Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XI.

Przysłowie mówi, że dopóty dzban wiodę nosi, dopóki się ucho nie urwie.
Wypadek w dzień św. Huberta, w alei miasteczka Pont-Brillant, przepełnił już żółć Fryderyka, przepełnił miarę jego cierpień. W skarceniu, wymierzonem przez młodego margrabiego jego koniowi, Fryderyk widział obelgę, a przynajmniej pozór, który mu dozwalał jawnie okazać swą nienawiść dla Rudolfa de Pont-Brillant, w nadziei, że będzie mógł osobiście wykonać na nim straszną zemstę.
Wróciwszy z matką na folwark i przepędziwszy noc w stanie najokropniejszym, syn pani Bastien, nazajutrz o świcie jeszcze, napisał bilet następujący:
„Jeżeli pan nie jesteś podłym tchórzem;, przybędziesz jutro do skały Grand-Sire i przyniesiesz ze sobą fuzję nabitą kulami; ja stanę z takąż samą bronią. Przybądź pan sam jeden... bo i ja będę sam.
„Nienawidzę pana, dowiesz się o mojem nazwisku, skoro ci osobiście wyjawię powody mojej nienawiści.
„Skała Grand-Sire jest miejscem samotnem w lesie Pont-Brillant; czekać pana będę jutro całe przedpołudnie, cały dzień nawet, jeżeli potrzeba; nie będziesz więc pan miał żadnego pozoru do uniknięcia tego spotkania“.
To tak szalone wyzwanie usprawiedliwić można jedynie gwałtowną nienawiścią, młodzieńczą popędliwością, zupełnem niedoświadczeniem w stosunkach życia i samotnością, w jakiej Fryderyk dotychczas pozostawał.
Napisawszy ten bilet, położył na nim adres Rudolfa de Pont-Brillant; czekając chwili, w której posłaniec pocztowy zwykle przechodził koło folwarku. Nareszcie gdy ten nadszedł, Fryderyk oddał mu przygotowane pismo, zalecając doręczenie onego na miejsce przeznaczenia.
Przez cały ten dzień młodzieniec zdawał się być spokojniejszym, niż zwykle, ażeby zamiar swój lepiej utaić.
Wieczorem powiedział matce, że się czuje nadzwyczajnie znużonym, i że nazajutrz aż do południa pozostanie w łóżku, i dlatego prosił, żeby nikt nie wchodził do jego pokoju, dopóki sam nie wstanie. Młoda matka, mając nadzieję, że spokój złagodzi stan jej syna, przystała na to z największą chęcią.
Jak tylko zaczęło świtać, Fryderyk otworzył pocichu okno swego pokoju, do którego tylko przez mieszkanie matki dostać się można było, zabrał fuzję i z największą łatwością wyszedł z domu; ponieważ tylko miał gruby śrut, przeto poszedł pierwej do starego ogrodnika, i prosił go, ażeby mu ulał kilka kul, mówiąc, że z sąsiednim dzierżawcą wybiera się na dziki, które pustoszyły jego pola.
Ogrodnik z danego sobie ołowiu ulał mu natychmiast pół tuzina kul i takowe doręczył swemu młodemu panu; ten udał się bezzwłocznie do skały Grand-Sire, leżącej w najsamotniejszej części lasu Pont-Brillant.
Gdy zbliżył się do miejsca, które wskazał młodemu margrabiemu, serce Fryderyka z gorączkową biło gwałtownością, gdyż był szczerze przekonany, że Rudolf de Pont-Brillant oburzony tem obrażającem wyzwaniem, jakie zawierał w sobie bilet jego przeciwnika, pośpieszy niezawodnie, ażeby się pomścić za taką obelgę.
— Zabije mnie... albo ja jego — mówił do siebie Fryderyk. — Jeżeli ja polegnę tem lepiej... Na co mi się przyda dźwigać nędzne życie, zatrute na wieki zazdrością! Jeżeli ja go zabiję...
Na tę myśl zadrżał; ale, wstydząc się swojej słabości dodał prawie natychmiast:
— I cóż! jeżeli ja go zabiję... to i tak dobrze... w takim razie nie będzie już mógł korzystać z dóbr, których mu zazdroszczę... jeżeli ja go zabiję — mówił dalej nieszczęsny młodzian, starając się usprawiedliwić to zgubne postanowienie we własnych oczach — to zbytek jego nie będzie już raził mojego ubóstwa i ubóstwa tylu innych ludzi, którzy jeszcze więcej ode mnie godni są politowania.
Zatopiony w tych czarnych myślach, Fryderyk przybył wkrótce do skały Grand-Sire.
Tak nazywano już od wieków na pamiątkę jednego z dawnych panów de Pont-Brillant, ogromną masę brył granitowych, leżącą na uboczu mało znanej i dlatego rzadko uczęszczanej drogi gęstego lasu.
Fryderyk postawił broń swoją w pewnym rodzaju naturalnej groty, osłonionej w połowie siecią z bluszczu, który wyrastał z rozpadliny leżącego nad otworem urwiska skały.
Miejsce to oddalone było około czterdziestu kroków od drogi, zwanej powszechnie drogą wielkiego hetmana. Jeżeliby margrabia przybył, to nie inną, jak tylko tą, krzakami zarosłą drogą. Fryderyk dlatego obrał miejsce w tej części lasu, że, nie będąc widzianym, sam mógł widzieć z daleka znaczną przestrzeń drogi.
Tak upłynęła jedna, dwie, trzy godziny... Rudolf de Pont-Brillant nie przybywał.
Ponieważ Fryderyk w swojej gorączkowej niecierpliwości nie mógł przypuścić, ażeby margrabia na jego wezwanie miał odpowiedzieć wzgardą, przeto wynajdywał rozmaite powody, któremi sobie tłumaczył długą nieobecność swego przeciwnika: musiał on list jego dopiero przed obiadem otrzymać... w takim razie wypadało mu jeszcze usunąć niektóre przeszkody, ażeby mógł sam się wydalić... a może też wolał on zaczekać aż do wieczora.
Tym sposobem w bojaźliwem oczekiwaniu, mijały mu godziny jedna po drugiej; jedyny tylko raz Fryderyk pomyślał o matce i jej boleści, jeżeli, może już za godzinę... zabity zostanie.
Ale myśl ta, tylko na chwilę wstrząsła złowrogiem postanowieniem młodzieńca, który następnie powiedział do siebie: — Lepiej umrzeć... zgon mój mniej łez kosztować będzie matkę, aniżeli takie życie... sądzić o tem mogę z łez, które już nade mną wylała.
Kiedy tak oczekiwał margrabiego, powóz jakiś, który ruszył z zamku około godziny trzeciej, zatrzymał się na rozstajnej drodze, przecinając drogę wielkiego hetmana niedaleko skały Grand-Sire.
Powóz ten, rodzaj małej, lecz bardzo szerokiej i niskie] dorożki, zaprzężony w dwa prześliczne konie, stanął przed drogowskazem, umieszczonym na rozstajnej drodze; dwóch upudrowanych lokai zeskoczyło, z kozła, jeden z nich otworzył drzwiczki, i pomimo ciężaru osiemdziesięciu lat, stara margrabina wysiadła dosyć żwawo z powozu, a za nią jakaś druga dama, prawie tego samego wieku.
Drugi lokaj wydobył składane krzesło, jakich słabowite i podeszłe osoby zwykły używać na przechadzkach, i zamierzał udać się za obu damami, ale margrabina, rzekła do niego swoim dźwięcznym, chociaż drżącym nieco głosem:
— Zostań przy powozie, a krzesło oddaj Zerbinecie.
Lokaj ukłonił się, oddał krzesło towarzyszce margrabiny, poczem obie niewiasty udały się drogą wielkiego hetmana, która mało będąc zwiedzaną, pokryła się miękkim kobiercem z mchu i murawy.
Staruszka towarzysząca margrabinie i nazywana Zerbinettą, zabrała z sobą krzesło.
Jak się to dziwnem wydawać musi, że kobieta, mająca około osiemdziesięciu lat, nosiła jeszcze zdrobniałe i pieszczotliwe imię Zerbinetty; ale ta zasługiwała więcej niż ktokolwiek na takie imię, zwłaszcza w pierwszych czasach swej wiosny, kiedy cała jej osoba na pierwszy rzut oka wskazywała wszystkie przymioty pokojówki, jaką nam wyobraził młodszy Crébillon: nosek lekko zadarty, wzrok zuchwały, duże filuterne oczy, uśmiech lekkomyślny, pierś wiele obiecująca, maleńka nóżka, i zgrabna rączka; takie to zalety posiadała niegdyś dawna pokojówka margrabiny, i dlatego też nazwana została Zerbinettą; było to mniej więcej sześćdziesiąt lat temu... kiedy ją mleczna jej siostra, powabna margrabina de Pont-Brillant, przyjęła na młodszą pokojówkę. Niestety! dzisiaj widzimy ją sędziwą wdową i babką; ale podówczas kiedy w szesnastym roku życia, będąc jeszcze w klasztorze na pensji, wydaną została zamąż, oddawała się już zalotom, i z tego powodu, ujęta przedsiębiorczym duchem i rzadkiemi zdolnościami do rozmaitych intryg, jakie Zerbinetta okazywała, mianowała ją wkrótce pierwszą swoją panną, a następnie uczyniła z niej swą najbliższą powiernicę.
Sam tylko szatan wiedzieć może, ile te dwie młode, przebiegłe kobiety, w kwiecie wieku swego, szaleństw, ile figlów wypłatały. Z jaką uległością, z jakiem zimnem wyrachowaniem, z jaką zadziwiającą i twórczą zdolnością Zerbinetta pomagała swej młodej pani oszukiwać trzech lub czterech kochanków, których miała jednocześnie, nie licząc w to bynajmniej owych tysięcznych

fantazyj,
szczęśliwych
wypadków,
długów karcianych,
i ciekawości,

jak to powszechnie nazywano.
Dla zaspokojenia naprzykład rozmaitych ciekawości, udawano się w prostym ubiorze mieszczanki lub kwiaciarki do Porcherons.
O zmarłym małżonku margrabiny rzadko kiedy wspomniano. Zresztą dawniej nie zadawano sobie nawet tyle pracy, ażeby męża przynajmniej zręcznie w pole wyprowadzić, tem więcej, |że wielki i potężny pan Hektor-Magnificus-Rudolf, Urban-Anna-Cloud Frumencjusz, Sir i Margrabia na Pont-Brillant i posiadacz wielu innych włości, był człowiekiem zanadto światowym i zanadto dobrze znał swój wiek, ażeby miał swej małżonce stawiać najmniejsze przeszkody.
Skutkiem takiej zobopólnej zamiany nieograniczonego zaufania ze strony margrabiny i wszelkiego rodzaju usług ze strony Zerbinetty, zawiązały się pomiędzy panią a jej panną stosunki prawie wzajemnej zażyłości; nie rozłączały się nigdy, zestarzały się razem, i w wieku osiemdziesięciu kilku lat największą znajdowały przyjemność, przypominać sobie dawne piękne chwile, złośliwe figle i szalone miłostki ubiegłych czasów; wyznać też musimy, że każdy dzień tego swawolnego kalendarza miał swego patrona, jeżeli nawet nie kilku razem.
Co się tyczy tej mowy swobodnej, albo właściwie powiedziawszy, tej mowy bezwstydnej, jakiej margrabina i Zerbinetta w cztery oczy używały, rozpamiętując dawne lub teraźniejsze czasy, nie była ani mniej ani więcej sprośną, niż za czasów regencji albo za panowania Ludwika, i nieraz jeszcze napadała margrabinę chętka prowadzenia rozmowy językiem gminu, który większość panów znaczniejszych w połowie osiemnastego stulecia zaprowadziła na dworze królewskim.
Ze względu na delikatność zmieniamy niektóre wyrażenia i zwroty margrabiny, ponieważ zanadto przypominały mowę Marata, lub Rabelaisa.
Wdowa była to mała, sucha kobiecina, ubrana z wyszukaną elegancją, woniejąca zdaleka od perfum. Włosy nosiła kręcone i upudrowane, a na policzkach szeroki pas ze szminki, która podnosiła ogień wielkich czarnych ócz. Opierała się na krótkiej lasce z kości słoniowej ze złotym guzikiem, zażywając od czasu do czasu z tabakiery ozdobionej inicjałami i medaljonami.
Zerbinetta, cokolwiek wyższa niż jej pani, ale tak samo wychudła, nosiła włosy w lokach, ubrana była w eleganckie, ale skromniejsze suknie.
— Zerbinetto — mówiła wdowa, oglądając się za lokajem, który uchylił drzwiczki od powozu — kim jest ten ładny słuszny chłopiec; wydaje mi się, że go jeszcze nie widziałam w przedpokoju.
— Może być pani margrabino, on jest jeden z ostatnich, którzy przybyli z Paryża.
— To zgrabny chłopiec. Powiedz mi, Zerbinetto, czyś zauważyła jakie szerokie ramiona. Piękni lokaje, — tu margrabina zażyła tabaki — przypominają mi zawsze tę małą baronową Montbrison.
— Pani margrabina się myli, to byli francuscy gwardziści.
— Masz słuszność moja córko. To jest tak pewne, że książę Biron, ich pułkownik... przypominasz sobie księcia Biron?
— Czy sobie przypominam? pani dostała zaproszenie do jego domku przy bulwarach „Kobiet handlujących rybami“ i na pierwszą schadzkę ubrała się pani jako Diana. Ach, jak piękna pani była w tym kostjumie, tak piękna... ah! do zachwycenia piękną... jakaż to kibić wysmukła... jakiejś lśniącej białości ramiona... jaki blask oczu!
— Rzeczywiście prawda, moja córko, posiadałam ja to wszystko... alem też tych darów boskich używać umiała; wracając jednak do pana Birona, dla którego byłam Dianą, nie wiem czy wspomnienie o Akteonie nie przyniosło nieszczęście temu biednemu księciu; gdyż w dwa tygodnie po upływie naszego układu, strzelcy i leśnicy mojego wnuka mogliby się byli łatwo omylić i zawołać: ho! ha! ho! na tego kochanego Birona; to przynajmniej jest pewne, wracając do naszej historji, że ty masz słuszność, Zerbinetto, pod względem tej małej djabelskiej baronowej de Montbrison; byli to rzeczywiście żołnierze gwardji francuskiej, a pułkownik ich pan de Biron, skarżył się nawet królowi o nadużywanie jego pułku. Nie pozwalam na to — odpowiedział poczciwy król — zanadto lubię moją gwandję; Montbrison niemało pieniędzy dostał za swoją żonę, może więc dla niej cały pułk zakupić.
— Na nieszczęście, pan de Montbrison nie był zdolny do takiej wspaniałomyślności; ale co się tyczy owych wielkich lokajów, to pani margrabina chciała zapewne mówić o prezesowej de Lunel... o...
Lunel... — zawołała staruszka z.zapałem przerywając swej towarzyszce i oglądając się dokoła, jak gdyby chciała zebrać dawne wspomnienia — Lunel?... Powiedzno, wszakże my jesteśmy na drodze Wielkiego Hetmana... czy nie tak, Zerbinetto?
— Nie inaczej, pani.
— Niedaleko skały Grand-Sire?
— Bardzo blisko, pani.
— Tak, tak... Jakże! pamiętasz ową historję o sępie?
— Historję o sępie? nie, pani margrabino.
— O sępie i tym biednym prezesie de Lunel?
— Przypominam sobie tylko, że prezes był niesłychanie zazdrosny względem kawalera de Bretteville... i że miał do tego słuszne powody. Dlatego to, pani margrabina dla własnej zabawy zapraszała ich niekiedy obu razem do zamku.
— Tak, tak, moja duszko... dlatego też właśnie wspominam tę historję o sępie!
— Dalibóg, pani margrabino, bodajem się natychmiast w kozę przemieniła, jeżeli wiem cośkolwiek o jakim tam sępie.
— Oj! Zerbinetto... Zerbinetto, ty się już starzejesz.
— Niestety! co robić, pani.
— Ah! wiesz ty, moja kochana, wszakże nam wszystko jedno udać się w tę lub ową stronę na przechadzkę... nieprawdaż? Pójdźmy więc do skały Grand-Sire... Widok tego kochanego, starego skaliska odmłodzi mnie jeszcze.. Jakże myślisz, Zerbinetto... o ile też zostanę młodszą? — dodała margrabina biorąc z zadowoleniem szczyptę tabaki, gdyż ten biedny Lunel.. i jego przeciwnik, kawaler.. wszakże to było w roku...
— W roku 1779 w miesiącu październiku — odpowiedziała Zerbinetta z buchalterską pewnością.
— A więc odmłodni mnie to przynajmniej o lat sześćdziesiąt, dlatego też nie będę żałowała tej pracy. Pójdźmyż tedy do naszej skały.
— Dobrze, pani, ale czy pani margrabina nie jest znużoną?
— O! w tej chwili odzyskałam nogi, moich lat piętnastu, a zresztą, wrazie potrzeby masz moje krzesło składane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.