Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Obżarstwo/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
W kilka dni po wstąpieniu senory Dolores Salcedo do klasztoru świętej Rozalji, dwaj mężczyźni kroczyli wieczorem bulwarem szpitala, w jednej z najodludniejszych stron Paryża.
Młodszy mógł liczyć mniej więcej lat trzydzieści. Wyraz twarzy jego był otwarty i stanowczy, postawa słuszna i silna, ubranie jego było skromne, podług wojskowego kroju.
Towarzysz jego, o wiele mniejszy zdawał się liczyć lat czterdzieści pięć i robił wrażenie prawdziwego marynarza. Koszula biała z czerwono-niebieskim kołnierzem odsłaniała szerokie ramiona i szyję. Niebieska marynarka z guzikami, na których widniała kotwica, szerokie spodnie, które około bioder opasywała czerwona taśma, uzupełniały odzienie naszego marynarza. Czerwonawo-brunatna broda okalała twarz z wyrazem stanowczym. Na plecach niósł worek.
Tak doszli obaj do dość wysokiego muru, otaczającego pewien ogród. Noc była taka ciemna, że nawet wierzchołków drzew w ogrodzie nie można było rozpoznać.
Młody człowiek przystanął, aby się zorjentować, mówiąc:
— Sans-Plume, słuchaj.
— Co kapitan rozkaże — zapytał towarzysz.
— Nie mylę się, to tu.
— Tak, kapitanie. Tu jest to miejsce, gdzie mur jest uszkodzony, jak to spostrzegłem wczoraj wieczór, gdyśmy wyjmowali list z pod kamienia.
— Rzeczywiście. Raźno, mój przyjacielu — mówił kapitan do marynarza, wskazując na jedno wielkie drzewo bulwarowe, którego gałęzie poza mur ogrodu się zwieszały. — Dalejże Sans-Plume!
— Kapitanie, musimy poczekać aż się ściemni, zobaczyłem zresztą człowieka, który kieruje do nas swe kroki.
— Zaczekajmy. Schowaj tymczasem worek za drzewo. Czy czego nie zapomniałeś?
— Wszystko zabrałem.
— Dobrze, chodźmy. Ten człowiek zbliża się, nie powinniśmy dać poznać, że mieliśmy coś do roboty przy murze.
— Tak jest, kapitanie, lawirujmy, aby wprowadzić go w błąd.
Dwaj mężczyźni lawirowali, jak to się jeden z nich w swoim marynarskim żargonie wyraził, w boczne aleje.
— Sans-Plume — zawołał młodszy na swego towarzysza — poznasz to miejsce, gdzie nas oczekuje fiakier?
— Tak jest, kapitanie, ale proszę mi powiedzieć...
— Co?
— Zdaje się, że ów człowiek idzie za nami.
— Co z tego?
— Szpieguje nas.
— Zwarjowałeś, Sans-Plume.
— Kapitanie, idźmy w inną stronę, a przekonamy się.
— Dobrze — odrzekł kapitan, opuszczając z marynarzem prawą aleję i przechodząc przez gościniec, wszedł w lewą.
— Kapitanie — mówił Sans-Plume cichym głosem — ten Lascare[1] idzie za nami.
— Prawda, jesteśmy śledzeni.
— To mi się nie pierwszy raz w życiu zdarza — mówił Sans-Plume. — Pewnego wieczora ścigano mnie na Senegalu blisko Gorei przez całą godzinę. Kiedy się jednak na równinę, zasadzoną trzciną cukrową dostałem...
— Do djabła, ten człowiek idzie rzeczywiście za nami — zawołał kapitan, przerywając opowiadanie marynarza.
— To mnie niepokoi.
— Kapitanie, rzucę mój worek i dam temu Lascarowi cokolwiek tabaki.
— Piękny sposób! Zachowaj się spokojnie i idź za mną.
Kapitan zboczył potem z towarzyszem w prawą aleję.
— Kapitanie, on także zawrócił.
— Niech tam, idź powoli.
Człowiek, który postępował za marynarzami jak cień, silny mężczyzna w niebieskiej bluzce i czapce, przeszedł obok nich, potem przystanął, patrząc na gwiazdy.
Kapitan szepnął kilka słów marynarzowi, który się zatrzymał, zakryty pniem wielkiego drzewa, przystąpił potem do nieznajomego mówiąc:
— Ładny dziś mamy wieczór, przyjacielu.
— Bardzo piękny.
— Pan tu kogo oczekuje?
— Tak jest.
— Ja także.
— Oh!
— Będzie pan jeszcze długo tu czekać?
— Przynajmniej trzy godziny.
— Przyjacielu — mówił kapitan po chwili milczenia — czy chcesz dwa razy tyle zarobić, nad to, co ci przyrzekli za to, abyś mnie śledził.
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć; ja pana śledzę.
— Jednak.
— Ależ nie.
— Kończmy! Dam panu, ile zechcesz, jeżeli wrócisz do domu. Słuchaj pan, ja mam złoto w kieszeni.
Brzęcząc złotem, którem miał napełnioną kieszeń w kamizelce, dodał:
— Tu mam dwadzieścia pięć do trzydziestu Ludwików.
— Co? trzydzieści Ludwików? — zawołał nieznajomy chciwie.
W tej chwili wydzwonił zegar na oddalonej wieży ósmą godzinę. W tym samym momencie dał się w kierunku, w którym nieznajomy początkowo kroczył, słyszeć głos, który był podobny do sygnału, szpieg zrobił poruszenie, jakby znał znaczenie tego głosu, i zdawał się przez chwilę być niezdecydowany.
— Ósma godzina — mruknął kapitan — ten łotr nie jest sam.
Zrobiwszy to spostrzeżenie zakasłał głośno.
W tej samej chwili rzucił się ktoś szpiegowi pomiędzy nogi, trzymając go silnie za łydki. Szpieg upadł na ziemię, lecz miał jeszcze tyle czasu, aby zawołać:
— Uważaj, Janie! Śpiesz się...
Nie mógł domówić. Sans-Plume, rzuciwszy go na ziemię, usiadł mu całym swym ciężarem na piersi, ściskając za gardziel, aby nie mógł wołać o pomoc.
— Do djabła! — zawołał kapitan — nie dław go tak bardzo — a uklęknąwszy, związał mu obie nogi swoją chustką.
— Proszę o worek, kapitanie — rzekł majtek, trzymając jeszcze szpiega za gardziel. — Zwiążemy temu łajdakowi około bioder, tak, że się nie będzie mógł ruszać, jak pakiet starych żagli.
W kilku minutach znajdował się szpieg do połowy w worku, a mając nogi związane, nie był w stanie się poruszyć. Sans-Plume wrzucił go potem do rowu, poczem nic więcej nie było słychać, tylko urywane jęki.
— W klasztorze powstanie hałas — rzekł kapitan do marynarza. — Zegar już wybił ósmą godzinę. Musimy na wszystko się odważyć, albo wszystko będzie stracone.
— W dwóch tempach trzy manewry, a wszystko będzie gotowre, kapitanie — odpowiedział Sans-Plume, śpiesząc do wysokich drzew, które zwieszały się nad murem, w miejscu, gdzie początkowo stanęli.