka, pocałowała go w głowę i pochyliła się, ażeby przeczytać co napisał.
Młodzieniec zerwał się z pewnem przerażeniem, zamknął z pośpiechem swój kajet i zwracając się z niecierpliwością, a prawie nawet z rozdrażnieniem ku swej matce, zawołał:
— Jakaż to ciekawość, moja matko!
Poczem wyrwał z zeszytu wszystkie karty, które już zapisał, podarł je na drobne kawałki, pogniótł i wrzucił do komina, gdzie wkrótce stały się pastwą płomieni.
Zdumiona do najwyższego stopnia, pani Bastien, przejęta boleścią, pozostała przez chwilę niema i osłupiała; a porównawszy teraźniejsze jego nieprzyzwoite obejście z dawną szczerą uprzejmością zalała się gorzkiemi łzami.
Pierwszy to raz w życiu swojem Fryderyk zranił jej serce.
Ujrzawszy swą matkę we łzach, Fryderyk, przejęty żalem, rzucił jej się na szyję, i płacząc z rozrzewnienia, obsypywał ją tysiącznemi pieszczotami.
— O! przebacz, kochana matko, przebacz mi!
Na te słowa, które pochodziły z głębi jego serca, na ten odgłos, będący wyrazem najgłębszego, najszczerszego żalu, pani Bastien zaczęła sama sobie czynić wyrzuty z powodu tego bolesnego uczucia, któremu pozwoliła się unieść, a nawet i z powodu łez swoich; nie powinnaż ona była zastanowić się nad jego chorobliwym stanem, który był przyczyną jego tak gwałtownego postępku, a którego teraz tak gorzko żałował?
Teraz więc młoda matka zaczęła wzajemnie syna swego okrywać pieszczotami i gorącemi pocałunkami, prosząc go znowu ze swej strony o przebaczenie.
— Biedne dziecię — mówiła do niego — ty chory jesteś, boleść drażni twoje nerwy. Niesłusznie postąpiłam, zasmucając się tą mimowolną niecierpliwością, w której serce twoje żadnego nie miało udziału.
— Nie... o! nie, droga matko... przysięgam ci...
— Wszakże ja ci wierzę, uspokój się tylko; mogłażbym wątpić o tobie, mój Fryderyku?
— Widzisz, moja matko, ja podarłem te kartki — odpowiedział Fryderyk z pewnem pomieszaniem, albowiem nieprawdę mówił — podarłem te kartki... bo... bo... nie byłem z nich zadowolony. To com napisał, gorsze jeszcze było, niż wszystko, cokolwiek zrobiłem od czasu mojej choroby... to niepojęte dla mnie zniechęcenie... ten brak siły...
— A ja, mój synu, widząc cię pierwszy raz od tak dawnego czasu piszącego tak gorliwie, ucieszyłam się tak, żem się nie mogła oprzeć chęci przeczytania tego, coś tak szybko napisał. Ale przestańmy mówić o tem, Fryderyku; przekonana tylko jestem, że zbyt surowo postąpiłeś względem siebie.
— Nie, zapewniam cię...
— Wierzę ci, a ponieważ cię już praca zmęczyła, może przejdziemy się trochę?
— Kochana matko — odpowiedział Fryderyk niechętnie — na dworze tak ponuro!... Patrzaj, jak się niebo zachmurza!
— Ale pójdźże, mój ty próżniaku kochany — rzekła pani Bastien ze słodkim uśmiechem — alboż to dla nas może być kiedy niepogoda? czyliż to mgła jesienna, śnieg zimowy nie mają także swojego powabu? czyliż to nie jesteśmy zwyczajni, oboje, ręka pod rękę urągać mrozom i zimnu? nabierz odwagi i pójdź! Ta przechadzka będzie dla ciebie bardzo pożyteczną. Jużeśmy od dwóch dni wcale nie wychodzili, to wstyd doprawdy! my, cośmy dawniej robili tak dalekie wycieczki!
— Proszę cię, zostaw mnie w domu — odpowiadał Fryderyk, poddając się swojemu osłabieniu i niechęci — ja nie mam siły ani jednego kroku postąpić.
— Właśnie też pragnę pokonać tę twoją ociężałość. Pójdź mój biedny, kochany, leniwy chłopcze, tylko trochę odwagi, udamy się do stawu, może mnie przewieziesz w naszem czółnie. Ten ruch, ta praca wiosłem, którą tak bardzo lubisz, będzie dla ciebie bardzo zdrową.
— Zabraknie mi potrzebnej do tego siły, kochana matko.
— Albo, wiesz co, drwale mówili dzisiaj Andrzejowi, że widzieli duże stado czajek; weź twoją fuzję, pójdziemy w zarośla Sablonniere, zabawi to nas oboje; tyś taki zręczny, żem się nigdy nie obawiała, widząc cię z bronią w ręku.
— Zapewniam cię, że nie znajduję najmniejszej przyjemności w polowaniu.
— A dawniej lubiłeś je tak bardzo!
— Już teraz niczego nie lubię — szeptał prawie mimowolnie Fryderyk głosem nadzwyczajnie żałosnym i gorzkim.
Młoda niewiasta czuła, że łzy znowu cisnęły jej się do oczu.
Fryderyk, domyślając się obawy matki, zawołał:
— O! ciebie, ciebie, zawsze jeszcze kocham. Wszakże wiesz o tem.
— Tak, wiem, czuję to... ale ty nie wiesz jak bolesnym głosem wypowiedziałeś: Już teraz nic nie lubię!
Poczem Marja dodała z uśmiechem i starając się ułagodzić pierwsze swoje słowa, ażeby nie trapić swego syna:
— Doprawdy, nie wiem, co mi jest dzisiaj, ale ja sama jestem smutną, i... ciebie także przy każdej okoliczności zasmucam... Otóż ty znowu płaczesz, moje dziecię... moje biedne dziecię!
— Zostaw mnie, kochana matko, zostaw... jużem dawno nie płakał, a zdaje mi się, że mi to przyniesie jaką ulgę.
Młodzieniec pozostał na krześle, matka uklękła przed nim, i milcząc ocierała jego łzy.
Powiedział on prawdę... te łzy ulżyły mu znacznie. Jego biedne, goryczą przepełnione serce uspokoiło się nieco, i kiedy Fryderyk, wzniósłszy swoje łzami zwilżone oczy ku niebu, spojrzał potem na powabne oblicze swojej matki, która ciągle przed nim klęczała, dostrzegł w jej anielskich rysach boleść tak rozrzewniającą, dobroć tak wielką, że, ujęty tym wyrazem niebiańskiej miłości, na chwilę powziął zamiar wyznać Marji te nieszczęsne uczucia, które go trawiły.
— Tak jest, tak — myślał w duszy — bezzasadnie obawiałem się jej pogardy lub gniewu... W jej anielskiej dobroci znajdę tylko litość, pobłażanie, wsparcie i pociechę.
Na samą myśl o wykonaniu tego zamiaru, Fryderyk czuł już pewną ulgę.
Ten promyk nadziei wskrzesił jego odwagę i po chwili milczenia, powiedział do pani Bastien, która ciągle wpatrywała się w niego:
— Moja matko, chciałaś wyjść ze mną na przechadzkę... zdaje mi się, że miałaś słuszność... świeże powietrze orzeźwi mnie zapewne.
To postanowienie, te łzy, które jej syn wylewał przed chwilą, to rozrzewnienie, które rozpostarło się na jego zasmuconej twarzy, wszystko to, było pomyślną wróżbą w oczach pani Bastien; spiesznie zatem wzięła kapelusz, i lekką jedwabną mantylę, a w chwilę potem oboje znajdowali się już w polu, gdzie Fryderyk, zgodnie z życzeniem swej matki opierał się na jej ramieniu.
Jak się to powszechnie zwykło dziać, kiedy kto ma zamiar uczynić jakie przykre wyznanie, tak też i tutaj się stało; młodzieniec ciągle odkładał stanowczą chwilę na później; a wtedy znowu z trudnością mu przychodziło zwrócić rozmowę do dręczącego jego umysł przedmiotu, tem więcej, że nie wiedział wcale jakim sposobem usprawiedliwić się przed matką, iż się tak długo przed nią ukrywał... Z drugiej strony, zdawało mu się, że podobna rozmowa, gdyby byli zostali w domu, łatwo mogła być przerwana przez kogo obcego, i że podczas długiej samotnej przechadzki w polu, prędzej znajdzie jaką przyjazną sposobność pozbycia się swojej tajemnicy.
Na szczęście, mglisty, i pochmurny jeszcze niedawno dzień wypogodził się powoli, skutkiem czego natura ożywiona jasnem słońcem jesiennem, przybrała weselszą postać.
— Możnaby myśleć, mój Fryderyku — rzekła pani Bastien, pragnąc rozweselić swego syna — możnaby myśleć, że to promienne słońce dlatego jedynie wybiega z chmur, ażeby cię powitać jak przyjaciela, którego już dawno nie widziało. A potem, patrzajno, jak ono ozdabia całą naturę.
— Gdzie, kochana matko?
— Czy nie widzisz, jak ono złotemi swojemi promieniami pieści się z tym starym jałowcem, stojącym pod lasem... Przypominasz go sobie?
Fryderyk ze zdziwieniem spojrzał na swą matkę, i potrząsnął głową na znak przeczenia.
— Jakto?... zapomniałeś? że tego lata całe dwa dni przepędziłam pod cieniem tego starego drzewa, kiedyś ty karczował w zastępstwie owego biednego wyrobnika.
— Ah!... prawda... przypominam sobie — rzekł Fryderyk z pośpiechem.
Na to wspomnienie szlachetnego czynu poczuł pewną ulgę; myśl o smutnem wyznaniu, jakie miał uczynić matce, wydawała mu się mniej przykrą.
I wewnętrzne zadowolenie odbiło się także widocznie w jego rysach, że pani Bastien zawołała:
— Jakże, czym nie postąpiła słusznie, namawiając cię na tę przechadzkę... Twoje oblicze zdaje mi się być mniej cierpiącem, możnaby powiedzieć, że odżywasz w tem miłem i ciepłem powietrzu; i jestem przekonana, że ci już teraz daleko lepiej.
— Tak jest, kochana matko.
— O mój Boże! mój Boże! — zawołała pani Bastien, składając ręce jakby do modlitwy — jakie szczęście, jeżeliby to miał być koniec twojej słabości, mój drogi Fryderyku!
W chwili, kiedy młoda niewiasta złożyła ręce, zsunęła się z jej ramion lekka jedwabna mantyla, która je pokrywała; lecz Marja wcale tego nie spostrzegła.
Fryderyk także nie zauważył tego, i odpowiedział:
— Nie wiem, czy słusznie, kochana matko, ale i ja także mam nadzieję, że to już będzie koniec moich cierpień.
— O! jeżeli i ty masz nadzieję, tośmy już ocaleni! — zawołała Marja radośnie. — Wszakże to pan Dufour mówił... że ta dziwna i przykra słabość, będąca skutkiem zbyt szybkiego wzrostu czasami znika równie szybko i niespodzianie jak powstała; człowiek budzi się z niej, jak ze snu nieprzyjemnego, a zdrowie powraca jakby wywołane siłą czarodziejską.
— Sen!... — zawołał Fryderyk, spoglądając na swą matkę z nieopisanym wyrazem — tak, masz, słuszność, droga matko! to był przykry sen.
— Moje dziecię, co ci jest? Zdajesz się być wzruszony... ale wzruszenie to jest przyjemne, nieprawdaż?... o! ja to widzę.
— Tak, jest ono przyjemne, bardzo przyjemne, gdybyś ty wiedziała...
Fryderyk nie mógł dokończyć.
Zbliżający się tętent, który Marja i syn jej, zajęci rozmową, dopiero teraz dosłyszeli, skłonił ją do obejrzenia się poza siebie.
O kilkanaście kroków ujrzeli jakiegoś jeźdźca, zbliżającego się ku nim, który trzymał w ręku mantylę pani Bastien.
Jeździec wstrzymał nareszcie swego konia, którego jadący za nim służący uchwycił za cugle, lekko zeskoczył z niego i zbliżył się do młodej kobiety; w jednej ręce trzymał on kapelusz, w drugiej jej mantylę. Z uszanowaniem ukłonił się pani Bastien, i rzekł do niej tonem ujmującej grzeczności:
— Widziałem zdaleka jak ta mantyla spadła z ramion pani... i czuję się prawdziwie szczęśliwym, że mogę ją pani odnieść.
Poczem ukłonił się powtórnie, i był tak delikatny, że nie chciał czekać na dziękczynienia pani Bastien, ale powrócił do swego wierzchowca, wskoczył na niego, i w chwili, kiedy miał przejeżdżać obok pani Bastien, zwrócił go w przeciwną stronę, zapewne powodowany troskliwą grzecznością, ażeby młodej kobiety nie przestraszyć zbytnią bliskością bystrego rumaka, a następnie wymijając ją, ukłonił się po raz ostatni, i ruszył w dalszą drogę.
Jeździec ten, mogący być w wieku Fryderyka, obok powierzchowności pięknej i ujmującego obejścia, okazał grzeczność tak uprzejmą, że pani Bastien, ścigając go wzrokiem rzekła do syna tonem szczerego przekonania:
— Doprawdy, jakiż to grzeczny, jaki delikatny młodzieniec, nieprawdaż, Fryderyku?
W chwili, kiedy pani Bastien uczyniła to zapytanie swemu synowi, przejeżdżał koło nich mały służący na pięknym wierzchowcu, udający się za pierwszym jeźdźcem. Chłopiec ten, jako ścisły przestrzegacz należnego swemu panu uszanowania, zaczekał na miejscu czas jakiś, dopóki jego pan nie wyjechał na dwadzieścia pięć kroków naprzód.
Pani Bastien skinęła ręką na służącego, który natychmiast zatrzymał swego konia.
— Proszę powiedzieć mi, kim jest ten pan, który dopiero co przejechał?
Jest to pan margrabia de Pont-Brillant — odpowiedział groom mocnym angielskim akcentem.
I widząc, że pan jego puścił się szybkim kłusem, z pośpiechem popędził za nim swego wierzchowca.
— Fryderyku — rzekła Marja, zwracając się do syna — czyś ty słyszał?... To był pan margrabia de Pont-Brillant... czy nie uważasz, że on jest bardzo grzeczny? Jakto przyjemnie jest widzieć majątek i szlachectwo w tak dobrem ręku, nieprawdaż, moje dziecię... Tak wielki pan, a tak nadzwyczajnie grzeczny, niepodobna więcej żądać... Ale ty nic nie mówisz, Fryderyku?... Fryderyku! — wołała pani Bastien niespokojnie — co ci jest?
— Nic, kochana matko — odpowiedział spokojnie.
— Widzę przecież, że ci coś jest... twarz twoja zupełnie zmieniona, wcale nie jest taką, jaką była przed chwilą... Zdajesz cię cierpieć... Mój Boże, jakiś ty blady!
— To dlatego, że słońce zaszło za chmury... i... że mi zimno...
— Więc wracajmy do domu, moje biedne dziecię, pójdźmy prędzej, pójdźmy... Oby tylko to polepszenie chciało być trwałem.
— Wątpię o tem, droga matko.
— Ty wątpisz?... jakimże ty głosem mi to mówisz!
— Mówię, jak jest rzeczywiście.
— Więc ci znowu gorzej, mój biedny synu?
— O daleko gorzej — odpowiedział z pewną opryskliwą goryczą — to recydywa... zupełna recydywa... czuję wyraźnie... to pewno z zimna.
I nieszczęśliwy młodzieniec, który dotąd anielskiej był dobroci, który swą matkę zawsze ubóstwiał, teraz znajdował dziką przyjemność w drażnieniu jej niepokoju i obawy.
Tym przynajmniej sposobem starał się zemścić za dotkliwą boleść jaką mu wyrządziła pochwała, którą Marja w szlachetnej szczerości swojej oddała Rudolfowi Pont Brillant.
Tak jest zawiść, uczucie, które dotąd równie obce było Fryderykowi, jak poprzednio zazdrość, zwiększy jeszcze jego oburzenie i niechęć ku młodemu margrabiemu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wrócili tedy oboje do domu, pani Bastien w trwodze trudnej do opisania, Fryderyk zatopiony w ponurem milczeniu, i oburzony na siebie, że miał zamiar wyznać swej matce tę nieszczęsną tajemnicę, której wstydził się, a wyznać ją właśnie w chwili, kiedy Marja obsypywała pochwałami margrabiego de Pont-Brillant, którego on rugał swoją zazdrosną nienawiścią.

To ostatnie, bolesne porównanie, któremu syn pani Bastien uczuł się okropnie upokorzony, zamieniło jego niewinną dotąd niechęć dla Rudolfa de Pont-Brillant, w dużą nieubłaganą nienawiść.

VII.

Miasteczko Pont-Brillant, starożytne siedlisko lenne, leży o parę godzin drogi od miasteczka Blois, w bliskości rzeki Loary.
Aleja spacerowa, zwana Mail, ocieniona wysokiemi drzewami, otacza Pont-Brilant od strony południowej. Kilkanaście domów stoi po lewej stronie tej grobli, która w niektórych porach roku służy także za plac targowy.
W jednym z tych domów mieszkał doktór Dufour.
Od czasu wypadków, któreśmy wyżej opowiedzieli upłynęło już około miesiąca czasu.
W początkach listopada, w dzień św. Huberta, patrona myśliwych, bezczynni mieszkańcy miasteczka zebrali się około godziny czwartej po południu w alei Mail, ażeby się przypatrzyć młodemu margrabiemu Rudolfowi, który miał wracać z polowania; obchodził on bowiem od samego świtu uroczystość wielkiego Huberta, polując w pobliskim lesie na dziesięcioletniego rogacza; celem większego uczczenia tego święta, mieli myśliwi w triumfalnym pochodzie przebyć miasteczko Pont-Brillant, wracając do leżącego w bliskości zamku tegoż imienia, który olbrzymiemi swemi gmachami wysoko nad niemi panował.
Zgromadzeni widzowie, zaczynając się już niecierpliwić zbyt długiem czekaniem, ujrzeli nareszcie przed drzwiami doktora Dufour dosyć obszerny kabrjolet wątpliwego nieco koloru, zaprzężony w jednego lichego konia, którego zszarzana uprząż gdzie niegdzie nadsztukowana była zwykłemi postronkami.
Fryderyk Bastien, wysiadłszy pierwszy z tego skromnego ekwipażu, którego był zarazem woźnicą, podał rękę swej matce, która lekko i szybko zeskoczyła na ziemię.
Stary koń, którego rozsądek już niejednokrotnie był wystawiony na próbę, z całem zaufaniem pozostawiony został przy kabrjolecie tak jak był zaprzężony; Fryderyk zarzucił mu tylko lejce na szyję i podprowadził pod okna domu doktora, dokąd następnie weszła pani Bastien ze swym synem.
Stara służąca wprowadziła ich do saloniku, znajdującego się na pierwszem piętrze; okna tego pokoju wychodziły na aleję spacerową miasteczka Pont-Brillant.
— Czy pan doktór jest w domu? — zapytała pani Bastien sługi.
— Jest, pani; ale właśnie znajduje się u mego pana jego przyjaciel, który tu już od kilku dni mieszka, a który dzisiaj wieczorem ma wyjechać do Nantes; ale to nic nie szkodzi... idę panu zaraz powiedzieć, że pani przyjechała.
— Bardzo ci będę wdzięczna — odpowiedziała pani Bastien, zostając w pokoju tylko ze swym synem.
Zazdrość Fryderyka podniecona zawiścią do najwyższego stopnia (czytelnik zechce sobie przypomnieć pochwały, któremi pani Bastien tak dobrodusznie obsypała młodego margrabiego de Pont-Brillant), od miesiąca wywoływała w duszy Fryderyka nowe i okropne walki; chorobliwy stan zmienił jego postać; cera jego nie była już blada, ale żółta, niemal zielona, lica zapadłe, duże zagłębione oczy gorączkowym jaśniejące blaskiem, gorzki uśmiech prawie zawsze otaczający jego usta, słowem, wszystko nadawało jego rysom wyraz cierpiący i ponury. Jego gwałtowne poruszenia, ucinany, częstokroć niecierpliwy i opryskliwy głos, stanowiły przykre i zadziwiające przeciwieństwo z tem, czem nieszczęśliwy młodzieniec dawniej, a czem był teraz.
Marja Bastien zdawała się być smutną i zmartwioną; lica jej wyrażały nadzwyczajną boleść, przez co jej anielska dobroć tem tkliwszą się okazywała.
Po słodkiej i wesołej szczerości, po tkliwości i przywiązaniu, które się tak łatwo udzielają innym, a które dawniej istniały pomiędzy matką i synem, nastąpiło teraz ze strony Fryderyka zimne i odpychające zamknięcie się w samym sobie. Dręczona śmiertelną obawą, Marja zaczęła się nareszcie lękać, czy pan Dufour nie omylił się, przypisując ten coraz więcej zatrważający niepokój umysłu, który się tak fizycznie jako i moralnie we Fryderyku objawia, jakiemuś naturalnemu przesileniu.
Pani Bastien przybyła przeto w zamiarze zasięgnienia w tym względzie rady pana Dufour, zwłaszcza, że już od dość dawnego czasu nie widziała wcale doktora, którego obowiązki zatrzymywały w Pont-Brillant.
Wpatrując się długo i ze smutkiem w syna swojego, Marja rzekła do niego prawie z obawą, jak gdyby się lękała obrazić jego drażliwość:
— Fryderyku, ponieważ przybyłeś ze mną do pana Dufour, który ma mnie badać, przeto moglibyśmy przy tej sposobności zasięgnąć jego zdania i o twoim stanie.
— Nie potrzeba, moja matko... ja nie jestem chory.
— Mój Boże, jakże to możesz mówić? Wszakże i dzisiejszą noc przepędziłeś zupełnie bezsennie, moje biedne, kochane dziecię... kilka razy byłam w twoim pokoju, ażeby się przekonać, czy śpisz, ale każdym razem widziałam cię niespokojnym, za każdym razem nie spałeś.
— Co noc jest toż samo.
— Ah! wiem o tem dobrze, i to właśnie... i wiele innych rzeczy niepokoi mnie bardzo.
— To źle, moja matko, że cię takie rzeczy niepokoją, wszystko to przejdzie.
— Zaklinam cię, Fryderyku, pozwól mi zasięgnąć rady pana Dufour; nie jestże on naszym najlepszym przyjacielem? Powiedz mu co ci jest, usłuchaj jego zdania.
— Powtarzam ci, że nie potrzebuję rady pana Dufour — odpowiedział młodzieniec niecierpliwie — zapowiadam ci naprzód, że nie odpowiem na żadne jego pytanie.
— Moje dziecię, wysłuchaj mnie...
— Mój Boże, matko, co za przyjemność znajdujesz w tem, ażeby mnie tak dręczyć? — zawołał, uderzając nogą o ziemię — nie mam nic do powiedzenia panu Dufour, i nic nie powiem. Wszakże wiesz, że umiem być stałym.
Służąca doktora, wróciwszy w tej chwili do pokoju, rzekła do pani Bastien:
— Pan doktór czeka na panią w swoim gabinecie.
Młoda matka, rzuciwszy tylko bolesne spojrzenie na swego syna, stłumiła łzy, cisnące się do jej oczu i wyszła za służącą doktora.
Fryderyk, zostawszy sam jeden w salonie, stanął przy otwartem oknie, które, jakeśmy już wspomnieli, wychodziło na miejsce przechadzki miejskiej. Po drugiej stronie alei wznosiło się stopniami kilka wzgórków, u stóp których płynęła Loara, gdy tymczasem na ostatnim krańcu widnokręgu wyglądał z poza lasu pałac Pont-Briliant, w połowie otoczony mgłą jesienną.
Wzrok Fryderyka, błąkając się początkowo bez celu po rozmaitych bliższych i dalszych przedmiotach, zatrzymał się nareszcie na murach zamku.
Na ten widok młodzieniec zadrżał, twarz jego stawała się coraz posępniejsza, i stojąc ciągle oparty o okno, pogrążył się w głębokiem dumaniu.
Fryderyk tak był zatopiony w myślach swoich, że wcale nie widział i nie słyszał, iż druga osoba weszła z książką w ręku do salonu i usiadłszy w kąciku, zdawała się wcale go nie zauważać.
Henryk David, tak się nazywał nowoprzybyły, miał około lat trzydziestu pięciu, wzrostu był wysokiego, lecz szczupły; jego wydatne rysy, chociaż oddawna już ogorzałe pod skwarem słońca podzwrotnikowego, nie były jednak pozbawione pewnego wdzięku, które winne były prawie zawsze melancholijnemu wyrazowi jego twarzy; wysokie i łyse cokolwiek, chociaż ciemnemi i lekko wijącemi się włosy otoczone czoło, zwiastowało człowieka, który wiele myślał i rozważał; czarne żywe oczy, z pięknie odznaczonemi brwiami, rzucały myślące, łagodne, ale zarazem przenikliwe spojrzenia.
Powróciwszy z dalekiej podróży, David przybył tutaj, ażeby przepędzić kilka dni u doktora Dufour, swego najlepszego przyjaciela. Zamierzał on tegoż samego jeszcze wieczoru powrócić do Nantes, skąd w nową i daleką popłynąć miał podróż.
Zawsze jeszcze oparty na oknie, Fryderyk bacznie wpatrywał się w zamek Pont-Brillant.
Henryk David, który zajęty czytaniem, spokojnie dotąd siedział, złożył książkę na kolanach i spojrzał na pokój, ażeby zapewne pomyśleć o jakimś przedmiocie, który zajmował jego uwagę, wtedy to dopiero ujrzał młodzieńca, który stał bokiem od niego odwrócony.
Wzdrygnął się mimowolnie, jak gdyby jakieś drogie i bolesne zarazem wspomnienie dotknęło jego duszę, gdyż dwie łzy zabłysły na chwilę w rozszerzonych oczach David’a... Następnie pociągnął ręką po czole, dlatego pewnie, ażeby odpędzić przykre myśli i z nadzwyczajnem zajęciem zaczął przypatrywać się młodzieńcowi. Uderzony najprzód rzadką pięknością jego rysów, dostrzegł wkrótce ze zdziwieniem ich smutny i ponury wyraz.
Wzrok Fryderyka tak był zajęty widokiem zamku, że David idąc za jego kierunkiem z łatwością odgadł przedmiot uwagi młodzieńca i pomyślał sobie w duchu:
— Jakież to ponure myśli budzi w tym pięknym bladym młodzianie widok zamku Pont-Brillant, od którego oczu oderwać nie może?
Wtem uwaga David’a zwrócona została na dźwięczny odgłos rogów myśliwskich, który z początku w odległości, później wszakże coraz bliżej słyszeć się dawał.
W kilka chwil potem aleja, na której znajdowała się już dosyć znaczna liczba ciekawych, napełniła się tłumem ciekawych i niecierpliwych mieszkańców, którzy chcieli podziwiać myśliwski orszak młodego margrabiego i jego uroczysty pochód na cześć św. Huberta.
Powszechne oczekiwanie nie zawiodło się wcale, dźwięczny głos rogów i trąb stawał się coraz wyraźniejszy, świetny orszak jeźdźców nadciągał coraz bliżej.
Na czele jego postępowało czterech strzelców konno, w pełnej liberji izabelowej kroju francuskiego z karmazynowemi kołnierzami i wyłogami i ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach.
Po nich szło około stu ogromnych ogarów, najpiękniejszej rasy angielskiej, mających na szyjach na cześć św. Huberta wielkie obroże ubrane żółtemi i karmazynowemi wstążkami, bo taką była liberja służby margrabiego; wstążki te niemało jednak ucierpiały w czasie polowania od cierni i gałęzi, przez które psy nieraz musiały się przedzierać.
Ten uroczysty pochód myśliwski, to mnóstwo pięknych koni i psów, ta bogata liberja, te wspaniale zaprzęgi, te piękne i gustownie ubrane damy, które im towarzyszyły, wszystko to byłoby wszędzie i słusznie podziwiane, ale dla spokojnych mieszkańców miasteczka Pont-Brillant pochód ten był prawdziwem widowiskiem, pewnym rodzajem teatralnej wystawy, w której nie zbywało ani na muzyce, ani na kostjumach, ani na połyskującym przepychu; dlatego też najzapaleńsi wielbiciele, albo raczej najmędrsi mieszczanie (wielu z nich było dostarczycielami rozmaitych artykułów do zamku) wołali z najszczerszem zachwyceniem: Brawo, panie margrabio! i klaskali z uradowaniem w dłonie.
Na nieszczęście, ten pochód triumfalny przerwany został na chwilę wypadkiem, który wydarzył się pod samenai oknami doktora Dufour.
Czytelnik przypomina sobie zapewne owego poczciwego siwka, który przywiózł panią Bastien do Pont-Brillant, i na którego sędziwemi laty doświadczony rozsądek tak rachowano, że go samego w zaprzęgu i z lejcami na karku zostawiono przed domem doktora.
Potulne zwierzę zasługiwało na takie zaufanie i byłoby je zupełnie usprawiedliwiło, gdyby nie ta niespodziewana uroczystość św. Huberta, której obchód zamącił jego spokój.
Usłyszawszy pierwszy dźwięk trąb i rogów, poważny siwek nastawił tylko uszy, ale pozostał spokojnie na miejscu; lecz kiedy orszak zaczynał przechodzić koło niego, dźwięczny a przejmujący odgłos trąb, radosne oklaski widzów, krzyki dzieci, szczekanie psów, widok tylu koni, słowem wszystko to tak silne uczyniło wrażenie na sędziwym weteranie, że zapomniał o swojej zwykłej powadze i rozsądku, zarżał z radości, przypominając sobie słodkie chwile swojej młodości, i uczuł nieszczęśliwą chętkę połączenia się ze wspaniałym orszakiem, przechodzącym aleją.
Jakoż w dwóch susach dobiegł do myśliwców, ciągnąc za sobą stary kabrjolet i rozpędzając przed sobą przypatrujący się tłum ciekawych widzów.
Stanąwszy pośród świetnego orszaku, wspiął się na tylne nogi jak wesoła koza i przebierając swawolnie przedniemi, zagroził w swojej nieprzyzwoitej wesołości wspaniałej karecie margrabiny de Pont-Brillant, która, rzuciwszy się w głąb powozu, powiewała tylko chustką od nosa, krzycząc przeraźliwie razem ze swemi towarzyszkami. Na ten krzyk obejrzał się młody margrabia, zwrócił swego wierzchowca zręcznie i z pośpiechem, a przybiegłszy w największym pędzie na miejsce niebezpieczeństwa, ciężkiemi razami swojej szpicruty skarcił zuchwałą wesołość starego siwka w sposób tak dotkliwy, że zgromadzeni widzowie, ujęci rycerską postawą Rudolfa de Pont-Brillant, zamiast litować się nad niefortunnym wypadkiem biednego wiejskiego konia, obsypali hucznemi oklaskami surową lekcję, daną mu przez młodego margrabiego.
Biedny siwek, czując zapewne niewłaściwość swego postępku i żałując tak niegodnego nadużycia położonego w nim zaufania, sam zawrócił, i spuściwszy uszy, zajął spokojnie dawne swoje miejsce przed domem doktora, znosząc spokojnie szyderskie śmiechy ciekawej gawiedzi i nie spojrzawszy już nawet na oddalający się orszak myśliwych.

Fryderyk Bastien, stojąc ciągle jeszcze przy oknie, był świadkiem tej całej sceny.

VIII.

Od samego początku, jak tylko grono myśliwych weszli na groblę, twarz Fryderyka zmieniła się tak widocznie, że David, którego odgłos trąb również zwabił do okna, zatrzymał się nagle, i wyłącznie zajęty został widokiem tego młodziana, którego rysy, mimo rzadkiej piękności, w tej chwili były prawie odrażające z powodu dzikiego wyrazu, jaki się w nich malował.
Rzeczywiście po gorzkim uśmiechu, który chwilą pierwej, kiedy się jeszcze przypatrywał zamkowi, otaczał jego usta, za zjawieniem się orszaku św. Huberta, nastąpił wyraz jakiegoś bolesnego zadumania; lecz kiedy nieco później Rudolf de Pont-Brillant pośród głośnych okrzyków tłumu przejeżdżał w gustownym bogato srebrem haftowanym ubiorze myśliwskim, na swoim prześlicznym czarnym jak kruk rumaku, martwa, żółtawa bladość pokryła lica Fryderyka, a ręce jego, oparte na oknie, ściskały tak gwałtownie, tak konwulsyjnie jego ramy, że aż sina siatka nabrzmiałych żył wystąpiła na ich białą skórę.
Zdawało się, że jakiś zgubny urok przykuł nieszczęśliwego młodziana do tego okna i nie pozwolił mu uniknąć tak przykrego dla niego widoku.
Żadne z tych w części zaledwie widzialnych, a w części gwałtownych uczuć nie uszło przed okiem David’a; gdyż nauczony długoletniem doświadczeniem jego baczny na wszystko umysł posiadał głęboką znajomość serca ludzkiego; w tej chwili sam czuł w duszy swojej boleść, a spoglądając na Fryderyka wzrokiem szczerego politowania, powiedział zcicha:
— Biedny chłopiec... i on już zna nienawiść... gdyż niepodobna wątpić, on czuje nienawiść ku temu drugiemu młodzieńcowi na karym wierzchowcu... ciekaw jestem, co mogło wywołać w nim tę nienawiść?
Właśnie David zajęty był temi myślami, kiedy nastąpił ów komiczny wypadek starego siwka, którego młody margrabia, ku wielkiej uciesze widzów, tak surowo skarcił.
Skoro Fryderyk ujrzał, że jego konia bito, twarz jego okropny przybrała wyraz, a roztwarte z gniewu oczy krwią mu nabiegły; i krzyknąwszy z zapamiętałą wściekłością, w szalonem uniesieniu swojem, byłby pewnie wyskoczył z okna, ażeby się rzucić na margrabiego, gdyby go David nie był w pas uchwycił i tym sposobem zatrzymał.
To nagłe przytrzymanie zdziwiło Fryderyka nadzwyczajnie i przywiodło go do upamiętania. Lecz kiedy minęła pierwsza chwila jego zdumienia, zawołał do David‘a głosem drżącym z gniewu:
— Kto pan jesteś?... dlaczego mnie pan chwytasz?
— Wychyliłeś się z okna tak nierozważnie, mój synu, że o mało nie wypadłeś z niego — odpowiedział David łagodnie — chciałem przeto zapobiedz jakiemu nieszczęściu.
— Kto panu powiedział, że to byłoby nieszczęściem? — odparł młodzieniec ponuro.
Poczem śpiesznie oddalił się od okna, upadł na krzesło, i zakrywszy twarz rękoma, zaczął płakać w cichości.
Zajęcie i ciekawość David’a dosięgły najwyższego stopnia... Z milczącem a tkliwem politowaniem przypatrywał się nieszczęśliwemu młodzieńcowi, którego obecny smutek, wyrównywał gwałtownemu przed chwilą uniesieniu.
Wtem otworzyły się drzwi od gabinetu pana Dufour.
Pani Bastien w towarzystwie doktora weszła do salonu.
Pierwsze słowa Marji, które, nie zważając na obecność David‘a, szukając wzrokiem Fryderyka, wymówiła, były:
— Gdzie jest mój syn?
Nie spostrzegła go odrazu, gdyż krzesło, na którem Fryderyk siedział, zakryte było drzwiami, które otworzyła pani Bastien.
David, ujrzawszy czarującą i anielską piękność młodej niewiasty, która, jakeśmy już wspomnieli, zdawała się mieć zaledwie lat dwadzieścia, i w której rysach malowało się nadzwyczajne podobieństwo do rysów Fryderyka, przez chwilę stał jak niemy z podziwu. To jego zdumienie zamieniło się wkrótce w głębokie uczucie smutku, skoro usłyszał, że ona była matką tego młodzieńca, dla którego czuł tak szczere politowanie.
— Ale gdzież jest mój syn? — powtórzyła pani Bastien, postąpiwszy kilka kroków dalej i oglądając się na wszystkie strony z żywym niepokojem.
Wtedy dopiero David skinął na nią, dając jej do zrozumienia, ażeby zajrzała za drzwi, i powiedział do niej pocichu:
— Biedny młodzieniec! siedzi tam.
Kiedy David wymawiał te słowa: biedny młodzieniec! w głosie jego, w rysach malowała się taka słodycz, takie czucie, że Marja przed chwilą jeszcze zdziwiona widokiem obcego sobie człowieka, rzekła teraz do niego, jak gdyby go już oddawna znała:
— Mój Boże, cóż to jest? Czy mu się co stało?
— Nic mi się nie stało, kochana matko — odpowiedział młodzieniec z pośpiechem, i starając się skorzystać z czasu, przez który go pani Bastien nie widziała, ażeby osuszyć swoje łzy i ukryć ich ślady przed matką.
Pozdrowiwszy następnie doktora, którego dawniej tak chętnie widywał, ozięble i z roztargnieniem, zbliżył się do Marji, mówiąc:
— Czy już jedziemy, matko?
— Fryderyku! — zawołała biorąc obie ręce swego syna, i wpatrując się w mego z obawą — tyś płakał.
— Nie, nie — odpowiedział niecierpliwie, uderzając nogą o posadzkę i wyrywając swe dłonie z rąk matki — pójdź... jedźmy już.
— Wszakże prawda, panie, on płakał — zapytała pani Bastien David’a niespokojnie i wzrokiem badawczym.
— Więc cóż? płakałem — odpowiedział Fryderyk z szyderskim uśmiechem — płakałem z wdzięczności, gdyż ten pan (tu wskazał David’a; wstrzymał mnie, żem z okna nie wyskoczył... Teraz, moja matko, wiesz wszystko... pójdźmy już.
I Fryderyk spiesznie postąpił ku drzwiom.
Również zdziwiony i zasmucony jak pani Bastien, doktór Dufour rzekł do David’a:
— Mój przyjacielu, co to znaczy?
— Panie — dodała Marja smutna i zawstydzona, że nieznajomy może powziąść tak złe wyobrażenie o Fryderyku — panie ja nie rozumiem co mój syn mówi... nie wiem co tu zaszło... ale proszę usilnie, racz mu pan przebaczyć.
— Uspokój się pani, to ja powinienem prosić o przebaczenie — odpowiedział David z lekkim uśmiechem — gdyż przestrzegając syna pani, że zbyt nierozważnie wychylił się z okna, postąpiłem niewłaściwie, przemawiając do niego, jakby do jakiego małego chłopczyny... Bo ja widzę, syn pani jest dumny ze swoich lat szesnastu, i ma słuszność... gdyż w tym wieku — mówił David z spokojną powagą — młodzieniec staje się już prawie mężczyzną i tem lepiej pojmuje cały urok, całą rozkosz miłości macierzyńskiej.
— Mości panie — zawołał Fryderyk gwałtownie i w zapalczywym gniewie, gdy tymczasem blada twarz jego pokryła się żywym rumieńcem — nie potrzebuję od nikogo nauki!
I z największym pośpiechem wybiegł z pokoju.
— Fryderyku! — wołała za nim Marja z wyrzutem i zdziwieniem, w chwili kiedy salon opuszczał, poczem zwracając do David’a swe piękne łzami zroszone oblicze, rzekła do niego z nieporównanym wdziękiem i tkliwością:
— Ah! panie, jeszcze raz proszę pana o przebaczenie... te życzliwe słowa, które pan przed chwilą wymówił, czynią mi nadzieję, że pan pojmuje mój żal, i że będziesz pobłażliwym dla tego nieszczęśliwego chłopca.
— On jest cierpiący... — trzeba go tylko żałować i starać się uspokoić — odpowiedział David wzruszonym głosem — właśnie przed chwilą uderzyła mnie bladość jego twarzy i jej bolesny wyraz... Ale on wyszedł z salonu, sądzę, że nie należałoby go zostawiać samego.
— Pójdź pani, pójdź prędzej — rzekł doktór Dufour podając rękę pani Bastien.
Zdziwiona tą życzliwością obcego i miotana niepokojem, wyszła śpiesznie z doktorem, ażeby poszukać Fryderyka.
David, pozostawszy sam jeden w salonie, zbliżył się do okna.
W chwili, kiedy się z niego wychylił, ujrzał panią Bastien, jak z oczyma zakrytemi chustką, przy pomocy doktora, wsiadała do swego skromnego kabrioletu, do którego już także wsiadł poprzednio i Fryderyk pośród śmiechu i szyderstw dosyć znacznej liczby ciekawych próżniaków, którzy po oddaleniu się orszaku myśliwych, pozostali jeszcze na grobli, będąc niedawno świadkami śmiesznego wypadku, jaki spotkał starego siwka.
— Ta stara szkapa długo pamiętać będzie lekcję, jaką jej dał młody margrabia — powiedział jeden z obecnych.
— Jak to zabawnie wyglądał ten stary włochaty siwek z ową staroświecką landarą za sobą, kiedy się dostał pomiędzy wspaniałe ekwipaże pana margrabiego! — dodał drugi.
— Tak, tak — mówił trzeci — ten rumak popamięta uroczystość św. Huberta.
— I ja także jej nie zapomnę! — szepnął Fryderyk głosem drżącym, z gniewu.
W tej to właśnie chwili pani Bastion wsiadła do swego kabrjoletu, przy pomocy pana Dufour.
Nie posiadając się już z gniewu, z powodu szyderstw, jakie dosłyszał, Fryderyk zaczął z gwałtowną zapalczywością okładać biczem swego biednego siwka, który, przedarłszy się przez tłum ciekawych, cwałem puścił się w dalszą podróż.

Daremnie pani Bastien prosiła swego syna, ażeby zwolnił bieg konia, zwłaszcza, że mógł się narazić na przejechanie kilku nieostrożnych mieszkańców, gdyż nawet dziecko jakieś, które nie dosyć szybko usunęło się z drogi, otrzymało już od Fryderyka silne uderzenie biczem; wkrótce atoli przebywszy groblę, kabrjolet zakręcił w inną stronę i pośród groźnych krzyków oburzonego tłumu, który za nim począł gonić, znikł z oczu rozjątrzonych widzów.

IX.

Odprawiwszy panią Bastien aż do kabrjoletu, doktór Dufour powrócił do mieszkania, gdzie znalazł swego przyjaciela opartego na oknie i pogrążonego w głębokiem dumaniu.
Usłyszawszy zamykające się drzwi, David ocknął się ze swego zamyślenia i zbliżył do doktora, który myśląc o pani Bastien i o wypadku, którego obaj byli świadkami, powiedział smutnie:
— Ah! biedna kobieta... biedna matka!
— Słusznie mówisz, Piotrze — odpowiedział David — ta młoda kobieta zdaje mi się być godną najszczerszego politowania.
— Tak... godniejszą jest nawet, aniżeli myślisz, ponieważ tylko dla syna swego żyje. Wyobraź sobie teraz, jak ona musi cierpieć.
— Więc to jej syn?... możnaby go wziąć za jej brata! Ona wygląda jakby miała lat dwadzieścia.
— Ah! mój kochany Henryku, nawyknienie do wiejskiego i samotnego życia, którem żadne nie wstrząsają namiętności.... gdyż obawa jaką jej syn obudza dopiero od kilku miesięcy ją dotyka... spokojność jednostajnego bytu jakby w klasztorze jakim, utrzymują ten kwiat młodości który cię w pani Bastien tak zastanawia, i zachowuje tę prawie dziewiczą jej świeżość.
— Więc ona musiała bardzo wcześnie pójść za mąż?
— W piętnastym roku.
— Mój Boże! jakże ona piękna! — dodał David po chwili milczenia — doprawdy, ta kobieta jaśnieje tą panieńską a zarazem macierzyńską pięknością, która dziewicze matki Rafaela tak cudnym, boskim cechuje charakterem.
Dziewica-matka?... Ah! nie uwierzysz, Henryku, ile prawdy powiedziałeś.
— Jakto?
— Posłuchaj w krótkich słowach historji pani Bastien, zajmie cię ona niezawodnie, a przynajmniej zabierzesz z sobą tkliwe wspomnienie po tej miłej i ujmującej kobiecie.
— Dobrze mówisz, mój przyjacielu... będzie to dla mnie przedmiot słodkiego wspomnienia w mojej podróży.
Marja Fierval — mówił doktór — była jedyną córką bogatego bankiera w Angers... Kilka nieszczęśliwych spekulacyj postawiło go pod względem majątkowym w krytycznem położeniu. Pozostawał on wtedy w stosunkach handlowych z niejakim Jakóbem Bastien, który zajmował się dosyć zwyczajną w naszej prowincji spekulacją, to jest — był kupcem dóbr.
— Kupcem dóbr?
— Nabywał w rozmaitych okolicach znaczne dobra, i sprzedawał je później w mniejszych częściach, ażeby kupno i dla najdrobniejszych rolników uczynić przystępnem.
— Rozumiem.
— Jakób Bastien, jest, podobnie jak ja, rodem z tego miasteczka; ojciec jego, jako notarjusz, dorobił się pięknego majątku, a Jakób był jego pierwszym pisarzem. Po śmierci swego ojca Jakób oddał się spekulacjom o których ci mówiłem. Kiedy Fierval, u którego Jakób umieścił niektóre swoje kapitały, przyszedł do owego krytycznego stanu, nastręczyła się panu Bastien sposobność wyświadczenia mu znakomitej usługi, przez pozostawienie mu nadal swoich kapitałów. Marja miała wtedy lat piętnaście; była piękna, jakeś ją widział, i odebrała wychowanie, jakie córka największego sknery na prowincji odebrać może, to jest, była przyzwyczajoną uważać się za pierwszą sługę domu, i wypełniać wszystkie jej obowiązki.
— Słowa twoje wprawiają mnie w największy podziw, Piotrze! niemasz nic łatwiejszego, jak w jednej chwili ocenić wartość kobiety... tymczasem w pani Bastien...
— Nie dostrzegasz nic takiego, coby zdradzało niemal chłopskie wychowanie, nieprawdaż?
— Tak jest... i co więcej nawet, trudno jest wyrażać się z większą tkliwością i godnością, niż ta młoda kobieta w położeniu tak przykrem, w jakiem się względem mnie znajdowała.
— To prawda... ja sam dziwiłbym się podobnie jak ty, gdybym nie był naocznym świadkiem wielu innych jeszcze przekształceń w pani Bastien... Będąc tedy bardzo młodą panienką uczyniła dosyć silne wrażenie na naszym kupcu dóbr, tak dalece, że pewnego dnia powiedział do mnie: mam chętkę popełnić wielkie głupstwo, to jest, myślę zaślubić bardzo ładną dziewczynę. Ale jednak okoliczność usprawiedliwia moje głupstwo, to jest, że dziewczę jest proste i niewinne jak gołąbek, a przytem gospodyni pierwszego rzędu. Chodzi na targ z kucharką swego ojca, smaży wybornie konfitury, w szyciu zaś i robieniu pończoch nie znajdziesz nic równego. W sześć tygodni potem Marja pomimo niechęci swojej, gdy wszystkie prośby i łzy nic nie pomogły, musiała ulec nieugiętej woli swego ojca... i tym sposobem.została panią Bastien.
— I Bastien wiedział o wstręcie, jaki czuła do niego?
— Jak najlepiej; zresztą, wstręt ten był zupełnie słuszny, gdyż Bastien, mający teraz czterdzieści dwa lata, był i jest zawsze jeszcze równie brzydki jak ja; ale mi to, czego ja nie mam, to jest budowę ciała olbrzymią; jest on z liczby tych strasznych ludzi, którzy zamiast włosów mają grzywę, zamiast ludzkiej piersi, pierś końską. Wyobraź sobie Herkulesa Farnezyjskiego, a do tego jeszcze herkulesa więcej niż dobrej tuszy, gdyż Bastien ma wilczy apetyt; dodaj do tego brak wszelkiej staranności o własną osobę, tak dalece, że zbliża się nawet do nieczystości, a będziesz miał najwierniejszy jego portret fizyczny. Co się tyczy strony moralnej, jest to człowiek chytry, przebiegły i zręczny jak prawnik prowincjonalny, który ma jednę myśl, to jest dorobić się wielkiego majątku i zostać deputowanym, jeżeli się już na nic innego nie przyda. Oprócz wprawy w spekulacjach, zresztą jest on ograniczony, gburowaty, dumny ze swoich pieniędzy, jakie zgromadził i niewyczerpany w grubych żartach; gdyż jeżeli nie jest zupełnie głupi, to przynajmniej niesłychanie naiwny; ma wielką skłonność do sknerstwa, zdaje mu się przecież, że jest bardzo rozrzutny dla swej żony, trzymając dla miej jednę starą sługę, ogrodnika, starego Jakóba i jednego spracowanego konia, którym jego żona jeździ do miasta. Jedynem i najważniejszem zatrudnieniem pana Bastien jest to, że trzy czwarte części czasu przepędza w podróży dla załatwiania swoich interesów kupieckich. Powróciwszy zaś do domu, to jest do folwarku, który skutkiem niepomyślnej spekulacji, zmuszony był dla siebie zatrzymać, zajęty jest wyłącznie doglądaniem swego pola; ze wschodem słońca wychodzi z domu, ażeby dojrzeć roboty, je śniadanie w polu, wieczorem wraca do domu, spożywa obfitą wieczerzę, pije za dziesięciu i nieraz podchmielony, przy stole jeszcze zasypia.
— Masz słuszność, Piotrze — rzekł David ze smutkiem — ta biedna kobieta jest jeszcze nieszczęśliwsza, aniżeli myślałem... Cóż to za mąż dla kobiety tak przyjemnej. Ale tacy ludzie, którzy jak Bastien, mają tylko zwierzęce popędy, a obok tego posiadają i chęć łupu, czują przynajmniej niekiedy nadzwyczajną miłość dla swoich żon i dzieci... Czy też pan Bastien kocha swą żonę?
— Co dotyczy się żony jego, powiedziałem ci już, że twoje porównania z dziewicą-matką, było nadzwyczajnie trafne... Posłuchaj przyczyny... Na drugi dzień po swojem weselu, Bastien, który mnie już oddawna prześladował swojem zaufaniem, powiedział mi w swojej szczerej głupocie, z wyrazem pewnego gniewu i zdziwienia: Do stu piorunów! wystaw sobie, że gdybym ja mojej głupiej żony miał słuchać, to będąc mężem pozostałbym całe życie kawalerem. I zdaje się, że rzeczywiście tak było, gdyż Bastien nieraz mówił do mnie znacząco, i stosując to do pierwszych i jedynych chwil po ślubie: To prawdziwe szczęście, że przynajmniej jeszcze z tego czasu mam jedno dziecko, bo inaczej nie byłbym miał żadnego. Potem w gniewie swoim, chcąc biedną Marję ukarać za niezwyciężony wstręt ku niemu, którego żadnemi środkami nie mógł pokonać... żadnemi środkami... czy ty to rozumiesz, Henryku? gdyż posuwał się nieraz aż do grubjaństwa, gwałtów, bicia... zwłaszcza, że upiwszy się, człowiek ten wszystkiego dopuścić się może.
— Ah! to okropne!
— Tak jest... a kiedym mu w oburzeniu mojem czynił wyrzuty z tego powodu, odpowiadał mi: I cóż, przecież to moja żona, mogę to robić, mam prawo za sobą; nie dlategom się ożenił, ażeby zostać kawalerem... jeszczeby też, żebym ja na taką gęś miał uważać... a pomimo tego ten dziki człowiek musiał ustąpić, ponieważ prosta siła fizyczna nie zdoła pokonać wsrętu i niechęci, jakie kobieta czuje do kogo... mianowicie, jeżeli ta kobieta obdarzona jest tak nieugiętą wolą, jak Marja Bastien.
— Przynajmniej tym sposobem umiała odważnie umknąć najhaniebniejszego, najokropniejszego upokorzenia, jakie mogą wyrządzić związki podobne kobiecie... więc ty mówisz, że ten człowiek zemścił się za ów wstręt niepokonany, jaki w niej obudzał?
— Słuchaj, jak się to stało. Z początku miał on zamiar osiedlić się w Blois; opór jego żony zmienił jego zamiary. Ah! dobrze, powiedział do mnie, odpokutuje ona za swoje postępowanie!... Posiadam jeden folwark w bliskości Pont-Brillant, znajdujący się w jak najgorszym stanie; osadzę tam warjatkę i żyć w nim będzie samotnie z pensją stu franków miesięcznie. I tak też uczynił; odważnie i z uległością poddała się Marja temu ubogiemu i samotnemu życiu, które Bastion starał się jeszcze jak najprzykrzejszem uczynić, aż do chwili, kiedy się dowiedział o brzemienności swej żony; to dopiero złagodziło cokolwiek zawziętość tego człowieka... Wprawdzie pozostawił Marję nadal w folwarku, ale pozwolił jej zaprowadzić pewne zmiany, które bardzo małych wymagały kosztów, a które przecież, kierowane dobrym gustem Marji, mieszkanie najnieprzyjemniejsze w całej okolicy zamieniły w kącik miły i prawie zachwycający. Nieznacznie anielska słodycz i rzadkie cnoty tej powabnej kobiety wywarły pewien wpływ na jej męża; pomimo że się jeszcze nie pozbył swego grubjaństwa, nie był już przecież dla niej tak okrutny i poddał się swemu przeznaczeniu pozostania na zawsze kawalerem. Mój przyjacielu, powiedział on do mnie niedawno, jestem dzieckiem szczęścia, moja żona takie prowadzi życie, że żadną miarą gniewać się o to nie mogę; jest łagodna, cierpliwa, oszczędna, gdyż oprócz wydatków na utrzymanie gospodarstwa, nie daję jej ani grosza, i ona na tem poprzestaje; nie oddala się wcale z folwarku i zajmuje się wyłącznie swoim synem; ale gdyby moja żona umarła, tobym się także nie gniewał... boć ty to rozumiesz... być żonatym a prowadzić życie kawalerskie... wtedy człowiek zniewolony jest nieraz chodzić manowcami, a to sprowadza koszta i gospodarstwo żadnej stąd nie odnosi korzyści. W każdym przecież razie, czy moja żona dłużej żyć będzie, czy umrze, nie mogę narzekać, i dlatego to powiedziałem ci przed chwilą, że jestem dzieckiem szczęścia.
— A syn jego? — zapytał David z coraz żywszem współczuciem — czy on go kocha?
— Bastien należy do liczby tych ojców, którzy sobie ojcostwo nie inaczej, jak posępnem, gniewnem i łającem wystawiają. Stąd też, podczas rzadkich pobytów swoich w folwarku, będąc więcej bydłem swojem aniżeli synem zajęty, zawsze znajdzie jaką sposobność rozgniewania się na niego. Cóż stąd wynikło? oto, że Bastien w życiu żony i syna swego prawie za nic jest liczony. Co się tyczy wychowania tego chłopca, muszę ci opowiedzieć godne największego podziwu przeistoczenie, jakie miłość macierzyńska Marji zrządziła w osobie.
— Nie uwierzysz, Piotrze — rzekł David ze wzrastającą ciekawością — nie uwierzysz, jak mnie to wszystko zajmuje.
— Znajdziesz przeto jeszcze ważniejsze do tego powody — odpowiedział doktór, mówiąc dalej — wydana za mąż jako piętnastoletnia panienka, i prowadzona w sposób, jakem ci już opisał, Marja Bastien odebrała wychowanie niezupełne a nawet gminne, umysł jej, któremu zdolności odmówić nie było można, jeszcze prawie wcale nie był rozwinięty. Zaszła w niej jednakże wtenczas dopiero wielka zmiana, kiedy miała doznać pociech macierzyńskich. Odczuwając ważność obowiązków matki, a ponieważ to dziecię było jedyną nadzieją jej szczęścia, czuli przeto smutek nad swoją nieudolnością, i postanowiła w cztery, lub pięć lat nauczyć się tego wszystkiego, coby jej do wychowania dziecięcia potrzebne było, nie chcąc nikomu go powierzać, lecz samej kierować wychowaniem.
— A jak to godne podziwu postanowienie zostało wykonane — zapytał David.
— Dopięła jego pomimo licznych przeszkód. Marja Bastien, która wówczas nie dobiegła jeszcze szesnastej wiosny, postanowiła przyjąć nauczycielkę. Męża potrafiła tak trafnemi argumentami przekonać, iż nareszcie pomimo poprzedniego oporu przystał na to. Dowodziła mu bowiem, iż jeżeli jej odmówi nauczycielki, będzie później zmuszony przyjąć nauczyciela z Pont-Brillant albo z Blois, a wtenczas koszta wychowania będą o wiele wyższe. W osobie miss Harriett znalazła Marja prawdziwą perłę nauczycielki, która ten tak rzadki wypadek poświęcenia macierzyńskiego umiała ocenić, i zadaniu swemu oddała się ciałem i duszą.
Opowiadanie doktora do łez prawie wzruszyło Davida.
— Czyż może istnieć coś wznioślejszego — zawołał — jak ta piętnastoletnia matka, która dziecku swemu nawet życia duchowego udzielić pragnie i z tego powodu poświęca się nauce.
— W samej rzeczy, przyjacielu, młoda ta kobieta, posiadająca wrodzone zdolności, nabyła w cztery lata dostatecznych wiadomości w literaturze, geografji i historji powszechnej, a w muzyce tak zadziwiające postępy porobiła, iż syna swego sama uczyła gry na fortepianie. Chłopiec też, jak rzadko w tym wieku, z nauk odebranych korzystał; a szlachetne przymioty serca i charakteru dumą napawały matkę; aż nagle zaszła w nim dziwna zmiana..
Opowiadaniu dalszemu przeszkodziła stara służąca, która przyniosła swemu panu wiadomość, iż dyliżans do Nantes odchodzi o szóstej i przybywa po pakunki pana Davida. A wyrażając żal swój, iż tenże odjeżdża, zwróciła się do doktora:
— I pan rzeczywiście puszcza od siebie gościa naszego?
— Słyszysz? — rzekł Dufour smutno się uśmiechając — wszak nietylko ja sam twym odjazdem się smucę.
— Wierzaj mi — zwrócił się David do sługi — tylko smutna konieczność zmusza mnie opuszczać takiego przyjaciela jakim jest doktór.
— Prawda panie — odrzekła sługa — ale zawsze rozłąka z człowiekiem szlachetnym napełnia smutkiem pozostających.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Dodano przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.