Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIII.

Fryderyk, dotąd czysty i niewinny, wychowany pod okiem macierzyńskiem, przeczuwał tylko, ale nie rozumiał jeszcze niecnych zamiarów starej margrabiny i jej towarzyszki względem pani Bastien, którą w naiwnym swoim cynizmie, chciały, jeśliby się dało, uczynić kochanką młodego Rudolfa de Pont-Brillant; rzeczywiście, w ich oczach, jak mówiła margrabina, była to rzecz nieoszacowana, ta ładna i uczciwa mieszczanka, mieszkająca pod bokiem zamku, której mąż prawie zawsze był w podróży, i której syna, ażeby go nie mieć ciągłym i natrętnym świadkiem, można było z pewną pensyjką umieścić w biurze intendenta zamkowego.
Wrażenie, jakie ta rozmowa uczyniła na Fryderyku, zmieniło się w nim raczej w instynktowe, wyrozumowane przekonanie, że miano jakieś haniebne zamiary, których przedmiotem była jego matka, i że młody margrabia, któremu jeszcze tegoż samego wieczoru miano oznajmić te zamiary, nieomylnie zostanie ich wspólnikiem.
Z tym nowym, a tak strasznym powodem nienawiści, łączyło się jeszcze w młodzieńcu wspomnienie owego człowieka, prowadzącego toż samo, co jego ojciec, rzemiosło, a który, zbity kijami przez ojca młodego margrabiego, został ze wzgardą odepchnięty, kiedy się domagał zbrojnego zadośćuczynienia po otrzymanej zniewadze.
— I ze mną tak będzie — rzekł Fryderyk do siebie z żałosnym uśmiechem — Rudolf de Pont-Brillant wzgardził zapewne mojem wyznaniem, jeżeli nie wyjechał z domu jeszcze przed odebraniem mego listu... Szczęściem noc już nadchodzi... margrabia powraca sam... a ja znam dobrze drogę, idącą wąwozem Starego Wrębu...
I wziąwszy fuzję, Fryderyk z pośpiechem udał się w przeciwną stronę lasu.
Wąwóz w Starym Wrębie, którym Rudolf de Pont-Brillant musiał powracać z zamku Montel, przecięty był głęboką jakby umyślnie wyżłobioną drogą, z bardzo wysokiemi po obu stronach brzegami, zarosłemi ogromnemi szkockiemi jodłami, których wierzchołki tworzyły nad wąwozem tak gęste sklepienie, że droga ta nawet wśród dnia była bardzo ciemna.
Tego wieczoru właśnie, po zachodzie słońca, w wąwozie większa niż kiedykolwiek panowała ciemność. Było już około godziny szóstej.
Rudolf de Pont-Brillant, sam jeden (wyprawił bowiem swego grooma do zamku, dla zawiadomienia margrabiny o zmianie swych zamiarów), wjechał do wąwozu, którego ciemność była dla niego tem nieprzyjemniejszą, że dopiero co zjechał z drogi, którą jeszcze lekko oświecały ostatnie promienie.
Gdy ujechawszy około dwudziestu kroków, oswoiwszy się już nieco z ciemnością, dojrzał przed sobą postać jakiegoś człowieka, który nieruchomo stał pośrodku drogi.
— Hola! hej — zawołał — na bok... proszę ustąpić z drogi.
— Słówko tylko! Panie margrabio de Pont-Brillant — odezwał się głos jakiś.
— Czego chcesz? — odpowiedział Rudolf, wstrzymując konia i pochylając się na siodle, ażeby rozpoznać rysy zaczepnika, ale nie mogąc tego dokazać, dodał:
— Kto jesteś? Czego chcesz?
— Panie Rudolfie de Pont-Brillant — odpowiedział tenże sam głos. — Czy odebrałeś dzisiaj rano list, w którym wzywano cię na potajemną schadzkę pod skałę Grand-Sire?
— Nie... gdyż opuściłem Pont-Brillant o godzinie ósmej... Ale jeszcze raz pytam, co to wszystko ma znaczyć? Kto jesteś?
— Jestem tąż samą osobą, od której dzisiaj rano miałeś odebrać list.
— Dobrze więc! mój przyjacielu, możesz...
— Nie jestem pana przyjacielem — zawołał Fryderyk — jestem twoim wrogiem.
— Co takiego? — zapytał Rudolf ze zdziwieniem i pewnym niepokojem.
— Mówię, że jestem wrogiem pana.
— Doprawdy! — odparł Rudolf szyderczo, gdyż z natury był bardzo odważny — to rzecz zabawna! A jakże się nazywasz, mój panie wrogu?
— Nic panu nie zależy na mojem nazwisku.
— Mniejsza o to. Ale, mój drogi, pocóż mnie u djabła zatrzymywać... w nocy... na środku drogi?... Ah! domyślam się nareszcie, pan pisałeś do mnie?
— Tak.
— Ażeby mi oznajmić... że co?...
— Że pan będziesz nikczemnym... jeżeli...
— Nędzniku!... — krzyknął Rudolf z wściekłością, przerywając Fryderykowi i nacierając na niego koniem.
Lecz syn pani Bastien, uderzywszy w głowę wierzchowca lufą swej fuzji, zmusił go do pozostania na miejscu.
Rudolf, z początku zmieszany nieco, ale przedewszystkiem ciekawy dowiedzieć się, jakie mogły być zamiary nieznajomego, uspokoił się wkrótce i rzekł:
— Mówiłeś tedy... mój panie wrogu, że raczyłeś zaszczycić mnie swoim listem?
— Tak jest, ażeby panu oznajmić, że jeżeli nie jesteś nikczemnym tchórzem, przybędziesz dzisiaj pod skalę Grand-Sire, sam, tak jak ja, z fuzją nabitą kulami.
Po chwili nowego zdziwienia, margrabia odpowiedział:
— A mogęż pana zapytać, cobyśmy tam robili, sami, z naszemi fuzjami?
— Stanęlibyśmy o dziesięć kroków, i strzelalibyśmy do siebie...
— Do licha! jakże mu pilno; a w jakim to celu mieliśmy się oddawać tej niewinnej rozrywce, mój panie wrogu?
— Ażebym pana zabił... albo pan mnie...
— W samej rzeczy... o dziesięć kroków... inaczej musielibyśmy bardzo być niezręczni; ale, mój kochany, to jeszcze nie dosyć chcieć zabijać ludzi, trzeba im przynajmniej powiedzieć: za co?
— Ja ciebie chcę zabić... ponieważ cię nienawidzę!
— Ah! Czy to być może?
— Nie drwinkuj panie de Pont-Brillant, nie drwinkuj...
— Wprawdzie trudną to jest rzeczą... ale... postaram się. A więc, mówisz pan, że mnie nienawidzisz... i z jakiegoż to powodu?
— Jak moje nazwisko, tak i powody mej nienawiści mało pana powinny obchodzić.
— Tak pan sądzi?
— Tak sądzę.
— To co innego... A przecież, jak pan uważa, ja jestem tak poczciwy, tak spokojny człowiek!... Więc to już nie ulega zaprzeczeniu... pan mnie nienawidzi... dobrze! i cóż więcej?
— Albo pan mnie zabije... albo ja pana....
— Rozumiem!... więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, zdaje się... że to już jest myśl pana stała, niezmienna?...
— Panie de Pont-Brillant, jest to myśl tak dalece niezmienna, że ją pragnę wykonać... i to natychmiast.
— Mój panie kochany... moja babka obiecała mi zaprowadzić mnie w tym roku pierwszy raz na bal w operze... Wiesz! przekonany jestem, że nie znalazłbym na nim takiego zajęcia jak z tobą...
— Powiedziałem już, panie de Pont-Brillant, że natychmiast mamy się bić.
— Jakto... tu... w tym wąwozie?
— Tu...
— Bez światła?
— Nie potrzebujemy światła.
— A czemże bić się będziemy?
— Moją fuzją.
— Jedną tylko fuzją?
— Tak.
— To rzecz ciekawa. I jakże to? powiedz mi, mój kochany panie.
— Zsiądź pan z konia.
— A potem?
— Podniesiesz kilka krzemieni...
— Krzemieni! — powtórzył Rudolf, śmiejąc się głośno — pocóż krzemieni? Ah! rozumiem teraz... to my krzemieniami będziemy do siebie rzucali? W samej rzeczy... podobna walka nie jest tak tragiczna jak z fuzją.. jest to zupełnie w rodzaju bitwy Dawida z Goljatem... Więc pan masz także i procę? Ale jaka to szkoda, że tak ciemno... Wie pan... ja prawie nic a nic nie widzę...
— Powiedziałem, już, panie de Pont-Brillant, że podniesiesz z ziemi dwa lub trzy krzemienie... i zakryjesz je w ręce...
— Już wiem... już wiem... będziemy pewnie grali w cetno-licho.
— Ciemność nie będzie nam przeszkodą w policzeniu krzemieni... wygrywający zabierze fuzję... przyłoży ją do piersi przeciwnika... i wystrzeli... Widzisz pan teraz, panie de Pont-Brillant, że do tego nie potrzeba bynajmniej światła.
Ton mowy Fryderyka był tak pewny, tak stanowczy, że margrabia, nie mogąc sobie z początku wytłumaczyć tego dziwnego zajścia, uważał je za rzecz poważną; później atoli, przypomniawszy sobie zdarzenie przeszłego wieczoru, który spędził w salonie swej babki, parsknął głośnym śmiechem i zawołał:
— Ah! na honor!... żart jest wyborny! teraz pojmuję wszystko.
— Wytłumacz się pan!
— To rzecz nader prosta; wczoraj wieczorem opowiadano u mojej babki rozmaite powieści, o złodziejach i napadach nocnych... Zaczęto żartować z mojej odwagi, ale zapewniałem wszystkich o mojem męstwie, słowem udawałem trochę zucha: otóż to wszystko było tylko próbą mej odwagi... wiedziano bowiem, że powracając z Montel, koniecznie udać się będę musiał tą drogą. Możesz przeto powiedzieć tym, którzy ci za to zapłacili... że, jak mi się zdaje, nieźle wydobyłem się z zasadzki... gdyż... na honor... z początku uważałem to za rzecz poważną... Bądź zdrów, mój przyjacielu, puść mnie... już dosyć późno....i ledwie mi starczy czasu przyjechać do Pont-Brillant i przebrać się na obiad...
— Panie de Pont-Brillant, niema tu żadnego żartu, żadnej próby... Ja ciebie nie puszczę, musisz zsiąść z konia...
— Słuchaj... dosyć już tego! — zawołał Rudolf nakazującym głosem — zarobiłeś swoje pieniądze... ustąp... niechaj przejadę...
— Zsiadaj z konia! panie de Pont-Brillant!... zsiadaj natychmiast!
— Dobrze więc! będzie to twoja własna wina! rozjadę cię! — zawołał Rudolf.
I zwrócił swego wierzchowca naprzód.
Ale Fryderyk, rzuciwszy się na konia, uderzył go tak silnie, że ten zatrzymał się na miejscu.
— Co, łotrze! ty śmiesz bić mojego konia!... — krzyknął Rudolf podnosząc szpicrózgę i uderzając nią na oślep; ale uderzenia te zginęły w powietrzu.
— Uderzenia... zniewaga, panie de Pont-Brillant, teraz będziesz człowiekiem nikczemnym, podłym... jeżeli natychmiast nie zsiądziesz z konia.
Margrabia powiedział prawdę. Z początku zmieszany tym wypadkiem, później sądził, że chciano tylko spróbować jego odwagi; ale słysząc ponury i zawzięty głos Fryderyka, który z trudnością powściągnął swą wściekłość, wrócił do pierwszej swojej myśli i pojął nareszcie, że to wcale nie żartem go zaczepiono.
Wspomnieliśmy już, że Rudolf był z natury odważny, oswojony ze światem jak przynajmniej dwudziestopięcioletni mężczyzna, i, idąc za przykładem swej babki, przywykły do zuchwałego, wyzywającego szyderstwa; dlatego też, chociaż było dlań niepodobieństwem odgadnąć, kim był ów nieznajomy, który go tak nienawidził i wyzywał z taką zawziętością, Rudolf odpowiedział mu uroczyście i z niepospolitą trafnością:
— Słuchaj, mości panie, którego rysów rozpoznać nie mogę, i który ukrywasz swoje nazwisko, wyzwałeś mnie z zadziwiającą zuchwałością, nazwałeś mnie nawet nikczemnym... chciałem cię za to skarcić tak, jakbym skarcił każdego włóczęgę, któryby mi zastąpił drogę w lesie i znieważył mnie... Na nieszczęście, w ciemności nie dosięgnąłem cię memi razami, ale chęć ta wystarcza za uczynek. Uważaj, żeś otrzymał zasłużoną karę. Teraz, mój panie, jeżeli ci to nie wystarcza, wiesz, kim jestem, przyślij jutro do zamku Pont-Brillant dwóch ludzi honorowych, jeżeli(znasz takich... o czem bardzo wątpię, wnosząc z twego postępowania... Ci zniosą się z dwoma mymi przyjaciółmi wicechrabią de Marcilly i księciem de Morville; świadkowie twoi, jeżeli to będą ludzie, z którymi można będzie traktować, najprzód oznajmią moim świadkom twoje nazwisko, a potem powody wyzwania, z którem, jak mówisz, dzisiaj rano udałeś się do mnie. Ci tedy panowie postanowią między sobą, co wypadnie uczynić. Co do mnie, gotów będę w każdej chwili uczynić zadosyć ich rozporządzeniu. Otóż, mój panie kochany, ludzie dobrze wychowani tak powinni postępować. Jeżeli o tem nie wiedziałeś, spodziewam się, żem cię dostatecznie oświecił...
— Poco ta gadanina, panie de Pont-Brillant —zawołał Fryderyk głosem oburzonym — będziesz się pan bił, tu, natychmiast... czy nie?
— Więc ciągle jeszcze ten pojedynek na krzemienie lub fuzje — odpowiedział Rudolf spoglądając dokoła, jak gdyby chciał uchylić ciemności i rozpoznać miejsce, w którem się znajdował. — Już mnie zaczyna to nudzić.
— Odmawiasz więc?
— Dalibóg! — odpowiedział Rudolf, który, pragnąc położyć koniec temu zajściu, chciał zyskać na czasie i odwrócić uwagę Fryderyka — mam siedemnaście lat... przywiązany jestem do życia... lubię przyjemności... i ja, nie wiedząc nawet dlaczego, miałbym się narażać na to, ażeby mnie w nocy, jak psa jakiego zabito w tym wąwozie?. Co znowu! Gdyby to przynajmniej był pojedynek jak się należy, wśród dnia, w miejscu otwartem, ze szpadą w ręku... to co innego... ale taka zasadzka... i to jeszcze pierwszy mój pojedynek!... Oszalałeś, mój przyjacielu.
— Panie de Pont-Brillant, jesteś na koniu, a ja pieszo, noc jest ciemna, nie mogę więc obsypać cię policzkami, jak tego pragnę; ale chęć starcza za uczynek. To są twoje własne słowa. A teraz bijesz się, czy nie?...
— Przyjdź do mnie jutro... wśród dnia... wtedy ci odpowiem na twoje pytanie, albo każę cię wyrzucić za drzwi.
— Panie de Pont-Brillant, strzeż się.
— Czego?
— Jeden z nas musi tu zostać...
— Więc chyba ty zostaniesz... Tymczasem dobranoc, mój przyjacielu — rzekł Rudolf.
I to mówiąc, niespodzianie i silnie ubódł ostrogami swego wierzchowca, który jednym ogromnym skokiem rzucił się naprzód i tak gwałtownie potrącił piersiami Fryderyka, że ten upadł na ziemię.
Kiedy syn pani Bastion, odurzony jeszcze swym upadkiem, podniósł się z ziemi, usłyszał już tylko tętent wierzchowca margrabiego, który w największym pędzie oddalał się do domu.
Po tem niespodziewanem zdarzeniu przyszedłszy nieco do siebie, Fryderyk wydał okrzyk jakiejś dzikiej radości, podniósł swą fuzję i przy pomocy gałęzi i pni jodłowych wdarł się na brzeg wąwozu, poczem szybko zagłębił się w lesie, którego wszystkie drogi i przejścia dokładnie były mu znane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.