Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIV.

W czasie opowiedzianych w poprzedzającym rozdziale wypadków w lesie Pont-Brillant, pani Bastion zostawała w najokropniejszym niepokoju; wierna przyrzeczeniu, jakie zeszłego wieczoru dała Fryderykowi, długo czekała, zanim odważyła się wejść do pokoju swego syna; będąc pewna, że spał jeszcze, spodziewała się, że w tym błogim spoczynku umysł jego znajdzie jakąś ulgę; dlatego też aż do godziny pierwszej po południu, młoda matka pozostała w swym pokoju, który się łączył z pokojem Fryderyka, przysłuchując się uważnie, rychło syn jej powstanie z tego pokrzepiającego spoczynku.
Stara służąca, Małgorzata, weszła do pani Bastien, ażeby odebrać od niej jakieś polecenia.
— Mów cicho i zamykaj drzwi ostrożnie — rzekła do niej Marja również po cichu — ażeby się mój syn nie obudził...
— Pan Fryderyk? — odpowiedziała Małgorzata zdziwiona — przecież on dzisiaj rano jeszcze przed wschodem słońca poszedł z fuzją na mamieniu do starego Andrzeja.
Pobiec do pokoju swego syna i przekonać się o prawdzie słów służącej... było kwestją jednej chwili.
Rzeczywiscie nie było tam ani Fryderyka, ani jego fuzji.
Porównywując tę ostatnią okoliczność z tajemniczem oddaleniem się Fryderyka, nieszczęśliwa matka uczuła najokropniejszą trwogę
Udała się z największym pośpiechem do mieszkania starego Andrzeja, u którego widziano Fryderyka, ale ogrodnik niedawno wyszedł z domu.
Nie domyślając się drogi, którą Fryderyk mógł się był udać, lub którą mógł wracać do domu, Marja udała się do dębowego lasku, na mały wzgórek, w nadziei, że może zdaleka ujrzy swego syna, wracającego równiną, za którą poczynały się lasy Pont-Brillant.
Godziny upływały jedna za drugą, a Fryderyk nie wracał.
Mówiliśmy już wyżej, że działo się to w pierwszych dniach listopada.
Już i słońce ukryć się miało za gęstą masą mglistych obłoków, które dzieliły długie czerwonawe pasy od ciemnego widnokręgu utworzonego z lasu osłoniętego powłoką zbliżającej się nocy, a Fryderyk jeszcze nie wracał.
Pani Bastien, której trwoga wzrastała w miarę zapadającego zmroku, daremnie badała wzrokiem wszystkie drogi wijące się wśród otwartego pola.
Nareszcie Małgorzata przybiegła spiesznie do lasku i rzekła do swej pani, spostrzegłszy ją zdaleka:
— Pani... pani... oto jest ojciec Andrzej, z którym pan Fryderyk dzisiaj rano rozmawiał.
— Gdzie jest Andrzej?
— Widziałam go zdaleka na drodze... gdzie i ja także poszłam wyglądać.
Nie czekając więcej, pani Bastien pobiegła na drogę, którą zbliżał się stary ogrodnik, zgięty pod ciężarem ogromnej wiązki dzikich róż, które świeżo zerwał.
Pani Bastien zbliżywszy się do starca, zawołała:
— Andrzeju... czyście widzieli dzisiaj rano mego syna?... cóż on wam mówił? Gdzie on jest?
Zrzuciwszy najprzód swój ciężar, który z trudnością zdawał się dźwigać, i odetchnąwszy głośno, Andrzej odpowiedział na te skwapliwe pytania swej pani:
— Tak jest... pani... dzisiaj rano, jeszcze przed wschodem słońca, pan Fryderyk przyszedł do mnie... po kule.
— Po kule?
— Tak, pani... pytał mnie, czy nie mam ołowiu na ulanie kul kalibrowych... do jego fuzji.
— Mój Boże! — zawołała pani Bastien, drżąc na całem ciele — kule do jego fuzji!
— Nieinaczej, pani, a ponieważ właśnie miałem kawałek niepotrzebnej rurki ołowianej, więc ulałem pół tuzina kul dla pana Fryderyka.
— Ależ... — dodała młoda matka wzruszonym głosem, starając się oddalić szaloną myśl, jaka jej przeszła przez głowę — więc te kule... były... do polowania?...
— Niezawodnie, pani... gdyż pan Fryderyk powiedział mi, że Jan Franciszek, wie pani, dzierżawca folwarku Coudraie?
— Tak... tak... wiem... Cóż tedy?
— Otóż Jan Franciszek opowiadał wczoraj panu Fryderykowi, że już dwie noce jedna po drugiej dzik przychodzi ryć jego kartofle w polu... a ponieważ dzisiaj księżyc wcześniej wschodzi, więc pan Fryderyk powiedział, że zasadzi się na niego w miejscu, które mu pokaże Jan Franciszek... i że zabije może dzika.
— Ale jakaż to szalona nieroztropność — zawołała pani Bastien — Fryderyk nigdy jeszcze nie strzelał do dzika; jeżeli go chybi, wtedy narazi swoje życie!
— Nie lękaj się pani, pan Fryderyk strzela wybornie, i...
— Więc mój syn będzie na folwarku Coudraie? — zapytała pani Bastien, przerywając ogrodnikowi.
— Zapewne, pani, jeżeli dzisiaj ma się z dzierżawcą zasadzić na dzika.
Pani Bastien nie żądała już obszerniejszych wiadomości i oddaliła się śpiesznie.
Słońce nikło już, a czerwona tarcza księżyca, będąca właśnie w pełni, zaczynała wznosić się na horyzoncie.
Folwark Coudraie oddalony był o pół mili; Marja, zdjęta gwałtownym niepokojem, udała się do niego, nie drogą, ale prosto przez pola, nie wziąwszy ani kapelusza, ani nawet chustki.
Wkrótce też pośród drzew, któremi folwark był otoczony, Marja ujrzała dalekie światło, wskazujące, że rolnik już powrócił z pola do domu.
W kwadrans potem, młoda matka, zadyszana i znużona szybkim biegiem weszła do folwarku.
Przy świetle łuczywa, palącego się na kominie, Jan Franciszek, jego żona i dzieci siedzieli dokoła ogniska.
— Janie — rzekła pani Bastien — proszę was, zaprowadźcie mnie jak najprędzej do mego syna. — Poczem dodała tonem pewnego wyrzutu. — Jakżeście też mogli pozwolić, ażeby chłopiec narażał się na takie niebezpieczeństwo... Ale mniejsza o to, pójdźmy tylko, proszę was, pójdźmy, jeszcze przyjdziemy w samą porę, ażeby zapobiec temu szaleństwu.
Rolnik i żona jego spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, nareszcie Jan Franciszek powiedział:
— Pani... proszę mi przebaczyć... ale... ja nie wiem, czego pani chce.
— Jakto, nie skarżyliście się wczoraj przed moim synem, że przez dwie noce dziki przychodzą robić szkodę w polu?
— Ho! ho! w tym roku dziki nadto mają żołędzi w lesie, ażeby już tak wcześnie miały wychodzić. Bogu dzięki, moja pani, dotąd nie zrobiły one nam jeszcze żadnej szkody.
— Co! więc nie namawialiście mego syna, ażeby tu przyszedł strzelać do dzika.
— Ja, pani? nigdy a nigdy, nawet nie mówiłem z nim o dzikach.
— I dzisiaj nie wyznaczyliście żadnej schadzki mojemu synowi?
— Nie, pani...
Na taką odpowiedź Marja stanęła jak martwa; nareszcie zdjęta przerażeniem, rzekła do siebie:
— Więc Fryderyk skłamał przed Andrzejem. Ale w takim razie, te kule, te kule, mój Boże poco on je kazał lać?
Dzierżawca, spostrzegłszy niepokój pani Bastien, sądził że ją potrafi uspokoić i powiedział:
— Wcalem z panem Fryderykiem o dzikach nie mówił; ale, jeżeli go pani szuka, zdaje mi się, że będę wiedział, gdzie on się znajduje.
— Widzieliście go zatem!
— Tak, pani.
— Gdzie? kiedy?
— Wszakże pani zna zapewne ową spadzistą górę, leżącą o ćwierć mili od wąwozu Starego Wrębu, w lesie ciągnącym się ku zamkowi Pont-Brillant?
— Znam, znam, cóż dalej...
— Otóż! widzi pani, po zachodzie słońca, ale było jeszcze dosyć widno, wracałem pod ową górę, kiedy o dwadzieścia kroków ode mnie zobaczyłem pana Fryderyka, wychodzącego z gęstwiny i pędem biegnącego przez drogę. Zatrzymał się chwilkę na wierzchołku góry, jak gdyby chciał słuchać, co się dzieje w stronie wąwozu, potem rzucił się pomiędzy drzewa, stojące nad drogą. Widziałem jeszcze zdaleka, jak błyszczała jego fuzja pośród zmierzchu nocnego, i powiedziałem do siebie: Patrzaj! pan Fryderyk ze swoją fuzją, w lesie pana margrabiego, to dziwna rzecz.
— Czy to było dawno?
— Dalibóg, pani, będzie już z pół godziny, właśnie wtedy księżyc dopiero zaczął się pokazywać.
— Janie — rzekła młoda matka z pośpiechem — wiem, że jesteście człowiekiem zacnym i odważnym. Ja w śmiertelnej zostaję obawie, musicie mnie doprowadzić do miejsca, gdzie spotkaliście mojego syna.
Spojrzawszy na panią Bastien wzrokiem głębokiego współczucia, poczciwy rolnik powiedział:
— Widzę, co panią niepokoi, i dalibóg, nie dziwię się wcale, że pani się lęka.
— Skończcie.... skończcie, na Boga!
— Oto cała rzecz: Pani się obawia, ażeby pan Fryderyk nie wyprawił się dzisiaj na polowanie do lasu pana margrabiego, nieprawdaż? Co do mnie, i ja tak myślę jak pani, a szczerze mówiąc, jest czego się lękać, bo pan margrabia jest równie nieubłagany dla polujących w jego lasach, i równie zazdrosny o zwierzynę, jak jego nieboszczyk ojciec; jego leśnicy to istne djabły, i gdyby znaleźli pana Fryderyka na jakiej zasadzce, jak mi Bóg miły, byłaby bieda.
— Tak jest, właśnie tego się obawiam, — zawołała pani Bastien skwapliwie, pomimo że zupełnie inny rodzaj obawy dręczył jej duszę. — Widzicie więc, mój Janie — dodała błagalnym głosem — że niema ani chwili czasu do stracenia, trzeba koniecznie ażebym bądź co bądź znalazła mego syna; pójdźmy, pójdźmy.
— Zaraz pani — rzekł rolnik, chętnie zabierając się do wyjścia — udajmy się ścieżką przez ściernisko; tym sposobem ujmiemy sobie drogi, i za kwadrans staniemy w lesie.
— Dziękuję wam, mój Janie kochany — powiedziała pani Bastien wzruszona — o! dziękuję... Idźcie teraz, ja pójdę za wami; tylko prędzej.
— Ale, mężu — zawołała jego żona w chwili kiedy już mieli wychodzić — jeżeli pójdziecie ścieżką, będziecie musieli przechodzić przez torfowisko, a ta dobra pani ma tylko lekkie trzewiczki, zamoczy się jeszcze i zachoruje.
— Janie, zaklinam was, nie traćmy czasu — wołała pani Bastien.
A odwróciwszy się do jego żony dodała:
— Dziękuję wam, dobra matko, niezadługo odeślę wam waszego męża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.