Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Obie osiemdziesięcioletnie kobiety wolnym krokiem postępowały drogą, prowadzącą do skały Grand-Sire.
Nareszcie Zerbinetta zwróciła się do swej pani mówiąc do niej:
— A więc, pani margrabino, ów sęp?
— Przypominasz sobie jak prezes Lunel był zazdrosny względem kawalera? Otóż pewnego razu rzekłam do niego: Zygmuncie, czy chcesz, ażebyśmy kawalerowi wypłatali porządnego figla? Z całego serca margrabino. Musisz zatem, kochany Zygmuncie, nauczyć się udawać jak najdokładniej krzyk sępa. Wyobraź sobie, moja córko, zdumienie prezesa, kiedy usłyszał te słowa: jakoż oświadczył mi, że już nieraz w życiu swojem, z czapką prezesowską na głowie, krzyczał i piorunował w izbie wyższej[1]; pomimo tego jednak nie może się przyznawać do doskonalszego naśladowania głosu sępa, niż innego jakiego ptaka. A więc, naucz się tego, Zygmuncie, a skoro się nauczysz... uśmiejemy się wybornie z tego biednego kawalera. Dobrze, margrabino — odpowiedział prezes — jeszcze dzisiaj wieczorem rozpocznę tę naukę; na szczęście, wszakże to nie brakuje sępów w tutejszych lasach.
— Tak, tak, pani — rzekła Zerbinetta — zaczynam już sobie coś przypominać, ale to tak tylko jak przez mgłę, racz pani dalej mówić.
— Kiedy się już prezes tego krzyku zupełnie wyuczył, umówiłam się z kawalerem na dzień następny... przyrzekłam mu schadzkę wieczorem o zmierzchu, wiesz gdzie? ot właśnie w tej okolicy... przybyłam tu przed nim, ale razem, z prezesem, któremu wyznaczyłam miejsce w pewnem rodzaju jaskini, którą zobaczysz tam, pod skałą Grand-Sire; teraz, Zygmuncie, rzekłam do niego, posłuchaj: jak tylko kawaler przybędzie, zaczniesz liczyć do tysiąca, ażeby mu zostawić dosyć czasu do wynurzenia mi wszystkich jego cierpień... ja, podobnież jak ty liczyć będę do tysiąca... ale kiedy dojdziemy do liczby dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, udam, że kawaler zmiękczył moje serce... wtedy krzykniesz głosem sępa. Wybornie, margrabino, wybornie! Ależ posłuchaj dalej, złośliwy człowieku. Ah! mój Boże, powiem do kawalera, jakież to szkaradne stworzenie, jestem nadzwyczajnie zabobonna... Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję dla zastrzelenia tego złowrogiego ptaka, a potem... zobaczymy. Kawaler odejdzie skwapliwie... a ja, kochany Zygmuncie, przyjdę po ciebie do jaskini. Margrabino, pani jesteś najpowabniejszym szatanem na świecie.... Prędko, prędko, oto kawaler już nadchodzi, i biedny Lunel usadowił się w jaskini, licząc i, 2, 3, 4, kiedy ja tymczasem udałam się do kawalera.
— Doskonale, pani margrabino — wołała Zerbinetta, śmiejąc się jak szalona — wyobrażam sobie rysy tego poczciwego prezesa, jak on z całą sumiennością liczył 1, 2, 3, 4, kiedy tymczasem kawaler, znajdował się przy pani.
— Tyle ci już tylko powiedzieć mogę, moja córko, że umówiłam się, z Lunelem, iż dopiero około dziewięćset dziewięćdziesięciu ośmiu pozwolę się wzruszyć kawalerowi... ale, na honor! nie doliczyłam jeszcze dziesięciu, kiedym już zupełnie przestała rachować. Tymczasem prezes wyliczył już tysiąc, i ze wszystkich sił wydał przeraźliwy szczególny i dziki krzyk sępa... Krzyk ten zmieszał tak dalece kawalera, że ja, pocieszając biednego chłopca w tem smutnem zdarzeniu, powiedziałam do niego: To sęp jakiś przeklęty!.... to sęp!...
Niepodobieństwem byłaby opisać głos staruszki, jakim wymówiła swoje ostatnie słowa: to sęp! zażywając z rozkoszą tabaki hiszpańskiej, i podzielając głośny śmiech Zerbinetty.
— Pobiegnij pan do zamku i przynieś fuzję — rzekłam do kawalera — mówiła dalej margrabina — to szkaradne stworzenie trzeba koniecznie zastrzelić... ah! jabym tego niegodziwego sępa własnemi rękami rozdarła... Śpiesz się pan, śpiesz, ja tu zaczekam. — Na Boga, margrabino, jakaż to szalona myśl, wszakże już i noc nadchodzi, będzie się pani bała. — Ah! kawalerze, ja nie jestem lękliwa, spiesz pan do zamku i wracaj napowrót. — Czas naglił, moja duszo, gdyż przyszedłszy do biednego prezesa, znalazłam go już zupełnie ochrypłym, krzyczał tylko jak sęp, któregoby chciano zadusić... na szczęście, przy mnie wkrótce odzyskał swój dawny głos.
— Jakaż to wyborna historja, pani margrabino... a potem kiedy kawaler powrócił?
— Znalazł nas, to jest prezesa i mnie, prawie w tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Przybywaj że kawalerze, zawołałam na niego zdaleka, gdyby nie prezes, któregom tu przypadkiem spotkała, byłabym umarła ze strachu. Wszakże ja margrabinie mówiłem, odpowiedział piękny Allkander, a gdzież jest ów sęp? — Dalipan, kawalerze, zdaje mi się, żem go spłoszył, gdyż jakem tylko spotkał margrabinę, już się ani razu nie odezwał, ale słuchaj pan, kochany kawalerze, dodał poczciwy Lunel w niewinności ducha; czy pan wie, że głos takiego ptaka zawsze zwiastuje nieszczęście? i wymawiając te słowa z pewną złośliwością, przycisnął mą rękę do siebie. — Rzeczywiście, kochany prezesie, słyszałem już nieraz, że ten krzyk powszechnie bywa złą wróżbą — odpowiedział kawaler równie szyderskim głosem i ściskając mą prawą rękę. Później, gdym się zakochała w tym bezczelnym aktorze Clairville; śmialiśmy się oboje z całego serca z tej awantury prezesa i kawalera, kiedym mu to wszystko opowiedziała. Dlatego też owe wyrazy: to sęp! długo krążyły jako przysłowie w gronie naszego towarzystwa. Gdyby mężczyźni...
— Rozumiem, parni, ale niestety... wtedy... były to dobre czasy... tak jest, wtedy...
— Dajże mi pokój z twojemi smutnemi wykrzyknikami, Zerbinetto... wrócą się jeszcze nasze dobre czasy.
— Ale kiedy, pani?
— Ej do licha! na drugim świecie! Powtarzałam to ustawicznie temu grubemu, opasłemu księdzu Robertin, który, powiedziawszy prawdę, był żarłoczny jak wilk jaki, i który dla owych pięknych białych trufli z Piemontu, które mi przysyłała moja kuzynka Doria, byłby się dał ubiczować.
— I cóż pani margrabino, mawiał do mnie ów pobożny kapłan, kiedy naładował sobie brzuch, lepiej już wierzyć choć w nieśmiertelność aniżeli w nic. Ja ci dlatego tylko mówię, moja córko, że na polach elizejskich znajdę znowu moje kwitnące szesnaście latek... i wszystko, co się, z niemi tylko łączy, ażeby jeszcze raz zacząć używać, ale to już na wieki wieków.
— Amen!... oby dobrotliwy Bóg wysłuchał pani margrabiny — odpowiedziała Zerbinetta z udaną pobożnością — szesnaście lat, jaka to piękna rzecz!
— Onegdaj myślałam sobie toż samo w duchu, przypatrując się memu wnukowi, podczas polowania, co to za zapał, jaki ogień! co za żywość w tym chłopcu! jaka to piękna młodość, cóż ty powiesz na to, moja córko?
— Prawdziwy Cherubin do śpiewania swej damie romansów — rzekła Zerbinetta cytując wiersz Beaumarchais‘a — ja też jestem przekonana, że pewna wicehrabina...
— Zerbinetto — zawołała stara margrabina, przerywając swej pokojówce — patrz, oto jest skała Grand-Sire, a w tej jaskini biedny prezes naśladował głos sępa.
— Na miłość boską, nie wchodź pani, nie wchodź, toć to wygląda jak otchłań jaka, mogą się tam znajdować dzikie zwierzęta.
— Jednakże chętniebym tam weszła, ażeby wypocząć.
— Zapewne pani margrabina tylko żartuje, przecież tam musi być wilgotno jak w piwnicy jakiej.
— Masz słuszność, moja córko, a więc, postaw mi krzesło tu pod dębem, wygodnie na słońcu, tak, dobrze, doskonale. A ty, Zerbinetto, gdzie ty usiądziesz?
— Tam, na skale, pani margrabino, wprawdzie to trochę za blisko jaskini, ale mniejsza o to.
— Ale słuchajno, coś ty mówiła o wicehrabinie?
— Oto zdaje mi się, pani, że onaby chętnie chciała zostać piękną matką chrzestną Cherubina[2].
— Rudolfa?
— Dalipan, pani margrabino, wszakże to ona ciągle woła: panie Rudolfie, mój kapelusz, panie Rudolfie, mój wachlarz. Wczoraj jeszcze, kiedy chciano pana Rudolfa nastraszyć, pani wicehrabina podjęła się tego, a ja widziałam bardzo dobrze...
— Widziałaś... widziałaś... nic nie widziałaś, moja córko. Wicehrabina zajmuje się tem najniewinniejszem w świecie dziecięciem, nie chce nic innego, jak tylko oszukać swego głupiego męża, ażeby się nie obawiał, albo nie gniewał, skoro pan de Monbreuil, kochanek wicehrabiny, tutaj przybędzie, gdyż zaprosiłam go do zamku; niema większej wesołości, jak kiedy się zbierze kilka pięknie dobranych parek, dlatego też zaprosiłam ich tyle, ile się tylko znajduje w naszej okolicy; ci kochankowie to takie wesołe, to ciągle śpiewa, to ciągle żywe, rozkoszne jak wróble w maju. Ich widokiem, cieszy się moje serce, odświerzają moje wspomnienia. A ci głupi mężowie, jakie to figury. Mówię ci to dlatego tylko, moja kochana, ażeby cię przekonać, że jesteś w błędzie względem wicehrabiny
— Rozumiem, pan Rudolf jest tylko dla niej płaszczykiem.
— Nic innego, ja mu to już dawniej powiedziałam; bo inaczej mógłby się łatwo złapać, biedny niewinny chłopiec, zwłaszcza, że wicehrabina jest bardzo powabna.
— Niewinny! niewinny — odpowiedziała Zerbinetta, potrząsając głową — nie tak bardzo, pani margrabino, gdyż pan Rudolf jest jak ów Cherubin, jego miłość ku ładnej matce chrzestnej, nie przeszkodziłaby mu pewnie umizgać się do jakiej Zosieczki.
— Kochane dziecię! Czy to prawda, Zerbinetto? Czy pomiędzy kobietami wicehrabiny jest jaka, godna jego spojrzenia?
— Wicehrabina ma przy sobie wysoką blondynkę z Czarnemi oczami, która ma figurę, ale to powiadam pani margrabinie, figurę prześliczną, przytem biała jak łabędź, tłusta jak przepiórka, słowem cała jakby utoczona.
— I ty myślisz, że Rudolf?...
— Tak, tak, pani, wszakże pan margrabia już ma i wiek po temu.
— O zapewne! — rzekła margrabina, biorąc szczyptę tabaki. — Ale — dodała po chwili zamyślenia — ty, co wiesz o wszystkiem, powiedz mi, co to jest za mieszczanka, czy też żona jakiegoś dzierżawcy, która mieszka samotnie jak pustelnica jaka w tym małym domku, leżącym przy drodze prowadzącej do Pont-Brillant? Wiesz już zapewne; domek wygląda jak szpaler, otoczony rozmaitemi roślinami z przedsionkiem wystawionym z prostych okrąglaków, zupełnie jak ta zagroda, w której mój wnuk chowa daniele dla swojej przyjemności. Jakto, jeszcze nie wiesz; Mój Boże, jakaś ty już głupia, Zerbinetto! przecież niema jeszcze tygodnia, jakeśmy tamtędy przejeżdżały.
— Ah! już wiem, pani margrabino.
— Jakże się nazywa ta pustelnica?
— Pani Bastien.
— Któż to jest ta pani Bastien?
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta przestraszona, nie odpowiadając na pytanie swej pani — czy pani nic nie słyszała?
— Cóż takiego?
— Tam, w jaskini.
— Cóż.
— Zdaje się, jak gdyby się tam coś poruszyło.
— Co ci się dzieje, Zerbinetto, ty już rozum tracisz; to wiatr poruszył bluszczem.
— Pani margrabina tak sądzi?
— Nie inaczej, ale odpowiedzże mi, któż to jest ta pani Bastien?
— Jest to żona pewnego kupca dóbr, człowieka z czarnej bandy, lub coś podobnego.
— Ah! niegodziwiec jakiś; wszakże to taż sama banda porwała się na mój zamek St. Irene w Normandji, prawdziwy klejnot z czasów odrodzenia; nie zostawili w nim kamienia na kamieniu. Ale na honor, szczęście, że mój syn zrobił mi przyjemność, i jednego z tych łotrów w mojej obecności porządnie skarcił.
— Jednego z ludzi czarnej bandy?
— Tak, tak, wyobraź sobie, jechaliśmy do moich dóbr w Francheville, gdzie już nie byłam od lat sześciu; margrabia powiedział do mnie: Kochana matko, jedźmy przez St. Irene, zobaczymy też, co tam jeszcze pozostało. (Jakobini skonfiskowali nam ten piękny, ulubiony zamek, zabierając go na własność narodową, jak ci złoczyńcy mówili). Przybyliśmy tedy do St. Irene, i znaleźliśmy wszystko zburzonem, oprócz oranżerji, w której zagnieździło się jedno z tych drapieżnych zwierząt, jeden z tych burzycieli. Jego nieszczęśliwa gwiazda chciała, że nam się wtedy właśnie nawinął, kiedyśmy wysiedli z powozu na miejscu, w którem dawniej stał zamek. Wyobrażasz sobie niewątpliwie, jak syn mój i ja byliśmy oburzeni. — Panie, rzekł margrabia do tego człowieka, czybyś mi nie mógł powiedzieć, co to za dzicy ludzie dopuścili się tej nikczemności, i zamek St. Irene, jeden z najpiękniejszych pomników tej prowincji, z ziemią zrównali? — Ja i moi towarzysze jesteśmy tymi dzikimi ludźmi, mości panie, a pan... jesteś człowiekiem bezczelnym, że się w taki sposób do mnie odzywasz, odpowiedziało to bydlę memu synowi, akcentem szkaradnym, który zdaleka już zdradzał, niechlujnego Owerniaka. Wiesz dobrze, że margrabia był żywy jak iskra, silny jak Turek i śmiały jak lew... otóż, jak zaczął okładać tego nędznika gęstemi razami... Ah! moja kochanko, powiadam ci, co to były za razy! Zdaje mi się, że jeszcze w tej chwili słyszę, jak gęstym gradem spadały na szerokie plecy tego łotra. — Pojedynek! pojedynek na śmierć z pistoletem do piersi przyłożonym! wołał ten szaleniec, rozcierając sobie plecy. — Byłeś bezczelnym łotrem i odebrałeś należne kije, więc rachunek nasz skończony, odpowiedział mu margrabia; co się tyczy pojedynku, dowiodłem już mojej odwagi, lecz z łotrem, jak ty jesteś, nigdy bić się nie będę, i potem...
— Pani margrabino — zawołała Zerbinetta, przerywając znowu swej pani — zapewniam panią, że znowu się coś poruszyło w jaskini.
— Ah! przestanieszże już raz straszyć mnie nadaremnie? Rozgniewasz mnie nareszcie.
— Ale, pani...
— Cóżby tam u djabła mogło być? Czy złodzieje?
— Dalibóg... ten las...
Luby złodzieju, Suzon mówiła
Luby złodzieju, Marton mówiła.
— Ale widzisz, moja duszo, nas nie spotka takie nadspodziewane szczęście. Wracając zaś do mojej historji o kijach, muszę ci jeszcze powiedzieć, że mój syn i ja, wymierzywszy tę piękną porcję razów, wsiedliśmy napowrót do powozu, gdy tymczasem nasz kamerdyner i lokaje zajęli się jeszcze tym zacnym towarzyszem czarnej bandy. Sześć koni naszej berlinki ruszyło jak wiatr w dalszą drogę i odtąd nie słyszeliśmy już ani słowa o tym niegodziwcu.
— Proszę! pojedynkować się z panem margrabią — rzekła Zerbinetta, uspokojona nieco odwagą swej pani — przecież to nie był szlachcic, ale jakiś parobek!
— Teraz zaś, wracając do naszej pustelnicy w tym małym samotnym domku, więc to jej czcigodny mąż należy także do tej bezecnej hołoty?
— Tak jest, pani margrabino, ale jego rzadko kiedy można widzieć, gdyż prawie ciągle jest w podróży, to tu, to owdzie.
— A! więc jego nigdy niema w domu? wiesz ty, Zerbinetto, że to dałoby się bardzo pięknie zrobić! — powiedziała stara po chwili namysłu. Poczem dodała. — Powiedz mi, moja córko, czy to prawda, że ta mała jest ładna? jakeś ją ty nazwała?
— Bastien.
— Ta mała Bastien?
— Piękna jak poranek, pani margrabino... Wszakże pani sobie przypomina marszałkowę de Rubempre?
— Pamiętam... więc ta mała...
— Jest równie piękna, jeżeli nie piękniejsza.
— I wzrostu ładnego?
— Kibić jak u nimfy.
— Rudolf powtarzał mi to już kilka razy, od czasu jak ją spotkał w polu. Ale co to może być za chłopak przy niej? jakieś bałwanowate licho, żółte jak pomarańcza, czy to nie braciszek jaki? Możnaby tego niepotrzebnego stróża, ażeby nam nie zawadzał — (i margrabina zażyła tabaki) — umieścić w kancelarji intendenta z płacą tysiąca dwustu, albo półtora tysiąca franków.
— Ale tym razem, pani margrabino. — zawołała Zerbinetta, zrywając się przestraszona i spoglądając ku jaskini — tym razem wyraźnie się coś poruszyło. Czy pani nic nie słyszała?
— Tak, słyszałam coś — odpowiedziała nieulękniona margrabina — no, więc cóż?
— Ah! pani, oddalmy się, oddalmy prędko.
— Dajże mi pokój.
— Ależ, mój Boże, pani margrabino, ten szelest?
— Wiesz — odpowiedziała margrabina ze śmiechem — będzie to zapewne duch mojego biednego prezesa, który tu przybył, ażeby znowu zacząć liczyć 1, 2, 3, 4, i tak dalej. Pójdź, siadaj tu, i nie przerywaj mi więcej, gdyż inaczej...
— Ah! mój Boże, pani zawsze jeszcze jest odważna, jak jaki dragon.
— Do licha! alboż to potrzeba wielkiej odwagi, może to jaki ptak nocny, może to sęp tłucze się po tej jaskini.
— I to nie jest bezpieczne!
— Słuchajże i odpowiadaj mi. Któż to jest ten wysoki, blady chłopak, którego Rudolf spotkał z tą małą Bastien? czy to jej brat? co?
— Nie, pani margrabino, to jej syn.
— Doprawdy, jej syn, ależ w takim razie...
— Poszła za mąż bardzo młodo, i tak mało się zmieniła, że zdaje się nie mieć więcej, niż lat dwadzieścia.
— Tak, więc Rudolf dał się oszukać, gdyż mówił do mnie: Babuniu, wystaw sobie śliczne wielkie niebieskie oczy, kibić, którą dziesięciu palcami objąć można, twarz zachwycająca, i najwięcej dwadzieścia dwa lata. Lecz, dodało to ukochane dziecię, ci mieszczanie tak mało są przyzwyczajeni do towarzystwa osób wyższej sfery, że ona otworzyła ogromne oczy i patrzyła na mnie jak na jakie zjawisko, kiedym jej dosyć grzecznie podawał jej mantylę, którą podniosłem. — Ale jakież z ciebie niewinne stworzenie, powiedziałam do Rudolfa, kiedy ta mała jest tak piękna, i patrzyła na ciebie tak wielkiemi oczyma, należało mantylę, zamiast oddawać, zatrzymać u siebie i oddać ją dopiero w jej mieszkaniu, byłoby cię to już wprowadziło na dobrą drogę. — Ale babuniu, odpowiedział chłopczyna z rzadkim dowcipem, przecież dopiero oddając mantylę, spostrzegłem, że ona jest tak piękna.
— To nic nie stanowi, pani margrabino, pan Rudolf powinien był za dwa, a najdalej za trzy dni pojechać do pani Bastien, byłaby zachwycona, widząc pana margrabiego u siebie, chociażby dlatego tylko, ażeby się pochlubić przed wszystkimi mieszczanami w okolicy.
— Właśnie to mówiłam temu poczciwemu dziecku, ale cóż, kiedy nie miał dość śmiałości.
— Tylko troszkę cierpliwości, odważy on się jeszcze.
— Powiedziano mi, moja córko — dodała staruszka po chwili milczenia i zażywając z namysłem tabakę — co to znaczy, że im więcej myślę o małej Bastien, tem więcej przekonywam się, że to byłoby wyborne dla tego kochanego chłopca, to prześliczna gratka dla niego!
— Właśnie to samo chciałam powiedzieć, pani margrabino.
— Dopóty trzeba drzeć łyka, dopóki się da dodała stara zamyśliwszy się powtórnie. — Któraż to godzina, Zerbinetto?
— Wpół do piątej, pani — odpowiedziała pokojówka, spojrzawszy na zegarek.
— Bardzo dobrze, więc mamy jeszcze czas. Kiedy Rudolf dziś rano odjeżdżał, ażeby cały dzień przepędzie w Bancour, obiecałam mu, że wyjadę na jego spotkanie aż do stawu des Loges; ruszajmy więc, Zerbinetto, muszę się natychmiast rozmówić z Rudolfem względem małej Bastien.
— Lecz pani margrabina zapomina, że pan Rudolf odesłał swego hajduka z oznajmieniem, że z Bancour postanowił jeszcze oddać wizytę w Montel, i że dopiero o siódmej powróci na obiad do zamku.
— Prawda, zapomniałam o tem, że z Montel droga prowadzi przez wąwóz Starego Wrębu. Bałabym się okropnie, zjeżdżając w tę przepaść; zwłaszcza, że teraz lękliwa już jestem w powozie, a potem, jest dopiero wpół do piątej, musiałabym zbyt daleko wyjechać naprzeciw mego wnuka... zresztą, wszakże jeszcze i wieczorem będę mogła naradzić się z nim względem naszej pustelnicy.
— Tuż też i słońce zachodzi, a chłód wieczorny zawsze pani szkodzi.
— A więc, Zerbinetto, podaj mi rękę, ale pozwól mi jeszcze przypatrzeć się tej pięknej skale Grand-Sire.
— Dobrze, pani margrabino; ale na miłość boską, nie przysuwaj się pani zbyt blisko.
Mimo upomnienia Zerbinetty, margrabina przystąpiła jak najbliżej i smutnym wzrokiem przypatrywała się temu romantycznemu miejscu.
— Ah! skały nie zmieniają się wcale, zupełnie jeszcze są takie, jak przed sześćdziesięciu laty.
Po chwili zamyślenia, rzekła wesoło do Zerbinetty, która, powodowana przezornością, pozostała na ustroniu.
— Wiesz co, moja córko?
— Słucham, pani.
— Oto, owa piękna historja o sępie zbudziła we mnie zamiłowanie do dawnych wspomnień. Zdaje mi się, że znajdę jakieś upodobanie w napisaniu chociaż tylko w krótkości moich pamiętników.
— Ah! pani, jakaż to cudna myśl!
— Może to posłużyć do wykształcenia mego wnuka — dodała staruszka śmiejąc się głośno i zadowolona, że i Zerbinetta wesołym wtórowała jej śmiechem.
Jeszcze chwilę potem rozlegał się w głębokiej ciszy lasu urywany uśmiech obu osiemdziesięcioletnich kobiet.
Kiedy głos ten już zupełnie się uciszył, Fryderyk wyszedł blady i okropnie zmieniony z ciemnej jaskini, w której dotąd był ukryty i w której niespostrzeżony od nikogo podsłuchał całą rozmowę starej margrabiny de Pont-Brillant z jej pokojówką Zerbinettą.