Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Zazdrość/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VIII.

Od samego początku, jak tylko grono myśliwych weszli na groblę, twarz Fryderyka zmieniła się tak widocznie, że David, którego odgłos trąb również zwabił do okna, zatrzymał się nagle, i wyłącznie zajęty został widokiem tego młodziana, którego rysy, mimo rzadkiej piękności, w tej chwili były prawie odrażające z powodu dzikiego wyrazu, jaki się w nich malował.
Rzeczywiście po gorzkim uśmiechu, który chwilą pierwej, kiedy się jeszcze przypatrywał zamkowi, otaczał jego usta, za zjawieniem się orszaku św. Huberta, nastąpił wyraz jakiegoś bolesnego zadumania; lecz kiedy nieco później Rudolf de Pont-Brillant pośród głośnych okrzyków tłumu przejeżdżał w gustownym bogato srebrem haftowanym ubiorze myśliwskim, na swoim prześlicznym czarnym jak kruk rumaku, martwa, żółtawa bladość pokryła lica Fryderyka, a ręce jego, oparte na oknie, ściskały tak gwałtownie, tak konwulsyjnie jego ramy, że aż sina siatka nabrzmiałych żył wystąpiła na ich białą skórę.
Zdawało się, że jakiś zgubny urok przykuł nieszczęśliwego młodziana do tego okna i nie pozwolił mu uniknąć tak przykrego dla niego widoku.
Żadne z tych w części zaledwie widzialnych, a w części gwałtownych uczuć nie uszło przed okiem David’a; gdyż nauczony długoletniem doświadczeniem jego baczny na wszystko umysł posiadał głęboką znajomość serca ludzkiego; w tej chwili sam czuł w duszy swojej boleść, a spoglądając na Fryderyka wzrokiem szczerego politowania, powiedział zcicha:
— Biedny chłopiec... i on już zna nienawiść... gdyż niepodobna wątpić, on czuje nienawiść ku temu drugiemu młodzieńcowi na karym wierzchowcu... ciekaw jestem, co mogło wywołać w nim tę nienawiść?
Właśnie David zajęty był temi myślami, kiedy nastąpił ów komiczny wypadek starego siwka, którego młody margrabia, ku wielkiej uciesze widzów, tak surowo skarcił.
Skoro Fryderyk ujrzał, że jego konia bito, twarz jego okropny przybrała wyraz, a roztwarte z gniewu oczy krwią mu nabiegły; i krzyknąwszy z zapamiętałą wściekłością, w szalonem uniesieniu swojem, byłby pewnie wyskoczył z okna, ażeby się rzucić na margrabiego, gdyby go David nie był w pas uchwycił i tym sposobem zatrzymał.
To nagłe przytrzymanie zdziwiło Fryderyka nadzwyczajnie i przywiodło go do upamiętania. Lecz kiedy minęła pierwsza chwila jego zdumienia, zawołał do David‘a głosem drżącym z gniewu:
— Kto pan jesteś?... dlaczego mnie pan chwytasz?
— Wychyliłeś się z okna tak nierozważnie, mój synu, że o mało nie wypadłeś z niego — odpowiedział David łagodnie — chciałem przeto zapobiedz jakiemu nieszczęściu.
— Kto panu powiedział, że to byłoby nieszczęściem? — odparł młodzieniec ponuro.
Poczem śpiesznie oddalił się od okna, upadł na krzesło, i zakrywszy twarz rękoma, zaczął płakać w cichości.
Zajęcie i ciekawość David’a dosięgły najwyższego stopnia... Z milczącem a tkliwem politowaniem przypatrywał się nieszczęśliwemu młodzieńcowi, którego obecny smutek, wyrównywał gwałtownemu przed chwilą uniesieniu.
Wtem otworzyły się drzwi od gabinetu pana Dufour.
Pani Bastien w towarzystwie doktora weszła do salonu.
Pierwsze słowa Marji, które, nie zważając na obecność David‘a, szukając wzrokiem Fryderyka, wymówiła, były:
— Gdzie jest mój syn?
Nie spostrzegła go odrazu, gdyż krzesło, na którem Fryderyk siedział, zakryte było drzwiami, które otworzyła pani Bastien.
David, ujrzawszy czarującą i anielską piękność młodej niewiasty, która, jakeśmy już wspomnieli, zdawała się mieć zaledwie lat dwadzieścia, i w której rysach malowało się nadzwyczajne podobieństwo do rysów Fryderyka, przez chwilę stał jak niemy z podziwu. To jego zdumienie zamieniło się wkrótce w głębokie uczucie smutku, skoro usłyszał, że ona była matką tego młodzieńca, dla którego czuł tak szczere politowanie.
— Ale gdzież jest mój syn? — powtórzyła pani Bastien, postąpiwszy kilka kroków dalej i oglądając się na wszystkie strony z żywym niepokojem.
Wtedy dopiero David skinął na nią, dając jej do zrozumienia, ażeby zajrzała za drzwi, i powiedział do niej pocichu:
— Biedny młodzieniec! siedzi tam.
Kiedy David wymawiał te słowa: biedny młodzieniec! w głosie jego, w rysach malowała się taka słodycz, takie czucie, że Marja przed chwilą jeszcze zdziwiona widokiem obcego sobie człowieka, rzekła teraz do niego, jak gdyby go już oddawna znała:
— Mój Boże, cóż to jest? Czy mu się co stało?
— Nic mi się nie stało, kochana matko — odpowiedział młodzieniec z pośpiechem, i starając się skorzystać z czasu, przez który go pani Bastien nie widziała, ażeby osuszyć swoje łzy i ukryć ich ślady przed matką.
Pozdrowiwszy następnie doktora, którego dawniej tak chętnie widywał, ozięble i z roztargnieniem, zbliżył się do Marji, mówiąc:
— Czy już jedziemy, matko?
— Fryderyku! — zawołała biorąc obie ręce swego syna, i wpatrując się w mego z obawą — tyś płakał.
— Nie, nie — odpowiedział niecierpliwie, uderzając nogą o posadzkę i wyrywając swe dłonie z rąk matki — pójdź... jedźmy już.
— Wszakże prawda, panie, on płakał — zapytała pani Bastien David’a niespokojnie i wzrokiem badawczym.
— Więc cóż? płakałem — odpowiedział Fryderyk z szyderskim uśmiechem — płakałem z wdzięczności, gdyż ten pan (tu wskazał David’a; wstrzymał mnie, żem z okna nie wyskoczył... Teraz, moja matko, wiesz wszystko... pójdźmy już.
I Fryderyk spiesznie postąpił ku drzwiom.
Również zdziwiony i zasmucony jak pani Bastien, doktór Dufour rzekł do David’a:
— Mój przyjacielu, co to znaczy?
— Panie — dodała Marja smutna i zawstydzona, że nieznajomy może powziąść tak złe wyobrażenie o Fryderyku — panie ja nie rozumiem co mój syn mówi... nie wiem co tu zaszło... ale proszę usilnie, racz mu pan przebaczyć.
— Uspokój się pani, to ja powinienem prosić o przebaczenie — odpowiedział David z lekkim uśmiechem — gdyż przestrzegając syna pani, że zbyt nierozważnie wychylił się z okna, postąpiłem niewłaściwie, przemawiając do niego, jakby do jakiego małego chłopczyny... Bo ja widzę, syn pani jest dumny ze swoich lat szesnastu, i ma słuszność... gdyż w tym wieku — mówił David z spokojną powagą — młodzieniec staje się już prawie mężczyzną i tem lepiej pojmuje cały urok, całą rozkosz miłości macierzyńskiej.
— Mości panie — zawołał Fryderyk gwałtownie i w zapalczywym gniewie, gdy tymczasem blada twarz jego pokryła się żywym rumieńcem — nie potrzebuję od nikogo nauki!
I z największym pośpiechem wybiegł z pokoju.
— Fryderyku! — wołała za nim Marja z wyrzutem i zdziwieniem, w chwili kiedy salon opuszczał, poczem zwracając do David’a swe piękne łzami zroszone oblicze, rzekła do niego z nieporównanym wdziękiem i tkliwością:
— Ah! panie, jeszcze raz proszę pana o przebaczenie... te życzliwe słowa, które pan przed chwilą wymówił, czynią mi nadzieję, że pan pojmuje mój żal, i że będziesz pobłażliwym dla tego nieszczęśliwego chłopca.
— On jest cierpiący... — trzeba go tylko żałować i starać się uspokoić — odpowiedział David wzruszonym głosem — właśnie przed chwilą uderzyła mnie bladość jego twarzy i jej bolesny wyraz... Ale on wyszedł z salonu, sądzę, że nie należałoby go zostawiać samego.
— Pójdź pani, pójdź prędzej — rzekł doktór Dufour podając rękę pani Bastien.
Zdziwiona tą życzliwością obcego i miotana niepokojem, wyszła śpiesznie z doktorem, ażeby poszukać Fryderyka.
David, pozostawszy sam jeden w salonie, zbliżył się do okna.
W chwili, kiedy się z niego wychylił, ujrzał panią Bastien, jak z oczyma zakrytemi chustką, przy pomocy doktora, wsiadała do swego skromnego kabrioletu, do którego już także wsiadł poprzednio i Fryderyk pośród śmiechu i szyderstw dosyć znacznej liczby ciekawych próżniaków, którzy po oddaleniu się orszaku myśliwych, pozostali jeszcze na grobli, będąc niedawno świadkami śmiesznego wypadku, jaki spotkał starego siwka.
— Ta stara szkapa długo pamiętać będzie lekcję, jaką jej dał młody margrabia — powiedział jeden z obecnych.
— Jak to zabawnie wyglądał ten stary włochaty siwek z ową staroświecką landarą za sobą, kiedy się dostał pomiędzy wspaniałe ekwipaże pana margrabiego! — dodał drugi.
— Tak, tak — mówił trzeci — ten rumak popamięta uroczystość św. Huberta.
— I ja także jej nie zapomnę! — szepnął Fryderyk głosem drżącym, z gniewu.
W tej to właśnie chwili pani Bastion wsiadła do swego kabrjoletu, przy pomocy pana Dufour.
Nie posiadając się już z gniewu, z powodu szyderstw, jakie dosłyszał, Fryderyk zaczął z gwałtowną zapalczywością okładać biczem swego biednego siwka, który, przedarłszy się przez tłum ciekawych, cwałem puścił się w dalszą podróż.
Daremnie pani Bastien prosiła swego syna, ażeby zwolnił bieg konia, zwłaszcza, że mógł się narazić na przejechanie kilku nieostrożnych mieszkańców, gdyż nawet dziecko jakieś, które nie dosyć szybko usunęło się z drogi, otrzymało już od Fryderyka silne uderzenie biczem; wkrótce atoli przebywszy groblę, kabrjolet zakręcił w inną stronę i pośród groźnych krzyków oburzonego tłumu, który za nim począł gonić, znikł z oczu rozjątrzonych widzów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.