Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Siedem grzechów głównych | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
EUGENJUSZ SUE
Siedem
grzechów głównych
POWIEŚĆ
TOM VI.
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.
|
Iwon Cloarek miał około trzydziestu lat; postać jego, wyniosła i dobrze zbudowana, zyskała bardzo wiele w kostiumie bretońskim, który już na siebie przywdział w zamiarze udania się na wspomnianą wyżej zabawę.
Ubiór ten, ozdobny i poważny zarazem, składał się z długiego czarnego kaftana, wyszytego na kołnierzu i mankietach pomarańczowemi taśmami i gęstym rzędem maleńkich srebrnych guzików; kamizelka również czarna i ozdobna guziczkami i wyszywaniem podobnemi do szycia na kaftanie, ściśnięta była w pasie jedwabną pomarańczową przepaską; szerokie pantalony z białego płótna, przestronne jak spodnie greckie, spadały aż do kolan, od których szły opięte kamasze ze skóry danielej. Na głowie miał okrągły kapelusz, prawie płaski, z bardzo szerokiemi skrzydłami, otoczony pomarańczową wstążką haftowaną srebrem, której końce spływały na jego ramiona.
Kiedy wszedł do pokoju swej żony, w rysach Iwona przebijała się jeszcze jakaś troska, i chociaż starał się wszystkiemi siłami ukryć rozmaite uczucia, miotające nim w ciągu tego dnia tak płodnego dla niego w nadzwyczajne wypadki, jego żona, zatrwożona już słowami pani Robertowej, dostrzegła przecież zmieniony wyraz twarzy swego męża.
Ten, nie domyślając się wcale podejrzeń swej żony i przedsięwziąwszy wszelkie środki, ażeby utaić przed nią swoje przejścia, zbliżył się do niej zwolna, i zatrzymując się za każdym prawie krokiem, powiedział do niej z uśmiechem:
— I cóż! Jenny, jakże znajdujesz mój kostjum? Zdaje mi się, że jestem wierny starym podaniom mego rodzinnego kraju, i że na tej zabawie okaże się godnym reprezentantem naszej Bretanji?
— Bezwątpienia, mój drogi — odpowiedziała młoda matka zmieszana — bardzo ci do twarzy w tym stroju.
— Doprawdy? A więc cieszę się niewypowiedzianie — rzekł Iwon, całując serdecznie swą żonę i starając się zapomnieć o swoich zgryzotach. — Wiesz, moja droga, że polegam na twojem zdaniu nawet w najdrobniejszych rzeczach.
— Prawda — odpowiedziała pani Cloarek z wzruszeniem — wiem jak jesteś do mnie przywiązany, jak względny na moje najmniejsze życzenie...
— Jakaż to wielka zasługa, to tak przyjemnie, tak słodko, moja Jenny, pochylać przed tobą tę twardą, uporczywą głowę bretońską i powtarzać ci: Dla ciebie poświęcam mą wolę, rozkazuj, będę posłuszny.
— Dobrze Iwonie, gdybyś ty wiedział, jak jestem szczęśliwa, gdy przemawiasz do mnie w ten sposób... a szczególniej też dzisiaj.
Te ostatnie słowa nie zwróciły na siebie uwagi Iwona, odpowiedział:
— Czemże jest to maleńkie szczęście, które, jak powiadasz, winna mi jesteś, obok tego niebiańskiego szczęścia, jakie ja tobie zawdzięczam? Słuchaj — dodał zbliżając się do kolebki — któż mi dał tego małego anioła, który jest rozkoszą mojego życia?
I Cloarek chciał już rozsunąć firanki, gdy żona powiedziała do niego zcicha:
— Uważaj... Iwonie... ona śpi...
— Pozwól mi popatrzeć chwilkę, nie więcej jak chwilkę tylko, cały dzień jej nie widziałem.
— Światło lampy może ją obudzić, mój przyjacielu, a ta droga dziecina niedawno jeszcze była bardzo niespokojna.
— Ah! mój Boże! — zawołał Cloarek oddalając się od kolebki — czy ty obawiasz się czego?
— Nie, mój drogi, ale ty wiesz, jak ona jest wrażliwa i nerwowa, że pod tym względem jest aż nadto do mnie podobna — dodała Jenny ze smutnym uśmiechem.
— Ja, zamiast żałować, że to ukochane dziecię jest tak wrażliwe, przeciwnie, cieszę się z tego bardzo; spodziewam się bowiem, że równie jak ty, będzie obdarzona nadzwyczajną czułością.
Młoda matka kiwnęła lekko głową i odpowiedziała:
— Oto, posłuchaj, co się stało: nasz wielki pies amerykański wbiegł tutaj niedawno i ta biedaczka tak go się przestraszyła, że ledwie zdołałam ją uśpić.
— Dzięki Bogu, lękliwość ta nie ma w sobie nic niepokojącego. Ale ty, Jenny, jakeś przepędziła dzień dzisiejszy? Dzisiaj rano spałaś jeszcze, moja biedna i kochana Jenny, nie chciałem cię zatem obudzić — dodał Iwon tonem najtkliwszej pieczołowitości.
— Wiesz jak zdrowie twoje jest dla mnie drogiem, a w obecnej chwili droższem mi jest niż kiedykolwiek.
Jenny na to wspomnienie o jej nowym stanie macierzyńskim, wyciągnęła swą drobną i delikatną rączkę do męża.
— Ileż to odwagi dodaje mi miłość twoja — rzekła do niego — dla niej nie lękam się żadnej boleści.
— Więc byłaś dzisiaj cierpiąca? — zapytał Iwon z niepokojem. — Jenny, zlituj się, odpowiedz mi, dlaczego nie posłałaś po doktora?
— Nie tak głośno, mój drogi — odpowiedziała młoda matka, wzrokiem pokazując mężowi kolebkę — mógłbyś obudzić naszą ukochaną dziecinę. — Poczem dodała z wymuszonym uśmiechem: — nie, nie potrzebowałam posyłać po doktora, bo mam przy sobie doświadczonego i bardzo mądrego lekarza, w którym pokładam zupełne zaufanie, który otacza mnie najtkliwszą pieczą, i który dzisiaj, jestem tego pewną, nie odmówi mi swej pomocy, jeśli będę jej potrzebowała.
To powiedziawszy, młoda niewiasta uchwyciła rękę męża w swoje dłonie.
— Dobrze, rozumiem cię — odpowiedział Iwon uśmiechając się także — to ja jestem tym wielkim doktorem.
— Czyż mogłabym wybrać troskliwszego i bardziej do mnie przywiązanego?...
— O! zapewne, że nie! a więc, zobaczymy, Jenny, zapytaj mnie o radę.
— Mój dobry Iwonie, nie będąc właściwie chorą, czułam przecież i czuję jeszcze, że mi jest jakoś niedobrze, czuję pewien rodzaj smutku i jakiegoś ogólnego osłabienia. Lecz uspokój się, niema w tem nic zatrważającego, a zresztą, ty mógłbyś mnie zupełnie uleczyć, drogi i ukochany mój doktorze.
— Jakim sposobem? mów... tylko prędko.
— Ale przedewszystkiem... czy ty zechcesz...
— O! Jenny...
— Bo widzisz., powtarzam ci... wyleczenie moje zupełnie od ciebie zależy...
— Tem lepiej... gdyż w takim razie choroba twoja natychmiast będzie usunięta. Słucham tedy, wytłumacz się, moja droga i kochana pacjentko.
— Zostań ze mną.
— Alboż to ja myślałem cię opuścić?
— Ale — rzekła młoda matka zmieszana i z gwałtownem biciem serca — ten dzisiejszy wieczór...
— Wszakże widzisz, że ubrałem się wcześnie, ażeby zostać przy tobie aż do chwili wyjścia.
I rysy Iwona, pogodne aż dotąd, zachmurzyły się znowu.
Ten cień na obliczu męża nie uszedł bynajmniej baczności Jenny; i dlatego więcej niż kiedykolwiek czuła potrzebę spróbowania wszystkiego, ażeby odwieść męża od udania się na ten bal; mimowolnie bowiem wzmagała się w jej duszy obawa, jaką obudziła w niej pani Robertowa. Wskutek tego pani Cloarek dodała:
— Iwonie! nie odchodź ode mnie dzisiaj wieczorem.
— Ależ Jenny, wszakżeś sama nalegała, ażebym...
— Ażebyś przyjął to zaproszenie, prawda... nawet dzisiaj rano jeszcze... cieszyłam się, że się rozerwiesz trochę... ty... co żyjesz jak odosobniony.
— W takim razie... moja Jenny... skądże ta zmiana?
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — odpowiedziała młoda kobieta zmieszana. — Jest to myśl niebardzo rozsądna... może nawet dziwaczna. Ale to tylko wiem, że mnie uszczęśliwisz, bardzo uszczęśliwisz... jeśli zechcesz uczynić dla mnie tę ofiarę, której od ciebie żądam, jakkolwiek moja prośba wydawać się może śmieszną... szaloną.
— Moje ty biedne drogie kochanie — rzekł Iwon, spoglądając na zegar — godzina dziewiąta... dziesięć minut tam, dziesięć napowrót, kwadrans czasu ażeby zabawić na miejscu, wogóle cała historja zajmie nam trzy kwadranse, przyrzekam ci powrócić jeszcze przed dziesiątą.
— Co mówisz, Iwonie? Więc koniecznie chcesz iść na tę zabawę?
— Ażeby się pokazać przynajmniej, choćby tylko na kilka minut.
— Mój przyjacielu, nie opuszczaj mnie... proszę cię..
— Słuchaj moja Jenny, to dzieciństwo; o cóż idzie? o jednę godzinę oddalenia?
— Dobrze! tak, to dzieciństwo, urojenie, szaleństwo, wszystko co chcesz, ale jeszcze raz zaklinam cię, nie opuszczaj mnie dzisiaj ani na jednę chwilę.
— Wiesz, Jenny, boli mnie, gdy widzę cię tak nierozsądną, ale muszę ci odmówić.
— Iwonie...
— Jenny — rzekł do żony sędzia tonem tkliwego wyrzutu — podobne naleganie z twej strony dziwi mnie i zasmuca... wiesz, że nie mam zwyczaju dać się prosić; zawsze starałem się uprzedzać twoje żądania: oszczędź mi przeto przykrości odpowiedzenia ci nie, po raz pierwszy w życiu mojem.
— Mój Boże! — zawołała młoda, kobieta zasmucona — mój Boże, przywiązywać tyle wagi do jakiejś przyjemności, kiedy...
— Przyjemności! — zawołał Iwon z goryczą i oburzeniem, które się odbiło w jego iskrzącym wzroku. Ale powściągnąwszy się znowu, dodał — gdyby to szło o przyjemność, Jenny, czyliżbym się jej nie wyrzekł na pierwsze twoje żądanie?
— A jeśli nie idziesz na tę zabawę dla przyjemności, więc pocóż tam idziesz?
— Idę — odpowiedział Cloarek — idę dla przyzwoitości.
— Nie możeszże raz, Iwonie, uchybić przyzwoitości.. dla mnie?
— Posłuchaj, Jenny — rzekł Iwon, którego lica płonęły ogniem — przestańmy. Trzeba ażebym poszedł na tę zabawę, pójdę więc... nie mówmy już o tem.
— A ja mówię ci, że nie pójdziesz — zawołała młoda niewiasta zalewając się łzami i wybuchając głośnem łkaniem — nie... gdyż abyś mi tak uporczywie odmawiał, ty zawsze tak dobry, tak czuły dla mnie, trzeba, ażeby w tem było coś bardzo ważnego, co ukrywasz przede mną.
— Jenny! — krzyknął Cloarek uderzając nogą w podłogę, gdyż wszelki upór doprowadza do ostateczności ten gwałtowny i popędliwy charakter — ani słowa więcej!
— Wysłuchaj mnie Iwonie — odpowiedziała z godnością — nie będę już dłużej udawać, bo to niegodne nas obojga. Otóż obawiam się, obawiam się o ciebie, jeśli pójdziesz na tę zabawę, gdyż powiedziano mi, że obecność twoja w tem miejscu może sprowadzić wielkie nieszczęście.
— Kto ci to powiedział? co ci powiedział? Mów — wołał głosem tak donośnym, że się aż dziecię w kołysce obudziło. — Czego się lękasz? Więc wiesz o czemś?
— Sam teraz widzisz, Iwonie, że jest coś — odpowiedziała biedna kobieta, jeszcze bardziej strwożona — jest coś, może nawet coś okropnego, co ukrywasz przede mną.
Iwon stanął nieruchomy i niemy, pod wpływem gwałtownej walki wewnętrznej; umiarkowanie, rozsądek, jeszcze raz odniosły w nim przewagę, zbliżył się do swej żony, ażeby ją pocałować przed odejściem i powiedział:
— Do prędkiego zobaczenia, Jenny... nie długo będziesz mnie czekała.
Młoda niewiasta zerwała się nagle i zanim jej mąż zdołał temu zapobiec, pośpieszyła do drzwi, wyjęła klucz i z rozpaczliwem uniesieniem rzekła do Iwona:
— Nie wyjdziesz stąd i zobaczymy czy będziesz miał odwagę wydrzeć mi ten klucz.
Najprzód zdumiony, potem przywiedziony do ostateczności tym śmiałym postępkiem Jenny, Cloarek wstrząsł się pod gwałtownym paroksyzmem gniewu swego, rumieniec znikł i śmiertelna bladość pokryła jego lica; z oczyma iskrzącemi się, twarzą zmienioną do niepoznania, krzyknął do żony:
— Oddaj klucz!
— Nie! odpowiedziała Jenny nieustraszenie — nie, ocalę cię mimo twej woli.
— Nieszczęsna — zawołał Cloarek okropnym głosem, przysuwając się jakby w obłąkaniu do żony.
Młoda kobieta nigdy w życiu nie była przedmiotem gniewu swego męża; dlatego też trudno byłoby opisać okropny przestrach, jaki uczuła widząc go gotowym rzucić się na nią. Przez chwilę jakby skamieniała pod tem spojrzeniem krwawem, dzikiem, które zdawało się nie poznawać jej wcale, stała jak martwa, drżąc i czując się bliską omdlenia.
Wtem mała jej córeczka, zbudzona od kilku minut tą zbyt głośną rozmową, rozsunęła firanki swej kolebki. Nie poznawszy ojca, i biorąc go za kogoś obcego, gdyż nigdy go nie widziała w ubiorze, jaki w tej chwili miał na sabie, zaczęła mocno płakać ze strachu, wołając swą matkę i mówiąc:
— O! ten czarny człowiek... Boję się, boję...
— Oddaj mi klucz — powtórzył Cloarek piorunującym głosem i zbliżając się jeszcze więcej do żony.
Ta, idąc za głosem chwilowego natchnienia, schowała klucz za gors, pobiegła potem do kolebki, wzięła swą córkę na rękę, i podczas kiedy dziecię, coraz bardziej strwożone, z płaczem tuliło główkę do piersi swej matki, wołając stłumionym głosem; O! czarny człowiek... czarny człowiek... on chce zabić mamę... wątła lecz odważna kobieta, zebrawszy resztę opuszczających ją prawie sił, zawołała:
— Ażeby mi ten klucz odebrać, musisz mi pierwej córkę z rąk moich wydrzeć!
— Ależ ty chyba nie wiesz, że ja w gniewie moim gotów jestem na wszystko? — krzyknął nieszczęśliwy Cloarek, doszedłszy już do tego stopnia szalonej wściekłości, która czyni człowieka ślepym i głuchym na najświętsze uczucia; dlatego też w szale swoim rzucił się na swą żonę; nieszczęśliwa, schyliwszy głowę, zawołała:
— Łaski dla mego dziecięcia.
Ten krzyk trwogi i rozpaczy macierzyńskiej odbił się w głębi duszy Iwona. Zatrzymał się nagle, jakby piorunem rażony. Następnie gwałtownym rzutem, prędszym od samej myśli i wykonanym z wysileniem, które gniew uczynił jeszcze mocniejszym, uderzył w drzwi zamknięte na dwa spusty i mimo całej ich mocy, wybił je uderzeniem swego potężnego ramienia i znikł w sieni.
Na łoskot tego pęknięcia zamku, pani Cloarek podniosła głowę i z nowem przerażeniem ujrzała swą córkę, która, wpadłszy w konwulsje spowodowane przestrachem, leżała bez ruchu i życia, jakgdyby już miała wyzionąć ducha.
— Ratunku! — krzyknęła Jenny — ratunku! Iwonie, nasze dziecię umiera!...
Bolesny krzyk odpowiedział z zewnątrz na te rozdzierające słowa Jenny, która zdawała się także umierać, gdy w chorobliwym i krytycznym stanie, w jakim się nieszczęśliwa kobieta znajdowała podobne wstrząśnienie było dla niej zabijającem.
— Iwonie, nasze dziecię umiera!... — Te straszne słowa, Cloarek, który dopiero o kilka kroków był oddalony, usłyszał.
Szał gniewu jego rozproszył się nagle na tę myśl okropną: Moje dziecię umiera...
Iwon, zdjęty rozpaczą wpadł napowrót do pokoju żony, i ujrzał ją stojącą jeszcze, lecz już bladą jak widmo grobowe.
Wtedy uczyniwszy ostatni wysiłek, Jenny wyciągnęła ręce, ażeby oddać dziecię mężowi i powiedziała do niego.
— Weź ją... bo ja umieram...
W dwanaście lat po wypadkach, któreśmy wyżej opowiedzieli, w ostatnich dniach marca 1812 r. około godziny drugiej z południa, jakiś podróżny przybył pieszo do oberży pod Cesarskiem Orłem, jedynej w miasteczku Sorvile, gdzie podówczas był drugi przeprząg pocztowy na drodze z Dieppe do Paryża.
Podróżny ten, człowiek w sile wieku, miał ceratowy kapelusz na głowie i był okryty grubym płaszczem granatowym z miedzianemi guzikami, na których była wybita kotwica; powierzchowność jego zdradzała niższego oficera lub dowódzcę mniejszego statku marynarki kupieckiej. Włosy i faworyty miał rude, cerę bladą, wyraz twarzy zimny i surowy; mówił po francusku bardzo poprawnie, chociaż był Anglikiem.
Po chwili wahania wszedł do głównej sali oberży i odezwał się do gospodarza:
— Nie mógłbyś mi pan powiedzieć, czy nie był tu dzisiaj rano pewien podróżny, ubrany mniej więcej jak ja, twarzy bardzo śniadej i zatrącający zwłoska; nazywa on się Pietri.
— Nie widziałem, panie, nikogo, z taką twarzą i z takiem nazwiskiem.
— Czy pan pewien jesteś?
— Najpewniejszy.
— A niema tu jakiej drugiej oberży w tem mieście?
— Nie, nie, mój panie, dzięki Bogu! Jest tu tylko moja jedna, dlatego też wszystkie dyliżanse i pojazdy pocztowe do mnie zajeżdżają, co jest bardzo dogodne dla podróżnych, bo konie przeprzęga się prawie pod memi drzwiami.
— Ah! — wtrącił Anglik którego ta okoliczność zdawała się uderzać — to przeprząg odbywa się w bliskości tej oberży?
— Po drugiej stronie ulicy, prawie naprzeciwko.
— Czy mi pan możesz dać jeden pokój i przygotować śniadanie na dwie osoby? Czekam tu na kogoś, co będzie się pytał o pana Dupont; to moje nazwisko.
— Bardzo dobrze, panie.
— Skoro ta osoba przyjdzie, każesz pan przynieść śniadanie do mego pokoju.
— Rozumiem. A pańskie rzeczy, gdzież mam posłać po nie?
— Nie mam żadnych rzeczy. Przybywam spacerem z okolicy Dieppe.
— Do djabła! wie pan, że jak na marynarza, bo jesteś pan nim niezawodnie, ja to zgadłem odrazu...
— Rzeczywiście jestem marynarzem.
— Powiadam tedy, że jak na marynarza, to pan doskonale chodzi po krowiej posadzce, jak się to mówi, toć to daleko jest od nas do Dieppe.
Anglik nie zdawał się być bardzo żartobliwym i rozmownym, zamiast odpowiedzieć na żart oberżysty, zapytał go:
— Czy dzisiaj dużo przejechało powozów pocztowych przez wasze miasto?
— Ani jeden, panie.
— Żaden, ani z Paryża ani z Dieppe?
— Nie, panie, ani z Paryża, ani z Dieppe. Ale kiedy mówimy o Dieppe, skoro pan stamtąd idzie, musiał pan tam widzieć owego sławnego bohatera, o którym tu wszyscy mówią?
— Jakiego bohatera?
— Ej do licha, tego sławnego korsarza, który jest postrachem dla Anglików! walecznego kapitana Kamienne serce (prawdziwe nazwisko korsarskie), zdaje się że on ze swoim brygiem Głownia-Piekielna (i to także drugie sławne nazwisko) który zwija się jak ryba, nie wypuści ani jednego statku angielskiego, każdy musi się dostać w jego ręce, świadkiem tego ów ostatni transport zboża, który pochwycił, stoczywszy pierwej zaciętą walkę. I co to za szczęście! zboże było takie drogie w okolicy, a zdobycz tego transportu zapewne obniży cenę i będziemy mieli obfitość zamiast niedostatku. Dzielny korsarz, mospanie, jakie to szczęście powiedzieć sobie, że przecież zawsze są ludzie gotowi przetrzepać tych łotrów Anglików; nieprawdaż, panie? powiadają, że w Dieppe obnoszono go w triumfie? Zresztą, jemu jakaś szczęśliwa gwiazda przyświeca, bo powiadają, że chociaż bije się jak lew, nigdy jeszcze nie był raniony! Czy to prawda? Czy go pan zna? Pan, co jesteś marynarzem, musiałeś widzieć tego bohatera?
— Nigdy — odpowiedział sucho podróżny, który nie zdawał się podzielać uwielbienia oberżysty dla korsarza, poczem dodał — proszę mi pokazać mój pokój i przyprowadzić następnie osobę, która się będzie pytała o pana Dupont, nie zapomnij pan tylko.
Ledwie oberżysta spełnił rozkaz i wrócił do sali, zjawił się nowy gość.
Człowiek ten był odziany w szeroką opończę okrętową. Jego cera bronzowa, włosy czarne i gęste, równie jak brwi, szeroka zarosła broda, rysy grube, prawie odrażające, tworzyły przykrą całość; był to Maltańczyk, którego akcent zbliżał się bardzo do akcentu włoskiego. Rzuciwszy ciekawym wzrokiem po sali, przybywający rzekł do oberżysty łamaną francuszczyzną.
— Czy tu nie był pewien podróżny?
— Podróżny, nazwiskiem pan Dupont? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Pójdź pan ze mną, zaprowadzę go do pana Dupont.
Połączywszy Anglika z Maltańczykiem, i podawszy mi śniadanie, gospodarz otrzymał rozkaz, ażeby im nie przeszkadzał i nie wchodził do pokoju, dopóki na niego nie zadzwonią.
Gdy obaj cudzoziemcy zostali sam na sam, Maltańczyk, uderzywszy z gniewem pięścią o stół, zawołał po angielsku:
— Ten przeklęty kontrabandzista cofa się, wszystko zgubione.
— Do pioruna! — zawołał Anglik wychodząc ze zwykłej sobie obojętności. — A dzisiejszego wieczoru z nadejściem nocy, kapitan ma tędy przejeżdżać. Wiem na pewno, że będzie tu między piątą a szóstą.
— Tysiąc piorunów, wszystko nam sprzyjało, i gdyby nie ten łotr kontrabandzista...
— Pietri — rzekł Anglik — może nie wszystko jeszcze stracone, gwałtowność do niczego nie prowadzi, pomówmy spokojnie z zastanowieniem.
— Mówić spokojnie! kiedy mnie wściekłość o mało nie zadusi.
— Ślepy nigdy nie widzi swej drogi.
— Ale kiedyś taki spokojny, toć ty chyba nie czujesz nienawiści do tego człowieka?
— Ja! Trudno byłoby powiedzieć z jakim przyciskiem Anglik wyrzekł ten jeden wyraz: ja.
Po chwili milczenia odezwał się ponuro.
— Muszę go bardziej nienawidzieć, aniżeli ty... Pietri kiedy go jeszcze nie myślę zabić.
— Wąż zdeptany nie kąsa.
— Tak, ale wąż zdeptany już nie cierpi! a ten człowiek powinien w dumie swojej wycierpieć tysiąc męczarni, gorszych od samej śmierci; on musi odpokutować za swoje obelżywe i dzikie triumfy, które są zgrozą i hańbą naszych statków; musi odpokutować chwałę dwukrotnego zwycięstwa nade mną; musi odpokutować ostatnią zniewagę, jaką mi wyrządziła jego obelżywa wspaniałomyślność. Ha! do pioruna! jestem więc nieprzyjacielem tak godnym jego pogardy, że mnie obdarował wolnością, zamieszczając na liście jeńców, zamienionych po tej ostatniej bitwie, która nas kosztowała tyle złota i tyle krwi... gdy tymczasem on ani jednej kropli nie uronił... bo możnaby powiedzieć, że ten człowiek nie może nigdy być zranionym. O! przysięgam na piekło! chcę się pomścić, chcę pomścić Anglję.
— Przed chwilą jeszcze — odpowiedział Maltańczyk z szyderskim uśmiechem — kapitan Russel wyrzucał mi gwałtowność moich słów, a teraz oto sam ślubuje zemstę, kiedy ta zemsta z rąk nam się wymyka.
— Masz słuszność — rzekł Russell, uspokoiwszy się nieco. — To uniesienie jest niestosowne, nie rozpaczajmy jeszcze. A przedewszystkiem, powiedz mi, co zaszło pomiędzy tobą a kontrabandzistą?
— Wypłynąwszy dzisiejszej nocy z Dieppe na statku rybackim, dzisiaj rano przybyłem do Hosey, i trzymając się brzegów, kazałem się zaprowadzić do chaty kontrabandzisty, stojącej nad morzem. „Nazywacie się Bezelek? rzekłem do niego. „Tak jest“. „Przychodzę do was od pana Kellera“. „Jakie wasze hasło?“ „Wszędzie — przechodzę. „Dobrze... czekałem na was; łódź moja gotowa na wasze usługi. Morze przybiera dzisiaj o dziewiątej wieczorem, a jeśli wiatr się nie zmieni, sprzyjać będzie przeprawie do Anglji“. „Czy pan Keller powiedział wam o co idzie“? „Wiem, idzie o odprawienie kogoś do Folkeston“. „Czy Keller wam powiedział, ażebyście oddali do mego rozporządzenia czterech lub pięciu najśmielszych majtków?“ „A to na co?“ „Do pomocy w porwaniu człowieka o którego nam chodzi, podczas jego przejazdu głównym traktem, o trzy mile od waszej chaty“. „Pan Keller nic mi o tem nie mówił, i niech mnie djabli wezmą, jeśli ja albo moi ludzie wmieszamy się do takiej zasadzki; zła to sprawa; przyprowadźcie tutaj waszego pasażera, a ja podejmuję się jego przewiezienia. Oto wszystko, jeśli się zechce opierać, mogę przypuścić, że jest pijany, i że to dla jego dobra zamierzają go przeprawić; ale pomagać w porwaniu kogoś na bitym trakcie. Tego nie chcę“.
— Ah! to nieszczęście, okropne nieszczęście!...
— Widzisz więc, Russel, że trzeba się wyrzec tego środka; przy całej naszej odwadze, niepodobieństwem byłoby we dwóch przedsięwziąć to porwanie, przypuściwszy, że pocztyljon zostanie bezstronnym; kapitan według otrzymanych doniesień, będzie w towarzystwie swego pierwszego kanoniera, tego nieustraszonego i oddanego mu duszą i ciałem człowieka, który go nigdy, ani na ziemi, ani na morzu nie opuszcza; obaj są silni i zapewne dobrze uzbrojeni. Cóźbyśmy więc zrobili, stając naprzeciw równej siły; nic, trzebaby chyba być szalonym.
— To prawda — mruknął Anglik zniechęcony.
— Ale gdzie siła upada, tam podejście triumfuje — dodał Maltańczyk po chwili namysłu — i możnaby...
— Wytłumacz się.
— Słuchaj, przybywając tutaj od strony morza, obejrzałem należycie drogę. Wszedłem na trakt bity może o milę drogi od tego miasteczka, w miejscu naznaczonem kamiennym krzyżem, gdzie jest bardzo strome wzgórze, a potem spadek nadzwyczajnie przykry.
— Więc?
— Kapitan, przejechawszy przez tutejsze miasteczko, gdzie mu konie przeprzęgą, najprzód o milę stąd napotka to wzgórze.
— Dobrze.
— Na tem wzgórzu my się zaczaimy, noc już wtedy nadejdzie, a konie będą musiały zwolna iść pod górę. W oznaczonej chwili zbliżymy się do pojazdu, i podając się za majtków zdążających do portu, zażądamy od kapitana jakiej pomocy, ty z jednej, a ja z drugiej strony drzwiczek, ażeby zatrudnić jego i jego towarzysza, obaj będą zupełnie bezpieczni, a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell — alboż to ja jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka, morderstwo to byłoby hańbą dla Anglji, a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie. Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zanim go wyprawimy na pontony[1], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem. Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary. Po przejeździe tutejszej stacji nie możemy już rachować na bliskość morza, a na statku, zostającym pod naszemi rozkazami, wszelkie porwanie staje się niemożliwem. Co tu robić... co począć?
— Pójść za moją radą — odpowiedział Maltańczyk — wierzaj mi, śmierć mniej jest okrutna, ale pewniejsza, jak zemsta; a zresztą, w tej chwili zemsta ta staje się niemożliwą, gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękami i pogrążył się w zamyśleniu. Maltańczyk również zdawał się jeszcze namyślać. Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy wtem zadrżeli, usłyszawszy nagle daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyljona, i coraz wyraźniejszy brzęk dzwonków koni pocztowych.
Anglik, spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to zapewne on... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki ażeby lepiej mogli dojrzeć. Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni, który zatrzymał się przed pocztą po drugiej stronie ulicy i prawie naprzeciwko oberży. Po chwili Anglik, zbladłszy okropnie z gniewu zawołał:
— To on... on niezawodnie.
— Jest sam jeden — dodał spiesznie Maltańczyk — sam jeden.
— Wchodzi do naszej oberży.
— Wszystko nam sprzyja, musiał zostawić w Dieppe swego kanoniera — rzekł Maltańczyk. Jest nas dwóch, a on tylko jeden.
Russell, olśniony zapewne jakąś niespodziewaną myślą, uderzył się w czoło, jego twarz martwa i wybladła zarumieniła się lekko, iskra szatańskiej radości zabłysła w jego szarych oczach, i rzekł do swego towarzysza głosem dyszącym, w którym przebijała jakaś złowroga nadzieja.
— Wszakże w każdym razie możemy dzisiaj liczyć na kontrabandzistę?
— Tak jest, gdyż chcąc sobie zapewnić, w razie potrzeby, środki do ucieczki... powiedziałem mu, ażeby na nas czekał.
— Jeszcze jest nadzieja — zawołał Russell, dzwoniąc gwałtownie — ufność i odwaga!
Po chwili oberżysta wszedł do pokoju.
— Śniadanie pana było wyborne — rzekł do niego Russell — ile się za nie należy?
— Razem z pokojem, sześć franków.
— Proszę, a to w dodatku na piwo dla chłopca.
— Bardzo pan łaskaw, spodziewam się że pan w przyszłości nie pominie mego domu.
— Niezawodnie; ale powiedz mi, panie gospodarzu, zdaje mi się, że słyszałem pojazd pocztowy, zatrzymujący się przed oberżą. Czy to jaki podróżny stanął u pana?
— Tak, panie, dopiero co przybył i umieściłem go w pięknym niebieskim pokoju, wychodzącym na ogród.
— Pewnie to jest jedna z dawnych pana znajomości, bo gościom przyjemnie jest wracać do porządnego hotelu?
— Doprawdy, pan jest zbyt dobry dla mnie, ale tego podróżnego widziałem dopiero pierwszy raz.
— Zapewne ma liczny dwór ze sobą? kilku służących, czy długo tu zabawi?
— Nie, panie, tylko tyle czasu, ażeby coś przekąsić, zresztą, nie jest to żaden magnat, podróżuje sam jeden i zakrawa tylko na jakiegoś porządnego obywatela, śpiewa sobie coś pod nosem, bębni na szybach, musi to być jakiś przyjemny człowiek.
— Zdaje się, że nasz pan gospodarz jest wielkim fizjognomistą — odpowiedział Anglik szyderskim tonem. Poczem, skinąwszy na swego towarzysza, rzekł do oberżysty: — do zobaczenia; przejdziemy się jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do Dieppe.
— Jeśli panowie zechcecie poczekać na dyliżans paryski, to będzie tędy przejeżdżał o ósmej godzinie.
— Dziękujemy. Chociaż jesteśmy marynarzami, potrafimy przecież doskonale chodzić, i zresztą wieczór jest prześliczny.
— A więc do zobaczenia z panami.
Dwaj podróżni, opuściwszy oberżystę, naradzali się jeszcze może z kwadrans, a potem, naśladując ludzi ciekawych i bezczynnych, zwrócili się ku poczcie, przed której bramą czekał powóz podróżnego, który niedawno przyjechał; zamierzał on pewnie puścić się już w dalszą drogę, gdyż pocztyljon zaprzęgał świeże konie.
Kapitan Russell i jego towarzysz zbliżyli się zupełnie do pojazdu, który stojąc między nimi a oberżą pod Cesarskim orłem, zasłaniał ich zupełnie od strony okien hotelu. Usiadłszy potem na kamiennej ławce, stojącej na boku drzwi pocztowych, obaj cudzoziemcy zdawali się bacznem i biegłem okiem przypatrywać koniom, które zaprzęgano.
— Mój przyjacielu, ten koń z pod siodła musi być również dobry, jak piękny — rzekł po chwili Russell do pocztyljona — mało widziałem koni tak silnej powierzchowności.
— Ba, ba! i powierzchowność jego nie jest wcale zwodnicza, mój obywatelu — odpowiedział pocztyljon, któremu pochlebiła pochwała, jaka spotkała jego konia — dotrzymuje tego na co patrzy, dlatego też przezwałem go Karmelitą, i godzien jest tego imienia, poczciwe konisko.
— Doprawdy — przerwał Russel — nie mogę się wydziwić, co to za piękne zwierzę, jaka pierś, jaki krzyż, jaka noga!
— A głowa jaka ładna — dodał Pietri — mała i wydatna, jakby jakiego arabczyka.
— Oh, oh! — zawołał pocztyljon — jak to zaraz widać, moi obywatele, że jesteście prawdziwi znawcy, te też wierzcie mi, kiedy wam powiem, że z moim Karmelitą i Sankiulotą (tak ¡nazywam mego drugiego konia), galopem wpadam na każdą ćwierćmilową górę.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej, mój przyjacielu, i musi też być niemała przyjemność mieć takiego konia pod sobą.
— Wierzę, wierzę, ale bo on też niesie lekko, że to aż miło — odpowiedział pocztyljon uniesiony zapałem — jabym z moim Karmelitą puścił się nawet do Rzymu.
— Chociaż jestem marynarzem, bardzo często jeździłem konno — rzekł anglik — ale nigdy nie miałem szczęścia dosiąść takiego wierzchowca.
— Co temu to wcale nie przeczę, mój obywatelu, i mogę panu zaręczyć, że nigdy nie wsiądziesz na podobnego.
— To szkoda!
— Ba! cóż robić?
— Mój przyjacielu, czy chcesz sobie zarobić czterdzieści franków — rzekł anglik po chwili milczenia.
— Czterdzieści franków? — powtórzył pocztyljon zdumiony — zarobić czterdzieści franków, ja?
— Tak.
— Jakimże to sposobem, u djabła?
— Sposobem bardzo prostym.
— Zobaczymyż ten sposób.
W chwili kiedy anglik miał objawić swoją propozycję, chłopiec z oberży przebiegł ulicę i rzekł do pocztyljona:
— Piotrze, nie potrzebujesz się bardzo śpieszyć, gdyż właściciel tego powozu nie jest jeszcze gotów.
— A cóż on tam robi, ten opieszalec? — odpowiedział pocztyljon — dlaczegóż mu było tak pilno kazać zaprzęgać?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział chłopiec — to wygląda jak baba jaga. Zamiast wina pije zsiadłe mleko, a na obiad miał wodziankę i jajka na miękko.
— Wodziankę, i wina nie pił! Otóż mi człowiek —
— A więc słuchaj — rzekł Anglik, nachylając się do anglika, rzekł: — więc cóż tedy, obywatelu... przed chwilą mówiliście mi, że będę mógł zarobić...
Russel spojrzał porozumiewawczo na pocztyljona, pokazując mu chłopca z oberży, poczem rzekł do niego:
— Pójdźmy na podwórze, mój przyjacielu, tam powiem ci tylko dwa słówka.
— Nie można, obywatelu, zostawiać Karmelity samego, dopierożby on uczęstował Sankiulotę. Patrzajcie no na tego zucha, on już zaczyna — dodał Piotr zbliżając się do swych koni, które chrapały i zaczynały rwać się do siebie. — Hej, Karmelito — krzyknął — stać, zbójco! Jak się tylko ruszysz jeszcze, to ja ciebie przywitam.
— A więc słuchaj — rzekł Anglik nachylając się do ucha pocztyljona, i szepcząc do niego czas jakiś po cichu.
— Doskonale! — zawołał pocztyljon z uśmiechem — a to szczególna myśl!
— No cóż, mój kochany, przyjmujesz?
— Dalibóg!...
— Jeśli przyjmujesz, oto masz dwadzieścia franków, na miejscu resztę. Przy tem wszystkiem, cóż ty ryzykujesz? Przecież w tem niema nic złego.
— Nic złego, dalipan! Ale to mi myśl, prawdziwa myśl marynarza! Znam ja to, przecież byłem na poczcie w Dieppe. Trzeba było widzieć korsarzy, kiedy pochwycili dobrą zdobycz, jak za jedno tak, albo nie, płacili brzęczącem srebrem albo i złotem! Widziałem takiego, który zapłacił aż dwadzieścia pięć Napoleonów staremu garbatemu zakrystjaninowi, za to tylko, ażeby się dał przebrać za kobietę w kapelusz z piórami i w suknię z falbanami, i żeby się potem dał wozić w dorożce z nimi i z ich gołąbkami.
— Cóż chcesz, mój kochany — odpowiedział Russel z uśmiechem — marynarze nie tak często bywają na lądzie, ażeby sobie mieli odmawiać swoich małych przyjemności, zwłaszcza kiedy one nie szkodzą.
— Nie inaczej, ma się rozumieć.
— A zatem, zgoda?
— Ba! — odpowiedział pocztyljon — z takim cherlakiem, jak ten, którego powiozę, który wina nie pije i tylko wodziankę zajada, niema sobie czego odmawiać. Zresztą, wszakże go to nawet nie nastraszy. Zgoda, obywatelu.
— Oto dwadzieścia franków — rzekł Russell — wsuwając pocztyljonowi sztukę złota do ręki — później otrzymasz drugie tyle.
— Dobrze. Ale śpieszcie się, bo to blisko mila drogi, mniejsza jednak o to, zostawię wam dosyć czasu. Jeżeli mój jegomość będzie uważać, że zbyt wolno jadę, powiem mu, że Sankiulota ma odciski. Śpieszcie się, obywatelu. Udajcie się uliczką na lewo, a potem zaraz znajdziecie się na właściwej drodze.
Po chwili obaj podróżni znikli.
W kwadrans potem, kiedy pocztyljon ciągle zajęty był powściągnieniem swego Karmelity i jego towarzysza, oberżysta z pod Cesarskiego Orla stanął we drzwiach i zawołał na niego:
— Dalej, mój chłopcze, na koń, na koń, twój pan chce już wsiadać do powozu.
— Djabli wezmą! — mruknął Piotr, siadając opieszale na konia — to ten pijak zsiadłego mleka dosyć wcześnie wyrusza, a moi dwaj marynarze nie będą mieli czasu przybyć na wzgórze.
To powiedziawszy, pocztyljon zajechał przed drzwi oberży; gospodarz skwapliwie spuścił stopień, zamknął drzwiczki za podróżnym, który wsiadł do powozu, poczem, zdjąwszy szlafmycę, ukłonił mu się z największem uszanowaniem, i rzekł do pocztyljona:
— Ruszaj żywo, Piotrze, bo panu się śpieszy.
— Już to ja lotem ptaka zawiozę obywatela — odpowiedział Piotr, głośno, trzaskając z bicza, i ruszywszy galopem z miejsca, śpiesznie przejechał przez miasto i wkrótce stanął na bitym trakcie; ale, ujechawszy ze dwieście kroków, nagle zatrzymał konie i, obróciwszy się na siodle, zdawał się czegoś oczekiwać.
Podróżny, zdziwiony tym wypoczynkiem, spuścił jedno okno i zawołał:
— A cóż, co się stało, mój chłopcze? Dlaczego stoisz?
— Wszakże pan wołałeś: stój!
— Mylisz się, jedź dalej, mój przyjacielu, i staraj się nagrodzić stracony czas.
— Bądź pan spokojny, jak ruszę, to wszystko połamię, chcę, ażeby ani kawałka nie zostało z pańskiego powozu, gdy staniemy na przeprząg.
I znowu ruszył galopem.
Lecz po dwustu może krokach tej szalonej jazdy, nastąpiło nowe i nagłe wstrzymanie.
— Cóż to znaczy — zawołał podróżny — cóżeś znowu zrobił?
— Niech cię milljon kroć sto tysięcy, fur, beczek, bataljonów! — krzyknął Piotr, zsiadając z konia, kończąc swoje przekleństwo pod nosem, i udając jakoby poprawiał postronki u orczyków.
— Powiedzże mi przynajmniej, co ci się stało, mój kochany.
— Nie zważaj pan na to, to nic, mój obywatelu, ten gałgan lejcowy wierzgnął oto zanadto wysoko i muszę mu teraz nogę przełożyć.
— To jeszcze niewielkie nieszczęście — rzekł podróżny głosem łagodnym — staraj się przynajmniej, ażeby to się już więcej nie przytrafiło.
— Jak ruszymy teraz to polecimy jak jaskółki, mój obywatelu — odpowiedział Piotr, siadając znowu na konia; poczem dodał zcicha: — poczekaj ty niedołęgo, patrzaj jaki mi ptaszek. Otóż to pić zsiadłe mleko. Słowo honoru, człowieka aż litość bierze.
I jeszcze raz ruszył galopem, trzaskając z bicza.
Powóz toczył się szybko, a pocztyljon od czasu do czasu, jakby umyślnie, dla zabawy, trzaskał z bicza, słuchając odbijającego się echa; wtem nieznacznie konie zwolniły biegu, z galopu przeszły w kłus, z kłusu w powolny truchcik, aż nareszcie powóz zupełnie stanął.
Piotr zsiadł z konia, obejrzał tylną nogę swego« wierzchowca i zawołał:
— A bodaj cię jasne pioruny! otóż znowu mój koń mi zakulał.
— Co! zakulał? — powtórzył podróżny spokojnym głosem, chociaż te ciągłe przystanki mogły były człowieka świętego skusić do niecierpliwości. — Co! zakulał?...
— Okropnie kuleje — odpowiedział Piotr, trzymając jeszcze konia za nogę.
— I jakimże to sposobem mogło mu przyjść to okulawienie?
— Niech mnie djaibli wezmą jeśli wiem, jakim sposobem.
— Więc zostaniemy na drodze?
— Nie, mój obywatelu, nie byłoby to nic tak niebezpiecznego, gdybym mógł tylko zobaczyć, od czego on tak okulał, ale już noc się robi coraz ciemniejsza.
— Prawda, że bardzo ciemno — wtrącił podróżny. — Trzeba będzie pamiętać zapalić latarnie na pierwszym przeprzęgu.
— Ah! już czuję palcem, co to jest — zawołał pocztyljon — to kamyk wcisnął się między róg, a podkowę. Gdybym go tylko mógł wyjąć, toby nic nie było.
— Spróbuj, mój kochany, gdyż, powiedziawszy prawdę, jakieś nieszczęście nas prześladuje — odpowiedział podróżny tonem najspokojniejszym w świecie.
Tymczasem pocztyljon przeklinał głośno i złorzeczył kamykowi, którego nie mógł wydobyć, a śmiał się ukradkiem z powodzenia swego podstępu, rachując, że dwaj marynarze mieli już dosyć czasu, ażeby stanąć na umówionem miejscu; dlatego też niegodziwiec krzyknął radośnie i z wielkiem zadowoleniem:
— Nareszcie... wydobyłem już ten przeklęty kamień; teraz dopiero ruszym z kopyta... i polecimy jak ptaki.
Jakoż powóz szybko w dalszą puścił się drogę. Noc zupełnie już zapadła, lecz dzięki czystości nieba i jasności gwiazd, ciemność nie była jeszcze zbyteczną.
Tym razem pocztyljon jednym tchem stanął u stóp wzgórza. Tu dopiero zatrzymał zdyszane konie, a zszedłszy na ziemię, zbliżył się do drzwiczek i rzekł do podróżnego:
— Przybyliśmy teraz pod wysoką górę, pójdę ja kawałek przy koniach, ażeby im trochę ulżyć; jak tylko staniemy na wierzchu, zahamuję koła, bo spadek z drugiej strony jest bardzo przykry.
— Dobrze, mój przyjacielu — odpowiedział podróżny.
Rzeczywiście, przez parę minut pocztyljon szedł przy koniach, lecz zwalniając coraz bardziej kroku, gdy tymczasem powóz zwolna postępował w górę, Piotr pozwolił wyprzedzić się pojazdowi.
W tej chwili Russel i Petri wyszli z krzaków, ciągnących się nad drogę, i śpiesznie zbliżyli się do pocztyljona. Ten, idąc ciągle, zdjął swój kapelusz z galonem, kurtkę z czerwonym kołnierzem i palone buty; anglik, zdjąwszy nawzajem swą opończę okrętową, wdział na siebie spencer, buty i włożył kapelusz na głowę. Pocztyljon, uśmiechając się z wielkiem zadowoleniem na to wszystko, co uważał tylko za wesoły żart, oddał anglikowi swój bicz, mówiąc do niego:
— Już to ja zawsze powtarzam, że myśl pana jest bardzo zabawna, prawdziwa myśl majtka hulaki, chociaż pan nim nie jesteś.
— Cóż chcesz, mój kochany, ja namiętnie lubię konie, i dla mnie będzie największą rozkoszą, jeśli przynajmniej przez kwadrans pojadę na twoim pięknym i silnym rumaku. Wszakże to kaprys bardzo niewinny, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć! cóż to może szkodzić temu amatorowi wodzianki, co tam siedzi w berlince? Ale co to za cierpliwość tego człowieka, wie pan, że on mnie już samego zniecierpliwił, jakby to krwi nie miało w żyłach.
— Czy tak myślisz? — rzekł Russell, zbliżając się do powozu.
— Musi to być jakiś korzeniarz, co porzucił swój handel, i pewno niezły człowiek. A więc, dalej, mój obywatelu, siadajcie na koń, noc jest ciemna, a ten amator zsiadłego mleka nie spostrzeże się wcale. Ja usiądę za powozem z waszym towarzyszem. O pół mili od stacji jest druga góra.
— Otóż w tem miejscu — rzekł Russel — ja zsiądę, ty odbierzesz swój ubiór, ja się przebiorę, i rzecz będzie skończona; teraz, mój przyjacielu, oto masz twoje dwadzieścia franków.
I, wsunąwszy Piotrowi sztukę złota w rękę, Russel podwoił kroku, dopędził konie może o dwadzieścia kroków od wierzchołka góry i dalej szedł przy nich.
Noc była taka ciemna, że podróżny nie mógł się spostrzec na tej zamianie osób; gdy powóz bliski był już wierzchołka, podróżny odezwał się do pocztyljona:
— Mój chłopcze, nie zapomnij tylko dobrze przytwierdzić hamulec.
— Zaraz, panie — odpowiedział mniemany pocztyljon półgłosem, i poszedłszy za powóz rzekł pocichu do Maltańczyka i Piotra:
— Siadajcie teraz z tyłu i trzymajcie się dobrze resorów, zahamuję koło.
Obaj usiedli na wskazanem miejscu i silnie uchwycili się resorów, gdy tymczasem Russell, brząkając łańcuchem, odczepił go od hamulca, który zostawił na boku, zamiast go właśnie podłożyć pod koło.
Nareszcie anglik dosiadłszy konia, spiął go ostrogami i z przerażającą szybkością puścił się z góry.
— Do stu piorunów! on nas zabije! a w dodatku jeszcze i tego wodziankowego biedaka — zawołał Piotr, słysząc brzęk łańcucha odbijającego się o kamienie — wasz towarzysz źle przytwierdził hamulec.
Już kilka dni upłynęło od czasu, jak podróżny, o którym mówiliśmy, popadł w zasadzkę kapitana Russel i jego towarzysza.
Zaprowadzimy teraz czytelnika do powabnego mieszkania, leżącego na końcu miasteczka Lionville, o dwie mile od Hawru, które, znajdując się w bliskości brzegów, zdaje się panować nad morzem.
Głęboki spokój, czyste i zdrowe powietrze, krajobraz bogaty i malowniczy zarazem, świeży cień, żyzne pastwiska i widok oceanu czyniły Lionville prawdziwym rajem dla lubiących spokój, marzenia i samotne uwielbianie natury.
Co szczególniej przyczyniało się do nadania temu miasteczku, równie jak wielu innym miastom, wielkim lub małym, widoku spokojnego i dziwnego zarazem, to zupełny brak młodzieży; ostatnie wojny cesarstwa powołały pod swoje chorągwie wszystko, co było młodem i silnem, a nawet ostatnie postanowienie senatu, wydane w marcu 1812 roku, uzbroiło część rezerwy gwardji narodowej, podzielonej na pierwszy, drugi i trzeci zaciąg, obejmujący wszystkich mieszkańców od osiemnastu do sześćdziesięciu lat.
W owej epoce uważanym był za dziwne zjawisko, każdy dwudziestopięcioletni młodzian, któryby był obywatelem, a nie miał tej korzystnej na owe czasy wymówki, że był garbaty, bez ręki lub kulawy.
Miasteczko Lionville posiadało przecież jeden z takich cudów! Był to młody człowiek, mający dwadzieścia pięć lat; dodajemy jednak z największym pośpiechem, że młodzieniec ten mało dbał o pokazywanie się publiczności i o korzystanie ze swego wyjątkowego położenia.
Młodzieniec ten był jednym z mieszkańców powabnego i spokojnego domu, o którym już wspomnieliśmy. Otóż w kilka dni po owem tajemniczem uwiezieniu naszego podróżnego przez fałszywego pocztyljona na trakcie z Dieppe, zebrani byli w ładnym salonie bardzo przyzwoicie umeblowanym, kobieta w dojrzałym wieku, młoda dziewica i ów wyżej wspomniany młodzieniec; ogień palił się na kominie, gdyż wieczory były jeszcze chłodne, lampa z alabastrowym kloszem rozpościerała łagodne światło w salonie, gdy tymczasem samowar, stojący przed ogniem wydawał swój zwykły szum.
Baczny spostrzegacz byłby może odrazu zobaczył tę uderzającą okoliczność, że pomiędzy rozmaitemi przedmiotami, służącemi do przyjemności i zbytku, znajdującemi się w salonie większa część pochodzenia angielskiego, pomimo nieubłaganego zakazu, sprowadzania towarów angielskich.
Kobieta w średnim wieku wyglądała na rozsądną, szczerą i wesołą; liczyła już jakieś czterdzieści dwa lata; lecz włosy jej były jeszcze bardzo czarne, cera świeża, zęby białe; jej żywe spojrzenie i wesoły uśmiech, zdradzały dobry humor; kibić kształtna, pomimo pewnej tuszy, wynagradzała powagą to, co jej zbywało na lekkości.
Panienka skończyła lat siedemnaście, była wysoka, bardzo szczupła i nadzwyczajnie delikatna, będąc obok tego organizacji niesłychanie tkliwej i nerwowej. Tkliwość ta, częstokroć nadmierna, którą niekiedy najmniejsze wzruszenie potęgowało w przestraszający sposób, miała pierwszą swą przyczynę w wypadku, wydarzonym przed wielu laty, którego głównem następstwem było, że dziewica ta została odtąd bardzo bojaźliwą: niespodziany łoskot, nagły przestrach, przerażająca powieść, doprowadzały ją czasami do niesłychanej trwogi i przerażenia, które sobie wyrzucała wkrótce, ale których nie mogła pokonać.
Trudno byłoby znaleźć powabniejszą, lub bardziej zajmującą osobę; a kiedy czasami pod wpływem niezwalczonego uczucia obawy, powodowanego częstokroć przez jaką błahą przyczynę, zadrżała nagle, podniosła wynioślej swą piękną główkę na szyi, i z drżeniem słuchała, wtedy jej powabna postać, łagodne, wielkie, niebieskie oko zaiskrzone trwogą i niepokojem, przypominały biedną przestraszoną gazellę.
Ostatnią z trzech osób zebranych w salonie, był ów fénix ówczesnej epoki, to jest młody i ładny chłopiec, niepowołany pod sztandary wojenne.
Miał on lat dwadzieścia pięć, średniego wzrostu, wysmukły i kształtny, twarz pełna wyrazu i regularna; lecz w rysach jego widać było pewien rodzaj melancholijnej nieśmiałości, będącej skutkiem wielkiego kalectwa, które go uwalniało od służby wojskowej; jednem słowem, wzrok tego młodzieńca był tak krótki, że ledwie widział tyle, ażeby mógł kierować swemi krokami.
Jednak wyznać musimy, że jeżeli kalectwo tego biednego młodzieńca wzbudzało tkliwe politowanie, to także stawało się powodem żartów i śmiechu, ponieważ zdarzało mu się niekiedy popełniać zabawne omyłki.
Zdaje się, że nie potrzebujemy wspominać, że jeśli kobieta dojrzała bawiła się czasami tą śmiesznością niektórych pomyłek krótkowidza, swego kuzyna, za to młoda dziewica przeciwnie, okazywała się bardzo tkliwą na to wszystko, co było interesującego w położeniu tego niby ociemniałego, w położeniu częstokroć nader smutnem i bolesnem.
Panienka ta również bardzo wiele cierpiała z powodu swej prawie chorobliwej czułości, z powodu tej lękliwości nerwowej, której nigdy nie mogła pokonać. Dlatego też te dwie słabe istoty musiały tkliwie sympatyzować z sobą, i znajdować tajemny węzeł we wspólnej niedoli, która to uśmiech, to łzy wywoływała.
Opisawszy te trzy osoby, weźmiemy teraz udział w ich rozmowie.
Młoda panienka haftowała, jej ochmistrzyni robiła coś na drutach z ponsowej włóczki, co zdawało się być przeznaczonem na długi i ciepły szal zimowy na szyję, gdy tymczasem młodzieniec, trzymając tuż przed oczami ostatni numer Dziennika Cesarskiego, rano odebrany z poczty, czytał głośno najświeższe wiadomości, wśród których donoszono, że książę Reggio wyjechał do armji, nad którą miał objąć dowództwo.
Ochmistrzyni, usłyszawszy przed kominkiem lekkie wrzenie i kilkakrotny szum pary, i sądząc, że woda na herbatę już była gotową, rzekła do swego kuzyna:
— Onezymie, przestańmy na chwilę czytać; woda się już gotuje, spuść ją więc do czajnika, a przedewszystkiem uważaj i bądź ostrożnym.
Onezym położył dziennik na stole, wstał i postąpił ku kominowi z pewnym niepokojem, gdyż nieszczęśliwy krótkowidz miał rozpocząć przedsięwzięcie trudne, niebezpieczne i pełne przeszkód; i tak, najprzód trzeba mu było po lewej stronie ominąć duże krzesło, a z prawej strony obok geridon. Wyszedłszy z tej Charybdy i Scylli należało jeszcze przejść przez mały taburecik i dostać się nareszcie do wrzącego samowara.
Młoda dziewica, jakeśmy już powiedzieli, nie śmiała się prawie nigdy z drobnych wypadków Onezyma; a jednak bywały one niekiedy tak niespodzianie komiczne, że czasami mimowolnie uległa koniecznej chęci śmiechu. Lecz biedny młodzieniec tego się najwięcej w świecie obawiał, ażeby nie pobudzić śmiechu swej towarzyszki samotności, i chociaż sam pierwszy szydził ze swojej niezręczności, w głębi serca jednak zawsze się nią martwił.
Łatwo się więc domyślić, z jaką uważną przezornością, jak ostrożnie niespokojny Onezym poszedł do samowaru; wyciągnąwszy przed sobą obie ręce, namacał najprzód stojący po lewej stronie fotel, ominął tę przeszkodę, potem już miał potrącić stojący na przeciwnej stronie geridon, gdy znowu prawa ręka wskazała mu tę drugą zawadę. Cieszył się już w duchu, że dostanie się do komina bez żadnego wypadku, gdy wtem potknął się o nieszczęsny taburet, postawiony na drodze, a chcąc uchwycić równowagę, cofnął się o dwa kroki, i uderzył o geridon, który z wielkim łoskotem upadł na ziemię.
Od chwili już dziewica, przerwawszy swą robotę, pogrążona była w głębokiem dumaniu. Głośny upadek sprzętu wyrwał ją nagle z tego zamyślenia, a nie znając przyczyny tego łoskotu i nie będąc w stanie pokonać swej trwogi, krzyknęła przeraźliwie, zbladła, zdjęta gwałtownem drżeniem, pochyliła się w krześle.
— Moje dziecię. To nic, uspokój się — zawołała ochmistrzyni — to tylko nowa niezręczność Onezyma, nie lękaj się.
Młoda panienka, dowiedziawszy się o przyczynie tego łoskotu, który ją tak przestraszył, żałowała bardzo, że mimowolnie zwiększyła pomieszanie biednego krótkowidza, i starając się ukryć drżenie, którem jeszcze była przejęta, odpowiedziała:
— Przebacz mi, moja przyjaciółko, szalona jestem, ale ty wiesz, że nie mogę powściągnąć tej mojej niedorzecznej tkliwości.
— Biedne dziecię, alboż to twoja wina, mój Boże! wszakże ty najpierwsza cierpisz na tem. Nie, niema potrzeby usprawiedliwiać się z tego i gdyby nie ta niezręczność mego kuzyna...
— Nie kończ, właśnie to ja wstydzić się powinnam pana Onezyma — przerwała panienka — żeby w moim wieku być jeszcze takim tchórzem, to hańba.
Młody człowiek, zasmucony swoim przypadkiem, wyjąkał kilka słów przeproszenia, a stawiając geridon na miejscu, usunął taburet i dostał się nareszcie do nieszczęsnego samowara, który przyniósł na stół, gdy tymczasem pani Robertowa trzeźwiła swą młodą wychowankę.
Wkrótce Onezym okazał się prawdziwym bohaterem.
Ciotka jego, widząc go zabierającego się do przyrządzenia herbaty, rzekła do niego, zajmując się jeszcze ciągle swoją pupilką.
— Na miłość boską! nie ruszaj samowara, jesteś tak niezręczny, mój biedny chłopcze, że cię może spotka! nowe nieszczęście.
Onezym, głęboko upokorzony i pragnąc naprawić swoją sławę, nic nie odpowiedział, lecz zamierzył korzystać z nieuwagi ciotki, ażeby właśnie postąpić wbrew jej woli; w tym celu, podniósłszy nakrywkę czajnika, i oparłszy lewą rękę na krawędzi stołu, podniósł prawą, ażeby czajnik napełnić ukropem. Na nieszczęście, wzrok zawiódł go tym razem i woda, zawarta w samowarze, zaczęła spływać obok otworu czajnika, dotkliwy ból ostrzegł go o tem nowem niepowodzeniu, i lewa ręka, oblana ukropem, została najokropniej sparzona.
Onezym, jakeśmy już powiedzieli, okazał w tej chwili bohaterski stoicyzm, gdyż, prócz nagłego wzdrygnięcia, spowodowanego niespodzianym i gwałtownym bólem, nie wydał najmniejszego głosu, a ostrzeżony bolesnym następstwem swojego błędu, zdołał napełnić czajnik wodą, poczem rzekł spokojnym głosem:
— Moja ciotko, herbatnik już napełniony, czy mogę zrobić herbatę. Możeby i pani wypiła filiżankę?
— Jakto! herbatnik już napełniony! — zawołała ochmistrzyni, obracając się spiesznie. — Rzeczywiście, on prawdę mówi, i to bez żadnego nieszczęścia: ah! tym razem trzeba to chyba w kominie węglem zapisać, mój kochany chłopcze.
— Doprawdy, moja przyjaciółko — odezwała się dziewica głosem lekkiego wyrzutu — jesteś niesprawiedliwa i bez litości. — Poczem zwracając się do młodzieńca, dodała z uśmiechem: — proszę jej nie słuchać, panie Onezym, ta niepoczciwa ciotka zawsze chce pana prześladować, ale ja będę pana bronić. Tymczasem daj mi pan filiżankę herbaty.
— Na Boga żywego! — zawołała ochmistrzyni, śmiejąc się — ten nieszczęśliwy gotów jeszcze rozbić ten piękny serwis, który pan przywiózł z sobą z ostatniej podróży.
Lecz Onezym zawiódł teraz złośliwą przepowiednię ciotki, przyniósł bowiem śmiało i bez żadnego wypadku filiżankę herbaty dziewicy, która rzekła do niego uprzejmie:
— Bardzo dziękuję panu Onezymowi za jego grzeczność.
I słowa te wymówiła z najmilszym uśmiechem, spotkawszy jednocześnie wielkie melancholijne oczy biednego kaleki, które machinalnie zwracały się ku niej, jakgdyby jej szukały. To niepewne i smutne, prawie błagalne spojrzenie wzruszyło dziewicę.
— Niestety! — pomyślała sobie — ani nie spostrzegł, żem się do niego uśmiechnęła; jego biedne i słodkie oczy zdają się błagać przebaczenia za swoje kalectwo.
Myśli te zasmuciły ją tak widocznie, że ochmistrzyni odezwała się do niej:
— Co ci jest, moje dziecię, zdajesz się być zmartwioną?
Dziewica, zmieszana trochę spostrzeżeniem swej ochmistrzyni, odpowiedziała:
— Mylisz się, moja przyjaciółko, nie jestem wcale zmartwiona. Ale przed chwilą mówiłaś o moim ojcu i przypomniałaś mi to, o czem nie mogę zapomnieć, to jest, że już od kilku dni powinien być razem z nami, a tymczasem dotąd nie wraca.
— Ah! mój Boże! przecież pan może być zatrzymany mimowolnie w sprawach swego handlu. Więc ty myślisz, że kiedy kto na wielką skalę zajmuje się handlem wyrobów rueńskich i innych materyj, może przepowiedzieć na oznaczoną godzinę swój powrót do domu? Ileż to razy przytrafia się, że właśnie w chwili wyjazdu zawiązuje się jaki nowy interes, i wtedy człowiek mimowolnie zmuszony jest pozostać.
— Moja ciotka ma słuszność — rzekł Onezym — rozmaite obroty handlowe są częstokroć tak nieprzewidziane!
— To prawda, panie Onezym...
— A nie pamiętasz o tem, że moje dziecię dodała ochmistrzyni — nie pamiętasz o tem, że Pan nigdy nie chce wracać do domu, ażeby ci nie przywiózł rozmaitych ładnych rzeczy, zawsze z angielskich fabryk... i dlaczegóż to?... ponieważ są one rzadsze i więcej poszukiwane... ponieważ to owoc zakazany.
— O! tak... ten dobry i kochany ojciec obsypuje mnie tysiącznemi dowodami swej miłości i za każdym razem kiedy mnie opuszcza... narówni ze mną płacze...
— Dlatego też Pan ma słuszność za sobą, i jeśli podróżuje, to dla twego dobra, moje dziecię. Chcę, ażeby moja córka była bogatą, mówił do mnie może dwa miesiące temu, przed swoim wyjazdem. Jeszcze jedna albo dwie dobre wycieczki, a posag jej będzie gotowy, wtedy, na honor! niech djabli wezmą mój handel rueński; nie opuszczę już mego kochanego dziecka.
— Daj Boże, ażeby ta chwila jak najprędzej nadeszła — odpowiedziała panienka z westchnieniem — nie będę spokojna i szczęśliwa, dopóki ten dobry i ukochany ojciec nie pozostanie przy mnie na zawsze. W oddaleniu człowiek zawsze doznaje takiej trwogi!
— Trwogi?... O mój ty nieszczęśliwy i kochany tchórzu — zawołała czule ochmistrzyni — trwogi? z jakiegoż powodu? jakież to niebezpieczeństwo może grozić takiemu zacnemu negocjantowi, jak Pan? który się niczem innem nie zajmuje jak swemi interesami i który sobie podróżuje w dobrym powozie, ażeby się mógł zatrzymać, gdzie mu się spodoba, który sobie jedzie od miasta do miasta dla zostawienia swoich próbek? Jeszcze raz powtarzam... gdzie tu jest jakie niebezpieczeństwo? Zresztą, jeździ tylko we dnie, a nadto zawsze jeszcze ma ze sobą swego towarzysza, który wiesz o tem dobrze, w ogieńby poszedł za Panem, ten stary, poczciwy sługa, chociaż możnaby powiedzieć, że wisi nad nim jakieś smutne przeznaczenie.
— Biedny człowiek, to prawda, gdyż w każdej podróży mego ojca staje się ofiarą jakiegoś wypadku...
— Tak, bo to jest stary wścibski, który musi wszędzie wtrącić swój nos, i który, co ważniejsze, jest bardzo niezgrabny (nie przymawiam ci bynajmniej, mój kuzynie), lecz pomimo tego byłby on najtroskliwszym stróżem w chorobie, gdyby wypadek zrządził, że Pan miałby zasłabnąć w drodze. Więc pytam się jeszcze, czego tu się lękać, moje dziecię?
— Niczego, masz słuszność.
— Pomyśl coby to było, gdybyś miała, jak tyle innych kobiet, ojca wojskowego, w armji?
— Ah! moja przyjaciółko! co mówisz? będąc tak słabą i tkliwą, potrafiłażbym się oprzeć ciągłej trwodze, któraby mną miotała. Ja, ustawicznie zajęta myślami, że mój ojciec byłby wystawiony na największe niebezpieczeństwa, na śmierć! Słuchaj, widzisz, na samą myśl o tem...
— Tak, na samą myśl o tem jużeś zbladła i drżysz cała. Nie dziwi mnie to, moje biedne dziecię, znam twoje przywiązanie do twego czcigodnego ojca. Ale odpędźmy te smutne myśli, i ażeby się rozerwać, Onezym będzie dalej czytał gazetę, czy chcesz?
— Bardzo chętnie, jeśli pan Onezym nie jest zmęczony.
— Nie, pani — odpowiedział młodzieniec — jest tu artykuł, który panią zajmie...
— O czemże to, panie Onezym?
— Jest to jeszcze jeden znakomity czyn tego sławnego korsarza z Dieppe, o którym dzisiaj tyle mówią, i którego przezwano plagą anglików.
— Moje dziecię, obawiam się, aby nie było zbyt wzruszające dla ciebie — rzekła ochmistrzyni — jesteś dzisiaj tak rozdrażnioną.
— Panie Onezym — rzekła dziewica z uśmiechem — czy ta historja zakrawa na bardzo straszną, bardzo przerażającą?
— Nie zdaje mi się, pani, gdyż mowa tu jest o jakiejś ucieczce. Taki przynajmniej jest tytuł tego artykułu:
„Ucieczka nieustraszonego korsarza, kapitana Kamienne-serce, który, jako ofiara piekielnej zdrady, został porwany z ziemi francuskiej przez wysłańców angielskich“.
— W samej rzeczy, to musi być ciekawe — odpowiedziała Sabina. — Racz pan czytać, panie Onezym. Jeśli zdawać mi się będzie zbyt okropnem, to poproszę pana, ażebyś przestał.
„Całej Francji znane jest imię i bohaterska odwaga kapitana Kamienne-serce, dowódcy statku korsarskiego Głownia-Piekielna, to jest brygu o szesnastu działach — mówił Onezym, czytając głośno Dziennik Cesarstwa. Znane są liczne i świetne bitwy tego korsarza z marynarką angielską, oraz znakomita liczba łupów, zdobytych na Anglikach przez Głownię-Piekielną w czasie ostatnich jej wycieczek.
„Kilka dni temu kapitan Kamienne-serce wracał do Dieppe, prowadząc na linie wielki trzymasztowy okręt kompanji indyjskiej, o trzydziestu działach. Okręt ten, który konwojował kilkanaście statków kupieckich naładowanych zbożem, zdobyty został z całym transportem przez nieustraszonego korsarza, po zaciętej bitwie, która trwała przez trzy godziny, a skutkiem której połowa osady francuskiej zginęła lub została ranioną“.
— Trzygodzinna bitwa? — zawołała młoda panienka z drżeniem — tylu walecznych ludzi umarłych lub umierających, jakąż to okropną klęską jest wojna! Ah! nie uwielbienie wzbudzają we mnie ludzie, których nazywają bohaterami, ale przestrach... zgrozę...
— Nigdy się nie zrozumiemy w tym przedmiocie — zawołała ochmistrzyni z uśmiechem — mianowicie ja, co jestem zapaloną wielbicielką wielkiej armji; ale zdaje mi się, że wojna korsarska musi być jeszcze straszniejszą, niż wszelka inna.
— O, nieinaczej! — rzekł Onezym jest to wojna w której niema litości ani przebaczenia.
— To też to właśnie! — odpowiedziała jego ciotka — co dla nas, czytelników, stanowi cały urok! Co to za ludzie muszą być ci korsarze? a ten kapitan Kamienne-serce, o którym tyle mówią, to musi być okropny człowiek! Wyobrażam go sobie z ogromną dużą brodą, oczyma iskrzącemi, twarzą dziką i pasem najeżonym pistoletami i puginałami, w czarnym mundurze haftowanym w srebrne trupie główki!
— Zlituj się — przestań, moja przyjaciółko — zawołała Sabina — bo te wszystkie okropności mi się przyśnią w nocy!
— Czytaj więc dalej, Onezymie — rzekła ochmistrzyni. Lecz spostrzegłszy, że młodzieniec zbladł nieco, i że kilka kropli potu wystąpiło na jego czoło, dodała — cóż ci jest, mój chłopcze, zdawałoby się że ty cierpisz?
— Ja! nie, moja ciotko — odpowiedział Onezym, wyrzucając sobie, że nie zdołał dostatecznie ukryć dotkliwego bólu, jaki mu sprawiało jego oparzenie i czytał dalej:
„Przybycie kapitana Kamienne-serce do portu w Dieppe było prawdziwym triumfem. Cała ludność zebrała się na brzegach. Okrzyki radości i zapału rozległy się w porcie, gdy ujrzano bryg korsarski, poczerniały od prochu, z żaglami podziurawionemi od kul, i ostatnim szmatem od flagi przybitym do tyłu okrętu, płynący zwolna i prowadzący za sobą bogatą zdobycz.
Okrzyki: Niech żyje Francja! niech żyje kapitan Kamienne-serce! rozlegały się wśród ludu, gdy waleczny korsarz stanął na wybrzeżu; lecz triumf kapitana zamienił się w prawdziwe ubóstwianie, gdy dowiedziano się, że statek angielski, tak walecznie przez niego zdobyty, prowadził za sobą wielki transport zboża zakupionego w Odessie; wobec braku ziarna, którego tak mało jest we Francji, podobna zdobycz jest dobrodziejstwem publicznem; wiadomo zaś dzisiaj, że kapitan Kamienne-serce, dowiedziawszy się o przybyciu tego transportu zboża, spędził kilkanaście dni na morzu, czekając na niego, i pogardzając bogatszemi a mniej niebezpiecznemi zdobyczami.
— Jakież to wzniosłe; jakież to cudne! — zawołała ochmistrzyni w uniesieniu — ah! oddałabym dziesięć lat mojego życia, ażeby być matką, żoną lub siostrą takiego bohatera: jakżebym ja się chlubiła.
— Co do mnie, moja przyjaciółko — rzekła młoda dziewczyna — wyznaję ci z całą pokorą albo raczej z całą radością, że uważam się za szczęśliwą, że jestem córką poczciwego kupca towarów rueńskich, aniżeli takiego chciwego krwi bohatera, jak naprzykład ten korsarz, albo inni...
— Mój Boże, mój Boże! jakże ty mało masz dumy, moje dziecię! Byćże to może, ażeby cię to nie cieszyło móc sobie powiedzieć: ten straszny człowiek, to mój ojciec, albo to mój mąż, albo wreszcie to mój brat?
— Jeśliby był oddalonym, drżałabym o niego, myśląc o niebezpieczeństwach na jakie się naraża, a jeśliby był obecnym — zdawałoby mi się zawsze, że widzę krew na jego dłoniach — dodała dziewica blednąc i drżąc z przerażenia.
— Moje dziecię, doprawdy, bardzo jesteś nierozsądna, ażeby się tak byle czem przejmować — rzekła ochmistrzyni głosem tkliwego wyrzutu — sama sobie szkodzisz.
— Może pani nie chce, ażebym dalej czytał? — rzekł młodzieniec.
— Nie, nie, panie Onezymie, proszę mi przebaczyć tę słabość, której się sama teraz wstydzę. — Poczem, uśmiechnąwszy się lekko, powiedziała do ochmistrzyni: — zresztą, twoja to wina, to twoje dumne myśli sprowadziły tę rozmowę. Ale, słuchaj jestem przekonana, że ty sama wrócisz do rozsądniejszych wyobrażeń, i że zamiast marzyć o bohaterach wielkiej armji, zczasem postanowisz wyjść za tego poczciwego człowieka, który już od tylu lat wzdycha do ciebie.
— Ja! — zawołała ochmistrzyni — ja miałabym pójść za komisanta mojego Pana; za cywilnego, za takiego hołysza, za człowieka, którego mam w podejrzeniu, że jest większym jeszcze tchórzem jak niezgrabjaszem, i który z każdej podróży Pana wraca z jakim ubytkiem lub dodatkiem do swojej osoby? I tak: to mu koło młyńskie zetrze nogę i uczyni go kulawym, to wsadzi dwa palce pomiędzy zęby jakiej machiny, której, jak powiada, chciał się tylko dotknąć; to znowu, i nie dziwiłabym się bynajmniej, jeśli był pijany wtedy, upada (jak opowiadał) tak nieszczęśliwie na skorupy od butelki, że poczciwcowi taka kresa pozostała na twarzy, iż możnaby myśleć, że to szabla mu ją narysowała.
— A więc, moja ciotko — rzekł Onezym z uśmiechem — niechże cię przynajmniej ten pozór marsowego ciosu wzruszy na korzyść tego zacnego człowieka.
— Pan Onezym ma słuszność — dodała Sabina śmiejąc się także — widząc cię z nim pod ręką, ludzie wezmą go za jednego z tych rycerzy, których tak lubisz, i będziesz się mogła dowolnie pysznić z niego.
— Pozwólcie państwo, nie taka jest moja rachuba — odpowiedziała ochmistrzyni wesoło — lubię bohaterów, nie zaś inwalidów. Teraz, Onezymie, czytaj dalej: bardzo jestem ciekawa dowiedzieć się, jakim sposobem ten straszny korsarz mógł być porwanym przez anglików na ziemi francuskiej.
„Kapitan Kamienne-serce, zabawiwszy trzy dni w Dieppe, celem spisania swej zdobyczy, opuścił port, udał się traktem Paryskim w powozie pocztowym, zostawiwszy na nieszczęście w Dieppe swego nadzorcę artylerji, jednego ze swych najdawniejszych towarzyszów broni, w ostatniej bitwie ciężko ranionego, dla załatwienia jeszcze niektórych interesów. Zdaje się prawdopodobnem, że przy pomocy tego walecznego marynarza kapitan nie byłby wcale padł ofiarą tej niecnej zasadzki, w którą go wciągnięto.
„Pomiędzy drugą i trzecią stacją z Dieppe do Paryża, pokuszono się i zdołano wykonać porwanie, którego zuchwalstwo przechodzi wszelkie pojęcie, a to przez dwóch wysłańców angielskich, którzy zapewne oddawna czatowali ma przyjazną dla siebie chwilę.
„Wspomniani wysłańcy, nadużywając pod zręcznym pozorem łatwowierności pocztyljona, który wiózł kapitana Kamienne-serce, zdołali wyjednać od tego człowieka, że wyprzedziwszy go na drodze w miejscu oznaczonem, i korzystając z ciemności nocy, jak również z chwilowego przestanku pod wysoką górą, jeden z nich miał zająć miejsce pocztyljona i przez pewien przeciąg czasu powozić pojazdem.
„Projekt ten udał się zupełnie. Pocztyljon uwierzył, że tylko na chwilę odstępuje swych koni; zaledwie anglik dostał się na siodło, natychmiast puścił konie z przerażającą szybkością, gdy tymczasem pocztyljon siedzący w tyle powozu i trzymający się resorów, zraniony przez drugiego anglika, zrzucony został przez niego, napół umarły na ziemię.
„Kapitan Kamienne-serce, zdziwiony najprzód gwałtownym pędem koni na tak niebezpiecznej pochyłości, sądził, że pocztyljon zaniedbał zahamować powóz i że go konie uniosły. Wkrótce atoli ten szalony bieg umiarkował się nieco, lecz powóz zawsze jeszcze toczył się z nadzwyczajną szybkością.
„Ponieważ noc stawała się coraz ciemniejszą, przeto kapitan nie mógł spostrzec tego, że powóz, opuściwszy główny trakt, zmierzał już w innym kierunku. Nie mając żadnego podejrzenia i nie wiedząc wcale o zmianie pocztyljona, kapitan jechał przez półtorej godziny, nareszcie zasnął.
„Gdy powóz zatrzymał się, przebudziwszy się nagle, myślał, że przyjechał na stację; a widząc wśród nocy dwie czy trzy latarnie, zbliżające się do powozu, wysiadł z niego bez najmniejszej nieufności; wtem, kilku ludzi rzuciło się na niego, i zanim zdołał uczynić jakiekolwiek poruszenie, związano go, zakneblowano mu usta, przeniesiono na wybrzeże małego portu Hosey, leżącego o siedem mil od Dieppe, i znanego jako miejsce przytułku zuchwałych kontrabandzistów.
„Kapitan nie mogąc ani się ruszyć, ani słowa wymówić, został przeniesiony na pokład wielkiej łodzi rybackiej, gdzie wrzucono go, związanego na spodek statku.
„W chwilę potem statek ten, korzystając z przypływu morza i pomyślnego wiatru, opuścił port Hosey, i z rozwiniętemi żaglami ruszył ku brzegom Anglji“.
„Kapitan Kamienne-serce nie należy do tych ludzi, których grożące niebezpieczeństwo przygnębia; uważamy to sobie za szczęście, że możemy w tej mierze podać naszym czytelnikom wyciąg z listu kapitana, pisanego do jednego z jego przyjaciół; jest to list, w którym podaje najdrobniejsze szczegóły swego wyswobodzenia.
„Oto wyciąg z tego listu:
„Zostawszy zamkniętym pod pokładem (pisze kapitan Kamienne-serce), nie będąc w stanie zrobić najmniejszego poruszenia, uczułem wściekły gniew na myśl o przeniewierstwie, którego padłem ofiarą. Byłbym się pewnie udusił z wściekłości, gdyby mnie byli zostawili z zatkanemi ustami.
„Wrzucono mnie na spód statku i złożono na szczątkach starych żaglów; nogi miałem mocno związane długim sznurem oblanym smołą, grubym na cal, a ręce skrępowane ztyłu; tym sposobem nie mogłem użyć zębów do przegryzienia mych więzów. Chciałem, zgiąwszy się, dosięgnąć przynajmniej postronka, którym związano moje nogi, ale i to było niepodobieństwem. Wnosząc z nieznacznego kołysania się łodzi, domyśliłem, się, że ją silny wiatr popychał, tudzież, że musieliśmy szybko i prosto zmierzać do brzegów Anglji.
„Wiedziałem, jaki los mnie tu czekał; kilka słów tych nikczemników, którzy mnie ujęli, oświeciło mnie dostatecznie; zamiast zabić odrazu, woleli mnie długo męczyć na pontonach; nawet jeden z tych Anglików wspomniał, że będę kilka razy wystawiony na szyderstwa i obelgi ludu. Na tę myśl zdawało mi się, że oszaleję: jęcząc z wściekłości upadłem na stare żagle, które mi służyły za posłanie.
„Gdy pierwsze uniesienie minęło, gniew, jak zawsze udzielił mi nowej siły, krew wrzała w mych żyłach i cisnęła się do mózgu, w którym tworzyło się tysiące projektów śmielszych i zuchwalszych jeden od drugiego; zdawało mi się, że moralna i fizyczna siła moja w dziesięćkroć się pomnożyła przez to nadzwyczajne wzburzenie wszystkich sił żywotnych.
„Postanowiłem nareszcie uchwycić się jednego z tych projektów, powstałych w najgwałtowniejszym paroksyzmie mojej wściekłości. We wszelkiem innem usposobieniu mojego umysłu, projekt ten byłby mi się wydawał niewykonalnym, również jak każdemu innemu człowiekowi, któryby nie był, jak ja, podsycony wzburzeniem gniewu, gniewu, strasznego i potężnego bóstwa, jak mówi poeta indyjski.
Od pewnego czasu Sabina, przysłuchując się coraz uważniej temu opisowi, zdawała się być zajęta jakiemiś przykremi myślami; kilkakrotnie drżenie przebiegło jej członki, jakgdyby nią wstrząsnęła jakaś bolesna myśl; nareszcie, przerwawszy nagle i mimowolnie dalsze czytanie, zawołała:
— Ten człowiek! o! ten ubrany czarno człowiek... to złowrogie wspomnienie moich lat dziecinnych... staje znowu przed memi oczyma... oto on!
— Uspokój się, nie myśl o tem na miłość boską! — wołała ochmistrzyni — czyż nie wiesz jak dalece podobne myśli są dla ciebie szkodliwe?
— Oh! — odpowiedziała dziewica w zupełnem obłąkaniu — ten człowiek... ten człowiek... on był równie przerażający w swoim gniewie i uniesieniu... kiedy... o!... to już wiele lat temu... tak, byłam jeszcze maleńka zdaje mi się, jakgdybym jeszcze widziała... w obszernym kapeluszu... czarnym kaftanie i białych spodniach; dziwny to ubiór... żałobny... jak liberja umarłych... Było to wieczorem... mego ojca nie było w domu... wtedy... człowiek ten... mój Boże... człowiek ten wszedł do nas... nie wiem którędy... ja go dawniej nigdy nie widziałam... człowiek ten... groził mej matce, która mnie trzymała na ręku... Ona rzekła do niego z płaczem... o! przypominam to sobie dobrze! Łaski przynajmniej dla mego dziecięcia! Ale on... zawołał, grożąc ciągle mej matce: Więc, że ja ty nie wiesz w gniewie moim gotów jestem na wszystko!... A potem... rzucił się... Wtedy matka moja... o! matka moja... umarła... a ja...
Dziewica nie mogła już dalej mówić, dostała jakiegoś nerwowego napadu, jaki zawsze wywoływało bolesne i straszne wspomnienie z jej lat dziecinnych, wspomnienie nieszczęsnego wypadku, połączonego z fatalnem i nagłem wstrząśnieniem, od którego datowała się owa chorobliwa wrażliwość, wynikająca z każdej prawie choćby najniewinniejszej i najmniejszej obawy.
Wstrząśnienie to uspokoiło się wkrótce skutkiem doświadczonych starań ochmistrzyni, która niestety! aż nadto była już do nich przyzwyczajoną. Wróciwszy do przytomności, Sabina żałowała bardzo i wstydziła się, że okazała tak mało władzy nad sobą w ciągu tego opisu, który, rzecz niepojęta dla niej... z jednej strony przerażał ją nadzwyczajnie, a z drugiej, budził w niej pewien rodzaj złowrogiej ciekawości. Dlatego też, pomimo nieśmiałej prośby Onezyma, żądała koniecznie, ażeby dokończył czytania rozpoczętego.
Onezym czytał tedy dalszy ciąg listu korsarza, w następujących słowach:
„Ażeby wykonać mój zamiar ucieczki, należało przedewszystkiem zerwać moje więzy. Nie mogąc ich zbliżyć do ust, ażeby je przegryźć zębami, pomyślałem o innym środku; czołgając się na brzuchu i szukając na wszystkie strony tylko twarzą, gdyż ręce miałem skrępowane w tyle, znalazłem gruby hak żelazny, wbity w ścianę i przeznaczony zapewne do przytwierdzania balastu. Zbliżywszy się do tego haka, oparłem się o niego i zacząłem szarpać nim moje więzy, trąc je o żelazo, którego koniec był trochę zaostrzony. W dwie godziny tak dalece przetarłem sznury, że przy silnem tarciu zdołałem je zerwać, zwłaszcza że gniew dodawał mi niepojętej siły.
„Mając już ręce wolne i plan ucieczki; reszta była już dla mnie igraszką.
„Miałem przy sobie krzesiwo, fajkę, hubkę, paczkę tytoniu i długi składany nóż rybacki; przeciąłem powrozy ściskające moje nogi i będąc już w stanie wykonywać wszystkie poruszenia, przebiegłem na kolanach cały spód statku, gdyż dla niskości jego nie mogłem się podnieść na nogi.
„Nie znalazłem nic prócz starych kawałków żagli i kilku podartych lin; jedyne wyjście, przez które mógłbym się wydostać, było zamknięte przez szeroką kwadratową klapę; jej grube deski rozchodziły się trochę w jednem miejscu i przez tę szparę dostrzegłem światło księżyca; oparłszy się rękoma na kolanach, próbowałem nieznacznie podnieść tę klapę memi plecami. Lecz próżne były moje usiłowania, gdyż klapa była zewnątrz przytrzymana dwoma mocnemi żelaznemi drągami.
„Poomacku tedy wyszukałem kilka kawałków liny napuszczonej smołą, pociąłem je na drobniejsze części, i rozkręciwszy je zupełnie, zamieniłem w pakuły; następnie porozrzynałem w drobne paski części starych żagli, na które mnie rzucono; paski te ułożyłem na smolnych pakułach, które poprzednio przygotowałem, i wszystko to umieściłem pod klapą, wprost owej wąskiej szczeliny; wysypałem potem mój tytoń zupełnie suchy na pakuły, ażeby je uczynić zapalniejszemi. Nareszcie skrzesałem ogień, zapaliłem hubkę, położyłem ją na pakułach, i zacząłem mocno dmuchać na ogień.
„Wkrótce pakuły zapaliły się, od nich zatliło się płótno żaglowe; w jednej chwili spód statku napełnił się gęstym dymem, którego cząstka zaczęła uchodzić przez szczelinę w klapie, i sam zacząłem ze wszystkich sił krzyczeć: gore! gore! Mój krzyk i mocny zapach spalenizny, wydobywający się z pod pokładu, przestraszyły marynarzy; myśleli że statek się zapalił. Usłyszałem wielki ruch na pomoście, i w tej że samej prawie chwili klapa się podniosła; z otworu buchnęły natychmiast ogromne kłęby czarnego dymu, tak oślepiające dla tych, którzy stojąc na pomoście, pochylili się nad otworem, że jednym skokiem zdołałem rzucić się na pomost i z nożem w ręku stanąć na przodzie statku; tu spotkałem się oko w oko z człowiekiem wysokiego wzrostu; przebiłem go, przewrócił się nawznak i upadł w morze; rzuciłem się potem na topór leżący zwykle w miejscu, z którego zarzuca się kotwicę w morze, ażeby ją w potrzebie można odciąć, powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem“...
Tu Onezym zatrzymał się nagle, żałując, że w uniesieniu swojem więcej już może przeczytał, aniżeli był powinien, goły opis tej rzezi mógł uczynić zbyt silne wrażenie na Sabinie.
— Bądź pan łaskaw czytać dalej — rzekła dziewica do Onezyma, chociaż opis ten wzbudzał w niej zgrozę, nie chciała pozbawić swej ochmistrzyni przyjemności, jaką jej sprawiała ta lektura.
„Powaliłem u stóp moich drugiego marynarza, i silnym zamachem przeciąłem w połowie rękę człowieka, który z szablą w ręku rzucił się na mnie. Wszystko to odbyło się w jednem okamgnieniu; korzystając ze zdumienia osady, będąc już spokojniejszym, uczułem się nasyconym; chciałem obejrzeć się trochę, i jak to mówią, porachować się z sobą.
„Księżyc pięknie przyświecał, wiatr powiewał świeży, morze było wspaniałe; jeden stary majtek z posiwiałą głową, stał u rudla; jeden chłopiec i trzech innych majtków uciekli aż na przód statku, od których oddzielała mnie tylko klapa; człowiek, którego ugodziłem toporem, leżał nieruchomy, ten zaś, którego zraniłem, klęczał na pokładzie, trzymając prawą swą rękę w lewej.
„Obliczywszy się zatem, miałem przeciwko sobie trzech ludzi silnych, dziecię i starca; lecz ludzie ci zdawali się być zupełnie pozbawieni przytomności skutkiem mego nagłego napadu.
„W tej chwili ujrzałem parę pistoletów zawieszonych u steru i nim którykolwiek z marynarzy ośmielił się ruszyć, rzuciłem się na tę broń; miałem więc topór i dwa wystrzały, moje dwie kule powinny mnie były uwolnić od dwóch nieprzyjaciół i tym sposobem zrównoważyć nasze siły. Uznałem wtedy, że stanąwszy u steru osobiście, umieściwszy starego majtka z chłopcem u żagli, potrafimy wydołać łodzi, zwłaszcza, że czas był bardzo piękny, i że nie mogliśmy więcej być oddaleni jak o dzisięć lub dwanaście mil od brzegów Francji.
„Rozważywszy tedy z pośpiechem moje położenie, nabiłem pistolety i zbliżyłem się szybko do trzech ludzi, którzy dotąd jeszcze nie wyszli z osłupienia, gdyż wszystko to nie trwało może i dwóch minut.
„Wszyscy trzej spuścicie się natychmiast na dno statku, krzyknąłem na nich, jeśli nie, zastrzelę dwóch na miejscu, a trzeciego zarąbię toporem!
„Ludzi tych odgraniczała ode mnie tylko szerokość klapy, to jest około czterech stóp odległości, mogłem więc do nich strzelać na pewno. Skoczyli więc na dno, gdzie dogorywały jeszcze szczątki zapalonych przeze mnie przedmiotów; raniony poszedł także za nimi, poczem spuściłem klapę i przymocowałem ją żelaznami drągami, a następnie udałem się na tył statku.
„Oddaj mi ster — rzekłem do starego majtka, biorąc rudel z jego ręki — a sam z chłopcem weź się do wiosła i żagli, sprawujcie się zaś dobrze, bo inaczej zastrzelę was obu.
„Odbierałem właśnie ster z rąk starca gdy ten, cofnąwszy się z trwogą, zawołał:
— „Wszakże to kapitan Kamienne-serce!
— „Czy ty mnie znasz?
— „Czy ja pana znam! kapitanie, przecież ja na Głowni-Piekielnej odbyłem dwie wyprawy.
Od owego marynarza, Szymona z Dunkierki, dowiedziałem się, że znajduję się na statku kontrabandzisty Blezeleka, któremu zostałem oddany przez dwóch anglików. Podjął się ten nieszczęsny przewiezienia mnie do Tulkestone za opłatą pięćdziesięciu gwinej, nie wiedząc zresztą, że zrobiono go uczestnikiem potwornej zbrodni, nie znając imienia więźnia.
„W cztery godziny po wydobyciu się z pod pokładu stanęliśmy w małym porcie Mora, gdzie wysiadłem na ląd bez żadnego szwanku“.
„Czytelnicy nasi wdzięczni nam zapewne będą (pisał dalej Dziennik Cesarstwa) za ten wyjątek z listu walecznego korsarza. Dzięki Bogu! kapitan Kamienne-serce przez swą zimną krew i odwagę zdołał uniknąć niecnej zasadzki. Miejmy nadzieję, że jego imię długo jeszcze będzie postrachem nieprzyjaciół Francji“.
Onezym skończywszy czytanie położył gazetę na stole.
— Co to za człowiek! — zawołała ochmistrzyni z uwielbieniem — co to za człowiek ten korsarz! sam jeden, skrępowany, z zatkanemi ustami, jeszcze znalazł sposób wydobycia się z podobnego niebezpieczeństwa!
— Ale ile przelał krwi! — rzekła Sabina z drżeniem. — I ani jednego słowa żalu, litości dla jego ofiar? Z jaką okrutną obojętnością ten człowiek mówi o tych, których zamordował bez oporu, bo napadnięci z nienacka, oni się wcale nie bronili.
— Ale moje dziecię, korsarz musi być korsarzem, to nie żaden święty! Cóż chcesz? Każdy działa według swego rzemiosła.
— Ależ, moja ciotko — zawołał Onezym, który dotąd nie odezwał się jeszcze wcale — rzemiosłem kata jest ścinanie głów, a jednak to okropne rzemiosło.
— Ah! — rzekła skwapliwie dziewica — byłam przekonaną, że pan Onezym jest jednego ze mną zdania.
— On, bardzo temu wierzę — odpowiedziała ochmistrzyni z uśmiechem — to prawdziwy niewieściuch. Co tam jemu rozprawiać o bitwach!
— Wyznaję w całej pokorze, moja ciotko, że nie czuję w sobie nic, coby mogło być przymiotem bohatera — odparł Onezym ze śmiechem — dlatego przyznaję także, że... gdybym był więźniem i gdyby mi przyszło okupić wolność moją śmiercią mego nieprzyjaciela, nigdybym nie powrócił wolnym.
— Doskonale, doskonale, panie Onezymie. Otóż to jest prawdziwe męstwo, i dlatego nie jest też ono męstwem ludzi wojny i mordów — zawołała młoda dziewczyna w uniesieniu, gdyż odraza jaką czuła dla wojowników, stąd może także pochodziła, że Onezym i z kalectwa i z charakteru swego nie był człowiekiem czynu.
— Onezym mężny? — zawołała ochmistrzyni, odpowiadając na ostatnie słowa protektorowi biednego krótkowidza — dajże pokój, chyba żartujesz — i zwracając się do swego kuzyna dodała — i ty tego nie widzisz, że panna Sabina żartuje sobie z ciebie, mój biedny chłopcze? Ale, tymczasem, połóż mą robotę na geridonie, waleczny bohaterze, i podaj mi moje pudełko od roboty, tylko bez popełnienia żadnej niezręczności, jeżeli to być może.
To powiedziawszy, wyciągnęła do Onezyma obie ręce; jedną oddawała mu robotę, drugą czekała na żądane pudełko.
Młodzieniec był więc zmuszony wyciągnąć także obie ręce, jednę dla odebrania roboty, drugą dla podania pudełka. Ponieważ lampa rzucała swe światło prostopadle na stół, przeto nielitościwa ciotka dopiero teraz mogła spostrzec okropną oparzeliznę na ręku Onezyma.
— Mój Boże! moje dziecko, cóż ty masz na ręku?
— To... nic... moja ciotko — odpowiedział spiesznie usuwając rękę, gdy tymczasem dziewica, której uwagę pobudził wykrzyknik jej ochmistrzyni z niepokojem spojrzała na niego.
Lecz nieubłagana ciotka podniosła się nagle, i, uchwyciwszy, mimo jego woli, rękę swego kuzyna, obejrzała ją troskliwie:
— Ah! nieszczęśliwy chłopiec — zawołała nareszcie z przerażeniem — jakże on jest okropnie sparzony! Musisz bardzo cierpieć! to świeża zupełnie rana... Kiedyż ci się to przytrafiło? — zwróciwszy się nagle do Sabiny, która niespokojnie zbliżała się do nich, dodała — nie patrz na to, na miłość Boską, nie patrz, moje dziecię, przykroby ci było spojrzeć na te rany. — I po chwili zastanowienia zawołała — ah! teraz zgaduję. Wszakżeś to zrobił niedawno, nieprawdaż? Kiedyś nalewał wodę do herbatnika. Twój krótki wzrok zawiódł cię tym razem, mój biedny, kochany chłopcze, i z obawy, ażeby z ciebie nie żartowano... znosiłeś, nie pisnąwszy nawet, najokropniejsze boleści? O! mój Boże! I ty jeszcze miałeś odwagę czytać nam tak długo?
Milczenie Onezyma, który tylko głowę spuścił, było bardzo znaczące.
— Ah! — zawołała Sabina, zwracając się do swej ochmistrzyni z niewypowiedzianem wzruszeniem i ze łzami w oczach — wszakże ja ci mówiłam, że on jest mężny. Tak, otóż to jest prawdziwe męstwo, nie to, które gniew zrodził, które szuka krwi i rzezi, ale męstwo serc szlachetnych, które z obawy przestraszenia tych, których kochają, potrafią bez skargi znieść najpokorniejszy ból.
Wzruszenie, przebijające się w dźwięku jej głosu, słodko wynagrodziło zacnego młodzieńca za jego męczeństwo, a nawet doznał tego najwyższego szczęścia, że tym razem zdołał wyraźnie dojrzeć tkliwy wyraz rysów Sabiny, która uparła się koniecznie dopomóc swej ochmistrzyni w zawinięciu ręki Onezyma; w tym celu zmuszona była zbliżyć się zupełnie do biednego kaleki, który przynajmniej przez chwilę mógł nasycić się widokiem tych pięknych rysów, które zwykle z daleka tylko i jakby za mgłą oglądał.
Po opatrzeniu rany, Onezym żałował, że jedną tylko miał oparzeliznę, gdy wtem drzwi się otworzyły i służąca, wbiegłszy do salonu, zawołała:
— Pani Robertowa... pani Robertowa!
— Cóż takiego? Czego chcesz?
— Proszę pani, oto pan Segoffin przyjechał...
— I mój ojciec! — zawołała dziewica, biegnąc do drzwi z twarzą promieniejącą szczęściem i radością — i mój ojciec przyjechał?
— Nie, pani, pan Segoffin powiedział mi, że Pan zatrzymał się jeszcze chwilkę na poczcie, ale że wkrótce nadjedzie. — Moja droga, ja zejdę na dół — rzekła panienka do swej ochmistrzyni. —— Pójdę do przedpokoju czekać na mego ojca, prędzej go ucałuję. Co do pana, panie Onezymie, bardzo proszę pamiętać o swej ręce...
I dziewica pobiegła na spotkanie ojca.
— Mój chłopcze — rzekła pani Robertowa do młodzieńca — idź teraz do twego pokoju i polewaj twą rękę świeżą wodą, przyjdę jeszcze do ciebie zanim się położę, ażeby ci powiedzieć co orzeknie w twojej sprawie pan Cloarek, gdyż musi się dowiedzieć dlaczego i od jakiego czasu umieściłam cię w jego domu. Zresztą, znam ja dostatecznie jego dobroć, ażeby być pewną, że potwierdzi to com dla ciebie uczyniła.
Każdy chyba czytelnik odgadł już w owej ładnej dziewicy, protektorce Onezyma, pannę Sabinę Cloarek, która miała dopiero pięć lat, kiedy jej matka umarła skutkiem okropnego wstrząśnienia; spodziewamy się także, iż taż sama domyślność czytelnika nie zawiodła go względem jej ochmistrzyni, Zuzanny Robertowej, niegdyś mamki Sabiny, a potem powiernicy pani Cloarek.
Co do korsarza, kapitana Kamienne-serce i jego wiernego kanoniera... lecz wstrzymajmy się z obawy, ażeby nie urazić czytelnika w jego przenikliwości.
Otóż pan Segoffin wszedł do salonu, z którego dopiero co wyszli panna Cloarek i Onezym, a w którym znajdowała się jeszcze pani Robertowa.
Segoffin od dwunastu lat przez które nie widzieliśmy go wcale, nie bardzo się zmienił; zawsze był chudy, blady i obojętny jak arlekin, nosił małą czarną peruczkę; a jedyne zmiany, jakie czas albo wypadki zrządziły w jego rysach śmiesznie poważnych były następujące:
1. Głęboka blizna poczynająca się od lewej skroni i kończąca się na dole twarzy. (Rana, spowodowana jak mówił, nieszczęśliwym upadkiem na skorupy butelki).
2. Świeża strata lewego oka, strata bolesna, przykryta szerokim czarnym plastrem (spowodowana pewnie, innym, również nieszczęśliwym wypadkiem).
Ujrzawszy Segoffina, pani Robertowa, pomimo szyderstw, któremi go zwykle od tylu lat obarczała, nie myślała przecież ukryć pewnego zadowolenia, jakie jego widok w niej budziły, i oddana radości, jaką jej sprawił ten powrót, nie spostrzegła z początku, że Segoffin usiłował ciągle tak stawać, ażeby go tylko z profilu mogła widzieć, chcąc tym sposobem odwlec jak najdłużej chwilę tłumaczenia się z utraty swego oka; lecz ochmistrzyni, biegnąc na spotkanie swego dawnego wpółdomownika, dostrzegła wkrótce, że wyjechawszy z dwoma oczami, jeśli nie bardzo ładnemi i wielkiemi, to przynajmniej bystremi i zdrowemi, komisant pana Cloarek powrócił teraz z ogromnym plastrem na oku; i z tego powodu zawołała:
— Ach, mój Boże! Segoffinie, cóż ty masz na oku?...
— Bagatela! — przerwał Segoffin wesoło — jedno oko... głupie jedno oko...
— Czy to być może!.. więc straciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, moja droga.
— Tylko tego ci jeszcze brakowało... więc... więc jesteś ślepy teraz?
— Na twoje usługi.
— Dziękuję za taki zaszczyt.
— Nie zawsze tak będziesz mówiła moja droga; co będzie, to będzie.
— Już od dawna powtarzasz mi tę przepowiednię, mój biedny Segoffinie.
— Jeszcze kilka lat, a zostanie ona urzeczywistnioną.
— Rzeczywiście, piękny dla mnie widok, bo chciałabym wiedzieć, jeżeli to dalej tak pójdzie, co z ciebie za kilka lat pozostanie? Bo powiedziawszy prawdę, ty z każdej podróży z panem Cloarek. powracasz z jakimś ubytkiem, od czasu jak Pan oddał się handlowi. Wszakże jesteś tylko jego komisantem, a ja jestem przekonana, że nawet w domu inwalidów znalazłabym jeszcze wojskowych mniej rannych od ciebie.
— Cóż robić, moja droga, każdy ma swoje przypadki.
— Chciałabym też wiedzieć, jakimto sposobem, pilnując handlu, straciłeś oko.
— Sposobem najprostszym w świecie: Pan Cloarek zarzucił mi od dawna pewien nieporządek w moich cyfrach. Skądże to pochodziło? oto stąd, że mój wzrok od jakiegoś czasu pogorszył się okropnie; powiedziałem tedy sobie: jest na to środek: trzeba nosić okulary, nieprawdaż, moja droga?
— Rzecz jasna, jak słońce. Cóż dalej?
— Kupuję więc okulary. Było to w Lionie. Ha, łotr kupiec! — zawołał Segoffin, ściskając pięść z wyrazem mściwego gniewu. — Ha! niegodziwiec! Ha! wisielec!...
— Segoffinie, uspokój się, mów dalej.
— Słońce świeciło prześlicznie; magazyn tego optyka wychodzi prosto na południe... na wybrzeże Renu, prosto na południe... moja droga... pamiętaj o tem!
— Cóż na tem zależy, mniejsza o to!
— Przeciwnie, to jest bardzo ważna okoliczność, jak się o tem wkrótce przekonasz. Żądam okularów do spróbowania. Niegodziwiec daje mi jedne... przymierzam je na nos. W tej chwili słychać krzyk jakiś na wybrzeżu... ma się rozumieć... biegnę do drzwi przez samą ciekawość.
— Poznaję cię, poznaję zupełnie.
— Biegnę więc do drzwi... zawsze z okularami na nosie... Pamiętaj o tem, moja droga.
— Cóż się tedy stało?
— Patrzę na jedną, na drugą stronę, w górę i na dół, ażeby się dowiedzieć, skąd wyszedł ten krzyk, gdy nagle... Ah! moja droga...
— Dokończ.
— Czuję w prawem oku ból tak okropny, jak gdyby mi kto przebił czerwonem żelazem.
— Ah! mój Boże!... i cóż to było?
— Przez pomyłkę tego niedołęgi optyka, jedno ze szkieł moich okularów było nadzwyczajnie powiększające — rzekł Segoffin żałosnym głosem było to szkło palące... gdym więc podniósł nos do góry, słońce działało prostopadle na moje oko, jakgdyby na hubkę... wypaliłem oko... moja droga... oślepłem...
— Czy to być może! — zawołała pani Robertowa zdumiona, nie mogąc prawie uwierzyć temu dziwnemu zjawisku optycznemu — więc tym sposobem utraciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, ale powinienem wyznać na usprawiedliwienie optyka, że od czasu jak mam tylko jedno oko, to jedno oko warte jest dwoje dawnych, mam teraz moje piętnastoletnie oczy... i widzę cię tak piękną... jak wtedy, kiedyś miała lat piętnaście, moja droga.
— Na nieszczęście, mój biedny Segoffinie, ja, co mam tylko moje czterdziesto trzy letnie oczy, widzę cię takim, jakim jesteś rzeczywiście, lecz mówiąc otwarcie, żałuję cię szczerze z powodu tego nowego wypadku. Spodziewam się, że to już będzie ostatni, gdyż Pan powiedział pannie Sabinie, że zapewne przestanie już podróżować; a na nieszczęście te wszystkie przypadki spotykają cię zawsze tylko podczas waszych wycieczek, ale koniec końcem, prócz twojego przypadku, jakże odbyliście waszą podróż?
— Bardzo dobrze.
— Czy pan zadowolony jest ze swoich interesów?
— Bardzo zadowolony; sprzedaliśmy wszystko jak najlepiej.
— Czy pan zdrów?
— Jak ryba.
— A jego smutek... kiedy sobie przypomni śmierć naszej biednej pani?
— Ten go nigdy nie odstępuje. Zamyka się wtedy sam jeden na parę godzin, a kiedy wyjdzie, widać że płakał. Potem przechodzi to i powraca znowu od czasu do czasu.
— A charakter jego?
— W porównaniu z nim, jestem prędki jak iskra.
— Więc w podróży, równie jak tutaj, nie porywają go już owe dawne uniesienia?
— Wcale a wcale.
— Doprawdy, pomyślawszy tylko, jaki to on był przed dwunastu laty... co Segoffinie?
— To taka różnica, jak dzień do nocy!
— Przypomina mi to, że jeszcze dzisiaj ta biedna i kochana panna Sabina miała jeden z tych nerwowych napadów, przypomniawszy sobie śmierć biednej matki. Przy takiem nieszczęściu, to przynajmniej jest dobrze, że ona nie poznała pana w jego bretońskim kostjumie, tego strasznego wieczoru, kiedy pani umarła. Biedna dziewczyna, zawsze przekonana, że matka jej umarła przez jakiegoś obcego człowieka, i to okrutne wspomnienie nieraz do obłąkania ją prawie doprowadza.
— Jakie to szczęście, że ta smutna: tajemnica pozostanie jej na zawsze nieznaną, rzeczywiście była to okropna noc.
— Ah! Segoffinie, ile to wypadków zaszło od tego czasu, ile to niepokoju dla tej biednej panienki, dla pana.
— Ja tylko zawsze byłem spokojny, moja droga.
— Alboż ty się kiedy czem niepokoisz?
— Czy podałem się kiedy rozpaczy?
— Nie... to prawda.
— Kiedyśmy widzieli pana rozpaczającego, że się stał przyczyną śmierci żony, kiedy potem odjęto mu urząd sędziego, który mu zapewniał utrzymanie, cóż ja ci wtedy mówiłem, moja droga, kiedyś utyskiwała nad naszą przyszłością? Mówiłem ci: Dla wilka las... dla gołębia strzecha.
— I to jeszcze prawda; lecz co się tyczy tego pięknego przysłowia, którego jak wtedy tak i dzisiaj jeszcze nie bardzo rozumiem, przyznasz sam, że ono nie mogło być dla mnie bardzo uspakajające.
— To być może, ale ja rozumiałem się dobrze i rozumiem się jeszcze. Otóż, pan sprzedał resztę swego mienia, ażeby zapewnić utrzymanie dla swej córki, i pojechaliśmy...
— Tak... i przez dwa lata nie mieliśmy o was żadnej wiadomości.
— Ba! Pan Cloarek, pomimo trzydziestu lat, bawił przez przeciąg czasu w pewnym domu handlowym, ażeby się nauczyć... handlu... bo miał do tego wrodzone upodobanie — dodał Segoffin z pewną ironją — musiałaś to nie raz spostrzec, moja droga.
— Doprawdy, że nie... trzeba chyba twojej przenikliwości, Segoffinie, ażeby to dojrzeć.
— A jednak, moja droga, rzeczywiście tak jest, jakem ci to miał zaszczyt oznajmić; pan sobie powiedział: niech djabli wezmą urzędowanie, moja córka ledwie ma z czego żyć... przez kilka lat... Już to ja nie jestem stworzony na sądownika... mam upodobanie w handlu... zostanę negocjantem; i został sławnym negocjantem, bo zrobił majątek dla córki, nie rachując jeszcze, że sam, co dawniej był porywczym jak kogut, dzisiaj jest łagodny jak baranek, nieprawdaż?
— To prawda, Segoffinie; i przyznaję, że nietyle mnie dziwi majątek, którego się pan dorobił; bo handel, to jak loterja, ale dziwi mnie ta nadzwyczajna zmiana jego charakteru.
— Ba... — przerwał Segoffin z szyderskim uśmiechem — to skutek handlu!
— Co ty pleciesz, Segoffinie?
— Niezawodnie, moja droga — dodał jej wielbiciel tonem wyroczni — handel jest węzłem zjednoczenia pomiędzy ludźmi, bo czujesz to przecież bardzo dobrze, że gdyby negocjant przedstawiał swój towar w towarzystwie silnych kułaków, lub gdyby przyjmował kupujących, kopiąc ich nogami, to niebardzoby sobie ułatwił odbyt swoich produktów.
— Jednakże, Segoffinie, porozumiejmy się tylko, stan sędziego wymaga charakteru conajmniej równie towarzyskiego, jak stan negocjanta; jakimże może sposobem się to dziać, że pan uspokoił się w handlu, jak ty powiadasz, on, co dawniej był tak gwałtowny, on, co przypominasz to sobie dobrze, wyrzucał przez okna swoich zwierzchników?
Ta kwestja, dotycząca wyższej psychologji, musiała zmieszać na chwilę komisanta; jednak, ponieważ rzadko dawał się podejść, odpowiedział wkrótce:
— To rzecz najprostsza w świecie... sama to zrozumiesz natychmiast... moja droga... to rzecz prosta...
— Słucham tedy.
— Oto — rzekł Segoffin uroczyście — dla wilka las, dla gołębia strzecha.
— Wiesz, ty się nigdy nie zmienisz, Segoffinie, nieznośne stworzenie — zawołała ochmistrzyni, przerywając swemu towarzyszowi — wiek, podróż, handel, nic ciebie zmienić nie zdoła, moralnie ma się rozumieć, bo fizycznie to rzecz wcale inna.
— Słuchaj niewdzięczna przyjaciółko — rzekł Segoffin, wyjmując z kieszeni i ofiarując Zuzannie pudełko dziwnego kształtu (każdy marynarz lub kanonier byłby łatwo poznał to pudełko, jako służące do zapałek) — tak mszczę się za twoją srogość.
— Cóż to jest, Segoffinie? — zapytała Zuzanna.
— Małe podarunki utrzymują przyjaźń, a w głębi twej duszy zawsze tam jest jakaś cząstka dla mnie, złośliwa kobieto.
— Czy ja czuję dla ciebie przyjaźń? wiesz o tem aż nadto dobrze, szkaradny człowieku — odpowiedziała ochmistrzyni, otwierając pudełko i rozwijając dosyć wielki kawałek pergaminu, zawierający podarunek Segoffina, który najprzód się już uśmiechał z wrażenia, jakie dar jego miał wywołać.
— Ah, mój Boże! — zawołała Zuzanna prawie z przerażeniem — ten pargamin jest opalony na jednym końcu a na drugim poplamiony krwią!
— O, prawda! — odpowiedział obojętnie komisant pana Cloarek — jest to reszta pargaminu, który mi służył do zapalania świecy, a zawijając kolczyki i szpilkę złotą, które się w nim znajdują, ukłułem się w palec, zawsze jak widzisz jestem niezręczny. Dlatego też nie dziwiłbym się gdyby i te świecidełka były trochę pokrwawione, ale one się łatwo obmywają wodą.
Ochmistrzyni wyjęła z pargaminu (który, prawdę powiedziawszy, pochodził z części naboju armatniego) dwa ogromne złote kolczyki, naśladujące linę związaną i dużą szpilkę złotą z kotwicą, opatrzoną królewską (dodajmy jako wiadomość, mającą swoje znaczenie, że trzydzieści lat temu wielu majtków królewskich marynarki angielskiej nosiło jeszcze złote kolczyki, i zapinało swoje wełniane koszule dużemi szpilkami złotemi lub srebrnemi).
Ochmistrzyni, więcej wdzięczna za pamięć, niż za sam podarunek, niebardzo bowiem była skłonną obciążać uszy tak ogromnemi kolczykami, zatknęła przynajmniej w gorsie otrzymaną szpilkę, mówiąc do Segoffina:
— Doprawdy, bardzo jesteś grzeczny; kolczyki i ta szpilka są bardzo gustowne; a ponieważ mieszkamy nad brzegiem morza, przeto wyrób tej szpilki z kotwicą jest bardzo stosowny.
— Właśnie o tem myślałem — odpowiedział Segoffin skwapliwie — gdyż te małe błyskotki pochodzą od żony pewnego kapitana okrętu, która przyjęła za nie kilka sztuk wyrobów rueńskich, które mi pan ofiarował.
— Słuchajno, mości podróżny — rzekła Zuzanna biorąc ze stołu robotę na drutach, nad którą jeszcze wieczorem pracowała — widzisz, że nietylko ty myślałeś o nieobecnych.
— Jakto, Zuzanno... ta robota...
— Przeznaczona jest dla ciebie na ciepły zimowy szalik.
— Ah, Zuzanno! — zawołał Segoffin, rzeczywiście wzruszony pamięcią ochmistrzyni — Zuzanno... nigdy tego nie zapomnę...
Na nieszczęście, wyrazy wdzięczności Segoffina zostały przerwane przybyciem pana Cloarek i jego córki, którzy prowadząc się pod rękę weszli w tej chwili do salonu.
Rysy Iwona, liczącego wtedy czterdzieści dwa lata wieku, niebardzo były zmienione; tylko włosy jego zaczynały już siwieć i cera znacznie ogorzała! zresztą zdawało się, jakgdyby jeszcze zyskał na sile i zwinności; oblicze jego promieniało radością, a w oczach błyszczały łzy rozrzewnienia; wszedłszy do pokoju, zawołał:
— Światła... dużo światła, żebym się mógł dobrze przypatrzeć mojej drogiej córce.
I wysunąwszy się lekko z objęć Sabiny, cofnął się nieco, ażeby ją lepiej zobaczyć przy blasku lampy.
Stojąc na środku pokoju, z sercem bijącem gwałtownie, rękoma naprzód wyciągniętemi, wpatrywał się w swą córkę wzrokiem pełnym rozrzewniającej tkliwości, jakgdyby się chciał przekonać, czy wątłe i drogie zdrowie tej ukochanej istoty nie polepszyło się lub pogorszyło w czasie jego oddalenia.
Sabina, z twarzą zarumienioną uczuciem najżywszej radości, i z równą chciwością przypatrywała się rysom swego ojca. Z wyrazu nieopisanego szczęścia, malującego się w obliczu Iwona, przekonała się wkrótce, że obok rumieńca silnego zdrowia wystąpiła na jego lica barwa tegoż samego szczęścia i wzruszenia, która okrasiła i jej lica; dlatego bardzo była uradowaną, widząc, że jej ojciec uspokojony był w swej obawie o stan jej zdrowia; i potem także, chociaż przekonana, że Cloarek przedsiębrał tylko spokojne, lubo dalekie niekiedy podróże w widokach swego handlu towarami rueńskiemi, jednakże nieraz drżaca na myśl nie o niebezpieczeństwach, ale przynajmniej o rozmaitych wypadkach, towarzyszących nieodłącznie podróżom, nawet najspokojniejszym w świecie; dlatego też dwakroć była szczęśliwą, oglądając swego ojca w tem kwitnącem zdrowiu, jakie zawsze w nim widziała.
Po tem milczącem wzajemnem przypatrywaniu się sobie, Iwon, przywoławszy Sabinę lekkiem skinieniem głowy w swoje ramiona, które do niej wyciągnął i przyciskając ją do swych piersi, zawołał:
— Pójdź, pójdź, moje kochane dziecię, znajduję cię jeszcze zdrowszą, niżeli przed moim odjazdem. — Zwróciwszy się po raz pierwszy do pani Robertowej, rzekł do niej z wydaniem, ściskając uprzejmie jej ręce: — dziękuję z całego serca za wszystkie twoje starania, Zuzanno, wiem, ile one musiały się przyczynić do polepszenia zdrowia Sabiny. — Spoglądając na córkę Cloarek wyciągnął do niej ręce i powiedział: Jeszcze... moje dziecię, jeszcze.
Gdy Iwon został sam z córką, uściskał ją znowu i z większym jeszcze zapałem, jakgdyby dotąd wstrzymywał się od okazania wszystkich dowodów swej miłości rodzicielskiej wobec pani Robertowej; posadziwszy potem Sabinę przy sobie i wziąwszy jej obie ręce, powiedział:
— Teraz, moja droga córko, przedewszystkiem pomówmy o rzeczach poważnych. Przez te trzy miesiące, które dla mnie były nadzwyczajnie długie, spodziewam się, żeś ciągle była zdrowa?
— Jak najzdrowsza, mój ojcze.
— Rzeczywiście, uważam, że daleko lepiej wyglądasz, niż dawniej — rzekł Iwon, wpatrując, się z rozkoszą w oczy córki. — A potem... cóż więcej?
— Jakto? co takiego, mój ojcze?
— Nie wiem, jak ci to powiedzieć... bo może to tylko myśl ojcowska... myśl, jakich my wiele miewamy.
— Jakaż to myśl?
— Zdaje mi się, że jesteś jeszcze ładniejsza, niż przed moim wyjazdem.
— O! prawda, że to jest już myśl ojcowska, jak sam mówisz. Ale należy pierwej przypuścić, że byłam ładna jeszcze przed twoim wyjazdem.
— A któż o tem wątpił, mościa panno?
— Najpierwsza ja, a potem jeszcze wiele innych osób.
— Ty nie znasz się na tem, albo też zwierciadła twoje są fałszywe. Lecz, im więcej na ciebie patrzę... tak... tem więcej znajduję w tobie czegoś takiego, co mnie zachwyca. Co ja mam powiedzieć, wyglądasz jak jaka dojrzała panienka. Nie... nie... przebacz, żem uraził sprawiedliwą podejrzliwość twoich siedemnastu latek onegdaj skończonych... chciałem tylko powiedzieć, że wyglądasz już jak dojrzała panienka.
— Nie rozumiem, mój ojcze kochany, i na czemże to polega ta zmiana?
— Nie wiem, gdyż zawsze masz też same rysy, Bogu dzięki, lecz maluje się w nich pewna łagodna i zadowolona powaga.
— I mogłożby być inaczej, kiedy ciebie znowu oglądam? To jest coś więcej, niż radość, ja czuję szczęście, a szczęście, to rzecz poważna...
— Ah dobrze! jeśli tak będziesz przemawiać do mnie, to łzy wywołasz z moich oczów, a wtedy nic już nie będę widział. Zresztą popieram toż samo, com już powiedział... ale przejdźmy do czego innego... byłaś zdrowa, to rzecz najważniejsza... teraz powiedz mi, czy nie nudziłaś się tutaj, moje biedne dziecię? Te zimowe miesiące są tak nudne na wsi! Ale z tem wszystkiem, wszakże to dla zdrowia twojego zalecono powietrze nadmorskie, i dlatego też wyglądasz tutaj daleko lepiej. Chociaż tu wcale nie jest wesoło.
— Nie nudziłam się, mój ojcze. Alboż to nie mam moich książek, mego fortepianu, moich robót, przechadzek?...
— Więc nie nudziłaś się, z pewnością?
— O! niezawodnie.
— A Zuzanna? zdaje mi się, że nie mam potrzeby pytać się, czy jak zawsze była dla ciebie dobrą.
— Znasz ją, mój ojcze, to dosyć.
— I... — Tu Iwon zatrzymał się nagle.
Miał właśnie zapytać Sabinę, czy jej czułość nerwowa uspokoiła się nieco, czy jej trwogi pojawiały się rzadziej; lecz lękał się zasmucić córkę i wolał odnieść się w tej mierze do jej ochmistrzyni. Ażeby jednak dać pozór jakiś tej przerwie, dodał:
— I... zadowolona jesteś zawsze z tego domu... z tej okolicy? Wiesz, moje dziecię, że jeśli tylko jedno słowo powiesz... Brzegi Francji rozciągają się od północy na południe; wybór więc nie jest trudny, dzięki Bogu! i jeżelibyś chciała zmienić miejsce pobytu...
— Nie, mój ojcze, przeciwnie, okolica tutejsza bardzo mi się podoba, krajobraz jest piękny i byłabym niewdzięczną, gdybym go chciała opuścić, chyba, że sam tego pragniesz?
— Ja nie pragnę nic takiego, czegobyś i ty sobie nie życzyła. Chciałbym wiedzieć, jak jabym sobie w takim razie począł.
— Wszystko to jest bardzo dobre w mowie, mój ojcze kochany.
— Jakto?
— Twoje czyny są w pewnej sprzeczności z mową twoją.
— Jakie czyny?
— Powiadasz, że wszystkie moje życzenia są twojemu życzeniami?
— Sama osądź...
— Ileż to razy prosiłam cię, ażebyś się już wyrzekł twoich podróży, które zawsze oddalają cię ode mnie.
— Ah to! to co innego. Ponieważ dla ciebie podróżowałem, moje drogie dziecię, miałem więc moje powody, ażeby działać, podług mych planów.
— Biedny, kochany ojcze. Wiem o tem; ty dla zbogacenia mnie zadajesz sobie tyle pracy w twoim handlu. O! Boże mój! pocóż tyle pieniędzy? Ale ty o mnie tylko mówisz!... A ty... jakże ci się powiodła twoja podróż?
— Najpomyślniej.
— Czy nie miałeś bardzo złych dróg, czy ci nie było zimno w pojeździe? W przeszłym miesiącu jeszcze było tyle śniegu! Dlatego też mówiłam do Zuzanny: „Wtedy, kiedy my jesteśmy dobrze osłonięte, kiedy siedzimy przed naszym kominkiem, mój biedny ojciec może jest w tej chwili w podróży, i drży z zimna w swoim powozie, tracąc całą godzinę czasu na jednę milę drogi, z powodu śniegu, gołoledzi i najgorszej drogi“?
— Uspokój się, moje drogie dziecię, podróż moja, powtarzam ci, powiodła się jak najlepiej w świecie i bez żadnych większych trudów.
— A dlaczegóż twój powrót został tak opóźniony, mój ojcze, wszakże to nie z powodu żadnego przypadku, nieprawdaż?
— Nie, moje dziecię, ważność moich zatrudnień i interesów... oto wszystko.
— Gdybyś wiedział, jak ja jestem niespokojna w czasie twojej nieobecności! Ale niepokoju tego, trwogi i lękań, przyznaję, że może przesadzonych, nie będę już więcej doświadczała, bo mi dotrzymasz twojej obietnicy, czy tak?
— Jakiej obietnicy?
— Że już nie wyjedziesz więcej, nie opuścisz mnie wcale.
— Przyrzekłem ci to... gdyby wszakże jaka nieprzewidziana okoliczność...
— O, nie przyjmuję żadnych nieprzewidzianych okoliczności... to tylko pozór...
— Daj pokój... nie łaj mnie tylko...
— Zostaniesz ze mną?
— Zawsze...
— Przysięgasz?
— Daję ci słowo ojca.
— Ah! — zawołała Sabina, rzucając się na szyję Iwona — spodziewałam się tego szczęścia, a jednak, nie mogę ci wypowiedzieć, jak mnie czynisz szczęśliwą. Zatem, aby cię wynagrodzić...
— Cóż takiego? — zapytał Cloarek z uśmiechem i wpatrując się z wzruszeniem w twarz swej córki — słucham tedy... ażeby mnie wynagrodzić...
— Poproszę cię o coś, ponieważ mi zawsze wymawiasz, że nigdy niczego nie żądam od ciebie.
— Nie możesz mi zrobić większej przyjemności, moje dziecię. Mów zatem, czegóż żądasz ode mnie?
— Twojej opieki, twojej pomocy...
— Dla kogo?
— O! dla osoby, która jest tego godna, za którą Zuzanna ma cię także prosić, ale uważaj, jak ja jestem zazdrosna, pragnę być pierwszą, ażeby ci polecić mego protegowanego...
— Protegowanego...
— Naszego protegowanego...
— Już to on może być pewien, że otrzyma ode mnie wszystko, czego tylko zapragnie... ale czegóż on żąda?
— Mój Boże! on, on niczego nie śmie żądać, on taki bojaźliwy, ale to ja z Zuzanną będziemy prosiły za niego. Położenie jego jest tak dziwne, tak bolesne.
— Biedne dziecię! dobre i tkliwe serce, jak ty jesteś wzruszoną, jak się rumienisz. Jestem przekonany, że idzie o kogoś bardzo nieszczęśliwego.
— O! tak, mój ojcze!... a potem, cóż chcesz? kiedy się widzi kogoś codziennie, i kiedy go można najlepiej ocenić... naturalnie, wtedy zajęcie nasze wzrasta...
— Ależ, moje dziecię, o kim ty chcesz mówić?
— O panu Onezymie.
— Któż jest ten pan Onezym? Poczekajno, pan Onezym? to nazwisko nie jest mi nieznane.
— To kuzyn Zuzanny.
— Tak, tak, często mi o nim mówiła; nazwisko jego utkwiło mi jakoś w pamięci, to syn siostry Zuzanny, którą utraciła przed dwoma laty.
— Tak, mój dobry ojcze, sierota. Mieszkał on w Lille, miał posadę w jakiejś administracji, ale musiał się jej wyrzec. Wtedy, nie mając innych środków utrzymania jak swoje miejsce, Zuzanna, wiedząc, że jesteś tak dobry, sprowadziła go tutaj na jakiś czas.
— Ah! więc on tu jest?
— Tak, mój ojcze.
— I mieszka w naszym domu?
— Tak, kochany ojcze, już od dwóch miesięcy.
— Dobrze, ale ty się znowu rumienisz.
— Ja, mój ojcze?.. o! nie, zapewniam cię.
— Słuchaj, moje dziecię, mogłabyś jeszcze myśleć, że ja jestem nie zadowolony, iż twoja ochmistrzyni, której tyle jesteśmy winni, dała przytułek swemu siostrzeńcowi, który musi być uczciwym i dobrze wychowanym chłopcem, kiedy go Zuzanna do siebie sprowadziła.
— O! mój kochany ojcze, zobaczysz go... zobaczysz... i sam osądzisz...
— Ale dlaczegóż on się wyrzekł swej posady?
— Był kancelistą; lecz wzrok jego jest tak słaby, że to znacznie opóźniało jego pracę; dano mu więc dymisję. Pojmujesz zapewne, mój ojcze, jak to musiało być dla niego bolesne, bo to jest człowiek pełen serca i odwagi, otrzymał wychowanie jak najlepsze i martwi się nadzwyczajnie swojem bezczynnem życiem. Nieszczęśliwy wzrok jego będzie mu może przeszkodą do każdego zawodu, dlatego też, drogi ojcze, liczyłam, to jest ja i Zuzanna liczyłyśmy na ciebie, że przyjdziesz w pomoc panu Onezymowi w tem smutnem położeniu, że mu udzielisz swej rady; a potem powtarzam ci, mój ojcze, sam go zobaczysz. on jest tak słodki... tak dobry... i skoro go poznasz, uczynisz jak wszyscy, co go znają, będziesz go żałował... polubisz go...
Trudno wyrazić z jak naiwnem i rzewnem wzruszeniem Sabina wymówiła te ostatnie słowa, rumieniąc się znowu, gdy tymczasem piersi jej, wznosząc się lekko przy silnem biciu serca, zdradzały żywe współczucie dla jej protegowanego.
Cloarek, nic nie odpowiedziawszy, zadumał się chwilkę; zaczynał od już pojmować zmianę, którą dostrzegł poprzednio w osobie swej córki. Ta, zdziwiona i zatrwożona milczeniem ojca, rzekła:
— Mój ojcze, mój kochany ojcze, ty mi nie odpowiadasz.
— Powiedz mi, moje dziecię, od czasu jak siostrzeniec Zuzanny mieszka tutaj ze swoją ciotką i z tobą, cóż on robił, jakie jest jego życie?
— O! mój Boże! jego życie było takież same jak nasze, wychodził z nami, kiedyśmy wychodziły na przechadzkę; jeżeliśmy zostawały w domu, wtedy i on zostawał i czytał nam... on czyta dobrze... z takim wyrazem... albo też graliśmy razem, bo on jest bardzo muzykalny, posiada także bardzo wiele wiadomości z historji, i trudno znaleźć coś więcej pouczającego, więcej zajmującego, jak jego rozmowa; obok tego starał się jeszcze wyświadczać nam tysiączne drobne usługi, o ile to było w jego mocy, w czem przecież niezawsze mu się powodziło, gdyż jego słaby wzrok narażał go czasem na jaką niezręczność. I to jest jego jedyna wada, mój kochany ojcze — dodała Sabina z godną uwielbienia otwartością — i dla tej wady jego, zupełnie zresztą mimowolnej, Zuzanna jest bez żadnej litości i nieraz szydzi z niego okropnie.
— Ale ty nigdy z niego nie żartujesz, jestem tego pewny.
— O! mój ojcze, to byłoby okrucieństwem, wszakże on pierwszy żartuje ze swoich przypadków, chociaż w głębi duszy boli go to okropnie. Wiesz, nawet dzisiaj wieczorem, co posłuży ci za dowód jak jest cierpliwy, sparzył sobie rękę do żywego wrzącą wodą. Zobaczysz sam, mój ojcze, jak ciężką odniósł ranę. 1 cóż, pan Onezym tyle miał panowania nad sobą, że nietylko wcale o tem nie wspomniał, ale jeszcze przeszło godzinę czytał nam głośno, i później dopiero, przypadkiem, spostrzegłyśmy jego nieszczęśliwy przypadek.
— Do licha! to wasz pan Onezym jest prawdziwym bohaterem.
— Bohaterem? nie, mój ojcze, gdyż jakeśmy właśnie dzisiaj wieczorem razem z nim mówiły, ci, których nazywają bohaterami, zabijają i przelewają krew, gdy tymczasem pan Onezym...
— Przelewa wrzącą wodę?
— O!... mój ojcze!...
— Mój Boże!... jakimże ty wzrokiem na mnie spoglądasz!
— Bo też... ty, co zawsze jesteś tak sprawiedliwy!
— Co chcesz, moje dziecię, gdzież tu moja niesprawiedliwość!
— Żartujesz sobie z rzeczy tak ważnej, tak smutnej, mój kochany ojcze, gdyż Zuzanna, widząc tak okropną ranę pana Onezyma, zbladła z przerażenia, a jednak Zuzanna nie szczędzi swoich szyderstw! nigdy go inaczej nie nazywa jak biednym krótkowidzem, biednym inwalidą popisowym! i jest to bardzo prostą rzeczą, przy jej szczerem uwielbieniu dla wszystkiego, co jest wojskowem i
junackiem. Zuzanna więc, aż nazbyt jest skłonną do szydzenia z pana Onezyma, a dlaczegóż to? ponieważ on się brzydzi wszystkiem, co jest złe i krwawe. Słuchaj właśnie miałyśmy wielką rozprawę z Zuzanną, a pan Onezym był mojego zdania, jednakże zwykle on wtedy tylko podziela moje zdanie, kiedy mam słuszność. Stąd też jestem naprzód przekonaną, że i ty podzielisz nasz sposób widzenia rzeczy.
— Jakiż to był temat tej waszej sprzeczki, moje dziecię?
— Pan Onezym czytał nam z dziennika, który leży tu jeszcze na stole, opis ucieczki jakiegoś strasznego korsarza, kapitana Kamienne-serce. Może czytałeś to już, mój ojcze?
— Nie... — rzekł Cloarek, tłumiąc w sobie pierwsze uczucie zdziwienia i niepokoju — nie, moja córko. Więc cóż myślicie o tym korsarzu, ty i pan Onezym?
— Okrucieństwo jego przerażało nas, mój kochany ojcze, gdyż, wyobraź sobie, dla odzyskania wolności zabił dwóch ludzi i ranił trzeciego. Zuzanna, ma się rozumieć, usprawiedliwiała korsarza, mówiąc, że postąpił odważnie, po bohatersku; pan Onezym powiedział zaś, co znamionuje dostatecznie szlachetność jego serca...
— Cóż tedy powiedział pan Onezym?
— Powiedział, że wołałby zostać całe życie w niewoli, niż morderstwem okupić swoją wolność. Nieprawdaż? mój drogi ojcze, że ja miałam słuszność z panem Onezymem, i że ty myślisz podobnie, jak my?
— Doprawdy, moje dziecię, cóż ja mam powiedzieć? spokojny, poczciwy negocjant jak ja, nie jest dobrym sędzią w sprawach wojennych. Z tem wszystkiem, zdaje mi się, że i ty i pan Onezym, oboje jesteście bardzo surowi dla tego korsarza.
— O! mój ojcze, przeczytajno ten okropny opis a sam zobaczysz.
— Jak najchętniej! ale czyś też pomyślała, że ten korsarz może mieć rodzinę, którą czule kocha, którą spodziewał się wkrótce zobaczyć i na honor, w rozpaczy swojej widząc się uwięzionym... mógł...
— Rodzinę! ci ludzie żyjący śród krwi i rzezi mieliby mieć rodzinę, mieliby kochać ją czule! Czy to być może, mój kochany ojcze?
— Zastanówże się: ty uparta główko, alboż to wilki nie kochają także swoich dzieci?
— Nic o tem nie wiem, ale, jeżeli je kochają, to tylko po wilczemu, przynosząc im szczątki swych łupów, dopóki są małemi, a później wyprowadzają je same na zdobycz i pożarcie biednych jagniątek.
Bolesne wzruszenie zachmurzyło czoło Iwona; poczem odpowiedział z uśmiechem:
— W tem wszystkiem może ty masz słuszność, moje dziecię... i pan Onezym także; ah! gdybyś mi ty mówiła o wyrobach rueńskich... jedwabiach lyońskich, nie tak łatwobym ci ustąpił, ale sądzić o korsarzach, tego się nie podejmuję.
— O! ja byłam pewną, że będziesz jednego ze mną zdania. Ty, tak czuły dla mnie, ty, którego, serce jest tak wspaniałomyślne, tak litościwe, ty nie mógłbyś inaczej myśleć, albo raczej, mój drogi ojcze, ja nie mogłabym inaczej myśleć, niż ty, gdyż jeżeli czuję odrazę do tego, co jest złe i okrutne, jeżeli lubię wszystko dobre i piękne, jakże, nie tobież to, nie twojemu przykładowi winna to jestem? albo naukom mej biednej matki, którąś tak tkliwie kochał, niema bowiem jednego dnia, w którymby mi Zuzanna nie opowiadała tysiącznych dowodów twego do niej przywiązania.
Dalsza rozmowa Iwona z jego córką została przerwana przez ochmistrzynię.
Weszła bowiem do pokoju ze świecą w ręku, i zwróciwszy się do Iwona, który patrzył ze zdziwieniem, rzekła do niego z uśmiechem i poufałością, do której ją upoważniała długoletnia służba.
— Panie, przykro mi jest, ale to już godzina dziesiąta..
— Więc cóż stąd! Zuzanno?
— Oto, panie, godzina, o której panna powinna się już położyć; doktór zalecił, jak panu wiadomo, ażeby nigdy długo nie czuwała; już i tak wzruszenie jej dzisiejszego wieczoru było dosyć żywe, i będę nieubłagana.
— Moja kochana Zuzanno, tylko jeszcze kwadransik — zawołała Sabina.
— Ani jednej minuty, panno Sabino.
— Jakto, Zuzanno, ani nawet w dzień mego powrotu nie pozwolisz na ten mały zbytek?
— Dzięki Bogu, panna będzie teraz miała sposobność oglądać pana do woli; ale pozwolić jej siedzieć jeszcze po dziesiątej, to być nie może; jutro wyglądałaby jak z krzyża zdjęta, a to z utrudzenia. Widziałbyś pan ją chorą, z własnej winy.
— Na to nie mogę już nic więcej powiedzieć, jak tylko: dobranoc, moje kochane dziecię — odpowiedział Cloarek, biorąc głowę swej córki w obie ręce i czule całując w czoło. — A więc do jutra rana, śpij dobrze, ażebym cię znowu ujrzał świeżą i wesołą.
— O! bądź spokojny, mój drogi ojcze, wiem, że jesteś tutaj, przy mnie, wiem że cię ujrzę jutro i pojutrze i zawsze. Zamknę oczy z tą słodką myślą, i zasnę snem błogosławionych, tak, to jest właściwy wyraz. Dobranoc, mój ojcze kochany, do jutra, do jutra — powtórzyła Sabina, całując także Iwona; poczem rzekła jeszcze pocichu: — Zuzanna będzie mówiła z tobą o panu Onezymie. Niechajże mam to zadowolenie, że ją nienadaremnie uprzedziłam. Dobranoc, mój ojcze.
— Dobranoc, moje dziecię, śpij dobrze.
— Bądź tego pewien, jużem dawno nie spędziła nocy tak przyjemnej. Do jutra! ojcze.
— Do jutra, moja córko.
Zwracając się do ochmistrzyni, Cloarek powiedział:
— Wszakże wkrótce powrócisz, Zuzanno, nieprawdaż? Chciałbym jeszcze z tobą pomówić.
— Bardzo dobrze, panie. Ja sama miałam także do pana prośbę.
Zostawszy sam jeden, Cloarek smutny i zamyślony, zaczął przechadzać się po pokoju.
Za zbliżeniem się do światła, Dziennik cesarski pozostawiony na stole uderzył jego oczy; wziął do ręki, przebiegł z pośpiechem i powiedział do siebie z żywym niezadowoleniem:
— Co za niedorzeczność ze strony tego szalonego Verduron‘a, mego armatora, ażeby list, pisany do niego w całem zaufaniu, podawać do powszechnej wiadomości, i to jeszcze nie uprzedziwszy mnie o tem!
— Moja kochana Zuzanno — rzekł pan Cloarek do ochmistrzyni, która zbliżyła się do niego — najprzód pragnę ci jeszcze raz podziękować za twoje gorliwe pielęgnowanie mej córki.
— Biedna panna Sabina, alboż to nie ja wykarmiłam ją, wszakże ona w części jest także mojem dzieckiem?
— Byłaś drugą matką dla mej córki, wiem o tem. Zatem w imię tego tkliwego przywiązania, jakie zawsze dla niej okazywałaś, chciałbym rozmówić się z tobą w sprawie nader ważnej...
— O cóż to idzie, panie?
— Sprowadziłaś twego siostrzeńca do siebie i od dwóch miesięcy mieszka on w tym domu.
— Tak jest, panie, i właśnie to o tym biednym chłopcu pragnęłam jeszcze dzisiaj wieczorem mówić z panem.
— Otóż i ja chciałem o nim mówić z tobą, Zuzanno.
— Pozwól mi pan usprawiedliwić się, dlaczego...
— Sabina powiedziała mi już wszystko.
— Mój Boże! pan zdaje się gniewać.
— Gniewać... nie, Zuzann0 ale jestem niespokojny... lękam się...
— Lęka się pan! czego pan się lęka?
— Obecności twego siostrzeńca w tym domu...
— Ah! panie, gdybym mogła przewidzieć, że to panu będzie nieprzyjemne, nie odważyłabym się nigdy sprowadzić tego biednego chłopca do siebie, ale on był tak nieszczęśliwy, ja zaś wiedziałam, że pan jest tak dobry i ośmieliłam się przyjąć na siebie odpowiedzialność.
— Zbyt wiele wyświadczyłaś mi usług, Zuzanno, ażeby wszystkie osoby, należące do twojej rodziny nie miały mieć prawa do mej pomocy, do mego współczucia. Lecz, co ci mogę zarzucić... to... wielką nierozwagę.
— Przebacz mi pan, ale ja tego nie rozumiem.
— Twój siostrzeniec... jest młody?
— Właśnie skończył dwadzieścia pięć lat.
— Jest dobrze wychowany; otrzymał wykształcenie?
— Aż nadto dobre, jak na swoje położenie; siostra moja i jej mąż ponieśli dla niego wielkie ofiary. Ponieważ jego wzrok jest tak słaby, że o dziesięć kroków nic już nie widzi, które to kalectwo zagrodziło mu drogę do wielu zawodów, familja jego chciała, dając mu dobre wychowanie, postawić go w możności wstąpienia do stanu duchownego, ale i na to nie było środka. Onezym nie miał powołania; w takim razie trzeba było uciec się do biurowości; uzyskał małą posadę, i...
— Wiem już resztę; jakaż jest jego powierzchowność?
— Proszę pana, jest to chłopiec ani ładny, ani brzydki, rysy ma bardzo łagodne, tylko kalectwo wzroku nadaje mu jakiś dziwny wyraz; zresztą, jest najlepsza w świecie istota; niechaj pan pomówi o nim z panną, a zobaczy pan, co ona o nim powie.
— Doprawdy, Zuzanno... takie zaślepienie dziwi mnie nadzwyczajnie.
— Jakie zaślepienie, panie?
— Jakto!... ty... ty... Zuzanno, co masz doświadczenie i wiele zdrowego rozsądku... tyś nie uczuła... nie powiem nieprzyzwoitości, ale wielkiej niedorzeczności w przywołaniu siostrzeńca twego do siebie i w umieszczeniu go pod jednym dachem z moją córką, wystawiając ich oboje na poufałą z sobą zażyłość!
— Ja wiem o tem, panie, że jestem tylko służącą, i że mój siostrzeniec...
— Alboż tu o to chodzi? Czyliż to córka moja i ja sam nie staraliśmy się zawsze przekonać cię, że jesteś naszą przyjaciółką, nie zaś służącą?
— W takim razie, panie, nie widzę powodu, dla którego mi pan wyrzuca...
— Tak jest, na nieszczęście... nie widzisz i nie widziałaś tego, bo gdybyś była więcej przewidująca, byłabyś spostrzegła to, co się już stało...
— Ah! mój Boże, i cóż się to stało, panie?
— Sabina kocha twego siostrzeńca.
— Panna!
— Kocha go, mówię ci.
— Panna... kocha Onezyma!... Nie, nie, pan chyba żartuje.
— Jakto! kiedy idzie o mą córkę!
— Tak jest, tak, niech mi pan przebaczy... Pan nie żartuje, ale pan jest w największym błędzie.
— Jeszcze raz powtarzam, Sabina kocha twego siostrzeńca.
— A ja panu mówię, że to niemożliwe.
— Niemożliwe?... a dlaczego?
— Ponieważ ten biedny chłopiec jest bojaźliwy jak dziewczyna; ponieważ nie jest ładny; ponieważ nie widzi dobrze i z tego powodu popełnia codziennie przynajmniej dwadzieścia niezręczności, z których się panna czasami najpierwsza śmieje. Ah! jeszczeby też, żeby on miał zostać bohaterem romansu, co znowu! Nie, nie, panie, uspokój się pan. Nie ulega wątpliwości, że panna była dla niego życzliwą i dobrą, dlatego, że to mój synowiec, i że czuje litość dla niego, lecz...
— O! zaślepiona kobieto, nie przewidziałaś więc tego, że Sabina, przy swoim charakterze, przy swojej nadzwyczajnej czułości, przy anielskiej dobroci swojej dla wszystkiego, co cierpi, najprzód dozna litości dla twego siostrzeńca, a potem przejdzie do tkliwego uczucia? Widzisz więc, co się stało.
— Doprawdy, panie, czy to być może? Panna miałaby zwrócić oczy na takiego, jak on, biednego chłopca?
— Ale właśnie dlatego, że jest biedny, że jest słaby, lękliwy, że samo jego kalectwo stawia go w położeniu wyjątkowem i smutnem, Sabina go pokochała. Ty, co ją znasz równie dobrze jak ja, czy mogłażeś tego nie przewidzieć? Daj Boże, ażeby twoje zaślepienie nie pociągnęło za sobą smutnych następstw!
— Ah! Panie — zawołała ochmistrzyni z goryczą — słowa pańskie oświecają mnie, ale zbyt późno: tak, byłam bardzo nierozważna, bardzo winna. Ale, nie, nie, nie mogę jeszcze wierzyć temu, co mi pan oznajmił. Wszakże panna Sabina nie wyznała panu, ażeby miała kochać Onezyma?
— W samej rzeczy, ona mi tego nie wyznała; ale ja; odgadłem wszystko. Biedne dziecię! ona, tak otwarta,, tak szczera! Z jej serca można czytać jak z książki, zresztą, alboż to nie widziałem jej zarumienienia, jej piersi, wznoszącej się nad bijącem sercem, kiedy o nim mówiła? alboż to nie widziałem jej niechęci, jej smutku nawet, kiedy, chcąc ją doświadczyć, ośmieliłem się zażartować z rany, którą skutkiem jakiejś oparzelizny w rękę otrzymał. Ona go kocha, kocha niezawodnie, powtarzam ci jeszcze, a to niweczy wszystkie moje zamiary, jakie układałem na przyszłość. Ale, co ci jest? skądże ta słabość, to łkanie? Zuzanno, podnieś się — zawołał Cloarek, widząc ochmistrzynię rzucającą się na kolana do jego stóp — cóż znaczy to wzruszenie! co mi chcesz powiedzieć?
— Ah! panie, lękam się, okropnie się boję.
— Wytłumacz się.
— Mój Boże! Jeżelibyś pan myślał, że sprowadziłam tutaj mego siostrzeńca w nadziei... że zbliżywszy go z panną... liczyłam na to małżeństwo... żem...
— O! Zuzanno, krzywdzisz mnie, przypuszczając, że jestem zdolny posądzić cię o taką podłość!
— Zaklinam... błagam pana... niech pan powie, o! powie, że nie myślisz, ażebym była w stanie dopuścić się tego!
— Powtarzam ci, że byłaś nierozważną, żeś postąpiła bez zastanowienia, oto wszystko, a tego jest dosyć, Ale żeby cię posądzić o jakąś niecną rachubę, byłoby szaleństwem. Pojmuję nawet, że niektóre szczególne okoliczności, dotyczące osoby twego siostrzeńca, musiały ci się zdawać dostateczną rękojmią, i że, uważając go tak, jak ty go uważałaś, za młodzieńca małoznaczącego nie domyślałaś się nawet niebezpieczeństwa grożącego mej córce.
— Niestety! panie, to szczera prawda; uważałam go tylko za nieszczęśliwe dziecko.
— Wierzę ci, powtarzam, ale złe już się stało.
— Na szczęście, panie, to złe może się jeszcze naprawić; jutro o świcie Onezym wyniesie się stąd i noga jego nie postanie już w tym domu.
— Ja tego nie chcę — zawołał Cloarek — a Sabina?
— Jakto, panie?
— Ten odjazd może ją zasmucić, może ją zabić. Wszakże ona jest tak słaba, tak tkliwa, tak nerwowa. Ah! to czułość jej nieszczęśliwej matki.
— Mój Boże! mój Boże! widzę teraz całą moją winę — rzekła ochmistrzyni z płaczem — co tu robić, co robić?
— Albo ja wiem? ja sam nie wiem.
Cloarek wzruszony przechadzał się chwilę szerokim krokiem po salonie; potem, zdjęty głębokim smutkiem, rzekł do Zuzanny:
— Gdzie jest twój siostrzeniec?
— Niedaleko, panie, w błękitnym pokoju, powiedziałam mu, aby tam czekał na mnie, miałam mu bowiem oznajmić rezultat rozmowy mojej z panem.
— Każ mu tu przyjść.
— Ah! panie, łaski, łaski dla niego! — zawołała Zuzanna, składając z trwogą ręce, bowiem, chociaż Iwon w ciągu rozmowy nie okazał żadnego uniesienia, jednakże ochmistrzyni obawiała się nagłego powrotu jego namiętnego gniewu; dlatego też dodała.
— Panie, on jeszcze dzisiejszej nocy opuści ten dom, natychmiast nawet. Przecież on nic nie winien! Niech pan się zlituje. Odejdzie zaraz.
— A moja córka. Chcesz może, żeby umarła z żalu i zmartwienia?
— Panie, jeszcze tylko słówko. Być może, że panna czuje dla Onezyma tylko lekkie przywiązanie; w takim razie, jeżeli się od niej oddali, ona go zapomni.
— A jeżeli go nie zapomni? I jeżeli ta miłość jest prawdziwą, głęboką, taką, jak być powinna, jeśli jest zakorzeniona w duszy takiej jaką jest dusza Sabiny? Nie, nie, biedne dziecię, byłoby krzywdą dla niej myśleć, że ona jest zdolną kochać tylko w połowie. Powtarzam ci, że ona jest pod każdym względem obrazem swej matki, matki pełnej tkliwości, poświęcenia i egzaltacji.
— Niestety, panie, słowa pańskie przerażają mnie, doprowadzają do rozpaczy i, niestety, zmuszona jestem przyznać, że pan ma słuszność. Teraz dopiero spostrzegam wszystkie następstwa tego nieszczęsnego zbliżenia; gdyż, Boże mój, to jeszcze nie wszystko.
— Jakto, co chcesz powiedzieć.
— Panie...
— Mówże... mów dalej...
— Nieszczęśliwy chłopiec, a jednak nie możnaby mu tego wziąść za złe.
— Nie możnaby mu wziąść za złe, ale czegóż takiego?
— Słowem... panie... nie jego byłaby to wina... gdyby był obcy uczuciu, jakiego panna dla niego doznaje... Gdyby uczucia tego nie podzielał...
— Przekleństwo! — zawołał Cloarek, potem, po chwili milczenia, powtórzył rozkazującym głosem: — każ tu przyjść twemu siostrzeńcowi.
— Panie! — zawołała Zuzanna z trwogą — niech pan nie wymaga tego ode mnie.
— Bądź posłuszną natychmiast!
— Zabij mnie pan raczej — odpowiedziała Zuzanna z postanowieniem — nie... on tu nie przyjdzie... każę mu natychmiast wyjść z domu... ale go nie narażę...
— Na co?...
— Panie...
— Na moje uniesienie, nieprawdaż? na moją gwałtowność... na mój gniew...
— Zaklinam pana... nie chciej...
— Niestety! czyliż nie widzisz tego, że miłość córki mojej ku niemu czyni go świętym dla mnie?
— Ale, jeżeli on jej nie kocha, panie?
— Gdyby jej nie kochał! — zawołał Cloarek, i nie dodawszy już ani jednego słowa, zanim ochmistrzyni, zdjęta przerażeniem, zdołała uczynić najmniejsze poruszenie, opuścił salon i w dwie minuty przybył do niebieskiego pokoju, w którym znajdował się Onezym.
Onezym, na łoskot spowodowany przez Iwona przy otwarciu i gwałtownem zatrzaśnięciu drzwi, podniósł się i zdziwiony i niespokojny, ponieważ w tej chwili nie spodziewał się nikogo prócz ciotki swojej, gdy tymczasem ciężkie kroki wchodzącej tak nagle osoby zapowiadały mu przybycie kogoś innego.
Cloarek, spokojniejszy już, przypatrywał się w milczeniu Onezymowi z pełną obawy ciekawością; z początku rysy jego wydały mu się przyjemne i łagodne; wkrótce atoli, zapomniawszy o kalectwie biednego krótkowidza, który, widząc o kilka kroków od siebie jakąś postać, wpatrywał się uważnie w Iwona, jego rysów nie mogąc wszakże rozróżnić, Cloarek uważał takie jego postępowanie za zbyt śmiałe a nawet zuchwałe.
Siostrzeniec Zuzanny, tem więcej zdziwiony milczeniem nieznajomego, że wejście jego było tak głośne, postąpił parę kroków na spotkanie swego gościa, ażeby rozpoznać jego rysy, i z pewnem wahaniem rzekł do niego łagodnym głosem.
— Kto tam? Cloarek, ciągle zapominając o kalectwie młodzieńca, uznał podobne zapytanie za bardzo niegrzeczne, i odpowiedział niechętnie:
— Kto tam? gospodarz tego domu, mości panie.
— Pan Cloarek! — zawołał Onezym, cofając się z poszanowaniem i spuściwszy oczy.
Onezym, obdarzony wielkim taktem i przenikliwością, uczuł, pomimo, że nie wiedział powodów niechęci, że obecność jego w tym domu nie podobała, się ojcu Sabiny; dla tego też dodał łagodnym i drżącym głosem:
— Spełniając życzenie mej ciotki, która mnie tutaj wezwała, sądziłem, że uzyskała ona na to pańskie pozwolenie, albo przynajmniej że była pewna, że pan nie potępi jej dobroci dla mnie, inaczej, nigdybym sobie nie był pozwolił przyjąć jej ofiary...
— Pragnę wierzyć temu, mój panie.
— Proszę tylko pana o przebaczenie mi niedelikatności, której zupełnie mimowolnie mogłem się był dopuścić. Jutro opuszczę pański dom.
— I gdzież pan pójdzie, co będziesz robił? — zapytał Cloarek niecierpliwie — co się z panem stanie?
— Nie wiem, jakie uczucie dyktuje panu podobne pytania — odparł Onezym z łagodnością — więc nie będzie się pan dziwił, że muszę się wahać z odpowiedzią.
— Uczucia moje dla pana mogą być życzliwe... ale też mogą być zupełnie przeciwne wszelkiej życzliwości. Później zobaczę co mi wypadnie uczynić.
— Gdyby pan był zupełnym nawet panem mego losu — zawołał Onezym z pełną poszanowania stałością umysłu — nie wiem czyby pan w ten sposób chciał do mnie przemawiać!
— A któż panu powiedział, że los jego nie jest w mojem ręku?
— Panie... jakiem prawem?
— Jakiem prawem? — krzyknął Cloarek z gwałtownością, która go zbyt uniosła — a pan... czy nie podjął się także rozwiązania mojego przeznaczenia?...
— Ja... ja... nie pan wybaczy... ale ja pana nie rozumiem!
— Czy pan śmie — zawołał Cloarek — spojrzeć mi w oczy, i odpowiadać w ten sposób!...
Biedny krótkowidz, zamiast obrazić się temi słowy, rzekł tylko z bolesną otwartością, wodząc wkoło siebie błędnym i smutnym wzrokiem.
— Spojrzeć panu w oczy? Niestety! chciałbym, ale w takiem oddaleniu nie byłbym w stanie rozróżnić rysów pana.
— To prawda — odpowiedział Cloarek mniej opryskliwie — zapomniałem o pana kalectwie. Ale kiedy mnie pan nie może widzieć, to przynajmniej bądź przekonany, że ja mam wzrok bardzo przenikliwy, przed którym nic ukryć, się nie zdoła, jest to wyższość, jaką mam nad panem, i uprzedzam go o tem.
— Dziękuję panu; lecz wyższość ta na nic się panu ze mną nie przyda, gdyż ja w życiu mojem z niczem ukrywać się nie potrzebuję.
To połączenie słodyczy i otwartości, godności i smutku uderzyło i wzruszyło Iwona; lecz opierał się jeszcze temu wzruszeniu, z obawy, ażeby się nie dać uwieść pozorom i nie omylić się co do wartości moralnej człowieka, który tak ujął jego córkę.
— Co do mnie, panie ja jestem mało przenikliwy — dodał Onezym — ale pańskie pytania, ton jakim mi je pan zadaje, niektóre słowa jego, wszystko to przekonywa mnie, że pan ma do mnie jakąś urazę, której przyczyny, na nieszczęście nie odgaduję.
— Pan kocha mą córkę — rzekł Cloarek bez namysłu, starając się przeniknąć w głąb jego myśli.
Onezym zbladł i zaczerwienił się zkolei; zadrżał i w przerażeniu swojem czuł się tak bliskim omdlenia, że zmuszony był usiąść przy swoim stoliku; a nie mogąc ani słowa odpowiedzieć, zakrył twarz rękami.
W poruszeniu, które uczynił, ażeby zakryć swą twarz chustką, którą rana jego była obwiązana, spadła i odkryła jego rękę, jak równie całą oparzeliznę, o której Sabina mówiła już ojcu; ten, oddawna już był oswojony z widokiem rozmaitych ran, a jednak, pomimo całej ważności swej rozmowy z Onezymem, zadrżał i powiedział do siebie:
— Ah! nieszczęśliwy, jakże on musi cierpieć! Musi mieć wiele męstwa, ażeby tak cierpliwie znieść taki ból; to męstwo połączone ze słodyczą jego charakteru i z tą niezachwianą godnością, którą w nim odkrywam, zwiastują przynajmniej szlachetne serce. Widząc niemy smutek Onezyma, Cloarek dodał — jakże mam tłumaczyć sobie to milczenie... nic mi pan nie odpowiada?
— Co ja mam panu powiedzieć?
— Więc pan przyznajesz?
— Tak, panie.
— I córka moja nie wie o tej miłości?
— Czy nie wie! Ah! panie... wołałbym umrzeć pierwej, aniżeli się odważyć wspomnieć jej o niej; ukrywałem zawsze tę tajemnicę w głębi serca mojego, i nie wiem jakiem nieszczęsnem zrządzeniem odgadłeś pan to, co ja przed samym sobą usiłowałem ukryć:
— A cóż wywołało w panu tę miłość?
— Najprzód wdzięczność.
— Czemużeś się pan nie starał pokonać uczucia, które mogło spowodować tylko jego nieszczęście?
— Sądząc, że nikt o niem nie wiedział, oddałem mu się z rozkoszą. Aż dotąd znałem tylko samo nieszczęście. Ta miłość była pierwszem szczęściem w mojem życiu, i będzie jedyną pociechą smutnego przeznaczenia, które mnie oczekuje.
— Wszakże mógł pan lada chwila być rozłączony z moją córką, i nigdy nie zastanowiłeś się nad tem?
— Mój Boże! nigdy... ja o niczem nie myślałem, dla szczęścia mojej miłości... kochałem bez nadziei, ale także bez obawy i bez wyrzutów sumienia.
— Więc pana nie wstrzymała obawa, że ja dowiem się kiedyś o tej miłości?
— Mówię panu, że nie zastanawiałem się nad tem, myślałem tylko o miłości. Ah! panie, kiedy kto, jak ja, skutkiem nieszczęsnego kalectwa, jest zupełnie oddzielony od przedmiotów zewnętrznych i wolny od rozdwojenia uwagi, jakie one wywołują, gdyby pan wiedział jak łatwo jest zatopić się wyłącznie w samotnem kosztowaniu jedynego, i głębokiego uczucia!...
— Ale kiedy wzrok pana jest tak słaby, więc tylko niedokładnie możesz znać rysy mej córki?
Dopiero dzisiaj wieczorem widziałem dobrze pannę Sabinę.
— I dlaczegóż to dzisiaj wieczorem, czemu nie dawniej?
— Ponieważ raczyła dopomóc mej ciotce w zawiązaniu rany, którą mam na ręce, właśnie w czasie tego opatrunku panna Sabina zbliżyła się do mnie o tyle, że mogłem dokładnie widzieć jej rysy.
— Cóżeś pan tedy w niej ukochał, kiedy zaledwie znasz jej powierzchowność?
— Co ja w niej ukochałem — zawołał Onezym — jej szlachetne i wspaniałe serce, jej tak pięknie ukształcony umysł, słodycz jej charakteru. Co ja w niej ukochałem, mój Boże! oto jej obecność, jej głos, tak tkliwy, kiedy czasami przemówiła do mnie kilka wyrazów współczucia lub pociechy.
— Zatem panu nigdy na myśl nie przyszło, że z, czasem mógłbyś zostać mężem Sabiny?
— Ah! panie, zanadto ją kochałem, ażebym o tem miał myśleć.
— Co pan przez to rozumie?
— Chyba pan zapomina, że jestem nawpół ślepy, że skazany jestem na politowanie, śmieszność, nędzę lub upokarzające próżniactwo? Ja, który nigdy nie mogę być czem innem tylko ciężarem osób, któreby się mną zajęły, ja, miałbym się odważyć... ah! panie, nie kończę. Nie, nie, powtarzam i przysięgam panu... kocham, kocham, pannę Sabinę, jak człowiek kocha wszystko, co jest piękne, dobre, ale bez żadnej nadziei, prócz tego niebiańskiego szczęścia, jakie zawiera w sobie miłość dobra i piękna. Oto wszystko co czułem, co jeszcze czuję. Teraz, jeżeli otwartość moja ujęła pana, racz mi pan przyrzec, że kiedy opuszczę pański dom, nie odmówisz mi pan przynajmniej swego szacunku.
— Szacunek ten, pozyskałeś, zasłużyłeś na niego, pana Onezymie — odpowiedział Cloarek wzruszonym głosem — i po takiem zapewnieniu z mej strony, pozwolisz mi, nieprawdaż, zadać zapytanie, co zamierzasz uczynić po opuszczeniu mego domu?
— Starać się będę pozyskać posadę podobną do tej jaką już zajmowałem; niechaj życie moje będzie najskromniejsze, najpracowitsze, bylebym tylko mógł zarobić na utrzymanie — oto wszystko czego pragnę.
— Ale nie obawiaszże się pan, ażeby też same powody które pozbawiły cię pierwszego urzędu, nie przeszkodziły i teraz?
— Niestety! gdybym myślał o wszystkich zawodach o wszystkich cierpieniach, które mnie oczekują, musiałbym stracić odwagę — powiedział Onezym ze smutkiem.
— Nie dlatego, ażeby pana zniechęcić lub zasmucać postawiłem mu to pytanie, może pan o tem być przekonanym. Pragnę nawet i spodziewam się znaleźć jaki środek pomożenia, którego przykrość zupełnie pojmuję.
— Ah! panie, tyle dobroci! Czemże sobie na to zasłużyłem?
Dalsza rozmowa Onezyma z Iwonem została przerwana stukaniem do drzwi; przyczem usłyszano głos Zuzanny, wołającej:
— Panie... otwórz pan... otwórz!...
Cloarek pośpieszył do drzwi, a na widok bladej i przestraszonej Zuzanny, pomyślał przedewszystkiem o Sabnie i zawołał:
— Cóż takiego? Czy moja córka?
— Uspokój się pan... panna już śpi zapewne.
— Więc o cóż idzie?
— Zanim tutaj przybyłam, poszłam zapukać do drzwi Segoffina, ale on ma sen tak twardy, że niepodobna go obudzić.
— Ale, pytam po raz drugi, cóż się stało?
— Teresa poszła jak zwykle zamknąć okiennice dolnego pomieszkania od strony ogrodu; właśnie otworzyła jedno okno...
— I cóż...
— Przebacz pan... Ale tak jestem wzruszona.
I Zuzanna mówiła prawdę, gdyż z obecnem jej wzruszeniem, łączył się jeszcze niepokój co do skutków rozmowy Iwona z Onezymem; nareszcie dodała:
— Teresa otworzyła okno w pokoju jadalnym, gdy wtem przy blasku księżyca, ujrzała głowy dwóch ludzi, wznoszące się na tarasie, z którego widok wychodził na morze.
— Co znowu — rzekł Cloarek, wzruszając ramionami. — Teresa jest tchórzem, zapewne przestraszyła się własnego cienia.
— Zaręczam panu że nie; Teresa widziała doskonale dwóch ludzi. Pewnie oni przeprawili się przez rów, ażeby potem wejść do ogrodu; ale, usłyszawszy łoskot otwierającego się okna, uciekli.
— Chociaż te wszystkie strachy zdają mi się bardzo przesadzonemi — odpowiedział Cloarek — strzeż się jednakże wspomnieć o nich jutro Sabinie. Biedne dziecko, onaby się śmiertelnie przestraszyła. I panu zalecam tęż samą ostrożność względem mej córki — dodał Iwon, zwracając się uprzejmie do siostrzeńca Zuzanny.
Ton Iwona był tak życzliwy, że Onezym zadrżał ze zdziwienia i radości.
Ponieważ dawał mu podobne zlecenie względem Sabiny, pomimo że wiedział o jego miłości dla niej, Cloarek przypuszczał zatem, że będą mogli jeszcze widzieć się i mówić z sobą. Zuzanna, nie mniej zdziwiona, nie mniej szczęśliwa od swego siostrzeńca, też same co on robiła spostrzeżenia, gdy wtem Cloarek powiedział:
— Księżyc świeci bardzo pięknie, zejdę więc sam do ogrodu, ażeby przekonać się na własne oczy...
— Zejdzie pan do ogrodu? — zawołała Zuzanna z pośpiechem — niechże się pan zastanowi, może to niebezpiecznie.
— Zabawna jesteś z twojem niebezpieczeństwem, moja kochana Zuzanno — rzekł Cloarek, zbliżając się do drzwi — widzę, że i ty nie jesteś odważniejsza od Teresy.
— Zaklinam pana, pozwól mi pan obudzić Segoffina; będę tak głośno kołatała, że mnie już tym razem musi usłyszeć.
— Doskonały środek, ażeby obudzić także mą córkę i przestraszyć ją tem krzątaniem się po domu, zwłaszcza o tej godzinie.
— Ma pan słuszność, a jednak pan nie powinien tak sam wychodzić.
— Jakto! co pan robi, Onezymie — rzekł Cloarek, widząc młodzieńca zmierzającego do drzwi, który w wykonaniu swego zamiaru potrącił już kilka sprzętów — dokąd pan idzie?
— Pójdę z panem, jeżeli pan na to zezwoli?
— A to poco?
— Wszakże moja ciotka mówiła o jakiemś niebezpieczeństwie.
— Ty, mój zacny chłopcze — zawołał Iwon uśmiechając się z dobrocią, gdyż poświęcenie Onezyma wzruszyło go — jakążbyś ty przyniósł mi pomoc?
— To prawda panie, zapomniałem że się panu na nic nie przydam — odpowiedział biedny krótkowidz, z westchnieniem smutnej rezygnacji. — Lecz jeżeli jest jakie niebezpieczeństwo, to przynajmniej będę przy boku pańskim, i jeżeli wzrok mój jest tak słaby, to na szczęście, dla zrównoważenia mej niedoli, słuch mam bardzo dobry. Być może, iż to panu posłuży do poznania kierunku, w jakim udali się ci ludzie, jeśli pozostali w tutejszej okolicy.
Ta dobroduszna ofiara Onezyma była tak szczerą, że Cloarek, spojrzawszy ze współczuciem i politowaniem na Zuzannę, odpowiedział jej siostrzeńcowi:
— Dziękuję ci za twą ofiarę, mój chłopcze kochany, i przyjąłbym ją z całego serca, gdybyś sam nie potrzebował starań twej ciotki, do opatrzenia rany, którą masz na ręce; jest to rana okropna, i zapewne wiele cierpisz z tego powodu. A więc, Zuzanno, nie troszcz się o mnie wcale, ale pamiętaj o swoim siostrzeńcu.
Cloarek wyszedł z pokoju i udał się do ogrodu.
Księżyc oświecał zdaleka nieruchome wody, gdyż taras ten wzniesiony był nad morzem, które widać było w oddaleniu przez szeroką szczerbę jakby umyślnie wykutą wśród skalistych brzegów.
Cloarek przekonany niemal, że służąca zwiedziona została jakiemś złudzeniem światła i cieniu, zbliżył się na brzeg tarasu.
Długi rów, szeroki dwadzieścia i głęboki dwanaście stóp, jakby dla dopełnienia ustającego w tem miejscu muru, zamykał ogród od strony morza.
Iwon zajrzał w głąb rowu, ale nic nie spostrzegł i starał się tylko przy świetle księżyca przekonać, czy trawa nad rowem nie była podeptana, co stanowiłoby dowód, że ktoś tędy świeżo przechodził.
To nowe poszukiwanie także nie przyniosło żadnego skutku; nadstawił ucha, ale też nic więcej nie słyszał, prócz głuchego szumu bałwanów oceanu, które ciężko rozbijały się o brzegi. Powziął tedy nieomylne przekonanie, że służąca jego przestraszyła się tylko jakiegoś urojenia, skoro okolica była zupełnie spokojna i skoro od czasu, jak Sabina mieszkała w tym domu, nie słyszano jeszcze o żadnej kradzieży.
Cloarek miał już opuścić taras i wrócić do domu, gdy wtem z za lasku, leżącego na boku, w połowie drogi od morza, ujrzał wznoszącą się w powietrzu jednę z tych rakiet, które w marynarce służą podczas nocy za sygnały.
Rakieta podniosła się szybko i znikła w swoim parabolicznym biegu, zostawiwszy na ciemnem tle błękitu nieba ognistą bruzdę, która wkrótce zagasła.
Zjawisko to było z początku niepojętnem dla Iwona; wróciwszy więc na koniec ogrodu, spojrzał jeszcze raz na morze, czy nie zobaczy jakiego statku, któryby dał odpowiedź na sygnał puszczony z nadbrzeża.
Lecz jak daleko mógł okiem sięgnąć nie dostrzegł żadnego statku; widział tylko niezmierną przestrzeń morza, którego spokojne i błękitne zwierciadło odbijało długi i drżący szlak światła księżyca.
Cloarek spędziwszy część nocy na rozmyślaniu nad rozmową swoją z Oneizymam, poszedł zrana do pokoju swej córki, którą już zastał Ubraną, wesołą i szczęśliwą; rzuciła się w jego objęcia z podwójną czułością.
— Jakże moje dziecię — rzekł do niej Cloarek — czyś dobrze spędziła dzisiejszą noc?
— Wybornie mój ojcze, złote marzenia roiły mi się po głowie; bo ty nawet we śnie przynosisz mi szczęście.
— Opowiedzże mi te twoje piękne sny. Czy to jest urojenie czy rzeczywistość, chciałbym wiedzieć o wszystkiem co cię uszczęśliwia — dodał Cloarek, szukając jakiego przejścia do rozmowy o Onezymie, którą chciał zawiązać z Sabiną. Mów, słucham cię. Zapewne to był jaki zamek zaczarowany, godzien pomieszczenia w Tysiącu nocy i jedna?
— O! mój ojcze, nie jestem ja tak zarozumiała, nawet we śnie, żądania moje są daleko skromniejsze.
— A więc... ów sen?
— O! mój Boże! to rzecz taka prosta, oto śniło mi się, żem z tobą pędziła moje życie.
— Nie warto było marzyć o tem, moje dziecię.
— Z tobą i z tą kochaną Zuzanną.
— Dobrze, ale to rzecz bardzo naturalna.
— I z tym poczciwym Segoffinem, który jest do ciebie tak przywiązany.
— I... — dodał Cloarek, spostrzegłszy lekki rumieniec.
który okrasił piękne lica jego córki — i to już wszystko?
— Zapomniałam jeszcze...
— Zapomniałaś, kogoż? pewnie zapomniałaś o skrzętnej Teresie?
— Nie, mój ojcze, nie myślałam o Teresie.
— A więc, któż jest tą zapomnianą osobą, kto?
— Pan Onezym...
— Jakto, pan Onezym? nie rozumiem...
— Ba, mój kochany ojcze, pytasz mnie o sny moje, ja ci je opowiadam.
— Tak jest, ale przecież z jakiegoż tytułu w tym śnie pan Onezym miał życie swoje przepędzać z nami?
— To rzecz taka prosta, mój drogi ojcze, byliśmy małżonkami.
Sabina wymówiła te wyrazy głosem tak swobodnym, tak wesołym, że Cloarek nie mógł ani na chwilę powątpiewać o szczerości opowiadania swej córki i dodał z niejaką obawą.
— Ah, ty i pan Onezym byliście małżonkami.
— Tak, mój ojcze...
— I... ja zezwoliłem na to małżeństwo?
— Nieinaczej, kiedyśmy byli zaślubieni. Ale ten sen zaczynał się dopiero w jakiś czas po naszym ślubie. Znajdowaliśmy się w saloniku na górze, wszyscy troje siedzieliśmy na kanapie, ty, mój kochany ojcze, w środku pomiędzy nami. Zuzanna pod oknem robiła swą pończochę, gdy tymczasem Segoffin, na kolanach przed kominem, dmuchał na ogień, a Zuzanna, jak zwykle, żartowała sobie z poczciwego człowieka. Ty, mój ojcze, milczałeś, przez chwilę. Aż nagle, wziąwszy pana Onezyma i mnie za ręce, odezwałeś się do nas wzruszonym głosem: „Wiecie, moje dzieci, o czem ja myślałem?“ Nie, mój drogi ojcze, odpowiedzieliśmy, pan Onezym i ja, (gdyż naturalnie i on ciebie nazywał ojcem). „Oto! mówiłeś dalej, myślałem właśnie, że niema na świecie człowieka szczęśliwszego ode mnie. Mieć przy swoim boku dwoje dzieci, które się uwielbiają, dwoje dawnych sług, albo raczej dwóch starych przyjaciół, i spędzać w ten sposób życie spokojne i błogosławione. Trzeba za to wiecznie dziękować Bogu, moje dzieci“. I oczy twoje, mój ojcze napełniły się łzami. Wtedy Onezym i ja, ściskaliśmy cię, mówiąc, gdyż jedna myśl przyszła nam obojgu: O! tak, Bóg jest dobry dla nas, dzięki Bogu! Tak wszyscy troje spoczęliśmy chwilkę we wzajemnych uściskach, a potem obudziłam się, płacząc jak we śnie.
Cloarek nie mógł utaić łez, któremi to naiwne opowiadanie zrosiło jego powieki, i rzekł do Sabiny:
— W rzeczywistości i we śnie, jesteś i będziesz najlepszą, najprzywiązańszą z córek. Ale, powiedz mi, we śnie twoim jest jedna okoliczność, która mnie zastanawia.
— Co takiego?
— Twoje małżeństwo z Onezymem!
— Doprawdy?
— Tak jest.
— To szczególne, ja uważałam to za rzecz tak naturalną, że nie dziwiłam się temu bynajmniej.
— Przede wszystkiem, moje dziecię, co przyznaję, nie jest jeszcze największą nieprzyzwoitością, pan Onezym jest bez majątku.
— Przecież tyle razy mówiłeś mi, mój kochany ojcze, że te wszystkie podróże, te wszystkie rozłączenia, któremi się tak smuciłam, miały za jedyny cel zapewnienie mi pięknego posagu.
— Bez wątpienia...
— Więc sam widzisz, że we śnie moim pan Onezym nie potrzebował majątku.
— Dobrze, w małżeństwie przez sen... równość majątkowa nie jest potrzebną.
— A w małżeństwach prawdziwych, mój ojcze, to ona jest rzeczą niezbędną?
— Niezbędną... nie, moje dziecię, ale przynajmniej pożądaną. Teraz przejdźmy do innego punktu.
— Jeszcze?
— Pan Ondzym nie ma żadnego stanu, a zatem i żadnego położenia w świecie.
— Biedny młodzieniec, tem większego godzien jest z tego powodu politowania. Któż może uważać za jego winę tę, przymuszoną bezczynność? Czyliż mu zbywa na sercu, dobrej chęci, nauce, zdolności? Nie, o nie! tylko to nieszczęsne kalectwo przeszkadza mu we wszystkiem, coby tylko chciał przedsięwziąć.
— Masz zupełną słuszność, moje dziecię... to nieszczęsne kalectwo jest nieprzebytą zawadą, która zawsze mu będzie przeszkadzać w obraniu jakiegokolwiek zawodu, w utworzeniu sobie jakiegokolwiek położenia, a nawet w małżeństwie jego... jeżeli tylko nie przez sen ma się rozumieć.
— Teraz, mój ojcze, to już ja znowu ciebie nie rozumiem.
— Doprawdy!
— O! tak jest, wcale a wcale.
— Jakto! moje dziecię, nie pojmujesz, że jest niepodobieństwem, ażeby kobieta mogła popełnić głupstwo zaślubienia biednego nawpół ślepego chłopca, który i dziesięć kroków przed sobą nie widzi, który, że tak powiem, byłby zawsze jak dziecię na opiece? nie pojmujesz tego, że tym sposobem role byłyby zupełnie przeciwne, i że zamiast opiekowania się żoną, pan Onezym musiałby zostać pod opieką kobiety, któraby była tak szaloną, ażeby wyjść za niego?
— A jednak mój ojcze, nie jestże to rzeczą prostą, ażeby ten opiekował się drugim, kto się nim opiekować może?
— Bez wątpienia, moje dziecię, ale to rola i obowiązek mężczyzny.
— Tak, kiedy im może uczynić zadosyć, ale kiedy nie może, wtedy powinna czynić to kobieta.
— Jeżeli jest taką szaloną, ażeby się wystawić na tak smutne istnienie.
— Wychowałeś mnie z dobrocią godną uwielbienia, uprzedzałeś wszystkie moje życzenia, otoczyłeś mnie wszelkiemi wygodami, słowem, dla mnie wystawiłeś się na wszystkie przykrości, na wszystkie znoje długich podróży i handlu, nieprawdaż?
— Było to dla mnie nietylko prawdziwem szczęściem, ale nawet obowiązkiem, moje dziecię.
— Obowiązkiem...
— Najpierwszym, najświętszym ze wszystkich.
— Opiekować się mną, być moim przewodnikiem, moją podporą!
— Człowiek zostaje ojcem pod tym jedynie warunkiem.
— Właśnie do tego zmierzałam — rzekła Sabina z triumfującą naiwnością — rolą, obowiązkiem ojca jest opieka nad jego dziecięciem.
— Niewątpliwie. Ale do czegóż to wszystko prowadzi?
— Teraz, mój ojcze, przypuśćmy, że w jednej z tych podróży byłeś równie nieszczęśliwy, lub równie niezręczny jak ten biedny Segoffin, od czego, wielki Boże! niechaj cię niebo zasłoni! że skutkiem jakiegoś wypadku utraciłeś wzrok; byłażbym ja szaloną, arcyszaloną, dlatego, że użyłabym wszystkich sił rozumu i serca swojego w celu oddania ci tego wszystkiego, coś ty dla mnie uczynił, żebym była twoim przewodnikiem, twoją podporą, twoją opiekunką? role nasze byłyby zupełnie przeciwne, jak sam mówisz. A jednak, gdzie jest taka córka, któraby nie była szczęśliwą i dumną, gdyby mogła uczynić dla swego ojca to, co jabym dla ciebie uczyniła? Otóż! czemuż tego samego poświęcenia córki dla ojca, kobieta nie mogłaby uczynić dla swego męża? Ah! widzisz, byłam pewna, że nic nie potrafisz odpowiedzieć mi na to, mój kochany ojcze.
— Najprzód, moje drogie dziecię, ja ciebie wcale nie zbijam, bo wszystko, co mówisz, wzrusza mnie nadzwyczajnie i przekonywa o rzadkiej dobroci twego serca, aie nie śpiesz się bardzo z twoim triumfem.
— Zobaczymy.
— Przekonasz się zaraz i uczujesz sama, że twoje porównanie, jakkolwiek bardzo tkliwe, jest niesłuszne. Przypuszczam, że skutkiem jakiego nieszczęsnego wypadku, córka zmuszoną zostaje być podporą, opiekunką swego ojca, że mu się poświęca, jest to piękne, szlachetne. Ale wszakże ona nie wybierała swego ojca, gdy tymczasem kobieta, która może wybrać swego męża, byłaby... powtarzam (tylko nie patrz na mnie tak zagniewanym wzrokiem), byłaby szalona, arcyszalona, wybierając sobie właśnie za męża...
— Biedną istotę, która właśnie potrzebuje najtkliwszej pieczołowitości — zawołała Sabina, przerywając swemu ojcu — więc taki wybór jest czynem szalonym? Powtórz mi to, mój kochany ojcze, a może ci uwierzę. Tak jest, ty, tak szlachetnie poświęcający się dla swego dziecka, ty, tak czuły na każdą jego słabość... ty, który dla niego nie szczędziłeś żadnych ofiar, powiedz mi, że jest szaleństwem zakładać szczęście swoje na poświęceniu swego życia biednej istocie, którą prześladuje los zawistny, powiedz, że jest szaleństwem zbliżyć się do tej istoty, dlatego samego że jej niedola wszystkich od niej odpycha! powtórz mi to, mój ojcze, a wtedy uwierzę twym słowom.
— Nie, moje dobre i wspaniałomyślne dziecię, nie powiem tego, bobym skłamał — zawołał Cloarek ujęty szlachetnym zapałem Sabiny. — Nie, nie wątpię o tem niebiańskim szczęściu, jakie człowiek czerpie w zupełnem oddaniu się osobie ukochanej, nie, nie wątpię o tym pociągu, jaki czują dusze wybrane do wszystkiego, co jest cierpiące, odważne i pełne rezygnacji.
— Widzisz więc sam, mój kochany ojcze, że sen mój nie jest tak nadzwyczajny, za jakiś go poczytał — rzekła dziewica z uśmiechem — i jak mi się zdaje, na wszystko znajdę odpowiedź.
— O! niebezpieczny z ciebie zapaśnik, i uznałbym się za zupełnie zwyciężonego, albo raczej przekonanego, gdybyś równie zwycięsko potrafiła odpowiedzieć na ostatni jeszcze zarzut, który zachowałem sobie na sam koniec, jako najsilniejszy.
— Słucham więc tego zarzutu, mój ojcze, i tak samo z nim postąpię jak z innemi.
— Wiesz, że jesteś strasznie groźna, moja córko?
— Tak, tak, żartuj sobie, jednak oczekuję cię z całą odwagą...
— Powiedz mi, jeśli ktoś tak daleko posuwa swoje poświęcenie dla kogoś, musi go już bardzo kochać... nieprawdaż?
— Koniecznie, mój ojcze.
— Również przypuścić trzeba, że ten ktoś także bardzo kocha?
— Ma się rozumieć.
— Że kocha duszą i ciałem, że obecność osoby, która się tak szlachetnie poświęca dla niego, zachwyca go i czaruje, słowem, że widzieć ją i słyszeć, to jedyne dla niego szczęście? gdyż widok pięknego oblicza ukochanej małżonki jest równie miłym jak widok jej cnót i zalet. Lecz w twojem małżeństwie przez sen, to mi się najdziwniejszem wydaje... że...
— Czemu nie kończysz, mój kochany ojcze?
— Słuchaj, ażeby ci lepiej myśl moją oddać, powiem ci jedną okoliczność. Wczoraj wieczorem, stosownie do twego zalecenia, widziałem pana Onezyma, i...
— O! wszakże prawda, że niepodobna nie doznać współczucia na jego widok, i...
— Zgadzam się na to, ale pozwólże mi mówić. Nawiązałem z panem Onezymem rozmowę, ażeby przekonać się trochę o jego rozumie, uczuciach. Otóż...
— O! wszakże prawda, że trudno znaleźć człowieka z wyższemi uczuciami, z większym rozumem, z charakterem...
— Ależ, nieszczęsna gaduło, dajże mi dokończyć. Słowem, byłem zadowolony z tego młodzieńca, tylko...
— Byłam tego pewna, wszakże ja ci zaraz powiedziałam.
— Sabino... Sabino...
— Przebacz mi, mój ojcze, słucham cię już uważnie.
— Rozmawialiśmy więc ze sobą dosyć długo, nie wiem, przecież skąd do tego przyszło w naszej rozmowie, że z powodu krótkiego wzroku zapytałem go, czy dobrze widzi o kilka kroków od siebie. Odpowiedział mi że nie, i że naprzykład, od czasu jak bawi w naszym domu, widział cię wyraźnie, dokładnie raz jeden tylko, i to wczoraj dopiero, kiedyś pomagała Zuzannie opatrzyć jego zranioną rękę.
— Biedny pan Onezym, to prawda; gdyż chcąc pomóc Zuzannie, musiałam zbliżyć się do niego zupełnie, ale to zupełnie.
— Więc cóż, jeżeli ci mam wszystko powiedzieć, nadzwyczajniejszem w twoim małżeństwie przez sen wydaje się, że mąż nie widziałby nigdy swej żony.
— Nigdy! to niestety, musiałby chyba być zupełnie ślepym.
— I spędzałby całe życie swoje obok żony, nie widząc jej prawie nigdy.
— Mniejsza o to! mój ojcze, co do mnie, pomijając tylko to, co jest okropnego w podobnem kalectwie, ja znajduję to bardzo zajmującem.
— Ah! tego już zanadto.
— I dowiodę ci tego zaraz.
— Bardzo proszę, a więc naprzykład.
— Słuchaj mój kochany ojcze; nie przypominam sobie, gdziem to czytała, że jest prawdziwem świętokradztwem to ciągłe wystawianie na widok portretów przeinaczonych do przypominania nam osób ukochanych, gdyż nieznacznie oczy tak dalece przywykają do tych portretów, że efekt ich powszednieje.
— Jest jakaś część prawdy w tem spostrzeżeniu, nie domyślam się przecież, jaką korzyść możesz z niego wyciągnąć dla twojej sprawy.
— Przeciwnie, mój ojcze, takie portrety umieszcza się w ramach zasuwanych, przypuszczam, i otwiera się wtedy tylko, kiedy człowiek czuje się usposobionym do oglądania tych drogich obrazów z pobożną czcią; wtedy wrażenie, jakie one na niego wywierają, jest tem silniejsze, im widok ich jest rzadszym, nieprawdaż, mój kochany ojcze?
— Rozumowanie doskonałe, cóż dalej?
— Otóż, kochając cię tak, jak ja cię kocham, mój kochany ojcze, przypuszczam, że jestem w położeniu pana Onezyma, wtedy pocieszyłabym się temi słowy: ile razy uścisnę mego ojca, widok jego ujmującego i szlachetnego oblicza będzie dla mnie pewnym rodzajem zjawiska równie rzadkiego jak czarującego, potem rysy jego zasłonią się znowu przed moim wzrokiem, ale przynajmniej będę wiedziała, że on jest przy mnie, będę przekonaną o jego obecności, i....
— Milcz, zwodnico, bo obudzasz we mnie chęć, ażebym także został krótkowidzem.
— Ah! ja byłam pewna że cię przekonam.
— Poczekaj, nie poddaję się jeszcze.
— O! jakiż uparty z ciebie przeciwnik, mój ojcze kochany.
— Przypuszczam, że nasz krótkowidz, krótkowidz twojego snu, pociesza się w ten sposób; przypuszczam, że nawet znajdzie pewien rodzaj zachwycającego i zawsze nowego uroku w tem rządkiem zjawieniu się ukochanego przedmiotu, przypuszczam nareszcie, że tak samo będzie z oryginałem portretu jak z samym portretem, i, że zamiast pewnego stępienia przy ustawicznem wpatrywaniu się w ukochany przedmiot, wzrok aż nadto przyzwyczaił się do tego zachwytu...
— Właśnie to była myśl moja.
— I ja właśnie tu ciebie oczekiwałem i tu się zatrzymuję, triumfująca główko. Jest to niebezpieczna zasadzka, którą na ciebie zastawiłem, ty chełpliwa dziewczyno!
— Słucham, jaka to będzie zasadzka?
— Skoro tak, więc ów krótkowidz wyjdzie bardzo dobrze na części jaka mu się dostanie w udziale; ale druga strona, ów widzący, albo raczej owa widząca, będzie miała jedyny środek dla siebie, to jest od czasu do czasu zamykać oczy, ażeby sobie podobnież zapewnić zjawiska, i nie przyzwyczaić się zbytecznie do ustawicznego zachwycenia?
— Jakto! czy ty rzeczywiście czynisz mi podobny zarzut?
— Jest to jeden z moich najważniejszych zarzutów.
— Doprawdy, mój ojcze, zwycięstwo znowu jest po mojej stronie.
— Czy tak?
— O! niezawodnie, bo jeżeli się na chwilę postawiłam w miejscu pana Onezyma, to jeszcze nie jest powodem, ażebym się chciała wyrzec moich doskonałych oczów; ja nie obawiam się tego, ażeby mój wzrok miał stępić się na widoku mego męża; przeciwnie nawet, świadczę się w tej mierze szczęściem, jakiego zawsze doznaję, widząc ciebie, mój kochany ojcze (chociaż stosując tutaj myśl moją co do owych rzadkich objawień, powiesz zapewne, że zbyt często usuwałeś się z przed moich oczu w długich twoich podróżach) ale to mnie nie pokona, mój ojcze, jabym sto lat wpatrywała się w ciebie oko w oko, a nigdybym się nie przesyciła czytaniem w twoich szlachetnych rysach całego przywiązania, jakie czujesz dla mnie. — I tu Sabina tkliwie ucałowała swego ojca.
— Drogie, drogie dziecię — rzekł Cloarek odpowiadając na pieszczoty swej córki — masz za sobą całą logikę przywiązania i rozumu serca, jakże chcesz, ażebym przeciwko nim walczył? Dajmy pokój, wyznaję z pokorą, że jestem zwyciężony. Wyznaję zresztą, że twój sen nie jest tak niedorzeczny, i że ściśle rzecz biorąc, można nawet zaślubić ślepego, kiedy go się kocha i kiedy człowiek ten jest pełen serca i poświęcenia.
— Ah! drogi ojcze — zawołała Sabina z zapałem ściskając w swych dłoniach ręce Iwona.
— Tylko — dodał Iwon — pomimo twoich poetycznych zapatrywań na krótki wzrok; wołałbym, ażeby ten biedny Onezym... Ale, w rzeczy samej... przypominam sobie...
— Co sobie przypominasz, mój ojcze?
— Że w moich handlowych podróżach, znałem bardzo dobrze pewnego młodego chirurga nadzwyczajnie biegłego (miał on, nawiasem mówiąc, jedyną wadę, był niesłychanie żarłoczny); udał on się do Paryża, gdzie nabrał wielkiej wziętości, i dzisiaj jest jedną z największych znakomitości. Być może, iż on znalazłby jaki sposób przywrócenia wzroku temu biednemu chłopcu.
— Wielki Boże! — zawołała Sabina uradowana — byłażby jeszcze jaka nadzieja?
— Nie wiem, moje dziecię, ale słyszałem o kilku cudownych kuracjach doktora Gasterini; jeszcze dzisiaj napiszę do niego, a ponieważ znaliśmy się bardzo blisko, spodziewam się przeto, że mogę od niego zażądać, ażeby przyjechał zobaczyć Onezyma, jeżeli tylko tak sławny doktór będzie mógł chociaż na dwadzieścia cztery godziny opuścić swą liczną klientelę.
— Ah! mój ojcze, ileż to dobroci, a potem także, ile nadziei! Gdyż to współczucie, jakiego doznajesz dla pana Onezyma, dobre wyobrażenie, jakie o nim powziąłeś...
— Słucham... dokończ.
— Dlatego zapewne myślisz o jego uleczeniu, że nie chciałbyś mieć krótkowidza za zięcia — dodała Sabina, rumieniąc się i spuszczając oczy w pomieszaniu.
— Do djabła! jakże szybko postępujesz! O! ja nie udzielam tak prędko mego przyzwolenia. Ale, uspokój się, niezupełnie jeszcze odmawiam, i najlepszym dowodem mych dobrych chęci jest to, że...
— Że?
— Uściskaj mnie jeszcze — rzekł Iwon. Potem, zbliżając się do drzwi, dodał — zaczekaj tu na mnie, wrócę za godzinę.
— Wychodzisz, mój ojcze?
— W bardzo ważnym interesie.
— I nic więcej mi nie powiesz?
— Ani jednego słowa. Jestem okrutnym człowiekiem, jak widzisz. Do zobaczenia... poczekaj na mnie i nie bądź zbytecznie niecierpliwa.
Cloarek, wychodząc od Sabiny, powrócił jeszcze do Onezyma; pragnąc zaś żeby ich rozmowa pozostała w tajemnicy, żeby jej nikt nie przerywał, poprosił młodzieńca, ażeby przed śniadaniem udał się z nim na przechadzkę nad brzeg morski.
W czasie kiedy pan Cloarek oddalił się z Onezymem, Segoffin, stojąc nieruchomie na tarasie ogrodowym w miejscu wzniesionem, z którego dokładnie było widać morze, zaopatrzony w starą perspektywę oprawioną w jaszczur, uporczywie wpatrywał się w jakiś przedmiot, który zdawał się wyłącznie zajmować jego uwagę i do najwyższego stopnia podniecać jego ciekawość i zdziwienie.
Przedmiotem tym był bryg, będący w oddaleniu i przesuwający się przed jego oczyma pomiędzy szczerbami nadbrzeżnych skał, przez które odkrywał się widok na morze; ponieważ statek ten lawirował od jakiegoś czasu, przeto, płynąc w zygzag powinien był wkrótce zniknąć z oczu Segoffina, który monologował zcicha:
— To niepodobna! czy to tylko sen? czy to ona? tak, to chyba ona? toć to jej maszty, jej żagle, jej postać, jej ruchy nawet; a jednak, nie, to nie może być ona, to nie jej pudło, nie jej kształt. Ona ze swoją baterją odkrytą czai się jak wielorybnik, gdy tymczasem ten statek ma wysokie parapety; a potem... ja tu wcale nie widzę burtów ze strzelnicami. Najmniejsze czółno nie pokazuje przecież tak końca swego nosa, Nie, nie, to nie ona. Alboż to ta siwa perukarska barwa z żółtawym brzeżkiem ma mniejsze podobieństwo z tą czarną suknią i czerwonym szlakiem, co tak djablo wyglądały na morzu! Jeszcze raz powtarzam, to nie ona, a jednak to nadzwyczajnie wyniosłe maszty, tak śmiało wtył podane, te liny cieniutkie, jak pajęczyna. O! nie, niema na morzu i w piekle żadnego statku, prócz Głowni Piekielnej, coby posiadał takie maszty, coby w biegu swoim wyrównał lotowi zimorodka, ale jakiż ze mnie osioł, wszakże mam doskonały środek przekonania się o tożsamości, jak mówił pan Iwon, kiedy jeszcze służył w sądownictwie i zabawiał się wyrzucaniem prezesów przez okna, to rzecz najłatwiejsza w świecie, właśnie teraz zmienia kierunek, i muszę się przekonać czy...
Tu monolog Segoffina został przerwany, ktoś dotknął jego ramienia. Szybko odwrócił głowę, niezadowolony z tej niewczesnej zaczepki, i spotkawszy się oko w oko z Zuzanną, której kroków w głębokiem swojem zadumaniu wcale nie dosłyszał.
— Co się stało, odstać się nie może; bodaj cię djabli wzięli, moja droga, żeby mi też aż tutaj przeszkadzać! — rzekł komisant Iwona, przykładając śpiesznie swą perspektywę do oka i szukając napowrót przedmiotu, którego śledzeniem dotąd się zajmował.
Na nieszczęście było już zapóźno, bryg zmienił kierunek i znikł zupełnie; tym sposobem było widocznem niepodobieństwem przekonać się o tożsamości! jak sobie Segoffin pochlebiał jeszcze przed chwilą.
— Jakto? bodaj mnie djabli wzięli? A ty grubjaninie — zawołała Zuzanna — więc ty tak mnie dzisiaj witasz?
— Pomiędzy tak dawnymi, jak my przyjaciółmi, otwartość jest obowiązkiem — odpowiedział Segoffin, rzucając na morze ostatnie żałosne spojrzenie i zsuwając swoją perspektywę — bawiłem się właśnie przyglądaniem się drobnym statkom pływającym po wodzie, jakem to sobie w młodości mej śpiewał, a ty mi przychodzisz przeszkadzać.
— Masz słuszność, Segoffinie, otwartość jest obowiązkiem między nami, i dlatego powiem ci, że żaden głuchy nie śpi twardszym i głupszym snem niż ty.
— Co ty wiesz o tem? na moje i twoje własne nieszczęście, Zuzanno, nigdyś jeszcze nie widziała, jak ja sypiam — odpowiedział Segoffin żartobliwie — albo raczej nigdyś nie widziała, jak ja nie sypiam.
— Mylisz się bardzo, bo wczoraj właśnie pukałam do ciebie.
— Nareszcie! — zawołał Segoffin, mrugając wesoło i w sposób bardzo znaczący swojem jednem okiem — wszakże mówiłem ci, pamiętasz, że się na tem kiedyś skończy, i tak się też stało.
— Jakto? co się stało? — zapytała ochmistrzyni, nie chcąc zrozumieć zuchwałego żartu swego towarzysza — na czem się to skończyło?
— Na tem, żeś przyszła w nocy, potajemnie, na paluszkach, bez światełka, samiuteczka, ażeby mi opowiadać rozmaite historyjki w moim pokoiczku, przy mojem łóżeczku.
— Panie Segoffin, jesteś bezczelny.
— Przysięgam ci, moja droga, że potrafię milczeć, i że, gdyby nie ten przeklęty sen, byłabyś przyjętą, ah! przyjętą jak królowa miłości, i przyrzekam ci, że drugim razem...
— Ponieważ jesteś nawpół szalonym, i równie ślepym na umyśle jak na ciele, przeto nie zważam na twoje głupstwa. Chcę ci tylko powiedzieć, że pukałam do ciebie, żądając twojej pomocy, ratunku.
— Pomocy, ratunku! przeciw komu?
— Ale ponieważ ty masz zajęcze serce, leżałeś cichutko, udając jakobyś spał mocno i wcaleś mi nie odpowiedział....
— Powiedzże mi, Zuzanno, naprawdę, cóż się to stało dzisiejszej nocy? Czy rzeczywiście potrzebowałaś mojej pomocy?
— Byłaby się ona wielce przydała, o! mój Boże! możnaby cały dom spalić i zrabować, ale mniejsza o to. Pan Segoffin leży w łóżku, nie można mu więc przeszkadzać.
— Cały dom spalić i zrabować? oświeć że mnie, co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że dzisiejszej nocy chciało się tutaj zakraść dwóch ludzi, rozumiesz mnie?
— Co znowu, moja droga, ty chyba marzysz.
— Dwóch ludzi chciało się tu zakraść, i to właśnie przez ten sam rów, przed którym teraz stoimy.
— Pozwólno, było ich zatem dwóch?
— Tak.
— I chcieli się do nas zakraść?
— Właśnie przez ten rów powiadam ci.
— Wiem ja co to znaczy moja droga.
— Cóż takiego?
— To byli twoi dwaj kochankowie...
— Segoffinie!
— Musiałaś się pewnie omylić w dacie, albo też jednocześnie uczyniłaś dwa oddzielne wezwania, zatem...
Segoffin przerwał nagłe swą mowę i nie dokończył swego złośliwego żartu.
Jego rysy zwykle obojętne, przybrały nagle wyraz nadzwyczajnego zdumienia, a potem wyraz obawy i niepokoju; zmiana ta w jego twarzy była tak szybka, tak uderzająca, że pani Robertowa, zapominając o niegrzeczności swego towarzysza, zawołała:
— Mój Boże! Segoffinie, co ci jest? czego tak patrzysz?
I, zwróciwszy wzrok swój w stronę, gdzie się zatopiło jedyne oko starego sługi ujrzała w głębi alei prowadzącej na taras, nową osobę, którą prowadziła owa lękliwa służąca, Teresa.
Właśnie przybycie tego gościa było powodem zdumienia i przestrachu Segoffina, chociaż przybysz ten nie miał wcale przerażającej postaci.
Był to człowiek niski, krępy, z ogromnym brzuchem, w pięknym szafirowym fraku, kazimirkowych spodniach koloru orzechowego, w butach z wyłogami i długiej białej kamizelce, pod którą kołysały się dwa złote łańcuchy od zegarka, opatrzone ogromnemi brelokami amerykańskiemi.
Przybywając trzymał w jednej ręce mały pręcik, którym lekko strzepywał kurz ze swoich butów, w drugiej zaś trzymał swój kapelusz, który w grzeczności swojej zdjął jak tylko zobaczył panią Robertową; tym sposobem można już było zdala widzieć jego starannie i drobno ufryzowane włosy, pokryte białym pudrem, równie jak gęste faworyty wycięte w kształcie księżyca na nowiu; białość pudru podkreślają jeszcze rumianą, pulchną i szeroką twarz gościa, twarz, którą Segoffin częstokroć dowcipnie porównywał do ogromnej maliny, przykrytej w połowie białym cukrem.
W tej chwili atoli komisant pana Cloarek, zapominając o swoich żartach, doznawał jakiegoś przestrachu, który powiększał się z każdym krokiem zbliżającego się jegomości z upudrowaną głową i w butach z wyłogami.
Człowiek ten, nazwiskiem Florydor Verduron, był właścicielem brygu Głownia Piekielna, pozostającego zwykle pod dowództwem kapitana Kamienne-Serce.
Dotąd i to z powodów, które zresztą każdemu łatwo będzie pojąć, Cloarek ukrywał swoje prawdziwe nazwisko, jak również miejsce, gdzie po swoich wojowniczych wyprawach udawał się na wypoczynek, i tylko wspólny przyjaciel służył za pośrednika w korespondencji kapitana z panem Florydorem Verduron.
Nie trudno będzie odgadnąć przerażenie Segoffina, skoro pomyślimy, że właściciel brygu, dowiedziawszy się zapewne o miejscu zamieszkania i prawdziwem nazwisku Iwona, a niewiedzący o jego dwoistej roli, jaką odgrywał, mógł za pierwszem słowem swojem, bez żadnej złej chęci, zdradzić tajemnicę, którą Cloarek tak starannie ukrywał.
Obecność armatora (właściciela okrętu) tłómaczyła także w części przybycie brygu, który Segoffin zdawał się poznawać na morzu, a którego tajemniczego przebrania nie mógł wcale odgadnąć.
W ciągu tych smutnych uwag Segoffina, pan Florydor Verduron zbliżał się coraz bardziej, z którego to powodu Zuzanna rzekła do starego domownika Iwona:
— Cóż to za jegomość? Jakiż on czerwony! Nigdym go jeszcze nie widziała. Odpowiedzże mi, Segoffinie! Mój Boże! jakże ty dziwnie wyglądasz, tyś jeszcze bledszy jak zwykle.
— To tylko przy czerwoności tego tłuściocha, wyglądam na tak bladego, moja droga — odpowiedział Segoffin, zagrożony niebezpieczeństwem, którego odwrócić żadną miarą nie umiał.
Służąca, idąca na kilka kroków przed armatorem, rzekła do Zuzanny:
— Pani Robertowa, ten jegomość chce się widzieć z naszym panem w jakimś bardzo ważnym interesie.
— Wszakże wiadomo ci, że pan wyszedł.
— Właśnie ja mu to mówiłam, ale powiedział że zaczeka, gdyż koniecznie musi się zobaczyć z panem. Przyprowadzałam go więc do pani, ażeby się z nią rozmówić.
Zaledwie Teresa skończyła swoje usprawiedliwienie, pan Verduron, umiejący żyć na świecie i mający pretensję do przyzwoitego obejścia w towarzystwie, zwłaszcza że w młodości swojej uważany był za prawdziwego koryfeusza menueta, zatrzymał się o pięć kroków od pani Robertowej i złożył jej pierwszy głęboki ukłon, z wdzięcznie zaokrąglonemi rękoma, łokciami wystającemi nieco, piętami doskonale zbliżonemi do siebie, i stopami ułożonemu w kształcie V.
Pani Robertowa, ujęta tym pełnym poszanowania hołdem, złożonym jej płci, odpowiedziała na ten ukłon ceremonjałnym i szerokim dygiem, mówiąc pocichu do Segoffina głosem szyderczego wyrzutu:
— Naucz się, jak człowiek uprzejmy i grzeczny powinien przystępować do kobiety.
— Niech go piorun trzaśnie, przystępowałem ja do innych rzeczy, jak tu zapewne niedługo wypaple ten nieszczęsny armator — mruknął Segoffin pod nosem i gryząc paznokcie z gniewu i rozpaczy.
Pan Florydor Verduron, przysunąwszy się jeszcze o dwa kroki, był właśnie w trakcie składania drugiego ukłonu, na który Zuzanna odpowiedziała nowem, mówiąc znowu pocichu do Segoffina, ażeby go prześladować i zachęcać do jakiegoś współzawodnictwa:
— Doprawdy! to jest postępowanie wielkiego pana! ambasadora!
Lecz komisant Iwona, zamiast odpowiedzi, lgnął do drzewa, okrytego gęstym zielonym liściem, jakgdyby chciał uniknąć niebezpieczeństwa, które tylko odwłóczył na chwilę.
Trzeci i ostatni ukłon armatora (trzy ukłony były podówczas rzeczą konieczną) był zanadto podobny do dwóch pierwszych, ażeby zasługiwał na osobną wzmiankę. Skończywszy wstępne ceremonjały, już miał przemówić do Zuzanny, gdy wtem spostrzegł Segoffina.
— Patrzaj, jesteś tutaj — rzekł do niego armator skinąwszy uprzejmie głową. — Nie spostrzegłem cię wcale, stary wilku morski.
— Ba! — odpowiedział Segoffin niby to uśmiechając się, gdy tymczasem wykrzywił tylko okropnie usta — gdyby się było wilkiem morskim dlatego, że się mieszka nad brzegiem, to ta pani — tu wskazał na Zuzannę — musiałaby być z tego tytułu morską wilczycą.
— Zawsze wesoły i żartowniś! — zawołał armator — a jakże twoje oko, mój biedny chłopcze.
— Jak pan widzi, kochany panie Verduron; już na nie nic nie widzę, ale dajmy temu pokój, proszę pana bardzo. Nie mówmy o tem, mam bowiem moje powody.
— Bardzo temu wierzę, biedaku, bo szczerze mówiąc, to istne nieszczęście, nieprawdaż, pani — rzekł armator, zwracając się do Zuzanny — żeby też tak utracić oko od uderzenia piką!
— Jakto — zawołała pani Robertowa, spoglądając na Segoffina ze zdziwieniem — jakto od uderzenia piką...
— To tylko taka przenośnia — odpowiedział Segoffin heroicznie, zdobywając się na grymas jeszcze więcej skomplikowany. — Pan Verduron, który zawsze jest bardzo dowcipny, nazywa mój wypadek, przez który utraciłem oko, uderzeniem piki, oto cała histórja. Ale zawsze to wina tego niegodziwca optyka w Lugdunie.
Ostatnie słowa zwrócone wyłącznie do Zuzanny, zostały tak cicho wymówione, że tylko ona je usłyszała, zwłaszcza że armator, rozweselony żartem Segoffina śmiał się z całego serca i nie dosłyszał, co jego znajomy na końcu powiedział.
Poczem Zuzanna odezwała się do armatora:
— Służąca uwiadomiła mnie właśnie, że pan życzy sobie widzieć się z panem Cloarek w jakimś bardzo ważnym interesie.
— Tak jest, piękna pani, w interesie bardzo ważnym — odpowiedział armator zalotnie. — Zapewne mam zaszczyt mówić z jego małżonką; w takim razie, ja...
— Daruj pan, jestem tylko ochmistrzynią panny Cloarek.
— Jakto? kap...
Ta pierwsza zgłoska nie wyszła jeszcze z ust armatora, gdy Segoffin, krzyknąwszy nagle z całych sił i uderzywszy silnie Zuzannę w rękę, zawołał:
— Ah! mój Boże... patrzajże... patrzaj! Ochmistrzyni tak przeraziła się okrzykiem Segoffina, że sama krzyknęła jeszcze głośniej i przez to samo nie usłyszała owej tak zatrważającej zgłoski. Dlatego też zaledwie przyszła do siebie z tego przestrachu, rzekła do starego sługi z wielką cierpkością:
— To nieznośne, przestraszyłeś mnie okropnie. Drżę jeszcze cała...
— Ale patrzajże tam — dodał Segoffin, wyciągając rękę w kierunku skał nadbrzeżnych — trudno temu uwierzyć... słowo honoru... to rzecz nadprzyrodzona.
— Co takiego — zapytał armator patrząc w kierunku wskazanym przez Segoffina — cóż ty tam widzisz?
— Nie, gdyby mi nawet przysięgano, że to być może, głowę bym sobie dał urżnąć i jeszcze bym powiedział, że to nie jest.
— Ale cóż takiego? — wtrąciła Zuzanna, która pomimo urazy, czuła budzącą się ciekawość — o czemże ty mówisz?
— To cud jakiś — mówił dalej Segoffin z pewnym rodzajem kornego uwielbienia — człowiek prawie nie wie, czy jest na jawie, czy też marzy tylko.
— Pytam cię jeszcze raz, co to znaczy? — zawołał armator z równą niecierpliwością jak ochmistrzyni — o czem ty mówisz, gdzie mamy patrzeć?
— Widzisz pan — rzekł Segoffin, nie mieszając się wcale — tamtę urwistą skałę... na lewo.
— Na lewo — powtórzył armator naiwnie — na lewo od czego?
— Do licha, na lewo od tej drugiej skały — dodał Segoffin.
— Jakiej drugiej skały — zapytała Zuzanna — jakiej drugiej skały?
— Jakiej drugiej skały — powtórzył jeszcze komisant — więc nie widzicie tej wielkiej białej skały... tam daleko... co wygląda jak wieża?
— Tak... widzę ją — odpowiedział armator.
— Dobrze! więc cóż dalej? — rzekła Zuzanna.
— Czy nie widzicie państwo, na samej górze... na jednym z jej boków... jakby światło błękitne?
— Światło błękitne! — powtórzył armator wytrzeszczając oczy, i osłaniając je ręką jak daszkiem — światła błękitne... na skale?
— Tak jest, ot tam, ha! do stu piskorzy, patrzajcie teraz zmienia się na czerwone! — zawołał Segoffin. — Czy nie widzicie. Hę? Nie jestże to dziwne, niepojęte? Ale pójdźmy, pójdźmy, panie Verduron, przypatrzymy mu się zbliska — dodał Segoffin, zabierając się do odprowadzenia z sobą armatora — pójdźmy, pójdźmy.
— Ażeby je widzieć zbliska — rzekł pan Verduron — trzeba je pierwej widzieć zdaleka, a niech mnie djabii wezmą, jeśli ja cośkolwiek widzę, A pani czy widzi co?
— Nic a nic nie widzę, panie.
Segoffin byłby się może starał jeszcze więcej przedłużać ułudę swych ofiar, i pokazywać im jeszcze dłużej rozmaite kolory, lecz zbliżenie się nowego niebezpieczeństwa zwichnęło zupełnie jego siłę wynalazczą.
O dwa kroki od siebie usłyszał głos Sabiny.
Rzeczywiście, nie widząc pana Verduron, którego Segoffin z Zuzanną zasłaniali, dziewica podbiegając do nich zapytała:
— Komuż się tak przypatrujesz, moja dobra Zuzanno?
Pan Florydor Verduron, ujrzawszy Sabinę, rozpoczął natychmiast swoje ceremonjalne ukłony; dziewica zarumieniona odpłaciła mu podobnąż grzecznością, nie spodziewała się bowiem spotkać obcego człowieka w ogrodzie.
Segoffin, domyślając się z trwogą, że tajemnica Iwona zostanie lada chwilę odkrytą w obecności Sabiny, postanowił chwycić się rozpaczliwego kroku; i pragnąc za jakąbądź cenę oddalić armatora, przerwał mu jego ukłony, mówiąc do niego:
— Teraz, panie Verduron, pójdź pan ze mną udamy się do mego pana...
— Ale, Segoffinie — rzekła Sabina czyż nie wiesz, że mój ojciec wyszedł?
— Niech pani będzie spokojna, wiem ja, gdzie go poszukać. — I ruszywszy z miejsca kiwnął na armatora, mówiąc do niego: Pójdźmy, pójdźmy.
— Dalekoby lepiej pan uczynił, gdyby tutaj zaczekał na mego ojca — rzekła dziewica uprzejmie — powiedział mi bowiem, że wkrótce nadejdzie, możesz się z nim minąć, Segoffinie, i tym sposobem narazić pana na niepotrzebną przechadzkę.
— Nie, nie, niech pani będzie spokojna, czas jest prześliczny, a ja wiem o bardzo ładnej ścieżce, którą ojciec pani zapewne będzie wracać.
— A jeżeli powróci inną drogą — wtrąciła Zuzanna, usposobiona nader życzliwie dla armatora z powodu jego grzeczności — narażasz tylko pana na utrudzającą drogę.
— Ale jeszcze raz powtarzam — zawołał Segoffin niecierpliwie — jeszcze raz powtarzam...
— Mój kochany — rzekł Pan Verduron, przerywając komisantowi Iwona — domyślasz się pewnie, że zanadto jestem grzeczny, albo raczej, że zbyt wielkim jestem egoistą, ażebym nie miał pójść za uprzejmą radą tych pięknych dam i poczekać tutaj na tego kochanego ka...
— Bardzo dobrze! — zawołał z pośpiechem Segoffin — bardzo dobrze, nie mówmy już o tem; chciałbym jak najlepiej zrobić, ale dopóki pamiętam, panie Verduron — dodał odsuwając się dosyć znacznie od Sabiny i Zuzanny, i kiwając na armatora, ażeby się zbliżył do niego — słuchajno pan... mam panu coś powiedzieć na osobności.
— Ah! słuchajno, mój kochany — odpowiedział armator tonem czuło romansowym — chcesz widzę koniecznie oddalić mnie od tych pięknych dam? Knujesz chyba jaki spisek przeciwko mojej przyjemności?
— Słowo honoru, panie Verduron — zawołał Segoffin, lękając się już ażeby i to nowe usiłowanie jego nie zostało bezużytecznem — mam panu powiedzieć rzecz nadzwyczajnie ważną, proszę tylko o dwie minuty czasu.
— Dwie minuty! wszakże słyszycie piękne panie — rzekł armator z uśmiechem — o tyle tylko prosi, jakgdyby dwie minuty, spędzone w oddaleniu od tak miłego towarzystwa, nie były dla mnie dwoma wiekami!
— Ah! panie — powiedziała Zuzanna zachwycona tą nową grzecznością — zbyt wiele uprzejmości.
— Widzisz tedy, mój biedny Segoffinie — wtrąciła także Sabina, która zaczynała uważać pana Verduron za bardzo zabawnego — że trzeba ci będzie ulec.
Pan Verduron zbyt wiele przywiązywał znaczenia do zalecania się kobietom, ażeby się miał przychylić do żądania Segoffina, żądania, którego ważności nie domyślał się bynajmniej. Dlatego też odpowiedział mu głosem najswawolniejszym na jaki tylko potrafił się zdobyć.
— Daj pokój, mój przyjacielu, nie przybieraj tego grubego i strasznego głosu, mógłbyś bowiem przestraszyć te piękne damy, przyrzekam ci osobną audjencję, skoro nas tylko pozbawią swojej miłej obecności.
— Dobrze więc, w takim razie, pozwól pan przynajmniej, ażebym mu powiedział — zawołał nieszczęśliwy Segoffin, przywiedziony do ostateczności i zbliżając się do armatora, ażeby się z nim po cichu rozmówić.
Ale ten cofnął się mówiąc z uśmiechem:
— Szeptać sobie do ucha w obecności dam; ej do licha! chyba uważasz mnie za grubianina, za człowieka dzikiego, za ludożercę, ten niegodziwiec chce mnie zgubić w waszej opinji, piękne panie.
— O! bo pan nie zna zapewne uporu Segoffina! — dodała Zuzanna — kiedy mu co w głowę zajedzie, niepodobna wtedy wyrugować mu tego z myśli.
Komisant Iwona nic już nie odpowiedział i zbliżył się do towarzystwa trzech osób z miną człowieka, który podda je się wszelkim skutkom swego rozpaczliwego położenia.
— A więc — rzekł armator zwracając się grzecznie do Sabiny — mam zaszczyt mówić z panną Cloarek?
— Tak jest panie — odpowiedziała dziewica — a pan jest zapewne jednym z przyjaciół mego ojca?
— Ojciec pani nie ma wierniejszego przyjaciela ode mnie, i byłbym bardzo niewdzięcznym gdybym inaczej postępował, tyle mu jestem winien.
— Więc ojciec mój był tak szczęśliwy, że zdołał wyświadczyć panu jakąś usługę?
— Jakąś usługę, pani, on mi zrobił cały mój majątek.
— Majątek pana — powtórzyła Sabina ze zdziwieniem — jakimże to sposobem?
— O! piękna pani, sposobem bardzo prostym, ka...
— Tak, pani — zawołał Segoffin, przerywając nagle.
armatorowi — wszystkie swoje podróże — właśnie to na ratunek pana Cloarek przedsiębrał wszystkie swoje podróże i wycieczki.
— To prawda, pani - odpowiedział armator — w każdej prawie wycieczce znalazła się dla nas bogata zdobycz lecz najlepszą zdobyczą, jaką winien jestem ojcu pani jest ta, że ci mogę złożyć moje hołdy, piękna pani.
W chwili kiedy Sabina siliła się na, danie jakiejś odpowiedzi na zwietrzałe grzeczności pana Verduron, Segoffin, wsunąwszy głowę pomiędzy Sabinę i Zuzannę, powiedział im pocichu:
— Jest to fabrykant na wielką skalę. Sprzedawaliśmy jego wyroby w naszych podróżach i to go nadzwyczajnie zbogaciło.
— W takim razie — mówiła Sabina — pan jest nawpół winnym wszystkich moich niepokojów, jakie mi każde oddalenie mego ojca sprawiało?
— I Bogu tylko jednemu wiadomo, jak panna Sabina bywała wtedy niespokojna — dodała Zuzanna. — Wystaw pan sobie, że prawie zawsze była w ustawicznej trwodze, jak gdyby jej ojciec narażał się na jakie bądź niebezpieczeństwo.
Armator, spojrzawszy ze zdziwieniem na Zuzannę, powiedział:
— Jakie bądź niebezpieczeństwo? Więc ty, piękna pani myślisz, że...
— To szczególne — wtrącił z pośpiechem Segoffin, przerywając panu Verduron z nadzwyczajną wielomównością — to szczególne, jak to ludzie bywają uprzedzeni w niektórych względach. Wyobrażają sobie, że w naszem rzemiośle tylko same róże kwitną; dlatego że ono wiele przynosi, zdaje im się, że dosyć jest tylko się schylić, ażeby zbierać bogactwa, i że my nigdzie nie napotykamy przeciwieństw i oporu, bo jak mówi przysłowie: Trafiła kosa na kamień, tak i my też mamy nieraz do czynienia z kupcami[2] którzy przy poczciwej swojej powierzchowności, niemało przedstawiają nam trudności.
— To prawda, piękna pani — rzekł armator do Sabiny — trudno sobie wyobrazić jak to nieraz można się oszukać na ich powierzchowności;
— Dlatego też — odpowiedziała dziewica z uśmiechem — nigdy nie można, ufać pozorom.
— Wielka rzecz wtrąciła Zuzanna z szyderstwem to też na tem ograniczają się owe walki i niebezpieczeństwa, o których Segoffin mówi z takiem junactwem.
— Na uczciwość, piękna pani, nie przesadza on wcale; i zapewniam panią, że ostatnia nasza bitwa...
— Bitwa! — zawołała dziewica, skwapliwie przerywając armatorowi i wpatrując się w niego ze zdziwieniem.
— Jakto? — dodała ze swej strony Zuzanna nie mniej także zdumiona — bitwa?... o jakiej to bitwie, pan mówi?
— O bitwie, o walce zaciętej — odpowiedział Segoffin, przerywając także armatorowi — mówimy o rozpaczliwej bitwie pomiędzy nami a jednym niegodziwym kupcem, któremu się niepodobały nasze wyroby rueńskie; ale pan Cloarek i ja wzięliśmy go tak dobrze w obroty, że zabrał od nas ostatnie sto sztuk materji, i...
— Ha! wiecie piękne panie, że on nam niestworzone rzeczy prawi o swoich pakach i towarach! — rzekł pan Verduron, który już kilka razy, ale zawsze daremnie usiłował przerwać Segoffinowi. — Słuchaj, czyś ty głowę stracił, mój kochany!
— Co? ja głowę straciłem? Zuchwalcze, szaleńcem mnie nazywasz! — krzyknął Segoffin groźnym głosem, i zmieniwszy nagle wyraz twarzy, zbliżył się zaczepnie i groźnie do pana Verduron.
Wyznać musimy, że komisant Iwona, zwątpiwszy o sobie, ażeby był w stanie dłużej utrzymać podobną rozmowę z dwoistnem znaczeniem, postanowił nareszcie chwycić się kroku heroicznego celem zabezpieczenia tajemnicy swego pana.
Korzystając tedy u milczenia, w którem pogrążyło armatora zdumienie z powodu tej nagłej zmiany postępowania Segoffina, komisant zawołał głosem jeszcze donośniejszym:
— Tak, jesteś bezczelnym zuchwalcem, stary niegodziwcze.
— Segoffinie — wołała drżąca z przerażenia Sabina — na imię boskie zaklinam cię, co ty mówisz?
— Co znowu! — odezwał się nareszcie armator — ty się ośmielasz traktować mnie w taki sposób, w obecności tych dam?
— Odprowadź natychmiast pannę — rzekł pocichu Segoffin do Zuzanny — bo tu nastąpi okropna scena i ona się przestraszy znowu. — Poczem, przysunąwszy się jeszcze kilka kroków do armatora, zmuszając go do cofnięcia się aż nad brzeg rowu. — Stary upudrowany motylu, co wyglądasz jak szczur z mąki, zobaczysz jakiego mi ty dasz nurka w tym rowie...
I uchwycił za kołnierz pana Verduron, który usiłując daremnie wydrzeć się z rąk jego, zawołał:
— Ależ ten nieszczęśliwy oszalał. Widzianoż kiedy podobnego szaleńca! on mnie znieważa!
— Na Boga! odprowadźże pannę! — powtórzył Segoffin, zwracając się do ochmistrzyni.
Ta nie czekała już rady Segoffina, ażeby Sabinę odprowadzić do domu, zwłaszcza że dziewica zbladła okropnie i drżenie opanowało wszystkie jej członki na widok tak gwałtownej sceny; ale panna Cloarek, pomimo swego przestrachu i próśb ochmistrzyni nie chciała się oddalić, uważając za pewien rodzaj podłości zostawienia przyjaciela swego ojca na łup niecnego obejścia się z nim Segoffina, dlatego, wydzierając się z rąk Zuzanny, zbliżyła się do obu mężczyzn, i w oburzeniu swojem zawołała:
— Segoffinie, postępowanie twoje jest haniebne; w imieniu ojca mojego nakazuję ci, ażebyś zaprzestał tego zgorszenia.
— Ratunku! on mnie zadusi — błagał osłabionym głosem pan Florydor Verduron, tuląc się do barjery, stojącej nad rowem. — Ah, ty nieszczęśliwy szaleńcze, kapitan ciebie...
Te ostatnie słowa: kapitan ciebie, wymówione na szczęście głosem tak stłumionym, że Sabina ich nie dosłyszała, były właśnie zgubą dla armatora.
Segoffin, pochwyciwszy wpół pana Verduron, przewrócił go nagle przez poręcz, wzniesioną o trzy stopy od ziemi, i obaj zapaśnicy, upadłszy na murawę, stoczyli się na sam dół rowu, gdy tymczasem Sabina, nie mogąc już dłużej znieść swojego przerażenia, jakie ten ostatni wypadek w niej spowodował, zemdlała w objęciach Zuzanny.
— Tereso, ratunku, panna zemdlała — krzyczała ochmistrzyni — ratunku!
Młoda służąca przybiegła natychmiast, i z jej pomocą Sabina została przeniesioną do domu.
To wezwanie na ratunek odbiło się o uszy Segoffina, leżącego w głębi rowu i trzymającego pod sobą armatora, który zaczynał już nieco przychodzić do siebie z pierwszego oburzenia po owem gwałtownem stoczeniu się z góry.
— Panna mdleje, więc nie potrzebuję się już lękać o naszą tajemnicę — pomyślał w duchu Segoffin.
Jakoż usiadłszy na krawędzi rowu, przypatrywał się z największą w świecie obojętnością panu Florydorowi Verduron; ten, zbłocony, zadyszany, z głową potarganą, pozbawioną pudru i ubiorem pomiętym, podniósł się z wielką trudnością, i chwiejący się jeszcze, oparł się o mur wzniesiony nad rowem. Zdziwienie i gniew armatora były tak wielkie, że w pierwszej chwili nie mógł znaleźć ani jednego wyrazu na odmalowanie swego oburzenia;
tylko policzki jego nadymały się gwałtownie w miarę szybkiego podnoszenia się piersi, które także wzdymała nieubłagana wściekłość; lecz jeżeli usta jego były nieme, za to wzrokiem rzucał piorunujące pociski na Segoffina. Komisant, korzystając z tego milczenia, rzekł do armatora słodkim i łagodnym głosem, jak gdyby w dalszym ciągu najspokojniejszej w świecie rozmowy.
— Teraz, mój zacny panie Verduron, wytłumaczę panu, dlaczego prosiłem pana, ażebyś raczył udać się ze mną w to ustronie.
— Nędzniku — zawołał armator przywiedziony do wściekłości tą zimną krwią swego przeciwnika — ośmieliłeś się porwać na mnie, znieważyć...
— Ba! to pańska wina, mój dobry panie Verduron.
— Co za zuchwalstwo!
— Prosiłem pana o chwilkę rozmowy w szczególnym interesie, ale pan odmówiłeś. Musiałem więc tak manewrować, ażeby koniecznie uzyskać tę rozmowę, którą właśnie mam przyjemność prowadzić teraz z panem.
— Dobrze, dobrze, do gwałtu dodawaj jeszcze i szyderstwa: już to kapitan wymierzy ci sprawiedliwość, stary rozbójniku — zawołał armator okropnie zagniewanym głosem. Potem przypatrzywszy się przykrej spadzistości rowu, dodał — nie potrafię teraz żadną miarą, przy mojej tuszy dostać się na górę; będę musiał wołać o pomoc; zażądać drabiny, albo też kazać się windować na linie. Ah! ty łotrze Segoffinie, żeby mnie tu postawić w tak śmiesznem położeniu i to jeszcze w obecności dam!
Prawdę powiedziawszy, stary sługa Iwona cieszył się przez chwilę z odniesionego zwycięstwa, pochlebiając sobie z zadowoleniem, że dowiódł niemałej zręczności w wywinięciu się z tego krytycznego położenia; lecz zaspokoiwszy to chełpliwe zadowolenie, odezwał się serjo do armatora:
— Słuchaj, panie Verduron, przebacz mi pan to wszystko com panu uczynił, ale, na honor, zniewolony byłem do tego.
— Co! ty śmiesz jeszcze...
— Posłuchaj że pan cierpliwie. Pan Cloarek dla bardzo ważnych powodów ukrywał aż dotąd przed swoją córką, że jest korsarzem i że odbywał rozmaite wycieczki...
— Czy być może! — zawołał armator przechodząc z gniewu w zdziwienie. — Więc on dlatego ukrywał przede mną swoje mieszkanie, które z taką trudnością zdołałem nareszcie wynaleźć?
— Nie inaczej, i ażeby się mógł od czasu do czasu oddalać z domu, udawał zwykle, że się trudni handlem komisowym wyrobów rueńskich i innych towarów.
— To być nie może!
— Stąd też pojmujesz pan moje pomieszanie i obawę, kiedym pana ujrzał niespodzianie w naszym domu.
— Więc to dlatego, ażeby mnie prosić o zachowanie tajemnicy?
— Chciałem z panem mówić na osobności.
— Nie mogę wyjść z podziwu. Jakież to szczęście że się nie zdradziło tajemnicy kapitana! Onby mi tego nigdy nie przebaczył. Teraz, kiedy sobie przypomnę tę dwuznaczną rozmowę, domyślam się wszystkiego.
— Ale ponieważ taka rozmowa była dla mnie jak przechadzka po rozżarzonych węglach, stoczyłem pana w głąb tego rowu, dlatego tylko, ażeby go oddalić od panny Cloarek i jej ochmistrzyni; środek ten był trochę grubjański, ale co się stało, odstać się nie może.
— Segoffinie przebaczam ci — zawołał pan Verduron wspaniałomyślnie — przekonywam się nawet, żeś bardzo zręcznie postąpił, gdyż...
Dalsza rozmowa dwóch mieszkańców rowu została przerwana odgłosem szybkich kroków i mową pana Cloarek, który wołał:
— Gdzież to, gdzie oni są?
— Niestety! mój Boże! oni obydwaj wpadli do rowu — odpowiedział głos Teresy.
Wkrótce Iwon stanął nad barjerą.
Na widok swego armatora, pan Cloarek stanął jak skamieniały; potem, pomyślawszy, że obecność pana Verduron mogła była zdradzić tajemnicę, którą dotąd tak starannie ukrywał, zbladł z gniewu i obawy mówiąc:
— Przeklęty człowiek!... Pan tutaj... jak się odważyłeś...
Segoffin, pomimo że kulawy, dosyć jeszcze był zwinny i w trzech skokach wdrapał się na górę, mówiąc do Iwona:
— Panie Cloarek, uspokój się pan. Panna Sabina i Zuzanna nic jeszcze nie wiedzą...
Cloarek, uspokojony co do następstw, jakie mogłyby pociągnąć za sobą odwiedziny jego armatora, chciał się dowiedzieć o celu jego przybycia; przedewszystkiem jednak trzeba było pomyśleć o środkach wydobycia go z rowu, Segoffin poszedł poszukiwać linki, rzucił jednak jej koniec panu Florydowi Verduron, który uchwycił ją i przy jej pomocy zdołał nareszcie dostać się na górę.
— Pójdź pan do mego domu — rzekł do niego Cloarek nie tając wcale swego niezadowolenia — musisz mi się pan wytłumaczyć, dlaczego pozwoliłeś sobie, mimo ukrycia, w jakiem życzyłem sobie pozostać, szukać mnie aż tutaj, narażając mnie może na największe z tego powodu nieszczęście.
— Dowie się pan o wszystkiem, kochany kapitanie — odpowiedział Florydor Verduron.
I kiedy nieszczęśliwy armator starał się wszelkiemi siłami naprawić nieład swej toalety narażonej na wielkie niebezpieczeństwo w czasie jego upadku do rowu, Segoffin opowiedział swemu panu wszystko, co zaszło od chwili przybycia pana Verduron.
— Zawsze jesteś wierny i rozsądny, mój poczciwy Segoffinie — rzekł Cloarek ze wzruszeniem wysłuchawszy jego opowiadania. — Twoją przytomnością umysłu i zręcznością ocaliłeś naszą tajemnicę.
— A jakże się panna miewa, panie Iwonie? Bardzo mi przykro, że się stałem powodem takiego jej przestrachu, zwłaszcza że jest tak nadzwyczajnie tkliwą, ale z dwojga złego musiałem wybrać mniejsze.
— Teraz już jest daleko lepiej, kiedym powrócił; właśnie przed chwilą dopiero odzyskała przytomność, zawsze jeszcze jest bardzo osłabiona; ależ to Zuzanna, która jest nadzwyczajnie oburzona na ciebie, opowiadała mi, że po rozmowie najspokojniejszej w świecie z jakimś negocjantem, moim przyjacielem, rzuciłeś się nagle jak szalony na niego i obaj stoczyliście się do rowu. Nie domyślając się niczego z tego opowiadania, przybiegłem tutaj i widzę, teraz, że wyświadczyłeś mi nową i wielką usługę...
— Kochany kapitanie — rzekł armator kończąc porządkowanie toalety — proszę pana bardzo, ażebyś mnie już nie przedstawiał twoim pięknym damom, wyglądam okropnie, rów jest zapełniony błotem i wstydziłbym się stawić przed oczyma twojej zachwycającej córki.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział Cloarek z niechęcią — nie mam najmniejszej chęci do tego.
I przeprowadziwszy pana Verduron przez korytarz poboczny, Cloarek przyjął go w swoim gabinecie.
Segoffin zabierał się już do wyjścia, gdy armator rzekł do niego:
— Jeśli kapitan zezwoli, mógłbyś pozostać, mój waleczny chłopcze, twoje zdanie może nam być bardzo pożyteczne.
— Cóż to znaczy — zapytał Cloarek.
— Każ pan staremu Segoffinowi dobrze zamknąć drzwi, kochany kapitanie, a dowie się pan o wszystkiem.
Iwon, zdziwiony i zniecierpliwiony zarazem, skinął na starego sługę, ażeby pozostał i rzekł do armatora:
— Czy mi pan odpowie nareszcie, dlaczego aż tutaj za mną przybyłeś i czemu nie chciałeś szanować tajemnicy, którą postanowiłem jeszcze dłużej zachować?
— Odpowiem na wszystkie twoje pytania, kochany kapitanie — odpowiedział pan Verduron, przybierając powoli zwykłą sobie swobodę i wesołość. — Otóż, przystępując do rzeczy, powiem panu przedewszystkiem, że odbędziemy tutaj małą radę wojenną.
— Radę wojenną? — powtórzył Cloarek — czyś pan oszalał?
— Wcale nie, waleczny kapitanie, gdyż przybywam zaproponować panu zdobycz wynoszącą najmniej cztery do pięciukroć stu tysięcy franków, na własną pana osobę.
— Miałbym wyruszyć jeszcze na morze — rzekł Cloarek, potrząsając głową — wyrzekłem się już wszelkich wypraw.
— Tak jest, niestety! objawił mi pan już to smutne postanowienie, i zamiast pozostać królem armatorów w Dieppe, dlatego, że miałem szczęście i zaszczyt uzbrajać statki dla sławnego kapitana Kamienne-serce, dziś jestem tylko...
— Kiedy mówimy o tem — rzekł Cloarek, przerywając panu Verduron — powiedz mi, jakiem prawem pozwoliłeś sobie wydrukować list poufny, w którym donosiłem panu o mojem porwaniu i o mojem wyswobodzeniu?
— Jakto, waleczny kapitanie, przecież to był najsmaczniejszy kąsek dla wszystkich czytelników Dziennika Cesarstwa, którzy, równie jak cały świat, z upragnieniem chwytają wszystko, co tylko dotyczy najodważniejszego, najznakomitszego naszego korsarza.
— Zanadto pan jest grzeczny, ale niedelikatność ta z pana strony była mi bardzo przykra.
— Kiedy skromność pana tak się obraziła, kochany kapitanie, ileżby ona to ucierpiała z powodu dzisiejszego artykułu.
— Jakto z powodu jakiego artykułu?
— Bo znowu o panu mowa w Dzienniku Cesarstwa, który dzisiaj rano czytałem.
— I cóż tam o mnie mówią? — zawołał Cloarek, lękając się o swoją tajemnicę i przypominając sobie, że dziennik ten czytywany bywał i w jego domu. — Do pioruna! czy to jaka nowa niedelikatność z twojej strony?
— Uspokój się pan, kochany kapitanie, jest tam tylko mowa o nieustraszonym korsarzu Kamienne-serce, jego sposobie walczenia, uderzania na nieprzyjaciela i t. d., słowem same szczegóły o marynarzu, ale nic o człowieku prywatnym.
— I to już za wiele — przerwał Cloarek z niecierpliwością, chociaż uspokojony w swej obawie. — W tem wszystkiem uważam postępowanie pana za bardzo niewłaściwe.
— Przynajmniej, mój kochany kapitanie, nie uczyniłem tego w złych chęciach, a zresztą, co się stało, odstać się nie może, jak powiada ten stary Segoffin, i niema grzechu, któregoby przebaczyć nie można, nieprawdaż?
— Mniejsza o to, ale mów pan dalej, albo raczej, jak mi się zdaje, nie potrzebujesz już nic więcej mówić. Przybyłeś tutaj, ażeby mi zaproponować nową wyprawę, nie zrobię tego, to rzecz więc skończona.
— O! wcale nie, kochany kapitanie, rzecz nie jest skończona; poświęć mi pan tylko dwie minuty uwagi. Słuchaj pan. Idzie tu o trzymasztowy okręt Kompanji Indyjskiej, naładowany sztabami srebra i złota i monetą bitą, wartości dwóch miljonów franków. Czy pan rozumie... dwa miljony franków.
— Mało mnie to obchodzi.
— Słuchaj pan. Okręt ten został bardzo uszkodzony w czasie ostatniego wichru; obecnie jest na reperacji w Jersy, i jutro wieczorem z podniesieniem się morza ma puścić się w dalszą drogę, pod eskortą jednej korwety wojennej. Na teraz nic już panu więcej nie powiem.
— I ma pan słuszność. Gdyby nawet ten statek naładowany był dziesięciu miljonami, nie wypłynąłbym dla niego na morze, jakem już panu raz powiedział.
— Powiedziałeś mi pan, to prawda, kochany kapitanie: ale to nie jest jeszcze ostatnie słowo pana, a to dla kilku ważnych powodów.
— Nigdy dwóch słów nie daję.
— Ani ja, kochany kapitanie; ale co robić... częstokroć... mimowolnie... okoliczności...
— Jeszcze raz powtarzam: nie, więc nie.
— Powiedziałeś pan: nie, to dobrze! teraz pan powie, tak. Oto cała rzecz, kochany kapitanie — rzekł armator, jak gdyby był najpewniejszym swego zdania.
— Panie Verduron — krzyknął Cloarek uderzając nogą o ziemię — dosyć tego!... dosyć!...
— Poco pan drażnisz daremnie pana Iwona — szepnął pocichu Segoffin do armatora — ja go znam dobrze, mogłaby cię jeszcze spotkać jaka burza, a ponieważ nie widzę na panu żadnego konduktora, domyślasz się zatem...
— Mój kochany kapitanie — dodał pan Verduron — o to tylko pana proszę, ażebyś mi jeszcze pięć minut czasu poświęcił i zgoda!
— Kończ pan, kończ.
— Z załączającego się tutaj dziennika angielskiego, który jest zarazem dowodem, że wiadomość pochodzi z dobrego źródła — mówił armator, oddając Iwonowi gazetę — przekona się pan, że korweta wojenna Vangard, która prowadzi ten bogaty i soczysty statek, pozostaje pod dowództwem kapitana Blak.
— Kapitana Blak! — zawołał Cloarek.
— Jego samego — odpowiedział Verduron. — Jest to, jak panu wiadomo, jeden z najwaleczniejszych kapitanów marynarki angielskiej; a na nasze nieszczęście, człowiek ten zawsze był szczęśliwy we wszystkich potyczkach z naszemi okrętami, przezwano, go dostarczycielem pontonów.
— Ponieważ to on prowadzi ten bogaty statek, przyjemnieby mi było, chociażby mnie to miało kosztować moje ostatnie oko — rzekł Segoffin — przyjemnieby mi bardzo było umieścić wygodnie 18 funtową kulę w brzuchu tego dostarczyciela pontonów; ale do stu piskorzy ja nie mam szczęścia.
— Spotka cię jeszcze to szczęście, spotka, mój stary morski wilku.
— Kiedy ja nie mam łaski u Pana Boga, mój panie Verduron.
— I cóż, kochany kapitanie — odezwał się po chwili armator — milczenie pana daje mi do zrozumienia, że przyjmujesz; byłem tego pewny. Cóż u licha! pomyśl pan tylko jaki to zaszczyt, jaka korzyść! cztery do pięciukroć stu tysięcy franków łupu! i przyprowadzić tego Vangarda na linie Głowni Piekielnej; wszystko w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin, ani mniej, ani więcej, schować do kieszeni pół miljona i pochwycić dostarczyciela pontonów.
Na imię kapitana Blak, rzeczywiście przezwanego dostarczycielem pontonów, tych grobów pływających, gdzie każdy strażnik angielski był katem, a każdy jeniec francuski męczennikiem, Cloarek zadrżał; pulsa jego i pięści dwukrotnie ścisnęły się konwulsyjnie.
Segoffin, przyzwyczajony już od dawna do badania rysów swego pana, przypatrywał mu się bardzo uważnie; poczem rzekł pocichu do armatora, kiwając nieznacznie głową.
— Działa to już trochę, ale to jeszcze nie dosyć, krew zawrzała dopiero, ale wrzeć jeszcze nie będzie.
Przepowiednie Segoffina sprawdziły się wkrótce; gniewny rumieniec przeszedł tylko jak burzliwa chmura po licach Iwona. Rysy jego zachmurzone i posępne, wypogodziły się wkrótce, uspokoił się i odpowiedział panu Verduron, uśmiechając się.
— Zręczny z pana kusiciel, ale ja mam talizman na pana; jest to przyrzeczenie dane mej córce, że jej już nigdy nie odstąpię; widział ją pan i pojmuje pan zapewne, że dotrzymam mego ślubu.
— Bezwątpienia, panna Cloarek jest zachwycająca, kochany kapitanie, ale pan nie zaniedba tak pięknej sposobności; zmierzyć się z kapitanem Blak i zdobyć dwa miljony, to będzie wieńcem pana korsarskiego zawodu.
— Nie nalegaj pan na mnie.
— Kapitanie, mój kochany kapitanie!
— To być nie może! powtarzam.
— Segoffinie, mój stary wilku morski, połączże się ze mną: wpakujesz twoją 18 funtową kulkę w brzuch kapitana Blak, ręczę ci za to, stary żarłoku!
— Segoffin wie dobrze, że nie cofam mego słowa, panie Verduron; jeszcze raz tedy powtarzam: nie.
— Ha, do pioruna! są widzę ludzie nieuleczalni, egoistyczni — zawołał armator przywiedziony do wściekłości tą odmową Iwona — a pan należy do rzędu tych ludzi, kapitanie!
— Czy tak, żartujesz sobie, panie Verduron — odpowiedział Cloarek, uśmiechając się na ten dziwny wyskok armatora — z łatwością pan rozprawia, jak uważam, o bitwach, ale proszę mi powiedzieć, z czyjej tu strony będzie egoizm? Pan siedzi sobie spokojnie w swoim kantorze w Dieppe, gdy tymczasem marynarze statków, które pan tylko uzbraja, narażają się na wątpliwy los najokropniejszych częstokroć bitew...
— Jakto! więc ja nic nie narażam? — zawołał Verduron — a te kule i strzały, które do mnie wymierzają?
— Ha, ha! — wrzasnął Segoffin — na uczciwość, nie wiedziałem dotąd, że to i pan ma zwyczaj przyjmowania gradu kul i kartaczów.
— Niezawodnie, mój panie! wszakże je przyjmuję w moim statku! Dlatego też, któż to opłaca wszystkie reparacje i naprawy, jeżeli nie wasz sługa?... a rany, a ręce, a nogi odcięte... zapewne to wszystko nic nie znaczy... co?
— Ha, ha! — odezwał się znowu Segoffin — więc ma pan także i ten zły zwyczaj tracenia wszelkiego rodzaju rąk i nóg? Mój Boże! jakiż to biedny człowiek. Do stu piskorzy, co to za nieszczęście!
— Udawaj, że nic nie wiesz, stary szatanie! Czyliż to w waszej ostatniej i zaciętej walce nie miałem pięciu nóg i trzech rąk amputowanych? przypomnij no sobie, że każdy odcięty członek kosztuje mnie pięćdziesiąt talarów pensji i porachuj wszystko.
— Ale trzeba także powiedzieć, że kiedy kto utraci głowę, to pan nic za to nie płaci — rzekł Segoffin.
— Nie idzie tu o żarty, ale o sprawiedliwą odpowiedź — zawołał armator z coraz większym zapałem — bo zważywszy rzeczy należycie, wszakże wszystko robię, co tylko jest w mojej możności, ażeby was zaopatrzyć doskonałym ekwipażem? Czy pan myśli, kapitanie, że nadzieja małej pensyjki, na przypadek większych uszkodzeń nie dodaje serca naszym majtkom, i nie czyni ich prawdziwymi opętańcami w ogniu? I to ja, puszczając krew ze wszystkich moich członków, muszę być za to wynagrodzony najczarniejszą niewdzięcznością!
— Wszystko, co pan mówi, jest bardzo śmieszne — rzekł Cloarek, wzruszając ramionami — wszakże ja majątek pana w czwórnasób pomnożyłem.
— Ale dlatego, że pan kapitan Kamienne-serce ma dostateczny majątek — zawołał armator — to już nie dba o to wcale, czy inni mają go także lub nie.
— Panie Verduron — rzekł Cloarek — dotąd byłeś tylko śmieszny, ale teraz stajesz się już zabawny; to niemały postęp.
— Ja nawet znajduję — dodał Segoffin tonem moralisty — że co do pana armatora, możnaby powiedzieć, iż na swoje stare lata podjął się trudnej roli buffona.
— Czy tak — zawołał armator do rozpaczy przywiedziony — dobrze więc! zdaje wam się, że ja żartuję... najlepszy żart będzie tego, kto na końcu zażartuje.
— Uspokój się, kochany panie Verduron, uspokój się — rzekł Cloarek — dzięki Bogu nie zbywa przecież w Dieppe na walecznych kapitanach korsarskich, i nie jeden jest równie zdolny do dowodzenia Głownią Piekielną, do udania się do Jersey, celem zdobycia tego bogatego łupu i stoczenia porządnej bitwy z kapitanem Blak. Chociaż przyznam się panu, że ta bitwa jest jedyną rzeczą, której dzisiaj żałuję.
— Więc pan odmawia, kapitanie?
— Po raz dziesiąty, odmawiam.
— Stanowczo?
— Daj mi pan pokój, już dosyć tego.
— A więc — odpowiedział śmiało armator — to co chciałem uzyskać od pana prośbą i przekonywaniem, uzyskam teraz innym sposobem.
— Co on mówi — rzekł Cloarek, spoglądając na Segoffina.
— Jakieś głupstwo — odpowiedział kanonier — buffon zawsze buffonuje.
— Pan to czuje, kapitanie — mówił dalej Verduron tonem szyderczym i groźnym — że człowiek nie tak łatwo wyrzeka się zdobyczy pół miljona franków. Dlatego też, chociaż nie spodziewałem się odmowy ze strony pana, w przezorności mojej przedsięwziąłem jednak stosowne środki.
— Przedsięwziąłeś pan jakieś środki?
— Głownia Piekielna stoi na kotwicy w Hawrze, gdzie właśnie dzisiaj rano przybyła.
— To ona była — zawołał Segoffin — nie omyliłem się wcale, to ona lawirowała przed trzema godzinami.
— Bryg! — powtórzył Cloarek — nasz bryg stoi w Hawrze?
— Tak, panie Iwonie, ale zupełnie przebrany, o! przebrany do niepoznania, gdyż ja sam co go znam jak własne dziecko, wątpiłem jeszcze — odpowiedział kanonier. Wyobraź pan sobie, że go pomazali na szaro, jak perukarza jakiego, z szerokim żółtym pasem; ale to wygląda zupełnie po mieszczańsku, szkaradnie... paskudnie! A w takim stroju jego, niktby się nie domyślił na nim ani jednego działa, ale dzięki Bogu za to, bo nasi kochani majtkowie wstydziliby się tego okropnie!
Do pioruna — rzekł Cloarek — czy mnie pan objaśni nareszcie co to wszystko ma znaczyć!..
— Znaczy to, kapitanie — odpowiedział armator triumfująco — żem zmienił barwę brygu; kazałem także podwyższyć jego parapety urządzeniem ruchomych, pomostów, ażeby przez to zakryć jego baterje, a to wszystko czyni go zupełnie do siebie niepodobnym; wielka to przezorność, bo Głownia Piekielna tyle już wyrządziła złego Anglikom, że rysopis jej oddano wszystkim okrętom brytańskim. Otóż skutkiem tego nowego przebrania dostanie się pan z największą łatwością do Jersey.
— Ah! — rzekł Cloarek powściągając się jeszcze — to pan ciągle obstajesz przy swojem?
— I nie myślę wcale ustąpić, mój kapitanie, bo jestem pana pewien. Tak jest, a to w taki sposób: ekwipaż jest w największym zapale; nadzieja nowej wyprawy pod rozkazami pana zapaliła serca tych wcielonych szatanów dzikim ogniem pożądliwości. Oczekują oni pana dzisiaj wieczorem, i uprzedzam pana, że jeżeli za godzinę nie będziesz w Hawrze, to oni za dwie godziny staną tutaj.
Cloarek zdumiony tem silnem postanowieniem armatora, spojrzał najprzód na Segoffina, nie mogąc ani jednym wyrazem na to wszystko odpowiedzieć; poczem, głosem stłumionym od gniewu zawołał:
— Jakto!... Pan śmiesz...
— Mój Boże! jabym się na nic nie odważył, mój kapitanie, tylko majtkowie nasi, a pan wie, że oni potrafią być śmiałymi. Zatem, jeżeli pan odmówi, zobaczysz tu wkrótce stu pięćdziesięciu morskich szatanów z bębnami i piszczałkami na czele, gotowych siłą porwać swego walecznego kapitana Kamienne-serce, dlatego też obawiam się bardzo, ażeby bębny i piszczałki pańskiego ekwipażu nie rozgłosiły zbytecznie twojego incognito.
— Nędzniku! — krzyknął Cloarek, przywiedziony do rozpaczy, czuł bowiem dobrze, że zamiar armatora mógł być urzeczywistniony i byłby się już rzucił na niego, gdyby nie Segoffin, który widząc armatora w prawdziwem niebezpieczeństwie, zasłonił go własnem ciałem, mówiąc do Iwona:
— Ah! panie, on ma pod swoim pudrem siwe włosy... to starzec...
— Bij mnie kapitanie, zabij nawet, jeżeli ci się podoba — zawołał armator — ale tem nie przeszkodzisz wcale majtkom przybyć tutaj, jeżeli sam do nich nie pojedziesz.
— Panie — rzekł Segoffin do swego pana, słuchając pod drzwiami. — Uspokój się pan, nie mów tak głośno, bo słyszę że ktoś nadchodzi.
— Nie wpuszczaj nikogo — zawołał Cloarek.
Segoffin poskoczył ku drzwiom, gdy te otworzyły się nagle, i Zuzanna, blada, przerażona wbiegła do pokoju i załamując ręce, rzekła:
— Ach! panie... pójdź pan... pójdź prędko.
— Cóż się stało?
— Panna...
— Moja córka... cóż jej jest?
— Ah! panie, tak jestem wzruszona, chodź pan, chodź.
Cloarek, zapominając o wszystkiem, wybiegł nagle za ochmistrzynią, zostawiwszy w gabinecie armatora z Segoffinem.
— Panie Verduron — rzekł stary sługa do właściciela okrętu — nie pochlebiając panu, pięknie się wywinąłeś. Teraz mogę tylko jednej rady panu udzielić, to jest, ażebyś się wyniósł jaknajprędzej, natychmiast nawet.
— Tak jest, — odpowiedział armator chwytając z pośpiechem laskę i kapelusz — może ty masz słuszność.
— O! napewno mam słuszność.
— Słuchaj, ty wiesz, że w duszy poczciwy jest ze mnie człowiek, i prawdę powiedziawszy, żałuję, żem się tak daleko posunął co do tej nowej wyprawy, gdyż nie wiedziałem wcale że kapitan ma córkę, i że mu tyle na tem zależy, ażeby przed nią utaić, iż był korsarzem; ale teraz już to nie jest w ludzkiej mocy, ani nawet w mocy kapitana, wstrzymać tych djabelskich majtków od przybycia do niego, jeżeli sam do nich nie pójdzie. Zwąchali oni ogromny łup i zaciętą bitwę, zatem nic ich od tego nie odwiedzie; cokolwiekbym im powiedział, wszystko się na nic nie przyda.
— Tak... wszystko się na nic nie przyda... znam ja ich dobrze... Zatem, ze względu na te wszystkie okoliczności radzę panu wynieść się jak najspieszniej; zastawiłeś pan na kapitana zasadzkę, z której nie wiem jak on się wydobędzie, i dlatego też przy całej mojej dobroci, oburza mnie to bardzo, i chociaż pan pod swoim pudrem masz siwe włosy, mógłbym, do tysiąca piskorzy! mógłbym się omylić co do osoby pana i dopuścić się wszelkiego rodzaju „obelg czynnych i słownych“, jak mawiał dawniej mój pan, kiedy jeszcze był sędzią, i...
Armator nie czekał już końca; gdyż mimo obojętności i łagodnych słówek swoich, zdawało się, że Segoffin lada chwila wybuchnie. Więc też pan Verduron przyśpieszył swoje wyjście i stojąc już na progu, dodał jeszcze te ostatnie słowa:
— Oddalam się... w każdym jednak razie powiedz kapitanowi, że sztab brygu i część jego załogi oczekują go pod Złotą kotwicą na wybrzeżu.
W chwilę potem armator opuścił mieszkanie Iwona Cloarek.
Segoffin może już od pół godziny przechadzał się z coraz większem niespokojem po korytarzu, przytykającym do małego saloniku poprzedzającego sypialny pokój Sabiny; od czasu do czasu pierwszy kanonier uważnie nadstawiał ucha, ale nie mógł nic dosłyszeć, prócz jakichś stłumionych, wątpliwych głosów.
Nareszcie spostrzegł Zuzannę, wychodzącą z pokoju z świeżo zapłakanemi oczyma, które właśnie ocierała.
— I cóż! zapytał ją żywo i z obawą — jak się ma panna? cóż się tam dzieje, Zuzanno, odpowiedz, odpowiedzże mi prędzej.
— Pytasz mnie, co się dzieje, niegodziwcze jakiś, kiedy twoja scena gwałtowna dzisiejszego poranku, z tym uczciwym negocjantem, który jest tak grzeczny, wprawiła pannę w najopłakańszy stan, teraz jest bardzo chora!
— Przypuśćmy, żem źle postąpił, ale ten nerwowy napad panny Sabiny już minął, wszakże mi to sam pan Iwon powiedział, gdy za nami przyszedł do ogrodu.
— Tak jest, sam napad nerwowy minął, ale panna była już tak rozdrażniona, że to co się później stało, uczyniło stan jej jeszcze niebezpieczniejszym.
— Ej do pioruna! toć ja wiem co się stało nad rowem i w rowie, ale powiedz mi o tem, co później nastąpiło.
— Zapewne, stary szaleńcze! musisz wiedzieć o tem co się stało w ogrodzie! Do prawdy nie pojmuję wcale, jak mogłeś tak przyjemnego człowieka zrzucić do rowu!
— Zuzanno — rzekł Segoffin głosem uroczystym i wzruszonym — w imię przywiązania jakie czujemy oboje dla naszych państwa, błagam cię, powiedz mi, co się później stało.
Tkliwy głos starego sługi wzruszył nareszcie Zuzannę.
— O! mój Boże! wszakże ty wiesz dobrze, że jestem pewną twego przywiązania do naszych państwa, ale niekiedy postępowanie twoje jest tak niewłaściwe, tak dzikie, ot dzisiaj rano jeszcze, ale dajmy pokój, nie wspominajmy już o tem. Przed godziną może poszłam po pana na górę.
— Więc cóż?
— Pan przybiegł zaraz do panny, bardzo wtedy płakała, i to, jak zawsze, uspokoiło ją nieco. Nawet i pan także płakał...
— On... cóż się więc stało?
— Niestety... jedyna zgryzota jego życia... odnowiła się boleśnie, niż kiedykolwiek.
— Jakto? — śmierć naszej biednej pani...
— A któż ją przypomniał panu Iwonowi?
— Jego córka!
— Panna Sabina?
— Tak jest. I wyobraź sobie, jak cios ten był okropny dla niego!
— Co ty mówisz? — zawołał Segoffin z trwogą. — Więc panna Sabina wie o tej nieszczęsnej tajemnicy?
— Ona! Dzięki Bogu nie wie o niej, i spodziewam się że nigdy wiedzieć nie będzie.
— W takim razie, Zuzanno, nie rozumiem cię wcale.
— Słuchaj — rzekła ochmistrzyni wyjmując z kieszeni jakiś papier — słuchaj, co było powodem wszystkiego złego.
— Co to jest?
— Dziennik dzisiejszy.
— Więc cóż?
— Obejmuje on nowe szczegóły o tym sławnym korsarzu, kapitanie Kamienne-serce.
— To właśnie, o czem nam ten łotr armator powiedział niedawno — szepnął Segoffin zcicha. Poczem dodał głośno — ale jakiż związek może mieć ten dziennik z naszą...
— Posłuchaj, Segoffinie, tego ustępu, który właśnie jest najważniejszy, a wtedy domyślisz się wszystkiego.
Zuzanna rozłożyła dziennik i przeczytała następujący artykuł, którego tytuł był taki:
„Nowe szczegóły o sławnym korsarzu kapitanie Kamienne-serce. Sama powierzchowność kapitana powiększa urok, którym osoba jego jest otoczoną, gdyż każdy z jego majtków gotowy jest poświęcić życie dla niego.
„Ten nieustraszony żeglarz ma około czterdziestu lat wieku; postać jego: wzrostu średniego, wysmukła i silna; rysy męskie i wydatne, wzrok orli; wyniosłość głowy nakazująca, chód pewny, wszystko objawia w nim człowieka zrodzonego do dawania rozkazów; niewiadomem jest jego prawdziwe nazwisko i pochodzenie, lecz wiele osób mniema, że jest Bretończykiem, wnosząc z ubioru, który zawsze ma na sobie w czasie wszystkich swoich wypraw; inni zaś mniemają, że jest rodem z południowych prowincyj i że dlatego tylko przywdziewa strój Bretończyka, że ubiór ten kształtem i dogodnością swoją najlepiej odpowiada obowiązkom i zwyczajom marynarza.
„Jakkolwiekbądź, zdaje nam się, że wyświadczymy pewną usługę naszym czytelnikom, podając im, podług naocznego świadectwa, dokładny opis ubioru, który ten sławny korsarz zawsze miał na sobie w czasie swoich wycieczek; powiadają nawet, że przywiązuje on do tego ubioru jakąś myśl przesądną.
„Kapitan Kamienne-serce ubrany jest zwykle w czarny kaftan i takąż kamizelkę, ozdobione srebrnemi guziczkami; szeroki pas pomarańczowy, na którym jest zawieszona broń jego, utrzymuje szerokie spodnie z białego płótna podobne do majtek holenderskich rybaków lub do spódnic sterników z wyspy Batz; długie kamasze, skórzane i niski a szeroki kapelusz uzupełniają ten ubiór wygodny i poważny zarazem“.
Przeczytawszy ten ustęp, ochmistrzyni dodała:
— Widzisz tedy, Segoffinie, iż przypadek zrządził, że ten korsarz nosi ubiór bretoński, podobny do tego, jaki miał na sobie pan Cloarek w czasie tej nieszczęsnej nocy, kiedy pani umarła, i...
— Ah! — zawołał Segoffin, przerywając ochmistrzyni — lękam się odgadnąć prawdę.
Czytając ten artykuł, sądziła panna Sabina że widzi portret owej tajemniczej osoby, którą uważa za mordercę swej matki.
— Niestety tak jest, Segoffinie; to też w pewnym rodzaju obłąkania, powiedziała do pana Cloarek: Mój ojcze... morderca mej matki istnieje... czy ty nie pomścisz jej! Wyobraź sobie teraz rozpacz pana Cloarek. Wywieść swą córkę z błędu, byłoby to oskarżyć siebie samego.
— Więc panna czytała dzisiejszy dziennik po przybyciu pana Iwona?
— Nie inaczej, a to się tak stało: wzruszenie, jakie jej sprawił dzisiejszy twój wybryk, nie wyrzucając ci tego, Segoffinie, uspokoiło się już nieco, ale biedna dziewczyna doznawała jeszcze tego osłabienia, które zwykle u niej następuje po takich napadach. Około jedenastej pan powrócił; zdawał się być bardzo wesoły, równie jak mój siostrzeniec, który mu towarzyszył. „Czy moja córka jest w swoim pokoju“ rzekł radosnym głosem pan Cloarek; „mam dla niej dobrą wiadomość“. Potem, mój Segoffinie, pomimo że nie jestem donosicielką, zmuszona byłam opowiedzieć mu twój wypadek nad rowem z tym zacnym upudrowanym negocjantem, który jest taki grzeczny, i przestrach, jaki wypadek ten sprawił pannie Sabinie.
— Nieinaczej, tak powinnaś była postąpić, ale mów dalej.
— Wskutek tego pan biegnie do swej córki, i znajduje ją daleko lepiej; sam się tedy uspakaja, zaleca jej także spokój, wypoczynek i udaje się do was; jednocześnie powiedział memu siostrzeńcowi, ażeby poszedł do swego pokoju i przygotował jakąś zapiskę, której poprzednio od niego zażądał, (i mówiąc w nawiasie, biedny chłopiec pewnie jeszcze teraz nią jest zajęty w swoim pokoju, nie chciałam go bowiem zasmucać doniesieniem o wypadku panny Sabiny). Ale to rzeczy bardzo nie zmienia; zostaje więc przy mojej ukochanej chorej, w tem Teresa jak zwykle przynosi gazetę; i dla rozerwania panny Sabiny przychodzi mi nieszczęśliwa myśl, podać jej ów dziennik do czytania, otóż przeczytawszy ustęp w którym opisują ubiór korsarza, krzyknęła okropnie i... ale, patrz — rzekła Zuzanna przerywając dalszą mowę — wszakże to pan nadchodzi.
Rzeczywiście — Cloarek, blady i z rozpaczą malującą się w twarzy, wyszedł właśnie z pokoju swej córki.
— Zuzanno, proszę cię, wróć do Sabiny — rzekł do ochmistrzyni wzruszonym głosem — potrzebuje cię na chwilę. — A odwróciwszy się do Segoffina dolał: ty pójdź ze mną...
Stary sługa poszedł za swoim panem do jego pokoju sypialnego.
Cloarek, rzuciwszy się na krzesło dał wolny bieg łzom swoim, które aż dotąd wstrzymywał w obecności Sabiny; zakrył twarz rękoma i wydawał bolesne jęki, przerywane tylko gorzkiem łkaniem.
Na widok tej dotkliwej boleści, Segoffin, który rzadko doznawał tkliwych uczuć, przekonał się, że i jego oczy zwilżyły się także i ze smutkiem w duszy, milczący, stanął obok swego pana.
Po chwili milczenia, Cloarek zawołał bolesnym głosem:
— O! ileż cierpiałem... ile cierpię jeszcze!
— Zuzanna powiedziała mi wszystko. Ten dziennik... ah!...
— Tak, wierzę panu — rzekł Segoffin ze smutkiem — jakież to nieszczęście! — Nie! mój kochany! — rzekł Cloarek z wyrazem największej rozpaczy; nie trudno sobie wyobrazić jak to okropne wspomnienie nieszczęsnej nocy pozostało niezatartem w umyśle tego biednego dziecka! Drżę jeszcze teraz, przypominając sobie z jakim wyrazem przestrachu i zgrozy wołała, w obłąkaniu prawie, ściskając mnie konwulsyjnie w swoich objęciach: „Ojcze! ojcze! ten człowiek... ten morderca matki mojej... żyje“... A gdy, w zdumieniu mojem przypatrywałem się jej rysom, nie dając jej żadnej odpowiedzi, odezwała się z zapałem i gniewem: „Ależ, mój ojcze! ten człowiek, który zabił mą matkę... który zabił twoją żonę... on żyje... To morderstwo... woła o pomstę! a ten człowiek żyje jeszcze“. I po raz pierwszy w łagodnych rysach mego dziecięcia wyczytałem wyraz nienawiści, a nienawiści tej ja jestem przedmiotem. Ah, słuchaj, ta scena otworzyła mą ranę, odnowiła wyrzuty sumienia, a wiesz przecież, czy ja mało wycierpiałem, czy mało pokutowałem za jednę chwilę nieszczęsnego uniesienia...
— Wie pan — rzekł Segoffin po chwili milczenia — co najgorsze jest w tem wszystkiem, to ów spisek naszego armatora, którego niechaj piekło pochłonie.
— Doprawdy, można oszaleć, gdyż jeżeli pozostanę przy mej córce, to cały ekwipaż brygu tutaj przybędzie.
— To niezawodne. Pan zna przecież naszą załogę.
Tak, a wtedy Sabina dowie się także, że ja i morderca jej matki jesteśmy jedną osobą, i to dziecię, na które od tylu lat przelałem wszystkie moje uczucia, to dziecię, które jest mojem życiem, moją jedyną pociechą, to dziecię uczuje dla mnie tylko wstręt i trwogę; chociaż, ty wiesz, ty jeden tylko wiesz prawdziwą i dziwną tajemnicę tego życia, które moja córka za zbrodnię mi poczyta! a jednak, gdyby tajemnica ta została odkrytą, nadałaby mi może prawo do chluby, mógłbym się może nią pysznić! Ale, nie, nie, ona nie powinna nigdy dowiedzieć się o tej tajemnicy! więc ja nic mieć nie będę czembym wstręt jaki życie moje przeszłe w mej córce obudzą potrafił zwalczyć? Ah!... to jest okropne! zawołał Cloarek z wyrazem rozdzierającej boleści.
Nareszcie, po chwili głębokiego zastanowienia, z wzrokiem obłąkanym, ustami złożonemi w szyderski uśmiech, powiedział do siebie:
— Przecież ona jest bogata, kocha uczciwego człowieka, i przez niego jest kochaną. Pozostanie jej Zuzanna i Segoffin. Zamiast czuć wstręt dla mnie, będzie mnie opłakiwała, i śmierć moja będzie dla niej otoczona takąż samą tajemnicą, jak moje życie.
Powiedziawszy te słowa, Cloarek zbliżył się do stołu, na którym leżała para pistoletów.
Segoffin nie spuścił oka ze swego pana; poskoczywszy do pistoletów zaczem jeszcze Cloarek je zdołał uchwycić, korzystał z pierwszej chwili jego zdumienia, i w jednem oka mgnieniu zrzucił na podłogę proch podsypany na ich panewkach, poczem z zimną krwią złożył je napowrót na stole.
— Nieszczęśliwy! — krzyknął Cloarek, nie posiadając się z gniewu — i chwytając swego starego sługę za kołnierz — drogo przypłacisz swoje zuchwalstwo.
— Co znowu, panie Iwonie, poco te dzieciństwa. Zastanów się pan przecież.
— Te pistolety — mówił dalej Cloarek — dlaczego je rozbroiłeś?
I gwałtownie wstrząsnął Segoffinem, który ulegając sile dłoni swego pana, odpowiedział:
— Panie Iwonie, czas uchodzi, panu co innego pozostaje do czynienia, nie trząść swojego starego Segoffina, jakgdyby się na nim gruszki zrodziły. Powtarzam panu, że czas nagli i uchodzi,, a czas jest drogi.
Zimna krew kanoniera przywróciła Iwonowi przytomność, jakoż, rzuciwszy się z żalem na krzesło, powiedział:
— Masz słuszność, jestem szalony. Ale Segoffinie, miej litość nade mną.
— Co znowu! Mój kochany panie! Panu to przemawiać do mnie w ten sposób?
— Co ja mam powiedzieć? co mam uczynić? cała głowa moja w ogniu.
— Czy pan żądasz mojej rady?
— Mów... mów, Segoffinie.
— Oto trzeba udać się do Hawru.
— Opuścić Sabinę w obecnym jej stanie! Zwiększyć jej trwogę nagłym odjazdem i nieobecnością nieodgadnioną, zwłaszcza po moich przyrzeczeniach! Opuścić ją w chwili, kiedy najwięcej potrzebuje mej opieki, przywiązania, w chwili może jej wyjścia za mąż.
— Co, panna Sabina...
— Tak małżeństwo to nie podobało mi się z początku, teraz zaś mam w niem ufność, dla przyszłości mej córki; ale trzeba, ażebym nią mógł kierować, otoczyć dziecię moje ciągłą i ojcowską pieczołowitością, i ja w takiej chwili, miałbym puścić się znowu na morze, narazić moje życie, kiedy ono właśnie jest najpotrzebniejsze dla Sabiny, gdyż teraz odzyskuję całą przytomność, czuję, że przed chwilą byłem szalony, chcąc się zabić. Dziękuję ci, mój stary i wierny przyjacielu, bo oszczędziłeś mi prawdziwej zbrodni.
— Chciałbym panu również oszczędzić odwiedzin majtków naszego okrętu, panie Iwonie, i nie powinniśmy zapomnieć o tem niebezpieczeństwie. Jeżeli pan się do nich nie uda, to oni tu przyjdą.
— Dobrze, ja pójdę do nich! — zawołał Cloarek, uderzony nową myślą — tak wyjeżdżam natychmiast do Hawru, i sam oznajmię moim majtkom, że się już wyrzekłem morza, a wtedy nie narzucą mi swojej woli. Wszakże znają nieugiętość mego charakteru, i wiedzą czy potrafię ulec ich krzykom. Będziesz mi towarzyszył, i ty także posiadasz władzę nad nimi. Jest to jedyny środek odwrócenia niebezpieczeństwa; teraz jest godzina druga, o trzeciej staniemy w Hawrze, najpóźniej zaś o piątej będziemy z powrotem. Córka moja śpi teraz, nie domyśli się nawet mojej nieobecności. Pójdźmy, pójdźmy. Ażeby nie zwrócić na siebie żadnego podejrzenia, weźmy kabrjolet z oberży.
W chwili kiedy Cloarek postąpił ku drzwiom, Segoffin, nie mogąc mu dotąd przerywać, zatrzymał go i rzekł do niego uroczystym głosem.
— Panie Iwonie, pan jest na złej drodze.
— Co przez to rozumiesz?
— Skoro się pan pokaże w Hawrze, to już nie wrócisz do domu, dopiero po wyprawie.
— Oszalałeś.
— Nie oszalałem, panie.
— Więc załoga uprowadzi mnie gwałtem?
— Być może.
— Więc ja nie mam już woli?
— Właśnie obawiam się woli pana.
— Skończże już raz twoje zagadki.
— Jak tylko pan stanie w kole naszych majtków, nie będziesz miał tyle siły ażeby im się oprzeć.
— Ja?
— Pan.
— Nawet mimo tych wszystkich powodów, które ci przedstawiłem?
— To nic nie stanowi! skoro staniesz oko w oko, serce w serce z tymi szatanami, którzy razem z panem tyle razy drwią z morza, burzy, ognia, żelaza i ołowiu. Skoro pana zaleci zapach smoły i prochu, skoro panu wspomną po swojemu o kapitanie Blak, dostarczycielu pontonów! wtedy... ja panu powiadam mimowolnie, uczujesz się, jak to pan wiesz w swoim żywiole, a w takiej chwili już ani Pan Bóg, ani djabeł powstrzymać pana nie potrafi.
— Powiedziałem ci, że o piątej będę tu z powrotem, i Sabina nie spostrzeże nawet mego oddalenia. Obawy twoje są szalone.
— Koniecznie pan tego żąda?
— Pójdź ze mną.
— Co ma być to będzie — rzekł Segoffin, wychodząc za swym panem i kiwając smutnie głową.
Trzy dni upłynęło od czasu jak Iwon Cloarek wyjechał z domu bez uprzedzenia o tem swej córki.
Mieszkanie to, zwykle tak spokojne, tak powabne i wesołe, przedstawia prawie wszędzie ślady świeżego spustoszenia, które daremnie starano się usunąć.
Jeden z pawilonów, przytykających do głównej budowli, został prawie zupełnie zniszczony przez pożar; poczerniałe szczątki ognia, deski i bele na wpół zwęglone pokrywają część ogrodu.
Drzwi i kilka okien dolnych w korpusie wyłamane ciężkiemi razami siekiery, zastąpione są prostemi deskami; szerokie czerwone plamy zakrwawiają mury, a w kilku miejscach wyższych pięter okna noszą widoczne ślady strzałów karabinowych.
Noc.
Przy słabem świetle lampy, oświetlającej jednę z sypialń domu, widzimy Onezyma; pościel na której spoczywa, tu i owdzie krwią jest poplamiona.
Zdaje się, że siostrzeniec Zuzanny śpi półsnem; bladość jego jest nadzwyczajna; od czasu do czasu lekki, prawie niewidzialny uśmiech błądzi na jego na pół otwartych ustach.
Kobieta w średnim wieku ubrana po wiejsku, siedząc w głowach jego łóżka, czuwa nad nim z widoczną pieczołowitością.
Głuche milczenie, panujące w tym pokoju, przerywane bywa tylko od czasu, skrzypnięciem drzwi, które się otwierają z nadzwyczajną ostrożnością. Wtedy wchodzi pani Robertowa i zalecając skinieniem wieśniaczce, ażeby się nie poruszała, zbliża się na palcach do łóżka swego synowca i uchyliwszy firanki, przypatruje mu się z trwogą i niepokojem.
W przeciągu tych trzech dni rysy Zuzanny zmieniły się prawie do niepoznania; boleść, trwoga i łzy wycisnęły na nich ślady okropnego cierpienia.
W milczeniu przyjrzawszy się przez chwilę Onezymowi, Zuzanna cofnęła się pocichu od jego łóżka, i skinęła na czuwającą przy nim kobietę, ażeby się do niej zbliżyła.
— Jakże się ma chory od chwili mojej ostatniej bytności?
— Zdaje się że jest mniej cierpiący, ale więcej wzruszony.
— Nie uskarżał się wcale?
— Bardzo mało, pytał mnie kilka razy o szczegóły wszystkiego, co się stało, ale, podług pani zalecenia nic mu nie odpowiadałam.
— Dzięki Bogu, widać że już wraca do przytomności.
— O! zupełnie pani. Zdaje się nawet, że mówiłby nierównie więcej, gdyby mu tylko odpowiadano na wszystkie jego pytania.
— Czy nie pytał się o mnie?
— Owszem, kilka razy powtarzał: „Wszakże moja ciotka przyjdzie? Czy ona rychło nadejdzie? Odpowiedziałam mu, że pani prawie co pół godziny przychodzi. I wtedy skinął głową jakgdyby mi chciał podziękować; potem znowu zasnął, ale kilka razy nagle się przebudził.
— Czy nie narzeka więcej niż zwykle na swą ranę?
— Nie, tylko dwa czy trzy razy zdawało się, jakgdyby z trudnością oddychał.
— O, mój Boże! — rzekła Zuzanna, składając ręce i wnosząc łzami zalane oczy ku niebu — oby tylko nie pojawiły się niebezpieczniejsze symptomaty.
— Wszakże chirurg upewnił już panią w tej mierze.
— Powiedział mi tylko, że ma nadzieję; ale, niestety nic więcej!
— Pani, zdaje mi się, że chory budzi się — rzekła wieśniaczka, przysłuchując się uważnie.
Rzeczywiście, Onezym poruszył się lekko na posłaniu i wydał głębokie westchnienie.
Zuzanna wejrzała powtórnie za firanki i przekonawszy się, że Onezym nie spał, rzekła do wieśniaczki:
— Zejdź teraz na obiad, moja kochana, ja później zadzwonię na ciebie.
Gdy wieśniaczka wyszła, Zuzanna usiadła na jej miejscu.
Usłyszawszy głos swej ciotki, Onezym zadrżał z radości, a ujrzawszy ją przy sobie rzekł do niej.
— Jesteś, moja ciotko, o, jakże to dobrze.
— Drogie, drogie moje dziecię — odpowiedziała ochmistrzyni ze wzruszeniem, które z trudnością tylko powściągała — słyszałam żeś westchnął czy zawsze jeszcze cierpisz, czy teraz więcej niż poprzednio?
— Nie, zapewniam cię, czuję nawet, że mi jest daleko lepiej.
— Tak tylko mówisz, ażeby mnie uspokoić.
— Patrz, weź moją rękę, widziałaś jak była dawniej rozpalona, zobacz, moja ciotko.
— To prawda, nie jest już tak gorąca. A twoja rana, czy ci zawsze jeszcze dolega?
— Trudno mi trochę oddychać, i nic więcej.
— Nic, mój Boże! Nic, od rany zadanej sztyletem w sam środek piersi?
— Moja ciotko kochana!
— Cóż chcesz?
— A panna Sabina?
— Wszyscy jesteśmy zdrowi, wszyscy, wszakżem ci już powiedziała.
Onezym wstrząsnął głową, jakgdyby nie dowierzał i dodał:
— A pan Cloarek?
— Słuchaj, moje dziecię, nie mówmy już o tem co się stało, nie zadawaj mi żadnych pytań, bo nie mogę ci odpowiadać. Jak będziesz zupełnie zdrów, wtedy co innego.
— Wiem ja, moja ciotko, dlatego nie chcesz mi odpowiadać, ażeby mnie nie wzruszyć zbytecznie, ale przysięgam ci, niepewność w jakiej zostaję co do losu panny Sabiny i jej ojca jest dla mnie zabijająca.
— Wszyscy są zupełnie zdrowi, powtarzam ci raz jeszcze.
— Nie, moja ciotko, nie, nie mogą być wszyscy zdrowi po tym okropnym wypadku, który dotąd jeszcze jest dla mnie niepojęty.
— Ale, zapewniam cię, mój drogi, że... otóż, znowu się niecierpliwisz, znowu się poruszasz. Mój Boże! jaki ty jesteś nierozsądny, Onezymie, proszę cię uspokój się.
— Mój Boże, mój Boże! alboż to moja wina? Dlaczegóż zostawiacie mnie w takiej trwodze o los panny Sabiny, o los pana Cloarek?
— Ale! wszakże ustawicznie ci powtarzam, że wszyscy są zdrowi.
— Ja zaś mówię ci, że to być nie może — zawołał młodzieniec w coraz większem uniesieniu — jakto, podczas owego nieszczęsnego wieczora uzbrojeni ludzie uderzają na nasz dom śród licznych wystrzałów, i przy blasku pożaru pokój, w którym znajdujemy się, to jest panna Sabina, ty i ja, zostaje zapełniony jakąś wściekłą zgrają, i ty chcesz, moja ciotko, ażebym wierzył, że panna Sabina, która drży na najmniejszy łoskot, nie doznała owego wieczoru najokropniejszego wstrząśnienia, może nawet śmiertelnego!
— Onezymie, na miłość boską, wysłuchajże mnie.
— A któż mi zaręczy, że ona nie umarła?
— Uspokój się.
— Ona umarła! — dodał w obłąkaniu — i ty ukrywasz to przede mną. Umarła! Oh! gdyby tak było... Boże mój!
— Mój synu, zaklinam cię...
— A pan Cloarek, jeżeli córka jego umarła, on, co ją tak kochał, gdzież on jest, co się z nim stało? jak on zniósł to okropne nieszczęście? Ja ci powiadam, że w tym domu panuje już grobowe milczenie.
— Nieszczęsny chłopcze! jesteś w obłąkaniu.
— Nie, to nie jest obłąkanie. Niestety! dręczą mnie moje obawy i to mnie zabija — dodał pocichu Onezym, upadając osłabiony na swoje posłanie; gdyż w nadzwyczajnem wzruszeniu swojem zdołał był poprzednio usiąść na łóżku.
Zuzanna, przestraszona, pochyliła się do swego siostrzeńca, i uniósłszy jego ociężałą głowę starała się go otrzeźwić; powoli minęło to osłabienie i z płaczem odezwał się do swej ciotki:
— Przebacz, przebacz mi zgryzotę, jaką ci sprawiam, moja ciotko. Ale gdybyś ty znała moje cierpienia, gdybyś wiedziała jak okropną jest dla mnie rzeczą pomyśleć, że zrana tegoż samego nieszczęsnego dnia pan Cloarek obudził we mnie nadzieję szczęścia tak wielkiego... tak wielkiego... że mu wierzyć nie chciałem. A teraz... tyle nadziei obróciło się tylko w łzy i popiół!
— Ale cóż ja mam na to uczynić, mój Boże!
— Tobie się zdaje, że czynisz jak najlepiej, ukrywając przede mną wszystko, wiem o tem, biedna i kochana ciotko moja, ale przysięgam ci, ty się mylisz, rzeczywistość, chociażby najokropniejszą była, mniej dla mnie będzie szkodliwą, jak ta niepewność dręcząca. Kiedy nie śpię, prześladują mnie najczarniejsze myśli, kiedy zamknę oczy, wtedy znowu przerażające marzenia snują mi się po głowie i budzę się z przestrachem, ażeby doświadczać nowej trwogi... nie, nie, powiadam ci, że to nie jest życie. Tysiąc razy śmierć wolę, bo w niej przynajmniej jest pewność.
Zuzanna, zatrwożona wzrastającem ciągle uniesieniem Onezyma, i obawiając się, ażeby milczenie jej rzeczywiście nie sprowadziło jakich nieszczęśliwych skutków, zawołała:
— Więc dobrze! słuchaj, ale mi przyrzeknij pierwej, że będziesz rozsądnym... mężnym...
— Mężnym, ah! wiedziałem ja dobrze, że nastąpiły wielkie nieszczęścia.
— Widzisz więc, cóż ja mam uczynić, co powiedzieć? — zawołała nieszczęśliwa kobieta.
— Za pierwszem mojem słowem oddajesz się już rozpaczy.
— O! mój Boże! — rzekł Onezym przerażonym głosem — przeczuwałem ja to, ona umarła...
— Nie, nie, ona żyje — dodała skwapliwie ochmistrzyni — żyje, przysięgam ci na moje zbawienie, żyje, powtarzam ci jeszcze, cierpiała wiele, doświadczyła wiele, możesz się tego domyślić, ale jej życie nie jest już w niebezpieczeństwie.
— Więc była w niebezpieczeństwie?
— Przez dwa dni, tak jest, na nieszczęście, ale teraz dopiero, przed chwilą rozmawiałam z nią jeszcze. Stan jej jest zadawalniający, jak tylko być może.
— Dzięki ci, mój Boże! dzięki — rzekł Onezym pokornie. — Dziękuję i tobie moja biedna ciotko. Ah! gdybyś ty wiedziała ileś mi dobrego wyświadczyła, jaką ulgę teraz czuję, byłabyś szczęśliwą z radości.
— Jestem i tak już szczęśliwa, moje dziecię.
— A pan Cloarek, czy jest w domu?
— Nie...
— Niema go przy córce?
— Nie, mój synu... nie.
— Gdzież on tedy jest?
— Niewiadomo...
— O! mój Boże! przecież tej nieszczęsnej nocy?
— Przybył do domu, został nawet raniony, ale lekko.
— A potem?
— Nie widziano go już wcale.
— Ale dlaczegóż on nie został przy córce? to niepojęte! ona musi być bardzo niespokojna.
— Jest bardzo smutną, to prawda — odpowiedziała ochmistrzyni zmieszana.
— A ten krwawy napad, te przerażające, niepojęte słowa, wychodzące z ust panny Sabiny, które zdaje mi się, że słyszę jeszcze, jak gdyby we śnie okropnym, kiedy czułem, że życie razem z krwią moją uchodziło. O! mów, mów, są bowiem rzeczy, które rozum mój mieszają. Jakto! pytam się jeszcze. Pana Cloarek niema tutaj, niema go przy jego córce?
— Moje biedne dziecię, ja tylko z przykrością ulegam twemu życzeniu, ale w takiem wzruszeniu, w jakiem cię widzę, wszelka odmowa z mej strony byłaby może niebezpieczna.
— O! tak, bardzo niebezpieczna.
— Wierzę ci, posłuchaj mnie zatem. Powtarzam ci wszakże, bądź mężny, gdyż, niestety, rany duszy są częstokroć dolegliwsze od ran ciała, a biedna panna Sabina i jej ojciec, szczególniej na duszy, na sercu zranionymi zostali.
— Widzisz, kochana ciotko, że jestem spokojny, będę więc mężny.
— Przypominasz sobie, że po obiedzie tego nieszczęsnego dnia, pan Cloarek, który bez naszej wiedzy oddalił się z domu i pojechał do Hawru, przysłał z tegoż miasta umyślnego posłańca do swej córki, zalecając jej, ażeby była spokojna; gdyż interes jakiś, jej samej dotyczący, miał go jeszcze przez cały wieczór zatrzymać. Wszakże to sobie przypominasz, nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedział Onezym z westchnieniem — panna Sabina myślała nawet przez chwilę, że podróż jego dotyczyła niektórych przygotowań do naszego związku, który w oczach snem mi się wydawał. Niestety, było to zbyt piękne, zbyt niespodziewane, i dlatego też miało pozostać tylko marzeniem.
— Obiecałeś mi, mój synu, że będziesz mężny...
— Będę nim. Mów tylko dalej.
— Przypominasz sobie także ów przestrach, jaki mieliśmy wieczorem w sam dzień przyjazdu pana Cloarek?
— Pamiętam, ci dwaj ludzie, których Teresa widziała.
— Biedna dziewczyna, widziała aż nadto dobrze, rzeczywiście dwóch mężczyzn, jakeśmy się później dowiedzieli, dostało się do ogrodu, nie w celu uderzenia na mieszkanie nasze, ale dla poznania drogi.
— Więc ci dwaj ludzie należeli do owej zbrojnej bandy?
— Jeden z nich był jej przywódcą, mój synu.
W tej chwili kobieta doglądającą Onezyma, wszedłszy do pokoju, przerwała dalszą jego rozmowę z ciotką, i skinęła na panią Robertową, że jej ma coś powiedzieć.
— Czego chcesz? — zapytała pocichu Zuzanna.
— Oto pan Segoffin przyjechał.
— A pan Cloarek?
— Pan Segoffin jest sam tylko i chce natychmiast mówić z panną, Teresa poszła uwiadomić ją o tem; i panna Sabina kazała mu przyjść do siebie.
— Czy nic nie mówił o panu?
— Nie.
— Idź teraz powiedzieć pannie, że jeżeli mnie będzie potrzebowała, natychmiast do niej przybędę.
— Moje kochane dziecię — rzekła Zuzanna siadając napowrót przy łóżku Onezyma — teraz, kiedym ci już przypomniała, niektóre wypadki, potrzebne do zrozumienia tego, co ci mam dalej oznajmić, przystępuję do mego opowiadania.
— Moja kochana ciotko, czy to, co ci teraz pocichu powiedziano, nie jest jaką złą wiadomością?
— Nie, mój synu, powiem ci to później; lecz wracając do rzeczy, przypominasz sobie, że na pierwszy odblask pożaru i za pierwszem uderzeniem siekiery w drzwi naszego domu, Teresa, zdjęta przestrachem, przybiegła oznajmić nam, że oficyna pali się i że zbrojna banda uderzyła na nasze mieszkanie. Wiesz, jak to okropnie nas przeraziło?
— Tak jest... ah! co za noc... co za noc!
— Ale i ja także przypominam sobie z trwogą i uwielbieniem odwagę, jakiej dowiodłeś podczas tej okropnej nocy.
— Poco o tem wspominać!
— Poco? Ponieważ to napełnia serce moje dumą! Drogi i kochany mój synu, jeszcze teraz słyszę, jakeś do nas powiedział: „Nadchodzą, ucieczka jest niepodobieństwem, niestety! nie mogę odwrócić od was niebezpieczeństwa, bo go nie widzę, ale przynajmniej mogę was zasłonić mojem ciałem, i, uzbroiwszy się na prędce sztabą żelazną od jednej z okiennic, wybiegłeś drzwiami wtedy, kiedy je już miano wyłamać, i tu, biedne dziecię, sam jeden, broniłeś przez chwilę wejścia do naszego pokoju z odwagą i siłą nadprzyrodzoną.
— Proszę cię, moja kochana ciotko, dosyć już o tym przedmiocie.
— Dosyć! jakto, kiedy jedyną moją pociechą, gdy widzę cię rannym, jest wspomnienie twego męstwa i twego poświęcenia?... Nie, nie, lubię powtarzać, że waleczność najśmielszych nawet ludzi zagasłaby przy twojej waleczności. Przypartemu do drzwi, których przystępu broniłeś, owa sztaba żelazna stała się straszną bronią i chociaż twój krótki wzrok nie pozwalał ci dobrze wymierzać twych ciosów, każdy napastnik, co ci się dostał pod rękę, padał u stóp twoich.
— Ah! jakaż musiała być trwoga panny Sabiny podczas tej chwilowej walki, taki widok... dla niej... tak lękliwej... tysiąc razy gorszy był, niż sama śmierć.
— Mylisz się, moje dziecię.
— Co mówisz?
— Odwaga jej była niepojęta, tak jest, i teraz jeszcze pytam samej siebie, jakim to cudem, ona, co na najmniejszą drobnostkę zwykle drżała z przerażenia, mogła w tym wypadku wykazać tak wielką siłę charakteru.
— Panna Sabina?
— Powtarzam ci, że to jest nie do uwierzenia; podczas kiedyś tak walecznie bronił naszego schronienia, biedna, kochana dziewczyna (zdaje mi się, że ją widzę jeszcze), stała na środku, blada, ale odważna. Pierwsze jej słowa były: Dzięki ci, mój Boże! umrę sama, mego ojca niema tutaj!
— O! jakże to dobrze, jak pięknie z jej strony, w każdym razie objawia się jej wielkie i szlachetne serce.
— Poczem, spojrzawszy na ciebie wzrokiem śmiałym, prawie dumnym, rzekła do mnie z zapałem, pokazując na ciebie: „Czy wierzysz teraz, że on jest mężny? On się da zabić za nas, ale przynajmniej razem z nim zginiemy“. Tyle rezygnacji, tyle stałości w tak słabej dziewczynie zdumiewa mnie teraz. Być może, iż to serce lękliwe, które zwykle najmniejsza drobnostka przeraża, nabiera siły w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa. Co przynajmniej jest rzeczą pewną, to, że Sabina okazała się heroiczną, nawet w chwili kiedy cię widziała upadającego. Gdy nareszcie, zwalczony liczbą przemagającą i ugodzony razem prawie śmiertelnym, upadłeś bez przytomności na progu jej pokoju, czterech rozbójników, których przywódca miał rękę na temblaku, człowiek wzrostu wysokiego, blady, z włosami rudemi, rzucił się do pokoju. „Onezym zginął w naszej obronie. Teraz na, nas kolej. Bądź zdrowa, Zuzanno“, zawołała Sabina, ściskając mnie w swoich objęciach, dodając: „Żegnam cię, ojcze kochany, żegnam“.
— Przywiązana i odważna do samego końca — rzekł Onezym, ocierając łzami zwilżone oczy.
— Ja czułam się mniej odważną od Sabiny. Widziałam jakeś upadł krwią zbroczony na progu; rzuciłam się tedy do stóp herszta tych rozbójników wołając: Łaski, łaski! Wyciągnął rękę, jakgdyby chciał nakazać swoim wspólnikom, ażeby się zatrzymali, i powiedział do mnie groźnym głosem: Gdzie jest kapitan Kamienne-serce.
— Kapitan Kamienne-serce? — zawołał Onezym, wpatrując się w Zuzannę z nadzwyczajnem zdumieniem — ów korsarz, o którego ucieczce czytaliśmy dopiero przed kilku dniami? Dlaczegóż go tutaj szukano? Zresztą, wszakże ci ludzie byli Anglikami, przypominam to sobie teraz.
— Zaczekaj, opowiem ci wszystko, co tylko wiem w tej mierze, mój synu. Mówiłam tedy, że ów człowiek z ręką na temblaku, który zdawał się być ich hersztem, pytał mnie, gdzie jest kapitan Kamienne-serce. Rzuciłam się na kolana przed rozbójnikiem wołając: „Panie, ten dom jest mieszkaniem pana Cloarek; niema go w domu. Oto jego córka, miej litość nad nią“.
„Jego córka — krzyknął bandyta z wybuchem dzikiego śmiechu — to jego córka! ah, tem lepiej. A ty, rzekł do mnie, ty jesteś jego żoną“?
— Nie, panie, jestem ochmistrzynią. Zbliżył się do panny Sabiny, której odwaga zdawała się wzrastać z niebezpieczeństwem. Sabina, złożywszy ręce na piersiach jak święta męczennica, z dumą spoglądała na przywódcę rozbójników.
„Gdzie twój ojciec? — zawołał.
„Daleko stąd, dzięki Bogu, odpowiedziała śmiało biedna dziewczyna.
„Twój ojciec wczoraj tu przybył; niedawno jeszcze znajdował się w tym domu. Gdzie jest? wołał ów nędznik, grożąc jej pięścią. Sabina nic nie odpowiedziała. Poczem mówił dalej z okropnym uśmiechem.
„Nie schwyciwszy twego ojca, ale uprowadziwszy cię z sobą, dostanę go w moje ręce. Napiszesz do niego z Anglji, dokąd cię zabieram. Powiesz mu, gdzie jesteś, a narazi się na wszystko, ażeby cię oswobodzić. Tam czekam na niego i tam go złapię. Dalej, ruszaj ze mną“.
„Mam iść z tobą? krzyknęła Sabina, chyba mnie zabijesz!
„Nie będziesz zabitą, nie, pójdziesz dobrowolnie lub gwałtem; wybieraj“.
— Nigdy, zawołała biedna panienka.
Wtedy odwrócił się do swoich towarzyszy, przemówił do nich kilka słów i ci rozbójnicy rzucili się na Sabinę. Chciałam ją bronić, ale mnie odepchnięto, i mimo jej łez, mimo krzyku, została związaną.
— Ależ to okropne, jakiż był powód tej zawziętej nienawiści przeciw panu Cloarek?
— Posłuchaj jeszcze, zaledwie związano Sabinę, gdy wtem usłyszeliśmy zdala wystrzały z ręcznej broni, nadzwyczajny hałas i przeraźliwe krzyki. Dwóch ludzi przybiega z podwórza i przemawiają w kilku słowach do swego przywódcy, który śpiesznie wybiega za nimi z pokoju, gdzie pozostali tylko ludzie, którzy trzymali związaną Sabinę. Wtedy dopiero zdołałam przybliżyć się do ciebie, moje biedne dziecię. Podniosłam cię. — I drżąc jeszcze na to wspomnienie, Zuzanna pochyliła się nad łóżkiem swego siostrzeńca, ażeby go uściskać w swoich objęciach. — Biedny, ukochany synu mój, z początku myślałam, żeś już nieżywy; dlatego, zapominając o Sabinie, zapominając o wszystkiem, płakałam nad tobą, zwątpiwszy zupełnie o twojem życiu, gdy niespodzianie... — I wzruszona nadzwyczajnie, Zuzanna zatrzymała się chwilkę.
— O, mów dalej, mów.
— Ah! nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku. W głębi salonu dwóch nędzników chciało gwałtem uprowadzić Sabinę, pomimo jej okropnego krzyku. Dwaj inni, przerażeni zgiełkiem wzrastającym na dziedzińcu rzucili się ku drzwiom, lecz obaj jednocześnie prawie zranieni upadają na posadzkę. Jeden z uprowadzających Sabinę doznał tego samego losu.
— Ale któż ich zranił?
— Któż? — odpowiedziała Zuzanna z drżeniem i zniżając głos — człowiek przybrany w dziwne szaty, na głowie miał kapelusz z szerokiemi skrzydłami, ubrany był w czarny kaftan i szerokie białe spodnie. Z siekierą w ręku wpadł on do salonu, otoczony kilku majtkami.
— O, mój Boże! — zawołał Onezym, usiłując zebrać wspomnienia — ale zdaje mi się, że panna Sabina w przystępie swoich cierpień mówiła czasami o człowieku w tym dziwnym stroju, i który jej zdaniem, miał być mordercą jej matki.
— Niestety, niestety — rzekła Zuzanna z płaczem — wspomnienie to utkwiło zbyt silnie w jej pamięci.
— Ale któż to był ów człowiek, który w takiem ubraniu przybył na ratunek panny Sabiny?
— Człowiek ten — odpowiedziała Zuzanna ze smutkiem był to korsarz, kapitan Kamienne-serce: człowiek ten, był to pan Cloarek.
— On! — zawołał Onezym, zrywając się z pościeli mimo słabości swojej. — Cóż to za tajemnica! to o był, pan Cloarek?
— Tak jest, przybył z toporem w ręku, odzież miał zakrwawioną, a twarz jego... o! nigdy, nigdy nie widziałam twarzy tak okropnej, tak przerażającej. Wchodzi. I Sabina, nie widząc z początku jego rysów, wydaje okropny krzyk, powtarzając: czarny człowiek... czarny człowiek... Pan Cloarek biegnie do swej córki, ona ucieka przed nim, wołając: Ojcze... ty zabiłeś moją matkę!.. i pada pozbawiona przytomności.
— Tak... tak... te słowa... „ojcze, ty zabiłeś moją matkę“ słyszałem je, jakby w oddaleniu, czując się bliskim skonania. Ah! to rzecz okropna. Jakie przerażające odkrycie! ileż to łez, ile rozpaczy na przyszłość! On, ojciec tak tkliwy, ona, córka tak przywiązana, pomiędzy nimi nieprzebyta otchłań. O, mój Boże! ma słuszność wielkiego potrzeba męstwa, ażeby znieść podobne odkrycie, więc od tego czasu, cóż się dzieje z panną Sabiną?
— Powiadam ci, że nieszczęśliwa walczyła przez dwa dni pomiędzy życiem a śmiercią.
— A pan Cloarek?
— Niestety! nic o nim nie wiemy; powiadają tylko, że kiedy jego córka wyrzucała mu śmierć swej matki, wydał przeraźliwy krzyk i jak szalony zniknął z domu; od tego czasu nie widziano go wcale.
— O! ileż to nieszczęść, mój Boże! ile nieszczęść! Ale jakim sposobem pan Cloarek mógł być uwiadomiony o tym napadzie, albo skąd pochodziła nienawiść tych Anglików?
— Już to, jak powiadają, napadli oni w ten sposób dwa czy trzy razy nasze brzegi, niosąc spustoszenie i trwogę na kilka odosobnionych wioseczek i uciekając potem na swoje okręty, zawsze w nadziei, że pochwycą pana Cloarek, który pod nazwiskiem kapitana Kamienne-serce wiele złego wyrządził Anglji.
— Pan Cloarek miałby być korsarzem? dlaczegożby obierał sobie zawód tak trudny i niebezpieczny, poco taka tajemnica wobec jego córki?
— I ja tego nie wiem, mój przyjacielu; od tego strasznego wieczoru nie pokazał się jeszcze, jakem ci już mówiła; majtkowie statku jego, z którymi tu przybył i na których czele był Segoffin, zabrali do niewoli Anglików, którzy nie zginęli w bitwie. Przyszedłszy nieco do siebie po pierwszym przestrachu, zajmowałam się wyłącznie Sabiną i tobą, gdy tymczasem Segoffin ze swoimi majtkami gasił ogień i starał się usunąć przynajmniej najwidoczniejsze ślady tego okropnego spustoszenia.
— I Segoffin także nie miał żadnych wiadomości od pana Cloarek?
— Nie wiem o tem; ale w tej chwili dano mi znać, że Segoffin, który wczoraj rano wyjechał, teraz powrócił, i właśnie rozmawia z panną Sabiną. Być może więc, że przywiózł jakie wiadomości od jej ojca.
— Daj to Boże! Ale jeżeli pan Cloarek przeżyje swą rozpacz, jakież to będzie niewyczerpane źródło łez i boleści dla niego i jego córki, w odkryciu tej nieszczęsnej tajemnicy!
— Cóż ja ci mam na to powiedzieć, moje biedne dziecię, z jakiejkolwiek strony zapatruję się na przyszłość, zawsze zdaje mi się ona być ponurą i złowrogą.
— Ah! miałaś słuszność, moja ciotko, odwagi, odwagi nam trzeba! O! tak, większej potrzeba odwagi, ażeby widzieć cierpienie tych, których kochamy, aniżeli gdybyśmy sami cierpieli.
W tej chwili weszła do pokoju kobieta, doglądająca Onezyma w jego słabości, mówiąc do Zuzanny:
— Pan Segoffin pragnie pomówić z panią Robertową, jak również z panem Onezymem, jeżeli tylko chory będzie mógł przyjąć u siebie.
— O! mogę, mogę — odpowiedział skwapliwie młodzieniec, podnosząc się na posłaniu.
Wkrótce potem stary sługa wszedł do pokoju Onezyma.
Nie była to już owa wybladła i wysoka postać z poważną a szyderską twarzą, która poprzednio wywoływała niecierpliwość lub drwinki Zuzanny; rysy tego samego człowieka przedstawiały głęboki smutek i boleść; jego maleńkie oko, zwykle tak złośliwe, było zaczerwienione od świeżych łez; podobnież widać było poniżej szerokiego czarnego plastra, jakieś wilgotne ślady; gdyż jeżeli oko, które utracił w bitwie zasłaniając swego pana, zamknięte było dla światła, nie było przecież zamkniętem dla łez tkliwego współczucia.
Pani Robertowa nie przyjęła już swego starego współtowarzysza jak dawniej, ze złośliwością na ustach i szyderstwem w spojrzeniu, lecz wyszła na jego spotkanie ze smutną i przychylną skwapliwością.
— I cóż! mój biedny Segoffin — rzekła do niego — jakie przynosisz nam wiadomości, złe czy dobre?
— Doprawdy, sam nie wiem, kochana Zuzanno — odpowiedział jej stary przyjaciel z westchnieniem — zależeć to będzie od tego listu.
I wydobył z kieszeni dosyć wielką opieczętowaną paczkę.
— Cóż to jest? — zapytała Zuzanna.
— List od pana Iwona.
— Dzięki Bogu! więc on żyje — zawołał Onezym.
— A zdrowie jego? — dodała Zuzanna.
— Cóż chcesz? z daleka od swej córki i po tylu wypadkach, zdaje się, że to ciało bez duszy — odpowiedział Segoffin. Zresztą, ostatnia jego nadzieja jest w tym liście, a list ten jest do pana Onezyma.
— Do mnie?
— Powiem tylko panu, co z nim masz zrobić; ale przedewszystkiem, powiedz pan, czy jesteś w stanie podnieść się z łóżka?
— Jestem — zawołał młodzieniec, starając się podźwignąć — jestem.
— Ja zaś mówię, Onezymie, że nie jesteś w stanie — wtrąciła Zuzanna — byłaby to największa nieroztropność.
— Pozwól, moja kochana Zuzanno — rzekł Segoffin — równie jak ty, jestem nieprzyjacielem wszelkiej nieroztropności, lecz (mogę ci się przyznać teraz) ponieważ od dwunastu lat mogłem i tu i owdzie widzieć rany rozmaitego rodzaju, nabyłem przeto w tej mierze pewnego doświadczenia.
— Niestety! tak jest, i to nawet własnym kosztem, mój biedny stary przyjacielu — odpowiedziała Zuzanna przypominając z jaką cierpliwą uległością ten zacny człowiek znosił tak długo szyderstwa, któremi go ciągle prześladowała z powodu jego mniemanej niezręczności, pozbawiającej go to oka, to palców.
— Otóż, moja Zuzanno — dodał — nie lękaj się niczego, zobaczę puls twego siostrzeńca, i zbadam należycie stan jego, jak to zwykle czynił nasz starszy chirurg; jeżeli znajdę, że nasz odważny młodzieniec będzie się mógł podnieść i zejść, chociaż tylko na godzinę do salonu panny Sabiny, to... Ale, nie, nie!... chwilkę jeszcze — zawołał Segoffin, przytrzymując silną ręką Onezyma, który usłyszawszy imię Sabiny, już chciał wychodzić z łóżka. — Pozwól, mój panie, jeszcze niezałatwiłem moich obowiązków lekarskich; bądź pan łaskaw zachować się spokojnie, bo jeżeli nie, zabiorę list, i zamknę pana tutaj na dwa spusty.
Onezym westchnął tylko i milczał, poddając się z największą niecierpliwością badaniu Segoffina, który przy świetle lampy przyniesionej do łóżka przez Zuzannę, przekonał się, że młodzieniec mógł rzeczywiście, bez żadnego niebezpieczeństwa przynajmniej godzinę posiedzieć.
— Ale, Segoffinie — rzekła pani Robertowa ciągle jeszcze niespokojna — ręczysz mi wszakże, iż niema niebezpieczeństwa?
— Najmniejszego, spuść się na mnie.
— Czyżby nie można odroczyć tej rozmowy?
— Dlaczego? — odpowiedział stary sługa głosem bardzo wzruszonym. — Ah! bo widzisz... nie daleko stąd... jest ktoś... co liczy każdą godzinę... każdą minutę.
— Co mówisz? — zawołała Zuzanna — czyby to był pan Cloarek?
— Mówiłem ci — odrzekł Segoffin, nie odpowiadając na to pytanie — mówiłem ci, że niedaleko stąd jest ktoś, co oczekuje życia lub śmierci.
— Wielki Boże! powtórzył także Onezym — życia lub śmierci!
— Albo raczej nadziei lub rozpaczy — odpowiedział Segoffin uroczystym głosem — a nadzieja ta lub rozpacz zależeć będą od przeczytania tego listu, dlatego to, Zuzanno, żądam od twego siostrzeńca, ażeby zebrał wszystkie swoje siły i zszedł do salonu, gdyż jeżeli mam wszystko powiedzieć — dodał Segoffin głosem coraz więcej wzruszonym — nim godzina czasu upłynie, los pana Iwona... będzie rozstrzygnięty.
— Po przeczytaniu tego listu? — zapytała Zuzanna ze zdziwieniem i niespokojnością.
— Tak jest — odpowiedział Segoffin z drżeniem — a list ten ma przeczytać pannie Sabinie pan Onezym w mojej i twojej obecności, Zuzanno, ponieważ pan Iwon polecił mi udzielić wam niektórych objaśnień. A więc, pójdźmy, panie Onezymie, uspokój się pan, bądź odważny. Panna już jest zawiadomiona, co się stało, odstać się nic może... co ma być, to będzie. Ty Zuzanno, idź do panny i poczekaj na nas, pomogę twemu siostrzeńcowi ubrać się.
Gdy Onezym, w towarzystwie Segoffina i Zuzanny wszedł do salonu, w którym oczekiwała go Sabina, znalazł ją bardzo smutną, bladą, poważną i prawie uroczystą; jej słabość zmuszała ją do pozostania na kanapie, gdzie nawpół leżąc spoczywała.
— Panie Onezymie — rzekła do młodzieńca — chciej pan usiąść, i ty, moja dobra Zuzanno, i ty także, Segoffinie.
Aktorzy tej sceny usiedli w milczeniu i pogrążeni w głębokim smutku.
— Zanim rozpoczniemy tę rozmowę — mówiła dalej Sabina z gorzkim uśmiechem — powinnam was przedewszystkiem uprzedzić, że bardzo się odmieniłam. Owe trwogi mimowolne, częstokroć dziecinne, które mnie poprzednio napadały, ustały teraz, nie doznaję ich wcale. Okropna rzeczywistość uleczyła mnie zupełnie. Przy niej, wszystkie przerażające mary, które od dzieciństwa niepokoiły mą wyobraźnię, rozproszyły się. Oznajmiam wam to, moi przyjaciele dlatego, ażebyście mnie wcale nie oszczędzali, ażebyście mi wyznali, albo raczej, potwierdzili całą prawdę, chociażby ona była najokropniejszą. Teraz mam siły i odwagę usłyszeć wszystko. Jeszcze tylko jedno słowo, zaklinam cię, Zuzanno, i ciebie także Segoffinie, w imię waszego tylokrotnie doświadczonego przywiązania do mnie i do mojej rodziny, abyście otwarcie odpowiadali, na moje pytania; przyrzekacie mi to?
— Przyrzekam ci, moje dziecię — rzekła Zuzanna.
— Przyrzekam pannie Sabinie — dodał Segoffin.
Tu nastąpiła chwila milczenia. Ochmistrzyni, stary sługa, a szczególniej Onezym byli zdumieni temi uroczystemi słowy i śmiałością Sabiny; wszystko im zapowiadało, że jakiekolwiek obierze postanowienie wskutek tej rozmowy, postanowienie to będzie niezmienne. Nareszcie dziewica odezwała się dalej:
— Zuzanno, byłaś świadkiem mego urodzenia, przez poświęcenie twoje i troskliwość byłaś przyjaciółką mojej matki, w imię więc tej przyjaźni, zaklinam cię, ażebyś mi powiedziała, czy wspomnienia moich lat dziecinnych mnie nie mylą; czy mój ojciec przed dwunastu laty, w podobnymże ubiorze, w jakim go widziałam onegdaj nie był powodem śmierci mej matki?
— Niestety! panno Sabino.
— W imię świętej i błogosławionej pamięci mej matki, Zuzanno, wyznaj mi prawdę.
— Prawda jest, moje dziecię — odpowiedziała ochmistrzyni drżącym głosem — prawda, że po gwałtownej scenie, jaka zaszła pomiędzy panią a panem, ona umarła, lecz...
— Dosyć, moja kochana Zuzanno — rzekła Sabina, przerywając ochmistrzyni, i przecierając ręką rozpalone czoło, poczem umilkła na chwilę.
Było to smutne milczenie... które nikt nie śmiał przerwać.. Dziewica mówiła dalej.
— Segoffinie, byłeś sługą, poczciwym, zacnym sługą mego dziadka, ojciec mój przy tobie się urodził, zawsze i w każdej okoliczności ślepo poświęcałeś się dla niego, czy to prawda, że mój ojciec, zamiast oddawać się handlowi, jak zawsze mówił, był korsarzem i odbywał swoje wyprawy pod nazwiskiem kapitana Kamienne-serce?
— Tak jest, panno Sabino, prawda — odpowiedział Segoffin, tłumiąc głębokie westchnienie.
— Panie Onezymie, winnam sobie samej... winnam panu oznajmić teraz moje postanowienie. W szczęśliwszych czasach mieliśmy zamiar połączenia się węzłem małżeńskim, lecz po tem wszystkiem, co zaszło, po tem, co panu wiadomo i o czem się pan dowiadujesz, spodziewam się, że pana nie zadziwię oznajmiając mu, że moje życie nie może już być życiem tego świata.
— Wielki Boże! co pani mówi — zawołał Onezym.
— Postanowiłam usunąć się do klasztoru, gdzie pragnę skończyć życie.
Onezym nie wymówił ani jednego słowa, tylko pochylił głowę na piersi i ciężkie łkanie stłumiło jego oddech.
— Panno Sabino... nie... nie... to być nie może — dodała Zuzanna z płaczem — nie... ty się żywcem nie zagrzebiesz...
— Postanowienie moje jest niezmienione — odpowiedziała Sabina pewnym głosem — lecz jeżeli to miejsce mego pobytu nie będzie dla ciebie zbyt smutnem, byłabym szczęśliwa, jeżelibyś mi towarzyszyła.
— Nigdy nie rozłączę się z tobą, moje dziecię ukochane, wiesz o tem dobrze, ale ty nie uczynisz tego, ty nie...
— Zuzanno — odezwała się Sabina, przerywając swej ochmistrzyni — od dwóch dni namyślałam się nad tym postępkiem, i nie widzę żadnego innego środka, powtarzam ci zatem, że postanowienie moje jest niezmienne.
— A ojciec pani? — rzekł Segoffin — czy przed rozłączeniem się z nim na zawsze — i Segoffin powtórzył te wyrazy na zawsze — czy pani zobaczy się z nim przynajmniej raz jeszcze?
Sabina zdawała się ciężką i gwałtowną prowadzić z sobą walkę, poczem odpowiedziała wzruszonym głosem:
— Nie...
— Więc — mówił dalej Segoffin — więc... od dnia dzisiejszego... pani umarłaś... dla niego... on umarł... dla pani?
Zdawało się, że Sabina czyniła gwałtowne jakieś wysilenie mad własną wolą aż nareszcie rzekła:
— Nie prędzej zobaczę mego ojca jak w chwili połączenia się na zawsze z moją matką.
— Ah! pani — zawołał stary sługa w rozpaczy prawie — pani nie będzie tak okrutną!
— Nie, nie jest to okrucieństwem — odpowiedziała dziewica z bolesną rozpaczą — dopełniam tylko powinności dziecięcia; córka powinna zbliżać się do ojca z sercem pełnem miłości i poszanowania, powinien on być dla niej tem, co ona najwięcej kocha, co najwięcej szanuje na świecie; tak było aż dotąd ze mną i z moim ojcem. Myśl ta będzie pociechą mego życia, które zdaleka od niego muszę przepędzać.
— Ah! pani, gdybyś wiedziała o jego boleści.
— Segoffinie — powiedziała Sabina, tłumiąc swoje wzruszenie — to ci tylko powtórzyć mogę, com już oznajmiła Zuzannie; od dwóch dni zastanawiałam się nad tem, co mi wypada uczynić... postanowienie więc moje jest niezmienne.
Ponure milczenie rozpaczy było odpowiedzią na takie oznajmienie Sabiny; przez chwilę słychać tylko było tłumione łkanie śród zebranych osób w pokoju Sabiny.
Nareszcie Segoffin odezwał się pierwszy, mówiąc do córki swego pana:
— Przynajmniej nie odmówisz nam pani przeczytania listu, który pan Cloarek napisał. Jest to ostatnia łaska, której on od pani oczekuje, przewidywał on bowiem aż nadto wstręt, jaki pani czuć będzie dla niego.
— Wstręt! — zawołała Sabina w nadzwyczajnej trwodze; poczem miarkując swoje uniesienie, dodała — nieszczęście... wszystko to zrządziło.
— Zresztą — powiedział stary sługa, wzdychając — zawsze to na jedno wychodzi. Pan Cloarek nie zobaczy już pani nigdy, chciej więc pani wysłuchać przynajmniej listu, który złożyłem panu Onezymowi.
Jest to moim obowiązkiem, Segoffinie, wykonać tę wolę mego ojca. Panie Onezymie, słucham pana.
Młodzieniec odpieczętował kopertę — którą mu doręczył Segoffin; obok listu, który Iwon napisał, do swej córki znajdował się jeszcze bilet następującej treści:
„Proszę cię, mój kochany Onezymie, ażebyś załączony tutaj list przeczytał Sabinie; jest to dowód szacunku i przywiązania, który ci pragnę złożyć.
„Oby to szczere opowiadanie napisane przez ojca w rozpaczy i przeczytane głosem przyjacielskim zdołało przeniknąć do serca mej córki. Twój kochający cię,
Przeczytawszy najprzód ten bilet Sabinie, Onezym zapytał, czy może rozpocząć czytanie samego listu.
Dziewica skinęła głową na znak swego przyzwolenia.
Młodzieniec czytał, co następuje:
„Smutne przeznaczenie zrządziło, że muszę na zawsze oddalić się od ciebie, moje dziecię; gdyż nie zniosłabyś teraz mego widoku. Tę okropną tajemnicę odkrył ci nieprzewidziany wypadek.
„Tak, ten człowiek w dziwnem ubraniu, który w twojem wspomnieniu pozostał jako morderca twej matki... to ja...
„Twoja matka spodziewała się mieć drugie dziecię, kiedy powstała między nami żywa sprzeczka, pierwsza i jedyna w naszem pożyciu, przysięgam ci; uniosłem się, gniew mój był tak straszny, że w położeniu w jakiem się twoja nieszczęśliwa matka znajdowała, umarła z przerażenia.
„Zbrodnia moja była podwójną, ten przestrach, który opanował twą matkę, biedne dziecię, i tyś go uczuła. To bolesne wrażenie z twego dziecięcego wieku, wpłynęło także na twoje zdrowie, na całe twoje życie.
„Taka to była moje zbrodnia. W obecnej chwili, w której zapewne na zawsze rozłączyć mi się z tobą wypadnie, powinienem ci wyznać jaka była moja pokuta za tę zbrodnię.
„Ujrzawszy cię sierotą, pytałem siebie, co się z tobą stanie.
„Szczupły mająteczek osobisty, jaki posiadałem wspólnie z twoją matką, został prawie zupełnie wyczerpany skutkiem nieszczęśliwych wypadków i zgubnego dla mnie procesu; posada moja, główne źródło naszego utrzymania, została mi odjętą; tym sposobem ukarano zgorszenie spowodowane moją popędliwością.
„Zrealizowałem resztę szczupłych naszych zasobów, które mi przyniosły sześć tysięcy franków; Zuzanna Robert była twoją karmicielką. Ta zacna kobieta przymiotami swemi i poświęceniem zjednała sobie szacunek i szczere przywiązanie twej matki. Powiedziałem tedy do niej:
„Oddaję ci pięć tysięcy franków, za tę kwotę utrzymasz przez pięć lat siebie i córkę moją; powierzam ci ją; jeżeli mnie po upływie tych pięciu lat nie ujrzysz więcej, wtedy odeślesz podług adresu list, który ci tu zostawianm.
„List ten, moje dziecię, napisany był przeze mnie do człowieka, pochodzącego z wielkiej i starożytnej rodziny francuskiej, przebywającej w Niemczech, któremu w czasie rewolucji życie ocaliłem. Pewny byłem, że człowiek ten, albo, gdyby już nie żył, rodzina jego, której zamożność była jeszcze wielka, przyjmie cię jak własne dziecię. Lecz dopiero w ostateczności chciałem cię narazić na pożywienie gorzkiego chleba litości.
„Po takich rozporządzeniach ucałowałem cię po raz ostatni w czasie snu twojego, biedne, ukochane moje dziecię, i wyjechałem, zabrawszy ze sobą tysiąc franków całego mienia. Segoffin, wierny i stary mój sługa, chciał podzielać moje losy i pojechał ze mną.
„Przez kilka dni, poprzedzających mój wyjazd, zastanawiałem się z całą rozwagą nad przeszłością i przyszłością moją. Badałem samego siebie, zastanawiałem się nad moim charakterem z nieubłaganą surowością.
„Przyczyną moich nieszczęść i zbrodni względem twej matki była moja popędliwość. Wszystko, co raziło moje uczucia lub przekonanie, wszystko co się sprzeciwiało mojej woli, wzburzało krew moją, zapalało całą mą istotę, a ten nadmiar siły moralnej wylewał się w gwałtowności i niepokonanej wściekłości. Słowem: główną moją wadą był Gniew.
„Zgłębiając w ten sposób własną istotę, przypomniałem sobie niesłychaną silę moralną i fizyczną, którą czułem w sobie, ulegając pod wpływem moich uniesień.
„Częstokroć, oburzony jakim oburzającym mnie faktem, lub niesprawiedliwością, wymierzoną niewinności, w gniewnem uniesieniu swojem znajdowałem siłę prawie nadprzyrodzoną dla obrony uciśnionego i ukarania ciemiężcy; tym sposobem pewnego razu sam jeden pokonałem trzech zuchwałych nędzników, którzy pastwili się nad słabą kobietą, chociaż w normalnym moim stanie nie wiem, czybym był w stanie oprzeć się jednemu z tych bandytów.
„W takim to stanie rozdrażnienia zdołałem ocalić od okropnej śmierci owego pana, na którego pomoc dla ciebie rachowałem.
„Pod względem moralnym, podłość, zdrada, nierzetelność, obudziły we mnie taki sam gniew i oburzenie, i gniew ten zawsze popychał mnie do nadzwyczajnej gwałtowności względem ludzi podłych, zdrajców lub nierzetelnych.
„Ale niestety, moje dziecię, zastanawiając się z nieubłaganą surowością nad sobą, przekonałem się także, iż gniew mój częstokroć nie miał sprawiedliwych powodów: gdyż nieraz nawet słuszny opór wywoływał moje gwałtowne uniesienia. Śmierć twojej matki jest okropnym tego przykładem.
„Otóż, moje dziecię, po długiej i bolesnej rozwadze, po szczegółowem przetrząśnieniu całej mojej przeszłości, takie wyprowadziłem nad sobą wnioski:
„Gniew jest we mnie namiętnością tak gwałtowną, że jego przystępy pomnażają we mnie zawsze w dziesięćkroć siłę fizyczną i moralną.
„A zatem to wzburzenie krwi, ta gwałtowność charakteru, podniesione do najwyższej potęgi, słowem gniew jest siłą.
„Jeżeli siła ta poruszoną została przez jaką przyczynę szlachetną, wtedy posuwała mnie do czynów, których chlubić się mogłem.
„Przeciwnie zaś, jeżeli siła ta poruszoną została prze przyczynę naganną, wtedy popychała mnie do czynów poniżających lub występnych... jak ten, który będzie dla mnie przedmiotem wiecznej boleści.
„Gniew był moim upadkiem... moją zgubą... moją rozpaczą; on to zabił mą żonę... trzeba więc, powiedziałem sobie, ażeby tenże sam gniew został źródłem mego i moje rodziny ocalenia..
„Słowa te muszą ci się wydawać dziwacznemi, moje dziecię, posłuchaj mnie jeszcze.
„W położeniu mojem, jako urzędnika, skłonność do gniewu i gwałtowności jakie za sobą pociągał, szkodził mi i poniżała mnie w oczach moich przełożonych, charakter mój, umysł, temperament były w wiecznej niezgodzie z mojem urzędowaniem.
„Należało mi więc szukać zawodu, w którymby ta wada, czy też główna siła mojej natury znalazła odpowiednie zastosowanie, mogła się upożytecznić dla mnie, dla mojej familji lub dla innych ludzi.
„Zawód ten... wynalazłem.
„Dziad mój był marynarzem, jak prawie wszyscy Bretończycy; tylko ojciec mój, któremu brak zdrowia nie dozwalał pójść drogą swoich przodków, zmuszony był zostać urzędnikiem. Lecz ja wychowany byłem na naszych, samotnych i skalistych brzegach; i widok morza, obyczaj naszych rybaków, ich życie pełne znojów, wypadków i niebezpieczeństwa wyryły w sercu mojem niezatarte wspomnienie. Drobna jedna okoliczność obudziła je nagle i nastąpiła zmiana w mojem przeznaczeniu.
„Posłuchaj jak się to stało:
„Segoffin, ten wierny sługa, który był przy twojem urodzeniu, ma zwyczaj, jak ci wiadomo, powtarzać dwa czy trzy przysłowia naszego rodzinnego kraju, i stosować je do wszystkich niemal okoliczności w życiu własnem lub cudzem; jedno z tych przysłów, które najczęściej z ust jego wychodzi, jest następujące: Dla wilka las, dla gołębia strzecha.
„Tradycyjne znaczenie, jakie do tych słów w mojej ojczyźnie przywiązują, a które zdaje mi się być sprawiedliwem jest to: Każdemu taki stan, w jakim żyć może i powinien.
„Kiedy, szukając zajęcia dla moich zdolności, i zastanawiając się ze smutkiem nad przeszłością, myślałem o mojem dziecięctwie, spędzonem nad brzegiem morza, pod bokiem mego dziada, starego i walecznego marynarza. Segoffin, który, widząc mnie w tem rozpaczliwem położeniu, prawie nigdy mnie nie opuszczał, przy pewnej, nie pomnę już jakiej sposobności, powtórzył swoje ulubione przysłowie: Dla wilka las, dla gołębia strzecha.
„Słowa te zastanowiły mnie głęboko i sprowadziły na drogę prawdy.
„Korsarz, zostać korsarzem, kiedy myśl ta nasunęła mi się śród moich uwag, zadrżałem z nadziei; było to jakby jakieś nagłe objawienie, było to użycie tego bezczynnego zapału, który mnie trawił.
„Czegóż ja pragnąłem przedewszystkiem? oto pragnąłem zasłonić cię od nędzy, moje biedne dziecię! zapewnić ci byt szczęśliwy na teraz i na przyszłość! słowem, nabyć dla ciebie majątek, któryby cię postawił w możności wyjścia za mąż stosownie do twego serca, i zapewnić niezależność i szczęście człowieka twojego wyboru!
„Czegóż jeszcze więcej pragnąłem? znaleźć stan, w któymby wszystkie moje siły żywotne znalazły odpowiednie pole dla siebie.
„Zostać korsarzem! mogłaż mi się lepsza myśl nawinąć?
„Zdobycze, jakie dostają się korsarzom, przynoszą im częstokroć znakomite sumy. Zdawało się zatem, że w tym stanie potrafię ci zapewnić dostateczny majątek, moje dziecię.
„Życie korsarza jest życiem walk, niebezpieczeństw, życiem, w którem przedewszystkiem ślepa odwaga, popędliwość charakteru zastępuje niedostateczną liczbę, gdyż prawie zawsze korsarz obowiązany jest potykać się z nieprzyjacielem, który bywa znacznie liczniejszym od niego.
„Powtarzam tedy, czy mogłem znaleźć coś pomyślniejszego?
„Walka, zapasy i znoje, to mój żywioł; opór podnieca mnie aż do wściekłości, niebezpieczeństwo rozdrażnia mnie jak jakie zuchwałe wyzwanie i pogardzam niem, jak szaloną groźbą; na widok niebezpieczeństwa krew wrzeć we mnie zaczyna, nie wiem jaki szał ogarnia mnie wtedy, i siły moje zdają się pomnażać w miarę liczby moich nieprzyjaciół.
„To jeszcze nie wszystko, powiedziałem ci już, moje dziecię, że pod względem moralnym ucisk, przeniewierstwo, okrucieństwo wzbudzały we mnie najgwałtowniejsze oburzenie, a przeciw komuż to miałem walczyć jako korsarz? przeciwko znienawidzonemu narodowi, który od czasu naszych okropnych wojen, rozpoczętych wskutek jego nienawiści, złota, nienasyconej dumy, zawzięcie prześladował Francję, przeciwko narodowi, używającemu wszystkiego, ażeby nas tylko poniżyć: zdrady, niewiary, kłamstwa, okrucieństw, nie cofającemu się przed niczem; przeciwko narodowi, który wczoraj, ażeby nas przywieść do upadku, był fałszerzem naszych asygnat, a dzisiaj jest zbirem i katem, ażeby męczyć aż do szaleństwa, do samej śmierci na swoich pontonach naszych najwaleczniejszych wojowników. Anglja... o! Anglja!... wiesz... nawet teraz... kiedy piszę te wyrazy... pomimo rozpaczy, która mną miota, na samo wspomnienie tego kraju, którego nienawidzę aż do pogardy, zwłaszcza od tego ostatniego zamachu, którego o mało nie padłaś ofiarą, płomień gniewu występuje na moje lica, wszystko oburza się we mnie, mój gniew się zapala... i...
„Ale przebacz, przebacz, moje biedne dziecię, przebacz, że mojem uniesieniem zasmucam twoją tkliwą i spokojną duszę, twoją duszę kochającą i szczerą, niezdolną do żadnej nienawiści, i brzydzącej się tylko tem, co jest złe i godne pogardy.
„Musiałem ci przynajmniej wytłumaczyć wszystkie powody, które mnie skłoniły do udania się jedyną drogą jaka mi była otwartą, gdyż na tej tylko drodze mogłem popuścić wodze mojej wrodzonej gwałtowności.
„Obrawszy to niezmienne postanowienie, ucałowałem cię ostatni raz podczas snu twojego, oblałem cię mojemi łzami i wyjechałem z Segoffinem“.
Sabina usłyszawszy pierwsze wyrazy listu swego ojca, przeczytane tkliwym głosem Onezyma, uczuła się już głęboko wzruszoną.
Proste i szczere wyznanie Iwona, żal tych wszystkich uniesień, których gwałtowność spowodowała śmierć jego żony, postanowienie odkupienia swych błędów, albo raczej upożytecznienia swych błędów, albo raczej upożytecznienia onych dla przyszłego szczęścia swej córki, niepokonany zapał, przepełniający jego piersi, miłość ojcowska, która zawsze kierowała jego postępowaniami, wszystko to zjednoczyło się dla napełnienia serca Sabiny litością dla nieszczęścia, w których tylko fatalny charakter największy miał udział.
Widząc dziewicę tak mocno wzruszoną, Segoffin, Zuzanna i Onezym powzięli niejaką nadzieję.
Stary sługa i ochmistrzyni spojrzeli na siebie wzrokiem porozumienia i obojgu jedna myśl zabłysła: że nie należało ani jednego słowa wymówić podczas tej przerwy, ale pozostawić Sabinę w milczeniu pod wpływem jej uwag.
Dlatego też po chwili Zuzanna, pochyliwszy się do swego siostrzeńca — rzekła do niego pocichu:
— Jeszcze nie wszystko stracone, czytaj, czytaj dalej, mój synu kochany.
Onezym czytał jak następuje:
„Udałem się z Segoffinem do Dieppe, skąd w owej epoce wyruszali najśmielsi korsarze i zaciągnęliśmy się na prostych majtków. Musiałem odbywać ciężką naukę mojego nowego rzemiosła.
„Odbyliśmy w ten sposób kilka wypraw. W chwilach spoczynku lub braku zatrudnienia oddawałem się nauce matematyki i teorji sztuki żeglarskiej, ażebym nabywszy potrzebnego doświadczenia, mógł z czasem i sam dowodzić korsarskim statkiem.
„Nauka ta trwała dwa lata, w ciągu których stoczyliśmy nie mało krwawych bitew.
„Jakem przewidywał, tak się stało. To życie walk i niebezpieczeństw było moim żywiołem.
„Za każdym razem, gdy zbliżała się chwila uderzenia na Anglików, uczuwałem wszystkie symptomaty ciężkiego gniewu. Skoro się zaś bitwa rozpoczęła, wściekłość ta wybuchała jak piorun i w dziesięćkroć pomnażała moje siły.
„Jedna okoliczność będzie ci się wydawała dziwną moje dziecię, a jednak wytłumaczyć ją można.
„Puściwszy w ten sposób wodze gwałtowności mojej, i kiedym się pozbył nareszcie tego zbytku wezbranych sił moich, czułem się na długi przeciąg czasu uspokojonym.
„Było to rzeczą tak widoczną, że w zwykłych stosunkach życia, te przeciwieństwa lub niesnaski częstokroć drobne i śmieszne, które dawniej byłyby mnie przywiodły do ostateczności, w chwilach mego uspokojenia znajdowały mnie zupełnie obojętnym i pobłażającym; dlatego też od kilku lat słyszałem cię tyle razy, moje dziecię, wychwalającą cierpliwość i spokojność mego charakteru.
„Czy zmianę tę przypisać należy postępowi wieku? Nie wiem; może być, że z niektóremi charakterami gwałtownemi dzieje się tak samo jak z temi rumakami, pełnemi ognia i siły, które w bezczynności stają się dzikiemi i niebezpiecznemi, gdy tymczasem na polowaniu lub w bitwie nie mają równych sobie, ponieważ wtedy mają sposobność użycia całego ognia, który je pożera.
„Daleką jest ode mnie, moje dziecię, myśl zasmucenia twego serca opowiadaniem wypadków, które świat nazwał bohaterskiemi czynami twego ojca.
„Powiem ci tylko, że po dwóch latach służby prostego majtka, ofiarowano mi miejsce porucznika na okręcie jednego słynnego korsarza. Pełniąc przez półtora roku te podrzędne obowiązki taką zjednałem sobie sławę, że pewien armator ofiarował mi dowództwo jednego ze swoich okrętów, zwanego Głownia-Piekielna. Od tego czasu służyłem już ciągle jako kapitan, i dziwne nazwisko pierwszego statku, którym dowodziłem, dawane było przez mego armatora każdemu okrętowi, zostającemu pod moimi rozkazami.
„Przypadek chciał, że nigdy nie byłem raniony (pierwszą moją ranę odebrałem onegdaj, śpiesząc na twój ratunek). Nie śmiem wyznać przed tobą, jakiemu dziwnemu przesądowi przypisuję tę okoliczność, że z pośród tylu krwawych bitew zawsze wychodziłem bez szwanku... musiałbym wspomnieć imię twej matki, a to odnowiłoby twą boleść.
„Poczciwy Segoffin nigdy mnie nie odstąpił; jego odwaga, wrodzona obojętność na każde niebezpieczeństwo, uczyniły go w moich oczach nieocenionym przywódcą małej baterji okrętowej, gdyż do rzemiosła tego potrzeba nadzwyczajnej przytomności umysłu śród zamieszania bitwy, trzeba ręki pewnej i oka bardzo wprawnego.
„Na nieszczęście los nieodgadniony, który dotąd zawsze był dla mnie przyjaznym, dla Segoffina okazywał się prawdziwym prześladowcą: odniósł on kilka ciężkich ran, i w ostatniej walce naszej, wdzierając się razem ze mną na pokład nieprzyjacielskiego okrętu, utracił oko wskutek rany zadanej dzidą. Opowiedzieć ci, moje dziecię, poświęcenie tego zacnego człowieka, byłoby niepodobieństwem; nie jest on już dla mnie sługą, ale przyjacielem.
„W ciągu tych lat, w których prawie ustawiczne odbywałem wycieczki, odniosłem bardzo znaczną zdobycz; tym sposobem, jakem to przewidział, zdołałem zabezpieczyć twój los i otoczyć cię wszelkim dostatkiem.
„Jeszcze jedno usprawiedliwienie, moje dziecię.
„Znałem twoje przywiązanie do mnie; niestety! po powrocie moim z pierwszej wyprawy przekonałem się, że skutkiem przerażenia, jakiego doznałaś w czasie zgonu twej biednej matki, nabawiłaś się pewnego rodzaju choroby nerwowej, która czyniła cię skłonną do ciągłych prawie napadów mimowolnej trwogi; przekonałem się, że, jak moja biedna Jenny, byłaś nadzwyczajnie tkliwą i drażliwa; postanowiłem tedy, porozumiawszy się w tej mierze z Segoffinem, zataić przed tobą moje niebezpieczne i awanturnicze powołanie... gdyż, dla ciebie, moje dziecię ukochane, byłoby rzeczą niepodobną do zniesienia to życie pełne trwogi i niespokojności; albowiem twoje przywiązanie do mnie byłoby ci ustawicznie nasuwało myśl o niebezpieczeństwach, na jakie się twój ojciec zdala od ciebie narażał.
„Umówiliśmy się zatem z Segoffinem, że w twoich oczach i w oczach Zuzanny uchodzić będziemy za negocjantów, trudniących się handlem wyrobów rueńskich; częste nasze oddalenia były wtedy usprawiedliwionemi; a urządziłem się w taki sposób, że listy twoje do mnie pisane i adresowane do miejsc poprzednio przez nas obranych, były mi przesyłane do Dieppe: wróciwszy do tego miasta po moich wycieczkach odbierałem je dopiero i adresowałem do ciebie moje odpowiedzi z rozmaitych miejsc, z których za pomocą przedsięwziętych przeze mnie środków łatwo do ciebie dochodziły.
„Takie były, drogie dziecię, wszystkie moje drobiazgowe zabiegi, ażeby cię pozostawić w błędzie i nie obudzić twego podejrzenia.
„Przebacz mi te podstępy, ale konieczna ich potrzeba niechaj będzie mojem usprawiedliwieniem w twoich oczach.
„Dwa lata temu lekarze upewnili mnie, że zbawienne i pokrzepiające powietrze nadmorskie, korzystne będzie dla twego zdrowia; sprowadziłem cię więc z Orleanu; kupiłem ten dom i w nim cię osiedliłem, a to dlatego, że okolica ta jest dosyć oddaloną od Dieppe, skąd właśnie wyruszałem na moje wyprawy. Tajemnica moja aż dotąd starannie była zachowana, dzięki mojemu wojennemu nazwisku kapitana Kamienne-serce; nigdy ani ty, ani Zuzanna nie domyślałyście się bynajmniej, ażeby ten straszny, którego krwawe czyny obudziły w tobie taką trwogę, był twoim ojcem, był owym Iwonem Cloarek, handlującym wyrobami rueńskiemi.
„Teraz, drogie i kochane dziecię, znasz moje życie, całe moje życie; nie dlatego czynię ci to wyznanie, ażeby zmienić twoje postanowienie. Obecność moja, jak przewiduję, byłaby ci odtąd bardzo przykrą; lecz nie chcę cię opuścić bez odkrycia przed tobą tajemnicy, która postępowanie moje aż do tej chwili otaczała.
„Teraz, żegnam cię na zawsze, żegnam, moje drogie i ukochane dziecię.
„Ostatnią moją pociechą jest to, że cię zostawiam bliską nieomylnego szczęścia. Kochasz godnie i jesteś kochaną; serce, któreś sobie wybrała jest piękne i szlachetne; Zuzanna będzie dla ciebie drugą matką... zostawiam ci także dobrego i wiernego Segoffina.
„Notarjusz mój otrzymał już stosowne polecenia, co do twego zamęścia. Pragnę, ażeby się ono odbyło pierwszego dnia przyszłego miesiąca, iżbym chociaż zdaleka mógł życzeniami mojemi westchnąć do nieba o szczęście dla ciebie.
„Żegnam cię... i żegnam na zawsze, moja córko najdroższa... łzy zaciemniają moje oczy... Nie mogę już więcej pisać.
„Twój ojciec, który cię zawsze jak najczulej kocha.
„Segoffin objaśni ci przyczynę mego nagłego wyjazdu do Hawru, jak również jakim sposobem zdołałem dosyć wcześnie powrócić, ażeby cię oswobodzić z rąk tych nędzników, którzy cię chcieli uprowadzić“.
Po odczytaniu tego listu, którego ostatnia część była często przerywana płaczem Onezyma i jego słuchaczów, Sabina, blada i nadzwyczajnie wzruszona, zakryła twarz rękami i głośno zaczęła płakać.
Segoffin spojrzał powtórnie znaczącym wzrokiem na Zuzannę, i tłumiąc swoje rozrzewnienie, powiedział:
— Teraz, jeżeli panna Sabina pozwoli, opowiem jej w krótkich słowach, jakim sposobem pan Iwon tutaj powrócił, ażeby ją oswobodzić z rąk tych oprawców.
Ponieważ Sabina nic na to nie odpowiedziała, przeto stary sługa mówił dalej:
— Ów upudrowany jegomość, którego tu pani niedawno widziała, był naszym armatorem, przybył on nakłonić pana Iwona do nowej wycieczki, szło bowiem o zdobycz dwóch miljonów i o bardzo ponętną walkę; lecz pan Iwon przyrzekł, że już pani nie opuści; odmówił zatem; wtedy armator oznajmił, że ekwipaż przyjdzie tutaj po niego, że go zabierze gwałtem lub dobrowolnie. Ażeby uniknąć tego nieszczęścia, któreby panią o wszystkiem uwiadomiło, wyjechaliśmy do Hawru, gdzie oczekiwał nasz bryg; część ekwipażu zebrała się już w pewnym hotelu. Tu pan Iwon przyjęty został z radością, z niewypowiedzianem uniesieniem. Słowem, panno Sabino, było to dla nich niesłychane szczęście, jak zawsze, kiedy tylko pan Iwon znajdował się na okręcie, bo, widzi pani, ci opętańcy, majtkowie nasi, oni go równie czule kochają, jak pani i my. Bo też jeżeli kapitan jest surowy, to znowu z drugiej strony jest sprawiedliwy, dobry i ludzki. Ja sam znam kilku kapitanów z angielskich statków korsarskich, których pan Iwon zabrał do niewoli, a potem wypuścił na wolność z całym ich majątkiem osobistym; gdyż pierwsze zapytanie, które ojciec pani zadawał każdemu więźniowi, było: Czy masz córkę? Jeżeli odpowiedział: mam — mówił dalej Segoffin nie zważając pozornie na wzruszenie Sabiny — jeżeli odpowiadał: mam, wtedy sprawa jego była jak najlepsza. Pan Iwon mówił wtedy do mnie: „Czy ja nie dosyć kocham moją Sabinkę, ażeby zatrzymywać w niewoli człowieka, który także ma córkę“? Dlatego też, panno Sabino, nie domyślając się tego wcale, uszczęśliwiłaś pani nie jednego ojca i nie jednę córkę w Anglji. Ale przebacz pani, nie o to nam tu chodzi. Otóż widzimy pana Iwona wśród naszych korsarzy, szalejących z radości, że go jeszcze ujrzeli; ale majtkowie wkrótce oburzyli się, że nie chciał już wyruszyć na morze, i nie było prawie sposobu, ażeby ich uspokoić. Wszyscy krzyczeli: „Odstąpimy kapitanowi część naszych łupów. Nie dla pieniędzy pragniemy się potykać, ale dlatego tylko, ażeby się spróbować z tym rozbójnikiem dostarczycielem pontonów“. (Tak nazywano jednego walecznego kapitana angielskiego, dowodzącego fregatą eskortującą statek, który chciano zabrać). To też, wierzaj mi pani, widziałem już pana Iwona w wielkich niebezpieczeństwach; razu nawet pewnego widziałem go, kiedy musiał walczyć przeciw nieprzyjacielowi, przeciw burzy i przeciw płomieniom, które ogarnęły nasz statek; ale nigdy jeszcze nie okazał się równie odważnym, jak tego wieczoru, kiedy odmówił swego udziału w wycieczce, która mogła być najsławniejszą w całem marynarskiem życiu, a to dlatego tylko, że przyrzekł nigdy już pani nie opuścić. „Tak jest“, powiedział do mnie, „dałem córce moje słowo ojcowskie. A słowo to jeszcze świętszem jest w moich oczach, niż słowo honoru“. Lecz to nie wszystko. Odmowa pana Iwona przywiodła do takiej rozpaczy nasz ekwipaż... że najśmielsi z majtków odważyli się nawet powiedzieć ojcu pani, że się chyba lęka spotkać ze sławnym kapitanem angielskim. On, pan Iwon, miałby się lękać! on! I na to wszystko, wie pani co pan Cloarek powiedział do mnie pocichu, ze smutnym uśmiechem, którego nigdy w życiu mojem nie zapomnę: „Pierwszy raz wystawiono na próbę moje przywiązanie do córki; przysięgam teraz, że niema ojca, któryby więcej ode mnie kochał swoje dziecię“.
— O! nie — wtrącił Onezym z zapałem — niema na świecie mężniejszego i tkliwszego ojca.
— Mów, o! mów dalej, Segoffinie — rzekła Sabina, której wzruszenie wzrastało z każdą chwilą.
— Na zarzut takiej podłości, który rzeczywiście do żywego dotknął pana Iwona, odpowiedział on obojętnie, że postanowienie jego jest niezmienne; poczem nastąpiła inna scena. Korsarze odzywają się wtedy: „A więc zaprowadzimy kapitana gwałtem na okręt, porucznik odbędzie całą drogę, a jak tylko staniemy naprzeciw dostarczyciela pontonów, kapitan połączy się wtedy z nami, ręczymy za to“. Pomimo wszelkich usiłowań z mojej strony i dwóch czy trzech innych moich towarzyszów, nie wiem coby się stało, tak dalece załoga była rozdrażniona, gdyby jeden z oficerów, wiedzący, że kapitan Głowni-Piekielnej znajdował się w nowym hotelu, nie był przybiegł donieść panu Iwonowi, że jakiś statek rybacki przybył z wiadomością, i wielki szoner, bardzo podejrzanej powierzchowności, zmierzał ku nadbrzeżnym skałom z widocznym zamiarem wysadzenia swojej załogi, jak się to już kilkakrotnie w rozmaitych punktach zdarzyło. Z tego powodu oficer portowy wzywał kapitana Głowni-Piekielnej, ażeby w nieobecności innego statku wojennego natychmiast wyruszył na morze i uderzył na okręt nieprzyjacielski, jeżeli rzeczywiście załoga jego zamierzała wylądować. Pan Iwon musiał być posłuszny, gdyż chodziło tu o obronę kraju... Śpieszymy więc do czółen i dostajemy się do brygu; następnie puszczamy się na morze, udając się w ślad za szonerem. Tutaj, panno Sabino, muszę wspomnieć o jednej rzeczy, której pan Iwon nie śmiał wyznać w swoim liście, kiedy przypominając pani, że nigdy jeszcze nie był ranny, wspomina o jakiejś przesądnej myśli: wyznać tedy muszę, panno Sabino, że życie biednego ojca pani było podzielone jakby na dwie części, jedna była zupełnie szczęśliwa, to jest kiedy był w domu lub rozmawiał ze mną o swej córce; druga zaś nieszczęśliwa i strapiona, kiedy myślał o swojej nieszczęśliwej żonie, którą równie kochał, jak panią. Zuzanna powtórzyła to już pani najmniej sto razy. Wreszcie i to jeszcze powinienem pani dodać, że przypadek zrządził, iż tego nieszczęsnego wieczoru, kiedy utracił swą żonę, miał na sobie nasz ubiór narodowy bretoński, zamierzając udać się w nim na bal maskowy.
Dla tej to przyczyny, będąc jeszcze bardzo małą, nie poznała go pani wcale... Kiedy po owem nieszczęściu zaciągnęliśmy się na majtków na statki korsarskie, gdzie każdy ubiera się dowolnie, pan Iwon powiedział do mnie: „Ponieważ zaciągnąłem się dla odpokutowania za nieszczęście, które całe życie będę opłakiwać, przeto pragnę zawsze nosić na morzu ubiór mojego kraju; ubiór ten został dla mnie świętym, albowiem miałem go na sobie tej nieszczęsnej nocy, kiedym moją biedną kochającą żonę po raz ostatni ściskał w moich objęciach“. Od tego czasu pan Iwon nie uchybił ani razu swojemu słowu, a to nawet mimo próśb moich, gdyż skoro w Anglji rozeszła się wieść, że sławny korsarz Kamienne-Serce nosi na sobie ubiór bretoński, przy każdem starciu się z nieprzyjacielem, Anglicy z największą zawziętością strzelali do pana Iwona, którego tak łatwo było śród innych rozpoznać; otóż panno Sabino, pomimo, że ojciec pani więcej, niż każdy z nas narażał swoją osobę, nigdy przecież nie był raniony; że zaś człowiek zawsze bywa trochę zabobonny, mianowicie w naszem rzemiośle, przeto i pan Iwon zdaje się jakby uwierzył nareszcie, że jest jakiś urok przywiązania do naszego stroju narodowego. Z drugiej znowu strony, majtkowie nasi myślą, że ubiór ten przynosi szczęście dla załogi; i zapewne mieliby daleko mniej ufności, gdyby nimi dowodził w innej odzieży, nie w tej, w której go zawsze widzieli na swojem czele uderzającego na nieprzyjaciela; widzi pani teraz, dlaczego pan Iwon przywdział swój ubiór, wyprawiając się na okręt angielski, a to tem bardziej, że nie spodziewał się wcale przybyć tak prędko do własnego domu. Byliśmy już od trzech kwadransów na morzu, gdy nagle ujrzeliśmy ogromny słup dymu, wznoszący się nad skałami nadbrzeżnemu. Pan Iwon zastanawia się nad położeniem miejsca, i wkrótce przekonywa się z trwogą, że jego własny dom, w którym zostawił swą córkę, goreje. Prawie jednocześnie, porucznik naszego brygu spostrzega za pomocą perspektywy nocnej, że szoner zarzucił kotwicę pod skałą Barra, gdzie zapewne i Anglicy wysiedli na ląd. Skałę tę widać z naszych okien: Pan Iwon, niespokojny o panią, rozkazuje spuścić szalupę na morze, i rzuca się do niej ze mną i dwudziestu majtkami, w kwadrans potem przybywamy tutaj. Pan Iwon otrzymał pierwszą ranę, powaliwszy u stóp swoich przywódcę tych rozbójników, niejakiego kapitana Russel, który już poprzednio uknuł spisek w celu porwania pana Iwona, a o którym czytała pani w gazetach; zraniony przez mego pana był on w niewoli w Dieppe, lecz potrafił się wymknąć i teraz ułożył właśnie ten powtórny zamach. Oto panno Sabino, i cała prawda dotycząca pana Iwona. Wierzaj mi, pani, od trzech dni wiele on wycierpiał, lecz to jeszcze jest niczem, w porównaniu z tem, co mu cierpieć przyjdzie, aż do chwili pani zamęścia, gdyż potem, wiedząc, że pani już będzie szczęśliwą, obawiam się bardzo, ażeby wyczerpnąwszy resztę sił swoich... nie.
— Mój ojciec — zawołała Sabina, drżąc z boleści, obawy i rozrzewnienia — gdzie jest mój ojciec?
— Panno Sabino — rzekł Segoffin, łudząc się już niejaką nadzieją — nie wiem czy mogę...
— Mój ojciec... — powtórzyła dziewica — on jest tutaj...
— Być może... że jest niedaleko... — odpowiedział Segoffin, uśmiechając się z radości — lecz... jeżeliby powrócił... to chyba dla tego tylko... ażeby się już nigdy nie oddalić...
— O! niechaj mi tylko przebaczy, żem się nie poznała czas jakiś na jego przywiązaniu... na jego... tak wzniosłym żalu... Niechaj mi tylko przebaczy... a całe życie jemu poświęcę... Boże mój!... ty milczysz... wzrok twój zwraca się w tę stronę... on tam jest... co za szczęście! mój ojciec tam jest... — wołała Sabina w radosnem uniesieniu, biegnąc ku drzwiom przyległego pokoju.
Drzwi te otworzyły się nagle. Ojciec i córka rzucili się w swoje objęcia i w serdecznym uścisku swoim zapomnieli oboje o wszystkich swoich cierpieniach.
W miesiąc potem, pod przewodnictwem Iwona Cloarek odbyły się dwa śluby, łączące Sabinę z Onezymem i Segoffina z Zuzanną.
Wracając z kościoła, Segoffin powiedział do Zuzanny triumfującym tonem:
— A co! moja droga, czy ja się myliłem mówiąc do ciebie: Co ma być, to będzie. Zostaniesz panią Segoffin. Jesteś nią, czy nie?
W końcu października roku 18... odbywała się w klasztorze świętej Rozalji następująca rozmowa pomiędzy przełożoną tego klasztoru, siostrą Prudencją a pewnym księdzem Ledoux, którego czytelnicy tych powieści zapewne sobie przypominają.
Ksiądz Ledoux wstąpił był właśnie do parlatorjum siostry Prudencji, kobiety mającej około lat pięćdziesięciu, o twarzy bladej i poważnej i przenikliwem spojrzeniu.
— Kochany księże — mówiła — jakie wiadomości przynosisz od kanonika Diego? Kiedy przyjeżdża?
— Kanonik już przybył, kochana siostro.
— Z siostrzenicą?
— Tak jest.
— Chwała Bogu! Teraz, kochany Abbé, prośmy Boga, aby pobłogosławił naszym planom.
— Bez wątpienia, moja droga siostro, módlmy się do Boga; musimy jednak bardzo ostrożnie brać się do dzieła, bo partja ta nie jest tak łatwa do wygrania.
— Co ksiądz mówi?
— Prawdę. A prawdy tej dowiedziałem się dzisiaj zrana. Proszę uważnie mnie posłuchać.
— Słucham, kochany bracie.
— Abyśmy się lepiej zrozumieli i mieli jasny pogląd na sprawę, musimy szczegółowo zbadać stan rzeczy. Przed dwoma miesiącami pisał mi czcigodny ojciec Benoit, którego przydzielono do zagranicznych misyj, a który obecnie bawi w Kadyxie, polecając mi szczególnie pana Don Diego, kanonika z Alcantary. Z Kadyxu miał on ze swoją kuzynką, Dolores Salcedo, pojechać do Francji.
— Bardzo dobrze, drogi bracie.
— Ojciec Benoit dodał w liście swoim, iż bardzo dobrze zna charakter i skłonności senory Dolores i że jest przekonany, iż chętnie przywdzieje welon, a na zamiar ten wuj jej, Don Diego, także chętnie zezwoli.
— A ponieważ ona jest jedyną spadkobierczynią bogatego kanonika, majątek, który senora Dolores po nim odziedziczy przypadnie temu klasztorowi, do którego wstąpi.
— W rzeczy samej, moja droga siostro. Dlatego też obmyśliłem dla senory Dolores klasztor świętej Rozalji i wtajemniczyłem ciebie, siostro w mój plan.
— Ja się na niego zgodziłam, drogi bracie, a że posiadam co do młodych dziewcząt praktykę i doświadczenie, jestem prawie przekonana, iż mojemi namowami uda mi się uratować tę biedną gołąbkę od zguby światowej, gdy ją nakłonię, aby przyjęła u nas welon. Będzie to dwojaką zasługą: uratuję młode dziewczę i zyskam dla ubogich majątek, który w innym ręku możeby został użyty dla złych celów.
— Bezwątpienia, moja siostro, jednakże okazuje się jeszcze ta okoliczność, iż ta niewinna gołąbka ma kochanka.
— Jezusie! co mówisz, drogi bracie? co za zgorszenie! W takim razie plany nasze...
— Dlatego też mówię ci, siostro, że musimy brać się bardzo ostrożnie do dzieła.
— Od kogo dowiedziałeś się o tem gorszącym stosunku kochany bracie?
— Marszałek Don Diega, bardzo użyteczny sługa, donosi mi o wszystkiem, co dotyczy kanonika i jego kuzynki.
— Wiadomości te są nam bardzo potrzebne, kochany bracie, bo dają nam możność ze znajomością rzeczy i pewnością pracować w tym kierunku. Jakie też wiadomości przysłał marszałek o tym nieszczęsnym miłosnym stosunku?
— Rzecz tak się miała. Kanonik jechał z kuzynką okrętem, który przybył z Indji do Kadyxu i podróż dalej do Bordeaux kontynuował. Los jednak czasami dziwnie rządzi, moja siostro. Nasamprzód okręt, na pokładzie którego kanonik odbywał podróż, nazywał się „Gastronom“.
— W rzeczy samej bardzo dziwna nazwa okrętu.
— Mniej dziwna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Okręt ten zawiózł najlepsze wina z Bordeaux i z Południa, szynki z Bajonny, wędzone ozory z Troyes, pasztety z Amiens i Strasburga, oliwki z Marsylji, ser szwajcarski i konfitury z Tauraine i Montpelier i t. d. do Indji, a powracał z Przylądka Dobrej Nadziei naładowany winem z Konstantyny, pieprzem, cynamonem, imbirem, różnemi korzeniami, herbatą, wędlinami z Hachar i różnemi innemi artykułami spożywczemi z Indji. W Kadyxie zabrał jeszcze wielką ilość win hiszpańskich, aby powrócić do Bordeaux.
— Wielki Boże! tyle wina! taka ilość artykułów spożywczych. To okropne. Teraz rozumiem, dlaczego okręt ten nazwano Gastronomem.
— Zaraz też siostra pojmie, z jakiego powodu mówiłem o dziwnem zrządzeniu losu, dlaczego kanonik Don Diego wolał odbyć podróż Gastronomem, niż innym okrętem.
— Proszę mi dokładnie wytłumaczyć.
— Otóż muszę powiedzieć ci siostro, że zanim jeszcze miałem tajemną rozmowę z marszałkiem kanonika, nie wiedziałem, że kanonik jest niesłychanie, bajecznie żarłocznym.
— Ach! mój bracie, co za szkaradny grzech!
— Wielki grzech, moja siostro, lecz nie występujmy tak ostro przeciw niemu, bo on może być nam bardzo pomocny do osiągnienia naszego celu.
— W jaki sposób, mój bracie?
— Zaraz ci to wytłumaczę, siostro; Kanonik jest idealnie żarłoczny. Wszystkie jego zdolności i myśli koncentrują się w użyciu jak najwykwintniejszych potraw i zdaje się, że w Madrycie stół jego musiał być wyśmienity, bo nawet mój lekarz, doktór Gasterini...
— Nieznośny ateista, Sardanapal — przerwała siostra Prudencja, podnosząc ręce ku niebu — nie mogę pojąć, że ksiądz przyjmuje rady takiego niedowiarka.
— Powiem to kiedyś siostrze, ale proszę mi wierzyć, że wiem, co robię. Doktór Gasterini jest pomimo swej starości, najznakomitszym lekarzem w całym Paryżu, tak, jak jest największym smakoszem w świecie. Właśnie przypominam sobie, moja siostro, iż słyszałem o obiedzie pewnego hiszpańskiego kanonika, który podług listu, który doktór odebrał z Madrytu, miał być wyśmienity. Wtenczas nie przypuszczałem, że odnosi się to do Don Diego. Kanonik jest bowiem ograniczony i przystępny wszelkim zabobonom. Podług mniemania jego marszałka, łatwą było rzeczą djabła w skórze i kościach pokazać żarłocznemu kanonikowi.
— Chwileczkę, mój bracie, zabobonność kanonika może być dla nas użyteczna?
— Ja jestem tego samego zdania. Jeszcze więcej. Kanonik jest bardzo religijny i nie ukrywa przed sobą grzesznej namiętności. Wie on, iż żarłoczność jest jednym z grzechów głównych; wierzy, iż za grzech ten czeka go piekło, a jednak nie posiada odwagi wyrzec się tego nałogu; zajada z niepohamowaną żarłocznością. Skrucha wtedy dopiero nadchodzi, kiedy nie jest głodny.
— Zamiast skruchy, powinien dostawać napadów niestrawności — zawołała Prudencja — toby go może wyleczyło z tego nieszczęsnego nałogu.
— To prawda, moja siostro; tymczasem żyje kanonik, używając i żałując, że używał, czasami myśli, że nagła kara z nieba nastąpi, z wracającym jednak apetytem zapomina o żalu i tym trybem żyje kanonik już od dłuższego czasu.
— Z tego wszystkiego widzę, że kanonik mniej jest godzien kary, niż Sardanapal lub doktór Gasterini, którzy używają bez najmniejszej obawy przed karą. Kanonik przynajmniej jest przeświadczony o swoim grzechu.
— Znając charakter kanonika, nie będzie się siostra dziwić, że z radością pojechał do Francji „Gastronomem“, aby zakupić w Bordeaux kilka beczek najlepszego wina. Jego marszałek opowiadał mi, iż trudno sobie wyobrazić, jaką ilość różnych artykułów spożywczych i przysmaków z sobą zabrał, a to sprzeciwia się przepisom okrętowym. Lecz komendant okrętu, kapitan Horacjusz Bremont, wielki heretyk, miał dość ważny powód nie zważać na te przepisy i ująć sobie tem kanonika.
— Jakież to były powody, mój bracie?
— Piękność kuzynki Don Diega zrobiła na nim takie wrażenie, iż zakochał się w niej przy pierwszem zaraz widzeniu; chcąc zaś korzystać z okazji, która mu się nadarzała, robił kanonikowi wszelkie możliwe ułatwienia.
— Och! ten szkaradny kapitan!
— Na szczęście niebo go ukarało. Zaledwie okręt opuścił port, powstała wielka burza, bezpieczeństwo okrętu zaś wymagało, aby wszystkie zapasy kanonika wrzucono do morza. Burza, która okręt pędziła w kierunku Bordeaux, trwała tak długo i tak szalenie, że podczas całej jazdy nie można było gotować, tak, że podróżni, oficerowie i marynarze żywić się musieli sucharami i wędlinami.
— Och! nieszczęśliwy kanonik, cóż mu się działo?
— Stracił apetyt a z nim i humor.
— Oto palec Boży!
— Słowem, czy z powodu burzy, czy też, że nie mógł się opychać przysmaczkami, dosyć, że kanonik stracił zupełnie apetyt. Marszałek mnie zapewniał, że wszystko co je, wydaje mu się gorzkiem i niesmacznem, chociażby jak najwykwintniej było przyrządzone; prócz tego uważa to za karę Bożą, za swoje nieprzezwyciężone obżarstwo. A że widzi w kapitanie narzędzie gniewu Bożego, powziął przeciw temu heretykowi wielki wstręt i gniew, nie mogąc mu darować, że zapasy jego, na rozkaz kapitana wrzucono do morza, zamiast sucharów i wędliny. Daremnie starał się kapitan wytłumaczyć, iż ofiara ta była konieczna, Don Diego nie dał się przekonać. Pomimo tego wszystkiego, kapitan ośmielił się w Bordeaux prosić Don Diega o rękę senory Dolores, powołując się na to, że ją kocha i że to nieszczęśliwe dziecko odwzajemnia mu się równą miłością. Kochankowie nie troszczyli się ani o burzę, ani o niedostateczne pożywienie; heretyk zbałamucił tę niewinną istotę, oczarował. Kanonik uważa kapitana za wroga, za złego ducha, którego niebo na niego zesłało; nie będę zatem siostrze opisywał, w jaką wpadł pasję, kiedy kapitan prosił o rękę Dolores. Oświadczył też zaraz swojej kuzynce, iż za karę odda ją zaraz po przybyciu do Paryża do klasztoru.
— Dotychczas mój bracie, wszystko sprzyja naszym planom.
— Tak, ale siostra nie bierze w rachubę miłości Dolores i stanowczego charakteru tego przeklętego kapitana; on bawi w Paryżu!
— Jaka bezczelność!
— Konno jechał on od stacji do stacji za powozem kanonika, podróżując w ten sposób z Bordeaux do Paryża, jak kurjer gabinetowy. Ten warjat musi posiadać żelazne zdrowie. Podczas całej podróży zakochani zamieniali ze sobą miłosne spojrzenia, pomimo protestu i zakazu ze strony kanonika. Nie mógł przecież zakazać kapitanowi jazdy obok powozu.
— Śmiałość ta jest nie do uwierzenia; prawda, mój bracie?
— Powiadam też siostrze, że po tym warjacie wszystkiego możemy się spodziewać. Prócz tego nie jest on sam, wziął ze sobą marynarza, który mu oddany jest duszą i ciałem. To jeszcze nie dosyć. Dolores kilkakrotnie stanowczo oświadczyła, że nie zostanie zakonnicą, że chce wyjść za kapitana Horacjusza, i że ten, gdyby ją zmuszono przy pomocy swego majtka, uwolni ją, chociażby miał klasztor obrócić w perzynę.
— Co za bandyta! — zawołała siostra Prudencja — co za potwór.
— Tak, moja siostro, miały się sprawy do przybycia Don Diego do mieszkania, które dla niego zamówiłem. Dzisiaj rano prosił mnie kanonik do siebie, zastałem go jeszcze w łóżku, bardzo zdeterminowanego, oświadczył mi, iż w jego kuzynce zaszła nagła zmiana, że jest teraz tak posłuszna, jak dawniej była krnąbrna, że nawet zgadza się aby ją jeszcze dziś oddano do klasztoru.
— Bracie, bracie, ta zmiana jest za nagła i bardzo podejrzana.
— I ja tak sądzę, kochana siostro, jeżeli się nie mylę, to w tem jest jakaś zasadzka. Dlatego powtarzam, że operować nam trzeba z największą ostrożnością. To już wiele znaczyć będzie, jak tylko ta nieszczęśliwa będzie w naszem ręku; musimy jednak bacznie zważać na naszego nieprzyjaciela, kapitana Horacjusza, który bezwątpienia będzie krążyć około klasztoru, jak ten lew ryczący z pisma świętego.
— Quaerens, quem devorant — wtrąciła siostra Prudencja, popisując się łaciną.
— Tak jest, siostro, szukając, kogoby pożarł; mamy jednak przeciw takiemu drapieżnemu wilkowi dobrego psa i dobre wierne sługi. Największą czujność zaprowadzimy w klasztorze, i na zewnątrz. Wkrótce dowiemy się gdzie mieszka kapitan i będziemy śledzić każdy jego krok.
— Nadzór ten jest koniecznie potrzebny, drogi bracie.
— Powóz mój czeka na dole, udamy się więc do kanonika, a za godzinę kuzynka jego będzie w klasztorze!
— I, jeżeli Bóg dozwoli, nigdy go nie opuści, bo tu chodzi o zbawienie tej zbłąkanej duszy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka dni po wstąpieniu senory Dolores Salcedo do klasztoru świętej Rozalji, dwaj mężczyźni kroczyli wieczorem bulwarem szpitala, w jednej z najodludniejszych stron Paryża.
Młodszy mógł liczyć mniej więcej lat trzydzieści. Wyraz twarzy jego był otwarty i stanowczy, postawa słuszna i silna, ubranie jego było skromne, podług wojskowego kroju.
Towarzysz jego, o wiele mniejszy zdawał się liczyć lat czterdzieści pięć i robił wrażenie prawdziwego marynarza. Koszula biała z czerwono-niebieskim kołnierzem odsłaniała szerokie ramiona i szyję. Niebieska marynarka z guzikami, na których widniała kotwica, szerokie spodnie, które około bioder opasywała czerwona taśma, uzupełniały odzienie naszego marynarza. Czerwonawo-brunatna broda okalała twarz z wyrazem stanowczym. Na plecach niósł worek.
Tak doszli obaj do dość wysokiego muru, otaczającego pewien ogród. Noc była taka ciemna, że nawet wierzchołków drzew w ogrodzie nie można było rozpoznać.
Młody człowiek przystanął, aby się zorjentować, mówiąc:
— Sans-Plume, słuchaj.
— Co kapitan rozkaże — zapytał towarzysz.
— Nie mylę się, to tu.
— Tak, kapitanie. Tu jest to miejsce, gdzie mur jest uszkodzony, jak to spostrzegłem wczoraj wieczór, gdyśmy wyjmowali list z pod kamienia.
— Rzeczywiście. Raźno, mój przyjacielu — mówił kapitan do marynarza, wskazując na jedno wielkie drzewo bulwarowe, którego gałęzie poza mur ogrodu się zwieszały. — Dalejże Sans-Plume!
— Kapitanie, musimy poczekać aż się ściemni, zobaczyłem zresztą człowieka, który kieruje do nas swe kroki.
— Zaczekajmy. Schowaj tymczasem worek za drzewo. Czy czego nie zapomniałeś?
— Wszystko zabrałem.
— Dobrze, chodźmy. Ten człowiek zbliża się, nie powinniśmy dać poznać, że mieliśmy coś do roboty przy murze.
— Tak jest, kapitanie, lawirujmy, aby wprowadzić go w błąd.
Dwaj mężczyźni lawirowali, jak to się jeden z nich w swoim marynarskim żargonie wyraził, w boczne aleje.
— Sans-Plume — zawołał młodszy na swego towarzysza — poznasz to miejsce, gdzie nas oczekuje fiakier?
— Tak jest, kapitanie, ale proszę mi powiedzieć...
— Co?
— Zdaje się, że ów człowiek idzie za nami.
— Co z tego?
— Szpieguje nas.
— Zwarjowałeś, Sans-Plume.
— Kapitanie, idźmy w inną stronę, a przekonamy się.
— Dobrze — odrzekł kapitan, opuszczając z marynarzem prawą aleję i przechodząc przez gościniec, wszedł w lewą.
— Kapitanie — mówił Sans-Plume cichym głosem — ten Lascare[3] idzie za nami.
— Prawda, jesteśmy śledzeni.
— To mi się nie pierwszy raz w życiu zdarza — mówił Sans-Plume. — Pewnego wieczora ścigano mnie na Senegalu blisko Gorei przez całą godzinę. Kiedy się jednak na równinę, zasadzoną trzciną cukrową dostałem...
— Do djabła, ten człowiek idzie rzeczywiście za nami — zawołał kapitan, przerywając opowiadanie marynarza.
— To mnie niepokoi.
— Kapitanie, rzucę mój worek i dam temu Lascarowi cokolwiek tabaki.
— Piękny sposób! Zachowaj się spokojnie i idź za mną.
Kapitan zboczył potem z towarzyszem w prawą aleję.
— Kapitanie, on także zawrócił.
— Niech tam, idź powoli.
Człowiek, który postępował za marynarzami jak cień, silny mężczyzna w niebieskiej bluzce i czapce, przeszedł obok nich, potem przystanął, patrząc na gwiazdy.
Kapitan szepnął kilka słów marynarzowi, który się zatrzymał, zakryty pniem wielkiego drzewa, przystąpił potem do nieznajomego mówiąc:
— Ładny dziś mamy wieczór, przyjacielu.
— Bardzo piękny.
— Pan tu kogo oczekuje?
— Tak jest.
— Ja także.
— Oh!
— Będzie pan jeszcze długo tu czekać?
— Przynajmniej trzy godziny.
— Przyjacielu — mówił kapitan po chwili milczenia — czy chcesz dwa razy tyle zarobić, nad to, co ci przyrzekli za to, abyś mnie śledził.
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć; ja pana śledzę.
— Jednak.
— Ależ nie.
— Kończmy! Dam panu, ile zechcesz, jeżeli wrócisz do domu. Słuchaj pan, ja mam złoto w kieszeni.
Brzęcząc złotem, którem miał napełnioną kieszeń w kamizelce, dodał:
— Tu mam dwadzieścia pięć do trzydziestu Ludwików.
— Co? trzydzieści Ludwików? — zawołał nieznajomy chciwie.
W tej chwili wydzwonił zegar na oddalonej wieży ósmą godzinę. W tym samym momencie dał się w kierunku, w którym nieznajomy początkowo kroczył, słyszeć głos, który był podobny do sygnału, szpieg zrobił poruszenie, jakby znał znaczenie tego głosu, i zdawał się przez chwilę być niezdecydowany.
— Ósma godzina — mruknął kapitan — ten łotr nie jest sam.
Zrobiwszy to spostrzeżenie zakasłał głośno.
W tej samej chwili rzucił się ktoś szpiegowi pomiędzy nogi, trzymając go silnie za łydki. Szpieg upadł na ziemię, lecz miał jeszcze tyle czasu, aby zawołać:
— Uważaj, Janie! Śpiesz się...
Nie mógł domówić. Sans-Plume, rzuciwszy go na ziemię, usiadł mu całym swym ciężarem na piersi, ściskając za gardziel, aby nie mógł wołać o pomoc.
— Do djabła! — zawołał kapitan — nie dław go tak bardzo — a uklęknąwszy, związał mu obie nogi swoją chustką.
— Proszę o worek, kapitanie — rzekł majtek, trzymając jeszcze szpiega za gardziel. — Zwiążemy temu łajdakowi około bioder, tak, że się nie będzie mógł ruszać, jak pakiet starych żagli.
W kilku minutach znajdował się szpieg do połowy w worku, a mając nogi związane, nie był w stanie się poruszyć. Sans-Plume wrzucił go potem do rowu, poczem nic więcej nie było słychać, tylko urywane jęki.
— W klasztorze powstanie hałas — rzekł kapitan do marynarza. — Zegar już wybił ósmą godzinę. Musimy na wszystko się odważyć, albo wszystko będzie stracone.
Siostra Prudencja, przełożona, i Dolores Salcedo przechadzały się pomimo spóźnionej pory jeszcze po ogrodzie klasztornym.
Dolores, ciemna brunetka z uroczą twarzyczką, łączyła w swojej osobie wszystkie zalety hiszpańskiej piękności; połyskujące, czarne jak heban włosy, które rozpuszczone prawie ziemi sięgały, blada cera, pozłacana południowem słońcem, wielkie oczy, pełne ognia, usta koralowe, podobne do pączka róży zwilżonego rosą, długie delikatne ręce, nóżka andaluzyjska, była skończoną pięknością.
Dolores towarzyszyła siostrze Prudencji. Rozmawiając przybliżyły się do muru, za którym stanęli kapitan Horacjusz z marynarzem.
— Widzisz moja córko — mówiła przełożona do Dolores — na wszystkie twoje życzenia przystaję, a chociaż reguła zakazuje nam przechadzki o tej porze, jednak się zgodziłam zostać z tobą w ogrodzie do ósmej.
— Dziękuję pani — odpowiedziała Dolores hiszpańskim akcentem i nadzwyczaj przyjemnym głosikiem. — Czuję się bardzo pokrzepiona tą przechadzką.
— Musisz nazywać mnie matką, a nie panią, moja córko; już ci to już raz powiedziałam, że taki tu jest zwyczaj.
— Zastosuję się do niego, pani, jeżeli będę mogła.
— Znów nazywasz mnie panią.
— Tak mi to ciężko przychodzi — odparła Dolores z westchnieniem — nazywać matką jakąś osobę, która rzeczywiście nie jest moją matką.
— Jestem twoją duchową maitką, moja córko, tak jak ty będziesz moją córką duchową, bo mam nadzieję, że nas już nie opuścisz. Zrezygnuj na uciechy zepsutego i zwodniczego świata; zakosztujesz tu niebiańskiego przedsmaku wiecznego spokoju.
— Już go zakosztowałam, pani.
— W modlitwie, w spokoju i skupieniu będziesz żyła.
— Nie mam innego pragnienia, pani!
— Dobrze, moja kochana córko, i cóż przez to tracisz?
— Nic, o zupełnie nic!
— Odpowiedź ta bardzo mi się podoba, kochana córko; w rzeczy samej, te światowe namiętności, które sprawiają nam tyle boleści i prowadzą na drogę zepsucia, są niczem... zupełnie niczem.
— Sprawiedliwe nieba! drżę na samą myśl o tem, pani!
— Wszechmocny cię oświecił, skoro mi tak odpowiadasz, droga córko, i jestem przekonaną, że teraz sama się zastanawiasz, jak mogłaś pokochać tego heretyka kapitana.
— To prawda, pani, byłam zupełnie nierozumną marząc o szczęściu i przyjemnościach życia familijnego i oddając się nadziei, że znajdę to szczęście w miłości, i jak wiele innych, będę kochającą żoną i dobrą matką; mówiła mi pani, że to jest obrazą nieba. Żałuję za te moje bezbożne myśli; i proszę mi wybaczyć, że w takim stopniu byłam grzeszną i nierozumną.
— Nie trzeba przesadzać, moja córko — mówiła siostra Prudencja, która zauważyła ironję z jaką Dolores domawiała ostatnich słów. — Ale — dodała poznając kierunek w którym dziewczyna kroczyła — poco masz wracać do tej alei? Godzina wieczerzy wkrótce wybije, wróćmy do domu, moja córko.
— Ach! czy pani nie czuje tego balsamicznego zapachu;z pobliskiego krzaku?
— To rezeda. Ale chodźmy, powietrze chłodne, a ja nie mam twoich szesnastu lat, moje dziecko, obawiam się zaziębienia.
— Pozwól mi, pani, że zerwę sobie kilka kwiatków.
— Dziwna rzecz, że na wszystko przystaję, czegokolwiek ode mnie żądasz, noc jest dość jasna, że stąd na dziesięć kroków zobaczysz rezedę, zerwij kilka kwiatków i wracaj natychmiast.
Dolores puściła ramię przełożonej, śpiesząc do grządki z rezedą.
W tej chwili wybił zegar ósmą.
— Ósma — szeptała Dolores nadsłuchując. — Jest tam, on przyjdzie.
— Moja droga córko, godzina wieczerzy — mówiła przełożona, idąc naprzeciw Dolores. — Słyszysz zegar. Proszę się śpieszyć. Potrzebujemy najmniej dziesięć minut, aby dojść do klasztoru, gdyż znajdujemy się na samym końcu ogrodu.
— Jestem, pani — odrzekło dziewczę, śpiesząc naprzeciw przełożonej, która łagodnie strofując ją, mówiła:
— O ty mała wietrznico, biegniesz jak spłoszona sarna.
Naraz Dolores wydala bolesny okrzyk, upadając na kolana.
— Wielki Boże! — zawołała siostra Prudencja — co tobie, kochane dziecko! dlaczego ten krzyk? dlaczego klęczysz?
— Oh, pani!
— Ale co ci się stało?
— Oh, ten ból!
— Gdzie!
— W nodze pani, musiałam ją sobie wywichnąć. Co ja cierpię, ja nieszczęśliwa.
— Spróbuj powstać, moja droga — mówiła przełożona, która z niedowierzaniem zbliżyła się do Dolores, bo wywichnięcie nogi wydawało się jej dziwnem. — Oprzyj się na mojem ramieniu i chodźmy.
— To niemożliwe, pani, nie jestem w stanie się ruszyć.
— Ale spróbujże przynajmniej.
— Chętnie, ale nie mogę.
Dziewczę udawało jakby się podnosiło, ale w tej chwili znów upadło i wydało taki okrzyk, że ją musiano słyszeć na drugiej stronie muru.
Potem dodała z westchnieniem:
— Widzi pani, że nie jestem w stanie się poruszyć; proszę, wróć pani do klasztoru, i każ mi przynieść lektykę. Jak ja cierpię. Z litości, pani, pobiegnij czemprędzej do domu i przyślij mi pomoc; to tak daleko; a ja w żaden sposób nie mogę się zawlec.
— Panno! — zawołała przełożona — nie dam się podejść. Wykręciłaś sobie nogę, tak jak ja, to jest wierutne kłamstwo. Chcesz, abym się z powodu tobie tylko znanego, oddaliła, abyś sama została w ogrodzie.
Szmer, spowodowany małemi kamykami, które wpadły do ogrodu, zwrócił uwagę przełożonej i Dolores.
Nagle Dolores powstała, wołając radośnie:
— On jest tutaj!
— O kim mówisz, nieszczęsna?
— O kapitanie Horacjuszu, pani — odpowiedziała Dolores, kłaniając się szydersko — przyszedł mnie wybawić!
— Co za śmiałość! Myślisz, że pomimo...
— Jesteśmy w najdalszym końcu ogrodu, pani. Proszę wołać i krzyczeć; nikt nie usłyszy.
— O jaka nikczemna zdrada — zawołała przełożona.
— Ale to niemożliwe. Stróże nie opuścili jeszcze bulwarów.
— Horacjuszu! — wołała Dolores srebrnym głosikiem. — Horacjuszu.
— Bezwstydna! — krzyczała rozpaczliwie siostra Prudencja, chwytając Dolores za ramię. Ale hiszpanka dwoma skokami jak zwinna gazela odsunęła się od przełożonej, której starość nie pozwalała na żadne gimnastyczne ewolucje. Wołała zatem głosem nawpół zamarłym, składając ręce:
— O ci nędzni stróże! pewnie nie dozorowali! Chociażbym krzyczała nie usłyszeliby mnie w klasztorze. Gdybym tam pobiegła, musiałabym zostawić ją samą. Teraz pojmuję, dlaczego ta żmija tak przedłużyła tę przechadzkę.
— Horacjuszu — zawołała Dolores powtórnie, trzymając się w oddaleniu od przełożonej — mój drogi Horacjuszu!
— Spuść na dół! — odpowiedział głos męski, zdający się z nieba pochodzić.
Głos ten pochodził od kapitana, który dawał swemu wiernemu Sans-Plume sygnał, aby coś spuścił na dół.
Przełożona i Dolores, powodowane odmiennemi pobudkami, równocześnie podniosły oczy na głos kapitana.
Dwie najgrubsze gałęzie drzewa bulwaru sięgały ponad mur, okalający ogród klasztorny. Noc była taka jasna, że Dolores i przełożona zobaczyły na sznurach przymocowany hamak, który spuszczał się powoli do ogrodu, a w nim leżącego kapitana Horacjusza, posyłającego Dolores całusy.
Kiedy hamak wisiał ledwo dwa cale ponad ziemią, kapitan zawołał silnym głosem:
— Stopp!
Hamak zatrzymał się a kapitan wyskoczył z niego zręcznie, mówiąc do Dolores:
— Prędko! nie mamy czasu do stracenia. Droga Dolores, wejdź bez obawy do hamaku.
— Prędzej mnie zabijesz, potworze! — zawołała przełożona rzucając się na młode dziewczę i obejmując ją rękami. — Na pomoc, na pomoc! — wołała rozpaczliwie.
W tej chwili dały się widzieć światełka, migające w przeciwnym końcu ogrodu:
— Nareszcie przybywa pomoc — mówiła przełożona, podwajając swoje krzyki.
— Pani — odezwał się kapitan stanowczo — proszę natychmiast puścić pannę Dolores.
Z konieczności użył przemocy, uwalniając Dolores z objęć siostry Prudencji, którą na chwilę przytrzymał, podczas kiedy Dolores śpieszyła do hamaku. Gdy ją w nim zobaczył zawołał:
— W górę!
Siostra Prudencja w rozpaczy i obawie, że zbliżająca się pomoc przybędzie zapóźno, bo światła rzeczywiście były dość znacznie oddalone, podwajała swoje krzyki, usiłując rzucić się na hamak, lecz kapitan uchwycił ramię przełożonej i przeszkodził w ten sposób wszelkim wysiłkom.
— Dolores — zawołał kapitan — nie trwóż się, moje kochanie; skoro dosięgniesz tych grubych gałęzi, daj się bez obawy przeciągnąć przez mur.
— Dobrze, mój drogi! — odrzekła Dolores, która bujała już osiem lub dziewięć stóp nad ziemią. — Nie miej obawy, miłość podwaja moją odwagę — a wychylając się z hamaka wołała ze śmiechem — dobranoc, siostro Prudencjo, dobranoc.
— Zgiń w piekle, przeklęta! — zawołała przełożona. — Ale ty, nędzniku, ty mi nie ujdziesz, — dodała, czepiając się rozpaczliwie kapitana. — Zbliżają się i pojmają pana.
W rzeczy samej światła coraz to więcej się zbliżały i już dochodziły głosy:
— Siostro Prudencjo! siostro Prudencjo!
Zbliżająca się pomoc podwajała siłę przełożonej, która trzymała jeszcze kapitana. Horacjusz nie chciał użyć przemocy wobec tak sędziwej kobiety. Światło i krzyki stawały się coraz wyraźniejsze a Sans-Plume, który bezwątpienia pomagał Dolores przy wysiadaniu z hamaku, jeszcze nie przerzucił przez mur liny, jedynego środka, do ucieczki kapitana
Chcąc się jednak bądź co bądź uwolnić od staruszki, nie używając środków brutalnych, rzekł kapitan do przełożonej:
— Proszę mnie puścić.
— Nie puszczę cię, potworze! na pomoc! na pomoc!
— Więc niech mi pani wybaczy, gdyż mnie do tego zmuszasz, zatańczę z panią piekielny taniec, szaloną polkę.
— Polkę, ja, miałbyś się pan ośmielić?
— Pani, jeżeli koniecznie być musi, a więc proszę, w takcie melodji: trala-la-la!
I zamieniając słowa w czyn, pochwycił przełożoną wolną ręką, a śpiewając melodję, obracał się z przełożoną z tak szaloną szybkością w kółko, że ta po kilku sekundach bez tchu tylko półsłowami wołała:
— Na... po... po... moc! Nę... dzni... ku! On... mnie... dusi... na... po... moc!
Wkrótce siostra Prudencja uczuła, że nogi się pod nią uginają; widząc to kapitan położył ją ostrożnie na murawie.
— Baczność! — zawołał Sans-Plume z drugiej strony muru, przerzucając długą w guzy zaopatrzoną linę.
— Do djabła, już najwyższy czas — zawołał kapitan, rzucając się na linę, gdyż ludzie ze światłem byli oddaleni ledwie o pięćdziesiąt kroków.
Ci, którzy pierwsi nadbiegli, uzbrojeni w widły i strzelby, słyszeli stłumione westchnienia przełożonej, która powoli przychodząc do siebie, wskazywała na mur szepcząc:
— Tam... ucieka!
Jeden z ludzi, uzbrojony w strzelbę, zachęcony poruszeniem ręki przełożonej, zmierzył do kapitana, który z marynarską zręcznością dosięgał już prawie szczytu muru.
Sługa klasztorny dał ognia, lecz chybił.
— Strzelaj ty — wołał na drugiego. — Tam siedzi na murze i usiłuje uchwycić gałęzie drzewa.
Drugi strzał padł w chwili, kiedy kapitan usiłował uchwycić gałąź, chcąc przedostać się na drugą stronę muru. Zaledwie strzał padł, uczynił kapitan skok i znikł pomiędzy gałęziami.
— Spieszcie za mur — wołała siostra Prudencja — może go jeszcze pochwycicie.
W osiem dni po uprowadzeniu Dolores Salcedo przez kapitana Horacjusza, przyjmował Abbé Ledoux leżąc w łóżku, wizytę swojego lekarza.
Chory leżał w wygodnem łóżku, mając pełną twarz, potrójna broda zwieszała mu się na, kołnierz koszuli z pięknego holenderskiego płótna a purpurowa cera świątobliwego męża odbijała jaskrawo od śnieżnej białości czapki nocnej, która związana była podług starej mody wstążką koloru pomarańczowego. Pomimo tryskającego zdrowia, wydawał Abbé, którego głowa spoczywała na miękkiej poduszce, od czasu do czasu jęki, podczas kiedy jego krótka i tłusta ręka spoczywała w ręku doktora, który go ze spokojem obserwował.
Doktór Gasterini (tak nazywał się lekarz), liczył już przeszło siedemdziesiąt lat, napozór zdawał się nie mieć jeszcze sześćdziesiątki. Słuszny, chudy a jednak silnie zbudowany, o jasnej cerze, a kiedy się uśmiechał wyłaniało się trzydzieści i dwa zdrowych zębów takiej białości jak kość słoniowa. Las białych jak śnieg naturalnych loków okalał przyjemną i inteligentną twarz doktora. Zawsze z pewną kokieterją czarno ubrany, pozostał wierny krótkim jedwabnym spodniom, jedwabnym pończochom i trzewikom ze złotemi klamrami.
Doktór Gasterini badał puls pacjenta.
— Kochany Abbé — mówił — jesteś zupełnie zdrów.
— Ale, doktorze...
— Ma pan miękką, wilgotną skórę i sześćdziesiąt i pięć uderzeń pulsu w minucie, nie można znajdować się w lepszym stanie zdrowia.
— Ale powtarzam, doktorze, ja...
— Ja także powtarzam, Abbé, pan nie jest chory. Myślę, że się na tem znam.
— A ja panu mówię, doktorze, że ubiegłej nocy ani oka nie zamknąłem. Pani Siboulet, moja zarządczym przez całą noc nie spała; podawała mi kilkakrotnie krople dobrych sióstr.
— Zaraza!...
— Kwiecie pomarańczowe przyrządzane w Sacré-Coeur.
— Do djabła.
— Tak, doktorze, śmiej się, ile zechcesz; ale te środki nie sprawiły mi żadnej ulgi. Przez całą noc przewracałem się w łóżku. Czuję się wcale niedobrze! Odczuwam jakiś nieznośny niepokój i przestrach.
— Może miał kochany Abbé wczoraj jakie nieprzyjemności, jaką zgryzotę, a że jesteś uparty, burzliwy i krnąbrny...
— Ja?
— Tak, ksiądz.
— Zapewniam cię, doktorze...
— Zgryzota ta, powiadam, przyprawia cię księże w zły humor: ale ja nie mam żadnego środka przeciw temu. Jednak oświadczam ci, że nie jesteś wcale słaby, kochany Abbé.
— Dlaczegóż cię do siebie prosiłem, kochany doktorze?
— Przyczyna ta musi ci być lepiej znaną, mój Abbé, zresztą przeczuwam tajemną przyczynę, dla której mnie ksiądz do siebie przyzwał.
— Doktorze, to mnie obraża.
— Jak cię to może obrażać, kochany Abbé, znamy się przecież nie od dzisiaj, wiem też o niektórych twoich sprawkach.
— Sprawkach? ja?
— O! ksiądz potrafi czasami nawet genialne sprawki przeprowadzać. Ale wróćmy do naszej sprawy. Ja sądzę, że pod pozorem słabości ksiądz mnie kazał przywołać do siebie, aby się ode mnie pośrednio lub bezpośrednio dowiedzieć rzeczy, które go interesują.
— Doktorze, to żart niewłaściwy.
— Niechaj kochany Abbé posłucha; w młodości mojej byłem lekarzem przybocznym księcia Otranto, ówczesnego ministra policji. Cieszył się, równie jak ksiądz czerstwem zdrowiem, a mimo to nie przeszedł dzień, żeby mnie do siebie nie prosił. Nie znałem wtenczas jeszcze intryg dworskich, a prócz tego potrzebna mi była protekcja, pomimo, że zrobiłem dobry początek; udawałem się zatem na każde wezwanie do ekscelencji, chociaż wiedziałem, że wizyty moje są bez celu. Książę miał tę wadę, że lubił stawiać wiele pytań, a że ja jako lekarz, miałem styczność z ludźmi różnego stanu, więc mnie się dopytywał z dobrodusznością o wszystkich moich klijentów. Ja mu z całą szczerością odpowiadałem. Pewnego dnia przybyłem do ministra, i zastałem u niego golarza tak brudnego, jakiegom w życiu nie widział. Książę, rzekłem do ekscelencji po oddaleniu się tegoż, dlaczego księcia który z kamerdynerów nie goli, tylko taki zabrudzony pomocnik golarski, których zresztą ekscelencja co dwa tygodnie zmienia. „Mój kochany, odrzekł książę, nie masz wyobrażenia, czego się od tych chłopców można dowiedzieć, skoro tylko zaczną opowiadać“. Nie wiem, czy się wygadał w roztargnieniu, czy też sądził, że nie poznam doniosłości tego wyznania, dość, że mnie ono objaśniło o prawdziwym celu moich codziennych wizyt u ekscelencji. Odtąd odpowiadałem z największą oględnością ministrowi, który użytkował praktycznie to stare przysłowie, że najlepszymi szpiegami są ci, którzy sami nie wiedzą, że nimi są.
— Anegdotka ta jest bardzo zajmującą, jak wszystkie, które doktór tak dobrze umie opowiadać — odpowiedział Abbé z ukrytą niechęcią. — Jednak przysięgam, że domniemania doktora są fałszywe i że rzeczywiście jestem bardzo cierpiący.
— Jeszcze czterdzieści lat takiego cierpienia, a dożyjesz kochany księże do stu lat — wtrącił doktór, zabierając się do odejścia.
— Ach, co za człowiek z tego doktora. Proszę mnie jednak posłuchać. Czy pan ma serce z żelaza? Nie opuszcza się chorego w taki sposób. Proszę przynajmniej o pięć minut cierpliwości.
— Niech i tak będzie. Rozmawiajmy kochany Abbé, jeżeli sobie tego życzysz. Mam piętnaście minut do pańskiej dyspozycji i nie mogę ich lepiej zużyć, niż na rozmowę z człowiekiem tak uczonym i tak bystrego rozumu, jak Abbé Ledoux.
— Doktorze, jesteś okrutny.
— Przyzwij sobie pan uczynniejszego lekarza, jednego z moich kolegów, każdy z nich chętnie się poświęci dla sławnego kaznodziei, Abbé Ledoux, duszpasterza, który jest w modzie w Faubourg St. Germain. Pomimo republiki zawsze Faubourg St. Germain egzystuje, a protekcja Abbé Ledoux pod każdym rządem wiele znaczy.
— Nie, doktorze, nie chcę innego lekarza, chociaż pan taki niedobry. Jakie mam zaufanie do pana, świadczy to, że mi się zdaje, iż sama obecność twoja mnie uspakaja.
— Biedny Abbé! Jakie zaufanie! To jest wzruszające i dowodzi, że tylko wiara ratuje.
— Nie mów pan nic o wierze — mówił Abbé z wymuszonym gniewem — milcz, poganinie, materjalisto, ateisto, republikaninie, bo tem wszystkiem pan byłeś i jesteś.
— O, Abbé, to są ciężkie słowa.
— Zasługuje pan na nie; niedobry człowieku. Będziesz pan, potępiony, arcypotępiony! Będziesz gorzał w piekle.
— Daj Boże, abyśmy się tam znaleźli, mój kochany Abbé.
— Ja potępiony?
— Tak, tak.
— Czyż ja oddaję się tak zmysłowym uciechom jak pan? Pan jesteś istotnym Sardanapalem.
— Pochlebco! Zarzuca pan staremu Lowelasowi grzechy, któreby jeszcze dziś popełniał, a jednak pan wie, że tak nie jest. Ale to mi wszystko jedno, zarzuty te odżywiają mnie.
— Pfuj, pfuj, doktorze! wąż nie byłby złośliwszy od pana.
— Słuchaj, kochany Abbé, zamieńmy role nasze: ja, lekarz ciała, proszę ciebie, Abbé, lekarza ducha, o konsultację.
— Tej pan bardzo potrzebuje.
— Co mi ksiądz może zarzucić?
— Po pierwsze jesteś pan smakoszem jak Vitelius, Lucullus, książę Soubisse, Talleyrand d‘Aigrefeuille, Cambaérès i Brillant-Savarie razem wzięci.
— Zawsze pochlebca! Zarzuca mi ksiądz moją jedyną, prawdziwą i wielką cnotę.
— To może być bardzo dowcipne, lecz nie przekonuje mnie, że obżarstwo u pana lub u kogo innego może się stać dobrym przymiotem.
— Przekonam księdza.
— Pan?
— Ja, mój kochany Abbé.
— A to jak?
— Daruj mi ksiądz wieczór 20 listopada, a dam dowód, że... — Przerywając swój wywód, dodał doktór: — ale poco, mój kochany Abbé, tak ciągle spoglądasz w owe drzwi?
Świątobliwy człowiek, zaskoczony, zarumienił się aż po uszy, bo kilka razy z roztargnieniem słuchał doktora, kierując wzrok niecierpliwie ku drzwiom, jakby kogo oczekiwał, lecz nie dając poznać po sobie zaambarasowania, odparł:
— O których drzwiach doktór mówi?
— Chciałem powiedzieć, że pan ciągle spoglądał w ową stronę, jakbyś spodziewał się jakiego przyjemnego zjawiska.
— Na całym świecie tylko pan takie myśli mieć może. Słuchałem z zajęciem pana sofistycznych wywodów.
— Ach, Abbé, pan mnie formalnie przygniata temi pochlebstwami.
— A więc, kochany doktorze, pan chce mi udowodnić, że obżarstwo jest szlachetną, wzniosłą namiętnością.
— Wzniosłą, kochany Abbé, to jest prawdziwe słowo. Wzniosłą nie sama przez się, tylko przez skutki, które wywołuje, a przeważnie w interesie rolnictwa i handlu.
— Doktorze, to jest paradoks, którego tak samo bronić można, jak wszystkiego innego.
— To nie jest paradoks, tylko fakt, to jest fakt, i jeżeli to panu pozytywnie, matematycznie, praktycznie i ekonomicznie udowodnię, to co pan na to powie? Czy jeszcze będziesz wątpił?
— Będę wątpił, albo jeszcze mniej będę w tę obrzydliwość wierzył.
— Pomimo namacalnych dowodów?
— Pomimo tego, jeżeli takowe egzystują; właśnie takiemi zwodniczymi dowodami wciąga nas zły duch w swoje niebezpieczne sieci.
— Do djabła, Abbé, nie jestem przecie seminarzystą, którego pan chce pouczać. Jesteś człowiekiem uczonym, a jeżeli mówię do pana rozsądnie, to proszę i do mnie się rozsądnie odzywać, a nie o djabłach i jego rogach.
— Ale, poganinie, bałwochwalcze, nie wiesz pan, że obżarstwo jest jednym z najobrzydliwszych siedmiu grzechów głównych?
— Proszę tylko, kochany Abbé, siedmiu grzechów głównych w taki sposób nie dyskredytować, tylko mówić o nich z poważaniem, które im się w wielu wypadkach należy; ja je pojedyńczo i wogóle szczerze szanowałem.
— Jeszcze lepiej, teraz już pan nietylko obżarstwo, ale wszystkie siedem grzechów głównych wysławiasz.
— Tak, kochany Abbé, wszystkie siedem z pewnego punktu zapatrywania się.
— To monomanja.
— Czy mam pana przekonać?
— O czem?
— O możliwej, warunkowej, filozoficznej i światowej znakomitości siedmiu grzechów głównych.
— Rzeczywiście, doktorze, uważasz mnie za dziecko.
— Proszę mi poświęcić wieczór 20 listopada, a przekonam pana.
— Zawsze ten dwudziesty listopad — zgryźliwie odrzekł Abbé.
— To jest dla mnie dzień szczególny, a prócz tego jest dniem moich urodzin, mój drogi Abbé. Poświęć mi ten wieczór, a przekonam pana o słuszności moich wywodów.
— Przystaję na 20 listopada, to jest, jeżeli mi zdrowie...
— Pozwoli — przerwał doktór — rozumie się; ale doświadczenie mówi mi, że się pan w dniu tym do mnie jeszcze przywlecze.
— Okropny człowiek! On jest w stanie w swojej własnej potępionej osobie wszystkie siedem grzechów głównych mi przedstawić.
Weszła gospodyni księdza, a oddając list, zamieniła z nim porozumiewawcze spojrzenie, mówiąc:
— Bardzo pilne, panie Abbé.
— Kochany doktór pozwoli — mówił świątobliwy człowiek, zanim list odpieczętował, który trzymał w ręku.
— Proszę się nie krępować, drogi Abbé — odrzekł doktór, powstając. — Już odchodzę.
— Tylko jeszcze jedno słowo! — zawołał Abbé, który sobie nie życzył, aby się doktór oddalił. — Proszę tylko o chwilkę, abym spojrzał na list, który otrzymałem.
— Ale, panie, nie mamy już nic do omówienia, ja zaś śpieszę się na ważną konsultację.
— Zaklinam cię, doktorze — odparł Abbé, otwierając list na Boga, udziel mi tylko jeszcze pięć minut.
Zdziwiony tem naleganiem księdza, doktór zawahał się, gdy jego pacjent, przerywając czytanie, wykrzyknął, wznosząc oczy ku niebu:
— O, mój Boże! mój Boże!
— Co się stało?
— O, mój biedny doktorze!
— Kończ pan!
— Doktorze, opatrzność cię tu sprowadziła.
— Opatrzność!
— Tak jest, gdyż mogę wyświadczyć panu wielką przysługę, mój dobry doktorze.
Doktór zdawał się powątpiewać w dobre chęci księdza Ledoux i przyjął jego słowa z utajonem niedowierzaniem.
— Chciej powiedzieć, kochany Abbé — zapytał — jaką możesz mi wyświadczyć przysługę?
— Mówił mi pan niegdyś o licznych dzieciach siostry swojej, które pan pomimo swoich błędów, niedobry człowieku, po śmierci obojga rodziców z taką ojcowską starannością wychowywał.
— Dalej Abbé — mówił doktór, rzucając uważne i przeszywające spojrzenie na świątobliwego męża — dalej, kochany Abbé!
— Nie wiedziałem, że jeden z siostrzeńców pana służy przy marynarce i dosłużył się stopnia kapitana. Nazywa się Horacjusz Brémont, nieprawdaż?
Słysząc imię Horacjusza, doktór zadrżał niepostrzeżenie, odpowiedział jednak zimno:
— Mam rzeczywiście siostrzeńca, który jest kapitanem okrętu i który nazywa się Horacjusz Brémont.
— Przebywa teraz w Paryżu?
— Albo w jakiej innej miejscowości, kochany Abbé.
— Na Boga! — doktorze, mówmy poważnie; czas jest drogi; proszę posłuchać, co mi piszą, a potem osądzi pan ważność tego listu — poczem ksiądz Ledoux czytał:
„Panie Abbé! Wiem, że żyjesz na dobrej stopie z sławnym doktorem Gasterini. Może mu pan wyświadczyć wielką przysługę; siostrzeniec jego, kapitan Horacjusz Brémont przez pewną złą sprawę jest bardzo skompromitowany; chociaż mu dotąd udało ukrywać się, jednakże odkryto nareszcie miejsce jego pobytu i może go już w tej chwili, gdy to piszę, pochwycono“...
Abbé przestał czytać, wpatrując się uważnie w doktora. Ten jednak czynił wrażenie, jakby go ten list nic nie obchodził.
Niespodziewając się takiej obojętności, Abbé mówił z udanem wzruszeniem:
— Mój biedny doktorze! jaka to boleść dla pana, lecz co ten biedny kapitan mógł uczynić?
— Tego nie wiem, kochany Abbé, ale czytaj pan dalej.
Widocznie świątobliwy mąż oczekiwał innego skutku swego listu, jednakowoż, nie dając się zwieść, czytał dalej:
„...a może go już w tej chwili, gdy to piszę, pochwycono“...
Przytem wymawiał każde słowo z naciskiem i czytał dalej:
„Pozostaje jednak jeszcze jedna możliwość, aby uratować tego młodego człowieka, który jest może więcej lekkomyślny, niż występny. Po otrzymaniu tego listu powinien pan natychmiast posłać kogo do doktora Gasterini“.
I znowu przerywając sobie czytanie, rzekł Abbé:
— Czy nie mówiłem, że to opatrzność pana do mnie sprowadziła?
— Opatrzność nigdy inaczej przeciw mnie nie występuje — odpowiedział doktór zimno. — Czytaj pan dalej.
„Powinien pan zaraz po otrzymaniu tego listu posłać kogo do doktora Gasterini“, powtórzył Abbé, coraz to więcej zdziwiony obojętnością doktora, „i donieść mu o grożącem siostrzeńcowi jego nieszczęściu. Doktór powinien zaraz, nie tracąc ani minuty, posłać jaką zaufaną osobę do kapitana, aby opuścił swoją kryjówkę. Może w ten sposób mógłby ujść służbie sprawiedliwości, która ma polecenie aresztować go“.
— Nie potrzebuję nic więcej dodawać, kochany doktorze — zawołał Abbé rzucając list na łóżko. — Jedna minuta wahania, mogłaby wszystko popsuć. Śpiesz pan coprędzej na ratunek tego młodzieńca. Pan się nie rusza? Pan nic nie mówi? Nad czem się pan tak zamyślił? Dlaczego pan tak dziwnie na mnie patrzy? Czyś pan nie słyszał co mi pisano? Miejsce to jest nawet podkreślone: „Doktór powinien zaraz, nie tracąc ani minuty, posłać jaką zaufaną osobę do kapitana, aby opuścił swoją kryjówkę“. Naprawdę, nie pojmuję pana.
— Ja zaś pana zupełnie pojmuję, kochany Abbé — odpowiedział doktór ze spokojem. — Ale na honor, sprawka ta wcale nie może się mierzyć z dawniejszemi pańskiemi wynalazkami. Dawniej lepiej się one panu udawały, o wiele lepiej.
— Sprawki? — odpowiedział Abbé, udając zdziwionego.
— Zapomniał pan, drogi Abbé, że taki stary lis jak ja, zdaleka wietrzy pułapki.
— Jakie pułapki.
— Proszę, chciej mi ksiądz spojrzeć prosto w oczy, jeśli możesz.
— Doktorze — zawołał Abbé, który już nie był w stanie ukryć swojej niechęci — wolno panu żartować, wolno panu nawet nie korzystać ze sposobności, która może uratować siostrzeńca pańskiego. Sprawa ta obchodzi pana, a ja pana jako przyjaciel ostrzegam. Rób pan teraz, co tylko zechcesz, ja umywam ręce.
— A więc nie brałeś, kochany Abbé, udziału w sprzysiężeniu tych pobożnych osób, które z Dolores Salcedo chcą zrobić zakonnicę, aby zagarnąć majątek, jaki odziedziczy po śmierci kanonika?
— Dolores Salcedo? kanonik? Rzeczywiście nie rozumiem, co pan też chce powiedzieć.
— Ha, ha, Abbé, pan także należy do tego pobożnego spisku. Dobrze o tem wiedzieć. Zawsze to pożyteczne, jeżeli się zna przeciwników, szczególnie, gdy są tak zręczni, jak pan.
— Ależ przysięgam panu, doktorze!
— Słuchaj, kochany Abbé, grajmy otwartemi kartami. Pan po mnie posłał, aby ten list czuły, który pan poprzednio przygotował, w mojej obecności panu doręczono.
— Doktorze! — zawołał Abbé — to jest szczyt nieufności, to jest, pan pozwoli, że to wypowiem...
— Pozwalam panu!
— To jest wielka obraza, doktorze. Ha, doprawdy — zawołał Abbé — nie spodziewałem się, że za moją usłużność taką odbiorę zapłatę.
— Parbleu, wiem o tem bardzo dobrze, mój biedny Abbé, żeś się pan spodziewał zupełnie innego rezultatu swej strategiki.
— Doktorze, tego już zanadto!
— Nie, Abbé, to jeszcze nie dosyć, proszę mnie dalej posłuchać. Pan myślał, że ja w obawie o siostrzeńca, z wdzięczności za podany mi środek podziękuję i natychmiast pobiegnę, aby zniewolić tego biednego młodzieńca do opuszczenia swej kryjówki.
— Takby rzeczywiście uczynił każdy inny na pana miejscu; ale pan nie chce działać rozsądnie. Doprawdy, jesteś pan przejęty podejrzewaniem o oszustwo?
— Ach, Abbé, to jest początek mojej kary za popełnione grzechy. Ale wróćmy do wyniku pańskiego wybiegu. Pan sądził, że ja zaraz pobiegnę na ratunek memu siostrzeńcowi. Powóz mój czeka na dole i ja czemprędzej podążę do tajemnego ukrycia kapitana Brémont.
— Tak, doktorze, już dawno powinieneś był to uczynić.
— Czy wie pan, jakie następstwa by to za sobą pociągnęło?
— Uratowałbyś pan swego siostrzeńca.
— Przeciwnie, wtrąciłbym go w nieszczęście, bobym go zdradził i wydał, a to tak: Ręczę, że w chwili kiedy tu rozmawiamy, czeka niedaleko kabrjolet, który ma poruczone, aby mnie śledził, gdziekolwiek tylko pojadę.
Abbé poczerwieniał jak burak i odparł:
— Nie rozumiem, o jakim kabrjolecie pan mówi.
— Innemi słowy, mój drogi Abbé, daremnie szukano mojego siostrzeńca. Chcąc koniecznie wyśledzić miejsce jego schronienia, posyłano i za mną szpiegów daremnie. Teraz spodziewano się, że ja na zakomunikowane mi niebezpieczeństwo, w którem się rzekomo miał znajdować, w tej chwili do niego pobiegnę. Zaufany pański byłby za mną pojechał, a ja byłbym mimowoli zdradził miejsce pobytu mego siostrzeńca. Jeszcze raz, Abbé, każdemu innemu pomysł ten przyniósłby zaszczyt, adoratorowie pana, do których i ja się zaliczam, są przyzwyczajeni do genialnych i odważniejszych pomysłów pańskich. Do widzenia, mój drogi Abbé, i proszę się na mnie nie gniewać, bo ja liczę na to, że mi pan poświęci wieczór 20 listopada. Zresztą, ja panu o tem swego czasu przypomnę. Do widzenia więc, mój drogi Abbé, proszę sobie tak małej porażki nie brać do serca, i pocieszyć się wspomnieniami przeszłych triumfów.
Z temi drwiącemi słowy opuścił doktór Gasterini księdza Ledoux.
— Triumfujesz, stary wężu — wołał ze złością Abbé, grożąc za odchodzącym doktorem. — Nie wiesz, że Dolores już w naszem ręku. Twój nędzny siostrzeniec także nam nie ujdzie, bo na szczęście jestem taki chytry jak i ty, i jak sam powiadasz, już inne sprawki przeprowadziłem.
Doktór nie ukrywał teraz już przed sobą obawy, wiedząc, że tajemnica wyszła na jaw i że Abbé Ledoux będzie się wszelkiemi siłami starać o rewanż. Opuszczając dom księdza, spoglądał na wszystkie strony i zobaczył kabrjolet oddalony od domu o dwadzieścia kroków. Przystąpiwszy do woźnicy, rzekł do niego poufale:
— Mój przyjacielu, czekasz tu, aby jechać za powozem, koło domu pod Nr. 17.
— Mój panie odrzekł woźnica — nie wiem kto pan jesteś i dlaczego...
— Cicho przyjacielu — przerwał mu doktór — przychodzę właśnie od księdza Ledoux, który zmienił postanowienie i wzywa cię, aby dać ci nowe instrukcje. Proszę się śpieszyć.
Uspokojony tem zleceniem, woźnica pobiegł spiesznie do księdza Ledoux. Przekonany, że go teraz nikt nie będzie szpiegować, pojechał doktór Gasterini śpiesznie do Faubourg Poissoniere; bo chociaż nie obawiał się o swego siostrzeńca, ale był zaniepokojony odkąd wiedział, iż Abbé Ledoux także należy do tej intrygi.
Gdy powóz doktora zboczył w jednę mniej ludną uliczkę Faubourg Poissoniere, spostrzegł doktór w niejakiem oddaleniu zebrany tłum ludzi, przed skromnie wyglądającym domkiem. Doktór wyskoczył z powozu, a wszedłszy pomiędzy zebranych, zapytał się jednego z najbliżej stojących z wyraźnym niepokojem:
— Co się to stało, mój panie?
— Zdaje się, że zabłąkaną gołąbkę sprowadzono napowrót do gołębnika.
— Gołąbkę?
— Młodą dziewczynę, która zbiegła z klasztoru. Przyszedł tu komisarz policyjny ze swoimi pomocnikami i z pewnym bardzo grubym panem we fjoletowem ubraniu, który wygląda na proboszcza. Komisarz kazał otworzyć dom. Dziewczyna, którą tam znaleziono, odjechała fiakrem z tym grubym panem we fjoletowym płaszczu. W mojem życiu nie widziałem obywatela, któryby się mógł poszczycić takim brzuchem.
Doktór Gasterini nie potrzebował więcej się wypytywać; przecisnął się przez tłum i zadzwonił gwałtownie do drzwi małego domku, o którym była mowa.
Służąca, blada z przestrachu otworzyła mu.
— Gdzie jest pani Dupont? — zapytał.
— W domu, panie doktorze; och, gdyby pan wiedział.
Doktór nic nie odpowiadał, przeszedł dwa pokoje i wszedł do sypialni, gdzie znalazł podeszłą w wieku, drżącą z przestrachu staruszkę.
— Ach, panie doktorze — zawołała pani Dupont z płaczem— jakie nieszczęście! jakie zgorszenie. Biedna młoda dziewczyna!
— Jestem niepocieszony, że przysługa, którą mi pani wyświadczyła, narobiła pani takich nieprzyjemności.
— Ach, czy sądzi pan, że mnie to smuci? Zawdzięczam panu więcej, niż moje życie, bo życie mego syna. Wcale mi też na myśl nie przyszło skarżyć się na tę przejściową nieprzyjemność. Znam pana zbyt dobrze, abym mogła podejrzewać jakieś niecne cele w umieszczeniu u mnie na krótki czas tej młodej panienki.
— Teraz, moja kochana pani Dupont, mogę a nawet muszę pani wszystko opowiedzieć. W dwóch słowach cała powieść. Mam siostrzeńca, jest to wprawdzie wielki trzpiot, lecz najpoczciwszy w świecie chłopiec: jest on kapitanem okrętu; podczas jego ostatniej podróży z Kadyxu do Bordeaux przewoził pewnego hiszpańskiego kanonika i jego kuzynkę. W tej kuzynce zakochał się szalenie kapitan Horacjusz, ale wskutek wypadków, które są tak śmieszne, że ich nie warto opowiadać, powziął kanonik niechęć do mego siostrzeńca, oświadczając mu, że nigdy nie zezwoli na związek. Odmowa ta przyprawiła kochających się o rozpacz; siostrzeniec mój, pojechawszy za kanonikiem do Paryża, dowiedział się w którym klasztorze umieszczono Dolores, porozumiał się z nią listownie i wykradł ją. Horacjusz jest honorowym człowiekiem; po wykradzeniu przyprowadził Dolores do mnie, prosząc mnie, abym ją, dopóki nie nastąpi ślub, umieścił w jakim przyzwoitym domu, bo z licznych powodów nie mogłem tego dziewczęcia zatrzymać u siebie. Wtenczas przypomniałem sobie panią.
— Ja wiedziałem, że pan tylko dobrym przedsięwzięciom udziela pomocy. Podczas krótkiego pobytu u mnie polubiłam Dolores i może pan sobie wyobrazić, jak mnie to boleśnie dotknęło, kiedy dzisiaj zrana...
— Komisarz policyjny kazał otworzyć ten dom, wiem o tem. Kanonik Don Diego towarzyszył mu.
— Tak panie doktorze. Kanonik był w największej pasji. Krzyczał, że zna prawo francuskie, że tego nigdy nie daruje; że popełniono wykradzenie jeszcze nie pełnoletniej dziewczyny, i że wszędzie poszukują uwodziciela.
— Tego się spodziewałem; dlatego żądałem od mego siostrzeńca, aby nie widywał się z Dolores, lecz pozostał w ukryciu, aż mi się uda załagodzić sprawę. Nie wiem czy mi się to uda, gdyż wypadek ten jest bardzo poważnej natury. Mówiłem to Horacjuszowi, lecz już się było stało a ja się przyznam, że drżę na tę myśl, że Dolores dostanie się w ręce kanonika tego zabobonnego i żarłocznego zwierzęcia, od którego nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Ach, panie doktorze teraz już dosyć wiem o pannie Dolores, abym była przekonana, że z żalu umrze, jeżeli będzie musiała pozostać w klasztorze. Proszę mi wierzyć, że przy dzisiejszym zajściu nie myślałam o sobie, tylko o smutnej przyszłości, która czeka tę biedną dziewczynę. Teraz, kiedy już wszystko wiem, jestem jeszcze więcej zaniepokojona o pańskiego siostrzeńca.
— Ja jeszcze więcej jestem zaniepokojony. Drżę na myśl, że już wniesiono skargę przeciw Horacjuszowi. Teraz już się kanonik siostrzeńca mego nie potrzebuje obawiać, mając Dolores znów w swojej mocy. Toby było okropne, a prawo jest nieubłagane. Horacjusz wtargnął w nocy do klasztoru i wykradł niepełnoletnią dziewczynę, podpada więc surowej karze, a toby go o śmierć przyprawiło.
— Mocny Boże! — zawołała pani Dupont.
— A jego bracia i siostry, którzy go tak kochają. Jaka boleść dla mnie i dla całej familji — mówił starzec przygnębiony.
— Panie doktorze! trzeba przynajmniej poczynić kroki, aby pana Horacjusza zostawiono w spokoju.
— Moja pani Dupont — odpowiedział doktór rozżalony — nie wiem, co się ze mną dzieje, na myśl o okropnych skutkach wywołanych nierozważnym krokiem tego młodzieńca.
— Co tu robić? co tu robić? — biadała dobra kobieta.
— Tego ja sam jeszcze nie wiem. Pomyślę, która droga będzie najwłaściwsza; mam jednak tak silnych przeciwników, że nie mam odwagi spodziewać się zwycięstwa.
W dniu następnym, gdy Dolores Salcedo była zmuszoną powrócić do klasztoru, odgrywała się następująca scena u kanonika Don Diego, który zajmował bardzo wygodne mieszkanie, wynajęte dla niego przez księdza Ledoux.
Była jedenasta godzina przed obiadem.
Don Diego siedział na miękkim fotelu, oddany widocznie smutnym myślom.
Był to mężczyzna liczący około lat pięćdziesięciu, niezmiernej tuszy; policzki pełne i okrągłe łączyły się z podbródkiem, brunatna cera jego, jak u wszystkich południowców, była blada i zwiędła i zdradzała gnuśność tej nieforemnej masy. W rysach jego malowała się pewna dobroduszność, a wielkie usta, których mięsista dolna warga zwieszała się, zdradzały zmysłowość. Mając oczy nawpół zamknięte, a ręce skrzyżowane na brzuchu, kanonik wzdychał raz po raz żałośnie.
— Nie mam apetytu, ach nie mam. Za wiele musiałem w ostatnich czasach znieść. Żołądek mój dawniej tak zdrowy i regularny, wypowiedział mi posłuszeństwo, jest teraz jak popsuty zegar. Dziś rano prawie tyle co nic jadłem na śniadanie, a wszystko wydawało mi się gorzkie i niesmaczne. Boże! co to będzie przy obiedzie. Niech będzie przeklęty i potępiony ten kapitan Horacjusz. Ta nieznośna strawa, którą mnie na okręcie karmił, popsuła mi apetyt, żołądek mój podniósł rokosz przeciw tym nieznośnym wędlinom i suszonym jarzynom. Ach, dlatego też na mnie taki zagniewany od czasu, kiedym go tak wbrew jego zwyczajowi obraził, a ja temu nie winien. Gniewa się na mnie, karze i pogardza najlepszemi potrawami.
Po chwili milczenia mówił kanonik dalej tonem przerażenia:
— Ale kto wie, czy to nie palec Boży? Teraz, kiedy nie mam najmniejszego apetytu, uznaję, że się oddałem namiętności, która jest równie karygodna jak przyjemna. O to obżarstwo! Może mnie opatrzność chciała ukarać, nasyłając mi tego nędznika! Ach ten potwór! Ile on mi złego wyrządził, a do tego wykrada mi kuzynkę i przyprawia mnie o nowy niepokój; mogłem jak dawniej używać w spokoju, gdyby nie on. O, ty rabusiu, ja się zemszczę. Gdyby zemsta była największą, nie odpłacę ci tego złego, któreś mi wyrządził. Już prawie od dwóch miesięcy straciłem apetyt, a dwa miesiące takiej męki nie dadzą się powetować.
Monolog ten przerwał wchodzący stary sługa.
— Pablo — zapytał Don Diego — przychodzisz z klasztoru?
— Tak, wielmożny panie.
— A moja niegodna kuzynka?
— Popadła w rodzaj delirium; raz woła z rozdzierającym serce krzykiem na kapitana, drugi raz prosi z płaczem o śmierć; serce pęka na widok tej biednej dziewczyny.
Pomimo egoistycznej zmysłowości kanonik był początkowo wzruszony opowiadaniem sługi, ale potem zawołał.
— Tem lepiej! Dolores ma to, na co zasłużyła, to jej da nauczkę, że nie powinna się była zakochać w najobrzydliwszym ze wszystkich mężczyzn. Pozostanie w klasztorze i wstąpi do nowicjatu. Znakomity mój przyjaciel i kolega, Abbé Ledoux, ma zupełną słuszność. Gdybym ją jeszcze dłużej u siebie trzymał, żyłbym w ciągłym niepokoju i obawie, dopókibym nie był zmuszony wydać ją za mąż. Oddając ją do klasztoru, będę miał spokój i zapewniam jej zbawienie duszy; mój majątek przypadnie w udziale klasztorowi, w którym za spokój duszy mojej modlić się będą.
— Jeżeli się jednak stan senory pogorszy?
— Ani słowa więcej, Pablo — zawołał kanonik, w obawie, żeby dola kuzynki nie zmieniła jego postanowienia — ani słowa więcej. Aż zanadto jestem znękany własnem cierpieniem, nie potrzebuję, abyś mnie więcej drażnił.
— Przebacz, wielmożny panie, będę więc mówić o innych rzeczach.
— O jakich?
— W przedpokoju czeka pewien człowiek, który z panem chce mówić.
— Co to za człowiek?
— Stary, lecz przyzwoicie odziany.
— Czego on sobie życzy?
— Chce pomówić z panem o bardzo ważnej sprawie; tragarz przyniósł za nim wielkie pudło.
— Co za pudło, Pablo?
— Tego ja nie wiem, wielmożny panie!
— Jak się nazywa ten starzec?
— Ma bardzo dziwaczne nazwisko.
— Jakie?
— Apetyt.
— Jakto! człowiek ten nazywa się Apetyt?
— Tak, panie!
— Musiałeś się przesłyszeć.
— Nie, panie, kazałem sobie nazwisko dwa razy powtórzyć, on się rzeczywiście nazywa Apetyt.
— Och! to okrutnie ironiczne nazwisko! — mówił do siebie kanonik. — Wszystko jedno, z powodu tak niezwykłego nazwiska, wprowadź tego człowieka.
W chwilę potem służący wprowadził obcego, który zapytał z uszanowaniem, kłaniając się kanonikowi:
— Czy mam zaszczyt mówić z Don Diego?
— Tak jest, mój panie; lecz czego pan żąda ode mnie?
— W pierwszym rzędzie złożyć panu głęboki hołd, a potem polecić panu moje usługi.
— Jak się pan nazywa?
— Apetyt, wielmożny panie.
— Pisze pan swoje nazwisko tak, jak pisze się ochotę do jedzenia?
— Tak, wielmożny panie, lecz to nie jest moje prawdziwe nazwisko, tylko przydomek.
— Ażeby zasłużyć na taki przydomek, musiała natura pana szczodrze obdarzyć. Pan musi być wiecznie głodny — mówił kanonik nie bez zazdrości.
— Przeciwnie, ja bardzo mało jadam, panie, jak wszyscy ci, którzy mają to święte powołanie, dla innych jedzenie przyrządzać.
— Czem się pan trudni?
— Jestem kucharzem, i proszę o zaszczyt służenia panu.
Kanonik potrząsnął melancholijnie głową i zakrył twarz rękami. Propozycja pana Apetyta przypomniała mu wszystkie jego cierpienia. Ten zaś mówił dalej.
— Mój pierwszy pan, Lord Wilmot, którego słabość żołądkowa była tak wielka, że prawie przez cały rok jadł bez smaku i apetytu, połykał literalnie potrawy, które ja dla niego w pierwszym dniu przyrządziłem. Z wdzięczności dał mi Lord Wilmot ten przydomek, który ja dotąd też zachowałem.
Kanonik patrzył na mówiącego z uwagą i odpowiedział.
— Pan jesteś kucharzem, lecz proszę mi powiedzieć, dlaczego wyraziłeś się, iż przyszedłeś złożyć mi hołd i ofiarować swoje usługi. Skąd mnie znasz?
— Pan podczas swego pobytu w Madrycie często bywał zapraszany do stołu francuskiego ambasadora.
— Tak, były to wtenczas moje najpiękniejsze czasy — odpowiedział Don Diego — oddałem wówczas potrawom pana ambasadora wszelką sprawiedliwość i zdecydowałem, że lepszego kuchmistrza nie ma na całym świecie.
— Otóż kuchmistrz ów, z którym koresponduję, aby zapoznać się z wszystkiemi nowościami na polu sztuki kulinarnej, wyraził mi w liście swoim doznaną radość z tego powodu. Zapamiętałem sobie nazwisko pańskie, a dowiedziawszy się wczoraj, iż pan poszukuje kucharza, przyszedłem prosić, aby mnie jako takiego przyjął.
— U kogo pan w ostatnim czasie pracował?
— Od dziesięciu lat, panie, pracuję tylko dla siebie, dla wydoskonalenia sztuki kulinarnej; posiadam skromny mająteczek, który jednak dla mnie wystarcza. Z tego pan może osądzić, że nie dla pieniędzy proszę o służbę.
— Dlaczego jednak pan się do mnie udaje?
— Bo się niczem nie krępuję, idąc za własnym popędem: jestem bardzo zazdrosny, wielmożny panie!
— Zazdrosny? O co?
— O wierność mego pana.
— Co, o wierność swego pana?
— Tak, wielmożny panie! jestem przekonany, że mi pan będzie wierny, jest pan sam, bez familji, i tak ze stanowiska, jak i charakteru nie hołduje, jak wiele innych, różnym namiętnościom; pan ma tylko jednę prawdziwą namiętność: obżarstwo. Tę namiętność podejmuję się tak zadowolić, jak dotąd w życiu pana nikt nie zdołał tego uczynić.
— Wymawiasz złote słowa, mój przyjacielu; ale czy wiesz, że do urzeczywistnienia ich potrzebny jest wielki, niezmierny talent?
— Ten wielki talent ja posiadam, wielmożny panie! Szlachetna ta zarozumiałość podoba mi się, a jeżeli czyny odpowiadają słowom, jesteś pan prawdziwym feniksem.
— Proszę mnie jeszcze dziś, w tej chwili wystawić na próbę.
— Dziś, w tej chwili! — zawołał kanonik, wzruszając ramionami. — To pan nie wie, że ja już od dwóch miesięcy cierpię na nagłe zobojętnienie smaku, że wszystko, co do ust biorę, jest bez smaku, jak trawa! Jeszcze dziś rano pozostawiłem nietknięte śniadanie, które sobie kazałem przynieść od Cheveta, on tymczasem dla mnie gotuje, dopóki nie będę miał własnego kucharza. Ach, gdybym nie utrzymywał, że pan jest poczciwym człowiekiem, posądzałbym pana, żeś przyszedł naśmiewać się ze mnie. Pan się zobowiązuje dla mnie gotować, kiedy ja nie mam najmniejszego apetytu.
— Ale ja się nazywam Apetyt, wielmożny panie.
— Ale ja panu powtarzam, że przed pół godziną nie tknąłem najpyszniejszej potrawy.
— Tem lepiej, w stosowniejszej chwili nie mogłem przybyć: mój triumf będzie tem większy.
— Słuchaj, mój przyjacielu, nie wiem, czy to twoje nazwisko, czy też sposób, jakim się pan wyraża o swojej sztuce, na mnie wpłynęło, że odczuwam, nie powiem apetyt, ale uczucie miłe, które mi daje błogą nadzieję, że może później kiedyś znów apetyt poczuję...
— Wielmożny panie, proszę mi wybaczyć, jeżeli przerywam. Ma pan w tem mieszkaniu kuchnię?
— Mam, i to kompletnie urządzoną. W niej to potrawy, które przynoszą dla mnie od Cheveta, przygrzewają.
— Pozwól mi pan ją na pół godziny?
— Na co?
— Aby przygotować dla pana śniadanie.
— Z czego?
— Wszystko, co do tego potrzeba, zabrałem z sobą.
— Na co to śniadanie, przyjacielu? usłuchaj mojej rady i nie kompromituj swego talentu, podejmując się przeprowadzić rzecz niemożliwą.
— Proszę mi dać tylko pół godziny, wielmożny panie.
— Ale to się na nic nie zda.
— Zda się na to, aby przyrządzić panu wyborne śniadanie, które doda jeszcze lepszego apetytu do obiadu.
— To niemożliwe; pan postradał zmysły.
— Proszę spróbować, wielmożny panie, wszak pan przy tem nic nie ryzykuje.
— Musiałbyś chyba być czarodziejem.
— Może nim jestem — odparł kucharz ze szczególnym uśmiechem.
— Dobrze, niech więc pana spotka kara za jego zarozumiałość — zawołał Don Diego, dzwoniąc gwałtownie. — Jeżeli się pan będzie musiał upokorzyć, jeżeli będziesz zmuszony przyznać się, że jesteś niezdolny zadość uczynić wymaganiom moim, to tylko sam sobie będziesz winien, żeś stracił reputację. Proszę się zatem mieć na baczności.
— Będzie pan jadł — odparł artysta sztuki gastronomicznej — będzie pan jadł i to dużo i z największym apetytem.
W tej chwili, gdy kucharz tak się przechwalał, wszedł służący przywołany odgłosem dzwonka.
— Pablo — mówił do niego kanonik — otwórz temu panu kuchnię i nakryj dla mnie.
Sprawiedliwości musi się stać zadość.
— Ale, wielmożny panie, dziś rano...
— Rób to, co ci rozkazuję i zaprowadź tego pana do kuchni, a jeżeli będzie potrzebował pomocy, to mu ją dać.
— Ja nikogo nie potrzebuję; mam ten zwyczaj, że sam pracuję w laboratorjum. Nawet będę prosił o pozwolenie, abym się mógł zamknąć.
— Na wszystko się zgadzam, mój kochany, niech będę potępiony, jeżeli zjem chociaż jeden kąsek z tego, co pan przygotujesz. Czuję się zupełnie pozbawiony apetytu, a wszystko co mówiłeś, jest samochwalstwem.
— Teraz jest pół do dwunastej, wielmożny panie — odparł kucharz majestatycznie. — Punktualnie o dwunastej będzie pan śniadał.
Po oddaleniu się pana Apetyta, tego szczególnego kucharza, który swoje usługi tak natarczywie i z zarozumiałością ofiarował, mówił kanonik, chodząc po pokoju.
— Pewność siebie tego kucharza zaimponowała mi, wbrew mojej woli. Jeżeli jednak myśli, że ma nowicjusza w gastronomji, przed sobą, to się bardzo myli. Jestem niespełna rozumu, że się tem niepokoję. Czy może być w ludzkiej mocy w pięciu minutach przywrócić mi głód, który od dwóch miesięcy mnie opuścił? Ha, przeklęty kapitanie! Jaką będzie dla mnie przyjemnością, kiedy cię wtrącę do więzienia, gdzie cię żywić będą śmierdzącemi pasztetami więźniów. Ten potwór jest jednak przyzwyczajony do niewygód marynarskich, jest w stanie znosić to z obojętnością, i zachować swój bezczelny apetyt, kiedy ja!.. Ach, żeby ten kucharz nie był szarlatanem. Ale on jest francuzem, a francuzi są gadatliwi; a jednak wydaje mi się, że on pewien swego; ma we wzroku i twarzy wyraz imponujący. Kto on może być? Nie wiem, czy mu mogę zaufać. Kiedy mu wspomniałem o niemożliwości przywrócenia mi apetytu, odpowiedział mi: może jestem czarodziejem. Jeżeli zaś czarodzieje egzystują, to są oni synami złego ducha, i niech Pan Bóg uchroni, abym z nimi miał mieć co do czynienia. Ach, ja jestem wielkim grzesznikiem! Szatan przyjmuje różne postacie, i gdyby... o nie, nie, na tę myśl drżę cały. Precz z takimi smutnemi obrazami.
Po krótkiem milczeniu spojrzał kanonik na zegar, mówiąc dalej:
— Zaraz będzie południe. Mimowoli jestem coraz niespokojniejszy, im bliższą jest ta godzina. Jestem dziwnie wzruszony, żyję w pewnej obawie. Wydaje mi się, jakby ten człowiek knuł jaki tajemniczy spisek, bo umarłym życie a mnie apetyt powrócić, byłby jeden i ten sam cud. Ten dziwny człowiek podejmuje się wykonać ten cud. A gdyby go wykonał, musiałbym mu przyznać jaką nadziemską siłę. Nie chcę pozostać sam, bo im bliżej dwunastej, tem niespokojniejszy jestem. Zadzwonię na Pablo! (zadzwonił). Ta cisza w tym domu, myśl, że ten szczególny człowiek tam w kuchni pochylony nad garnkiem lub patelnią, jak zły duch jakie licho przygotowuje, to wszystko robi na mnie dziwne wrażenie. Ale czy Pablo nie słyszał — zawołał kanonik, którego niepokój wzmagał się.
I zadzwonił po raz drugi silniej.
Pablo nie przychodził.
— Co to ma znaczyć — mówił do siebie Don Diego, spoglądając z przestrachem wkoło. — Pablo nie przychodzi. Jak okropna, ponura cisza. Ha, tu dzieje się coś nadzwyczajnego. Nie mam odwagi kroku uczynić! — A nadsłuchując dodał: — co to za hałas? to jest coś nadludzkiego. Przychodzą, zbliżają się! krew mi zastyga.
W tej chwili nagle otworzyły się drzwi, kanonik wydał okrzyk i zakrywszy twarz rękoma mruczał:
— Vade re... tro... Sa... Satanas! Nie był to szatan, lecz Pablo, który na pierwsze dzwonienia nie zważając, pobiegł teraz śpiesznie i właśnie spowodował ten szmer, który zabobonność kanonika w tajemniczy nieludzki hałas zamieniła.
Służący zauważył przestrach kanonika, dlatego, zbliżając się do niego, przemówił:
— Boże, co się panu stało?
Na głos Pabla kanonik spuścił swoje tłuste ręce, odkrywając zmienioną z przestrachu twarz.
— Panie, co się tu stało? — zapytał Pablo powtórnie.
— Nic, mój Pablo, nic. Dziecinna myśl, na którą się teraz rumienię. Dlaczego jednak tak długo nie przychodziłeś?
— Wielmożny panie, to nie moja wina.
— Jakto?
— Z ciekawości poszedłem do kuchni, aby zobaczyć tego sławnego kucharza przy pracy.
— I cóż, Pablo?
— Gdy pomogłem mu zanieść jego pudło do kuchni, prosił mnie, abym go opuścił, gdyż bezwarunkowo pozostać chce sam.
— Ach, Pablo, jaki on tajemniczy!
— Posłuchałem go, lecz nie mogąc się powstrzymać, pozostałem pod drzwiami.
— Aby podsłuchać?
— Nie, aby wąchać.
— I cóż dalej, Pablo?
— Ach, mój panie! mój panie!
— Kończże raz!
— Powoli rozchodził się przez drzwi taki przyjemny, taki łechcący, taki apetyczny zapach, że jak przykuty stałem za drzwiami. Byłem odurzony, oczarowany.
— Rzeczywiście, Pablo?
— Wielmożny pan wie, iż pańskie wyśmienite śniadanie, które dla pana przyniesiono, z polecenia pańskiego zjadłem.
— Wiem o tem.
— Zapach, o którym mówiłem, był tak apetyczny, że nagle uczułem taki głód, iż nie odchodząc od drzwi, wziąłem leżący na stole wielki kawał suchego chleba...
— I zjadłeś go, Pablo?
— Połknąłem, wielmożny panie!
— Suchy?
— Suchy — odpowiedział służący.
— Suchy! — zawołał kanonik, wznosząc oczy i ręce ku niebu. — To cud. Przed godziną jadł jak wilk, a teraz opycha się suchym chlebem.
— Tak, wielmożny panie, a ten suchy chleb okraszony wchodzącym przez szpary drzwi od kuchni zapachem, wydawał mi się czemś niepojętem.
W tej chwili zegar wybił dwunastą.
— Południe! — zawołał służący. — Ten szczególny kucharz nakazał mi, punktualnie o dwunastej przyjść po potrawy.
— Idź, Pablo — mówił kanonik z rezygnacją. — Niech się wypełni moje przeznaczenie. Cud ten, jeżeli nim jest, stanie się, jeżeli się ma stać. Przysięgam ci, że pomimo twego opowiadania, nie czuję najmniejszego głodu. Żołądek mi cięży, a podniebienie jest bez smaku. Idź Pablo... oczekuję ciebie.
W tonie, jakim kanonik wymówił: oczekuję ciebie, czuć było rezygnację, pełną powątpiewania, ciekawości, obawy i niepewnej nadziei.
Wkrótce znów zjawił się Pablo.
Przyniósł z miną uroczystą na tacy naczynie przykryte kloszem, a podobne do filiżanki. Obok tego naczynia stała kryształowa flaszeczka napełniona jakimś płynem, koloru topazu.
Podczas, gdy Pablo to wnosił, przybliżał nos do naczynia, aby wydobywające się z niego zapachy w siebie wciągnąć, nareszcie postawił wszystko na stoliku kładąc obok flaszeczki karteczkę.
— Pablo — zapytał kanonik — co to za srebrne naczynia?
— Pana Apetyta, wielmożny panie; pod dzwonem znajduje się talerz z podwójnem dnem, napełniony wrzącą wodą, bo znakomity ten człowiek mówił, że przedewszystkiem powinno się jadać gorąco.
— A ta flaszka?
— Użycie jej jest na karteczce napisane, jak niemniej będzie przy wszystkich potrawach, które pan będzie spożywać.
— Pokaż karteczkę — rzekł kanonik i czytał.
„Jaja perlicze, smażone w tłuszczu przepiórczem z sosem rakowym.
Uwaga: Na gorąco spożywać, każde jajo dobrze w sosie zamoczyć, użyć jako jeden kąsek i powoli żuć. Po każdem jaju popić cokolwiek tej Madery z roku 1807; wino to odbyło pięć razy podróż z Rio-Janeiro do Kalkuty. Wino to należy pić ze znawstwem, do każdej potrawy, którą szlachetnemu Don Diego podam, dołączę flaszeczkę wina, zastosowując je do każdego dania“.
— Co za człowiek — zawołał służący, nie mogąc wyjść z podziwu. — Co za człowiek! O wszystkiem pamięta.
Kanonik, którego niepokój wzrastał, drżącą ręką podniósł klosz.
W tej chwili rozszedł się znakomity zapach; Pablo złożył ręce i wciągał w siebie woń rozwartemi nozdrzami, patrząc chciwie na potrawę.
W środku srebrnego talerza zobaczył Pablo cztery maleńkie jaja, które kąpały się w soczystym złocistym sosie.
Kanonik, równie jak jego służący zachwycony wspaniałym zapachem potrawy, literalnie pożerał ją oczyma i pierwszy raz od dwóch miesięcy uczuł pewien rodzaj apetytu. Jakkolwiek nie dowierzając jeszcze, wziął łyżeczką jedno dobrze w sosie umaczane jajo i włożył je w swoje wielkie usta.
— Powoli żuć! — wołał Pablo, który każde poruszenie swego pana ścigał z bijącem sercem — powoli żuć, powiedział ten czarodziej, a potem podług przepisu pić!
To mówiąc nalał dwa naparstki Madery w kieliszek tak cienki, jak łupina cebuli, podając go kanonikowi.
I stał się cud nad cudami. Zaledwo kanonik powoli spożył jedno jajo, kiedy opuścił głowę, przymykając jak w ekstazie oczy a trzymając jeszcze w ręku łyżeczkę, którą się posługiwał, rozkrzyżował ręce na piersiach.
— I cóż, wielmożny panie? pytał Pablo podając swemu panu kieliszek z winem.
Kanonik nie odpowiadał, tylko pośpiesznie chwycił za kieliszek, przytykając do ust.
— Przedewszystkiem proszę ze znawstwem pić, wielmożny panie! — wołał Pablo.
Kanonik pił rzeczywiście ze znawstwem, mlasnął językiem; rozkoszując się winem, a nie odpowiadając wcale na poprzednie pytania sługi, zjadł z uśmiechem radosnem resztę jaj, wypróżnił flaszeczkę Madery i wymaczał chlebem sos pozostały tak sumiennie, że talerz błyszczał tylko czystością.
Potem odwrócił się do służącego i przemówił wzruszającym głosem, ze łzami w oczach:
— Ach, Pablo!
— Co panu jest? to wzruszenie...
— Pablo, ja nie wiem, kto to powiedział, że wielka radość ma w sobie coś melancholijnego; i miał słuszność; ułomna natura ludzka nie znosi czasami wielkiego szczęścia. Od dwóch miesięcy pierwszy raz jadłem z apetytem, jak jeszcze nigdy w życiu. Nikt nie jest w stanie opisać tej nadzwyczajnej delikatności potrawy, która na pozór wydaje się bardzo zwykłą. Perlicze jaja, smażone w przepiórczem tłuszczu, a podane w sosie rakowym. Widzisz, kiedy je jadłem, czułem, iż apetyt mi powraca, a teraz jestem głodniejszy, niż przedtem. A to wino, Pablo, to wino, jakie ono znakomite!
— Ach! wielmożny panie! — zawołał Pablo, smutnym głosem — nie znam smaku tego wina, jednak chętnie panu wierzę.
— Ach wierzaj mi, mój biedny Pablo. To nektar. To idealne, Pablo, idealne; powinienem się cieszyć i weselić, że odzyskałem tak nagle utracony apetyt. Nie, mnie wzruszenie ogarnia, ja płaczę, widzisz, Pablo, ja płaczę jak dziecko, bo jestem głodny.
Wtem zabrzmiał dzwonek
— Co to znaczy, Pablo?
— To on.
— Kto taki?
— Ten znakomity człowiek; on na nas dzwoni.
— On?
— Tak, wielmożny panie — odrzekł Pablo, zabierając talerze. — mówił, że ci, którzy jedzą, powinni zważać na dzwonek tych, którzy gotują; bo tylko oni znają godzinę, minutę, sekundę, w której każda potrawa powinna być podana i spożywana, aby nawet atomu jej wartości nie stracić.
— To bardzo mądrze pomyślane i ma rację. Śpiesz się więc, Pablo, mój Boże, już drugi raz dzwoni. Żeby się tylko nie zagniewał; idź, śpiesz się.
Pablo pobiegł, a wiedziony ciekawością, oblizywał po drodze talerz, chociaż go już kanonik, jakeśmy to powiedzieli, do sucha wyczyścił.
Można sobie wystawić z jaką niecierpliwością kanonik wyczekiwał reszty potraw.
Każdej potrawie towarzyszył przepis, jak Pablo mówił, i flaszka wina, która bez wątpienia pochodziła z piwnicy kucharza.
Ze zbioru tych kuchennych biuletynów można sobie wyobrazić rozmaitość delikatesów, które Don Diego spożywał.
Po karteczce, która oznajmiła perlicze jaja, podano dalsze potrawy w następującym porządku.
Pstrągi z jeziora genewskiego z masłem z Montpellier, frappé de glace.
Każdy kawałek tej wybornej ryby ściśle owinąć w załączoną jarzynę. Spożywać pośpiesznie, a następnie wypić dwa kieliszki Bordeaux (Sauterne 1834 r.) odbyło trzy razy podróż do Indji. Wino to należy popijać rozmyślając.
— Malarz lub poeta utworzyłby z tego pstrąga w maśle z Montpelier jaki piękny obraz — mówił kanonik do swego sługi. — Popatrz na tego pięknego pstrąga, z różowem mięsem i główką podobną do perłowej masy, wygodnie spoczywającego na posłaniu z świeżego masła i oliwy z dodatkami estragonu, pietruszki i trybulki. Jak ta świeżość masła pięknie kontrastuje z temi korzeniami. A ten Sauterne! Czysta ambrozja, tak odpowiednie, jak ten wielki gastronom powiedział, do charakteru tego boskiego pstrąga, na którego mnie coraz to większy apetyt zbiera.
Po pstrągu podano trzecią potrawę z następującym biuletynem:
Filet ze szkockich kuropatew z białemi truflami z Piemontu (surowo w talarki pokrajane).
Każdy kęs kuropatwy włożyć pomiędzy dwa talarki z trufli i dobrze umaczać w sosie z czarnych trufli. Dobrze przeżuć, z powodu surowych białych trufli. Dwa kieliszki Chateaux-Margaux z r. 1834 wypić. (Wino to również odbyło podróż do Indji).
Potrawa ta ani w części nie zaspokoiła apetytu kanonika, lecz go jeszcze podnieciła; gdyby nie respekt, który miał przed przepisami tego znakomitego kucharza, byłby posłał Pabla jeszcze przed dzwonkiem po nowy kulinarny cud.
Nareszcie odezwał się dzwonek.
Pablo powrócił wkrótce z inną potrawą i innym przepisem. Bażanty pieczone na różnie a la Sardanapal. Tylko pałeczki i czomber jeść. Pałeczki nie krajać, lekko posypać solą, nisko uciąć i mięso z kośćmi jeść. Szybko spożywać, prawie naraz jeść cały gorący kąsek, polany mieszaniną z wątroby i mózgu bekasa, i siekanych korzeni. Dwa kieliszki Clos-Vougeot z r. 1817 wypić. Wino to z wzruszeniem nalać i religijnie wypić.
Po tej pieczeni którąby i Luculus nie pogardził, a którą kanonik z nabożeństwem i nienasyconym głodem zjadł, przyniósł służący dwa inne dania, które biuletyn oznaczył następująco:
Morchle, w sosie z szynki; niezwykłe te grzyby powinny roztopić się w ustach. Spożywać powoli. Kieliszek Cote-Rotie z r. 1829 i kieliszek Johannisbergeru z r. 1720 (z piwnicy magistrackiej w Heidelbergu). Do 140 letniego Johannisbergera zbliżyć się z szacunkiem, jakiego wymaga podeszły wiek i z namaszczeniem pić.
Dalej nastąpiły dwa międzydania ze słodyczy i na deser: Fromage de Brie, z następującą uwagą:
Książę Talleyrand uznał Fromage de Brie za króla wszystkich serów (jedyne królestwo, któremu dyplomata do śmierci pozostał wierny); poczem należy jeden lub dwa kieliszki portweinu pochodzącego z beczki, którą po trzęsieniu ziemi w Lizbonie z pod gruzów wydobyto, podziękowawszy Opatrzności za te cudowne ocalenie, z nabożeństwem wychylić.
Nb. Nigdy zrana owoców nie jeść; zaziębiają i obładowują żołądek kosztem spokoju wieczornego. Usta sobie kieliszkiem kremu de Barbadoes, wynalazku pani Ampoux (1780), wypłukać, potem urządzić krótką sjestę.
Kanonik wszystkie te przepisy, co do joty wypełnił, a apetyt jego wzmagał się, im więcej jadł. Po wysączeniu kieliszka likworu, mając uszy zaczerwienione, oczy zamglone, poczuł lekkie odurzenie, które wywołuje łatwe i szczęśliwe trawienie. Znużony upadł na fotel, mówiąc do służącego.
— Gdybym nie czuł wilczego apetytu, który niezadługo się zgłosi, sądziłbym, że jestem w raju. Dlatego zawołaj mi Pablo tego artystę kulinarnego, tego prawdziwego czarodzieja i powiedz mu, aby przyszedł cieszyć się swojem dziełem, aby się przekonał, jak mnie uszczęśliwił; powiedz mu, Pablo, że jeżeli sam nie przychodzę wyrazić mu mojego podziwienia i mojej wdzięczności to tylko dla tego, że...
Na widok kucharza, który stosownie do swego zajęcia ubrany był w biały kaftan i takąż czapkę, kanonik podniósł się mozolnie z fotelu, podszedł dwa kroki ku niemu, a podając mu obie ręce, zawołał wzruszonym głosem.
— Witaj mi, mój zbawco, mój drogi przyjacielu. Jestem dumny, że cię tak mogę nazwać; zasłużyłeś na ten tytuł; tobie zawdzięczam apetyt, a ten jest szczęściem, jest życiem.
Kucharz niebardzo był ucieszony tytułem, którym go kanonik obdarzył, z założonemi rękoma, z wzrokiem ostro skierowanym na Don Diego, zachowywał milczenie. Kanonik w swoim entuzjazmie gastronomicznym nie widział szyderczego, prawie djabelskiego uśmiechu, który pokazał się na ustach kucharza, lecz dalej go obsypywał pochwałami i podziękowaniami.
— Przyjacielu, od dziś należysz do mnie; na każdy warunek przystaję. Jestem bogaty a dobre jedzenie jest moją jedyną namiętnością; nie będę dla ciebie panem, lecz przyjacielem. Nikt pana lepiej nie uszanuje. Mówiłeś mi, że uprawiasz gastronomję dla sztuki, tego pan dowiódł, ja oświadczam, że pan jesteś największym kucharzem tego wieku. Cud, którego pan dziś dokonał, powracając mi apetyt, ba, podwajając go, cud ten podniósł pana w moich oczach nad wszystkich. Nie rozłączymy się już mój przyjacielu; wszystko, czego ode mnie będziesz żądał, dam ci. Weźmiesz sobie tylu pomocników, ilu tylko zechcesz, bo zdrowie twoje jest dla mnie zbyt kosztowne, aby je narażać na szwank. Od dziś czuję tu — mówiąc to położył tłustą rękę na żołądku — że na przyszłość tylko przy tobie żyć mogę, mój przyjacielu, i...
— A więc — odezwał się kucharz z drwiącym uśmiechem — więc wielebny kanonik dobrze śniadał?
— Czym ja dobrze śniadał, mój przyjacielu? zawdzięczam panu biesiadę całej godziny. Biesiadę, bez innej przerwy prócz tej, którą wywołało przynoszenie potraw. Nawet te przerwy były przyjemne. Oczekiwałem coraz to nowych uciech gastronomicznych z niewypowiedzianym apetytem. Pablo panu powie, że płakałem z radości. To jest moja odpowiedź.
— Pozwoliłem sobie do każdej potrawy przysyłać stosowne wina: bo dobre potrawy bez wina podobne są pięknej kobiecie bez inteligencji. Jak panu smakowały te wina?
— Smakowały! wielki Boże! jaka profanacja! To są wina, którychby nie zapłacono, gdyby się butelkę na butelkę płynnego złota zamieniło. Słuchaj, przyjacielu, skromność twoja jest przesadzona. Gdyby twój talent sławiono aż do hyperboli, jeszczeby się nie powiedziało prawdy.
— Posiadam jeszcze wiele wina z tego gatunku, od dwudziestu pięciu lat pracuję nad urządzeniem jakiej takiej piwnicy.
— Ta jaka taka piwnica musiała pana miljony kosztować.
— Nic mnie nie kosztowała.
— Nic!
— To są podarunki, które mi dawano jako nagrodę za moją skromną pracę.
— Nie dziwię się temu, mój przyjacielu; ale co pan pocznie z tą piwnicą, którejby nawet król panu pozazdrościł. Ach, gdybyś mi ją pan częściowo lub całą sprzedał, żadna cena nie byłaby dla mnie za wysoka. Zwłaszcza, że wina te harmonizują tak znakomicie z potrawami przez pana podawanemi, że ja...
Na to kucharz roześmiał się ironicznie.
— Pan się śmieje? — pytał kanonik.
— Tak panie, śmieję się!
— Z czego? mój przyjacielu.
— Z pańskiej wdzięczności dla mnie.
— Przyjacielu, ja ciebie nie rozumiem.
— Ach, Don Diego, pan myśli, że mnie tu dobry jego anioł, a wystawiam go sobie korpulentnego, ubranego jak ja po kucharsku, z dwojga skrzydłami bażanta na plecach, sądzisz więc pan, że mnie tu dobry anioł pański przysłał?
— Mój przyjacielu — mówił Don Diego coraz to więcej zaniepokojony drwinkami kucharza — mój drogi przyjacielu, przez litość proszę się jaśniej wyrazić.
— Panie kanoniku, dzisiejszy dzień będzie dla pana dniem tajemniczym!
— Boże! co pan mówi?
— Panie kanoniku! — mówił kucharz dalej z wzrokiem zwróconym na Don Diega, i groźną miną, przystępując bliżej do księdza, który cofał się z przestrachu — księże kanoniku, proszę mi się dobrze przypatrzyć.
— Ja na pa..na... pa...trzę — mówił Don Diego — ale ja...
— Twarz moja będzie pana wszędzie, tak we śnie jak i na jawie prześladować. Będzie mnie pan widzieć przed sobą stojącego w białym kaftanie i takiej czapce jak jakie fantastyczne okropne zjawisko.
— O mój Boże! już po mnie — mówił do siebie kanonik — przeczucia mnie nie omyliły; ten apetyt był dziwny, te potrawy i wina nadprzyrodzone, a poza tem kryje się jakaś okropna tajemnica, jakieś piekielne czary.
W tej chwili wszedł, na pociechę kanonika, jego służący.
— Wielmożny panie — mówił Pablo — prawnik właśnie przybył; panu wiadomo, adwokat, który...
— Pablo, zostań tu — zawołał Don Diego, ciągnąc swego sługę za rękę — nie opuszczaj mnie.
— Pan taki przestraszony, co się panu stało? — pytał Pablo.
— Ach Pablo, żebyś wiedział — odpowiedział Don Diego cichym, żałosnym głosem, nie mając odwagi zwrócić oczy na kucharza.
— Panie — mówił Pablo — donoszę panu, że adwokat przybył.
— Jaki adwokat, Pablo?
— Ten, który miał przygotować skargę przeciw kapitanowi Horacjuszowi, z powodu uprowadzenia seńory Dolores.
— Pablo, teraz nie jestem w stanie zajmować się takiemi interesami, mnie się zdaje, że jestem we śnie; ach, żebyś wiedział, co się stało? Ten kucharz! O! moje przeczucie!
— Czy mam odprawić adwokata?
— Nie! — zawołał kanonik — nie: bo ten nędzny kapitan Horacjusz jest powodem moich cierpień. Gdyby mnie nie był przyprawił o stratę apetytu, byłbym dziś rano śniadał, kiedy ten kusiciel w białym kaftanie się zjawił, nie byłbym ofiarą jego złośliwości. Nie! — dodał Don Diego z gniewem — powiedz temu człowiekowi prawa, ażeby zaczekał; muszę ochłonąć z przestrachu — dodał, obrzucając okropnem spojrzeniem kucharza. — Muszę się dowiedzieć, czego ta tajemnicza osoba, która mnie przestrasza, ode mnie chce. Powiedz prawnikowi, aby poczekał w moim gabinecie i nie opuszczaj mnie.
Pablo poszedł wypełnić rozkaz i po chwili wrócił.
Obecność Pabla dodała kanonikowi odwagi; rzekł więc do kucharza:
— Pomówmy z sobą poważnie. Nie mówiłem ani o złych, ani o dobrych aniołach, lecz o człowieku wielkich zdolności (mówię o panu), którego bym koniecznie dla siebie chciał pozyskać. Po drugie chodzi mi o nabycie piwnicy, za którą zapłacę każdą sumę. Mówię to z całą otwartością, proszę mi też otwarcie odpowiedzieć, a obracając się do sługi szepnął: Postaw się między nim a mną.
— Odpowiem otwarcie, kanoniku — odrzekł kucharz. — Po pierwsze powtarzam panu, iż będę powodem cierpień i rozpaczy dla pana na całe życie.
— Pan?
— Ja.
— Pablo, ty to słyszysz. O Boże, com ja mu złego uczynił — szeptał Don Diego. — Dlaczego on jest tak zagniewany na mnie?
— Proszę sobie dobrze zapamiętać moje słowa, panie kanoniku. Po dzisiejszej biesiadzie będą panu najpyszniejsze potrawy smakować jak trawa; wina będą się panu wydawać gorzkie; a apetyt, którym ja dziś wzbudził, zniknie, gdy mnie nie będzie, abym go podrażnił.
— Ależ, mój przyjacielu, czy rzeczywiście myślisz mnie...
Kucharz przerwał kanonikowi powtórnie, mówiąc:
— Jeżeli pan przypomni sobie dzisiejszą biesiadę, będzie pan podobny do upadłych aniołów, którzy przypominają sobie wśród płaczu i zgrzytania zębów szczęśliwość raju.
— Dobry przyjacielu, przez litość, tylko jedno słowo.
— Będzie pan zębami zgrzytać — wołał kucharz okropnym głosem, który kanonikowi szpik i kości przeszywał, jakby usłyszał trąbę archanielską. — Będzie pan jak dusza, nie, pan nie ma duszy, będzie pan jak żołądek skazany na wieczne potępienie; kiedy pan będzie miał przed sobą najlepsze potrawy, a przypomni sobie dzisiejsze śniadanie, zawoła pan z westchnieniem: Ach, ach, gdzie mój apetyt, znikł jak cień; najlepszych potraw już nie zakosztuję. W tej rozpaczy pan schudnie, jak szkielet.
— Wielki Boże! słyszysz, Pablo, co ten nieszczęśliwy mówi?
— Dotąd żył pan, pomimo straconego apetytu, z własnej tuszy, jak niedźwiedź w zimie; ale teraz odczuje pan podwójną boleść z powodu straconego apetytu, i z powodu tęsknoty za przysmakami, które pan jadł z mojej kuchni. Dlatego też powiadam: pan schudnie, twarz spadnie, potrójny podbródek zniknie, jak wosk na słońcu, brzuszek zmaleje, cera twarzy, teraz tak kwitnąca, stanie się żółtą, i będzie pan chudy, zwiędły jak pustelnik, który żywi się tylko korzonkami i wodą. Czy słyszysz to, panie kanoniku?
— Pablo — szepnął Don Diego, zamykając oczy i wspierając się na sługę — trzymaj mnie! Zdaje mi się, że widzę już mój własny cień, jak ten mój demon mi to przepowiadał. Tak, Pablo, widzę się już wychudłym, zwiędłym. O, mój Boże, to okropne; to jest kara Boska za mój grzech obżarstwa.
— Uspokój się, panie — pocieszał służący.
Potem zwrócił się ze strachem i gniewem do kucharza, mówiąc:
— Jak pan może takiego dobrego i zacnego pana, jak Don Diego zasmucać!
— A teraz — dodał niemiłosierny kucharz — bywaj zdrów, bywaj zdrów na zawsze, kanoniku.
— Bywaj zdrów na zawsze — powtórzył kanonik, i jakby go iskra elektryczna poruszyła, podskoczył. — Toby miało być prawdą? Pan mnie chce opuścić? O nie, nie, teraz ja wszystko odgaduję. Chcąc mi dać uczuć boleść, którą by mi oddalenie się pana sprawiło, chce pan uzyskać większą zapłatę za swoje usługi. Powiedz, ile pan żądasz?
— Ha, ha, ha — śmiał się człowiek w białym kaftanie i białej czapce, rzeczywiście jak Mefistofeles, i szedł powoli do drzwi.
— Nie, nie — wołał kanonik, składając ręce — nie, pan mnie tak nie opuści, toby było okrutnie, nielitościwie, to nazywałoby się podróżnego pozostawić pośrodku pustyni, kiedy mu się wprzód pokazało oazę pełną cienia i świeżości.
— Musiałeś, kanoniku, swego czasu być wielkim kaznodzieją — mówił mężczyzna w białym kaftanie, idąc do drzwi.
— Łaski, łaski — wołał Don Diego, wybuchając głośnym płaczem. Już się nie zwracam do artysty, tylko do człowieka; tak, to mój bliźni, którego na kolanach błagam, nie oddawaj mnie rozpaczy.
— I ja upadam przed panem na kolana — zawołał służący, porwany rozczuleniem swego pana. — Biedna, pokorna istota łączy swe prośby z prośbami Don Diega. Ach, nie opuszczaj go pan; on umarłby.
— Tak — dodał kucharz z djabelskim uśmiechem — om umrze, umrze wychudły.
Rozpacz, wprawiwszy kanonika, w szaleństwo, dodała mu odwagi; nie zważając na swoją tuszę rzucił się na kucharza, wołając:
— Do mnie, Pablo! Ten potwór nie będzie już dla nikogo gotować. Jego śmierć tylko może mnie uwolnić od szyderczych prześladowań.
— Panie — wołał służący, mniej egzaltowany, niż chlebodawca — co pan robi? cierpienia pomieszały panu zmysły.
Na szczęście kucharz się cofnął na pierwsze poruszenie o dwa kroki wstecz, i zajął obronną postawę, wywijając jedną ręką wielkim kuchennym nożem, a w drugiej trzymając wielki śpiczasty widelec.
Na widok tej strasznej broni opuściła kanonika ochota do bójki, lecz gwałtowne poruszenie, kipienie jego krwi, przeszkoda w trawieniu, wszystko to wywołało w nim taką rewolucję, że potoczył się i bez przytomności upadł w objęcia służącego, który za słaby, aby powstrzymał taki kolos, upadł pod ciężarem wołając z całych sił:
— Na pomoc, na pomoc!
Kilka dni już upłynęło, odkąd ów tajemniczy kucharz, o którym mówiliśmy w poprzednim rozdziale, opuścił kanonika.
Następująca scena działa się w domu Abbé Ledoux, pomiędzy nim a kanonikiem.
Przepowiednie artysty gastronomicznego zaczynały się spełniać. Don Diego był nie do poznania. Był blady, cera stała się żółtą wskutek postu, bo po owem cudownem śniadaniu, o którem bez przerwy marzył, wydawało mu się wszystko, co do ust wziął bez smaku, jak trawa. Jego niezwykłej objętości brzuch zaczynał tracić swoją okrągłość. Biedny człowiek, którego cała postawa zdradzała bezsilną rozpacz, zaledwie odpowiadał żałosnym głosem na pytania Abbé Ledoux. Ten przechadzał się wzburzony po salonie, mówiąc rubasznym gniewliwym głosem:
— Doprawdy, nie posiadasz pan najmniejszej energji. Poddałeś się kanonik rozpaczliwej apatji.
— Łatwo panu mówić — odparł kanonik. — Chciałbym pana na mojem miejscu widzieć. Ach!
— Ależ to jest niedorzeczność!
— Urągaj mi, Abbé, ile zechcesz. Jednak, odkąd mnie ten potępieniec opuścił, nie żyję, nie jem, nie śpię. Ach, on mi to powiedział: Moja twarz i pamięć o mnie będą pana wszędzie prześladować. I rzeczywiście ciągle myślę o tych perliczych jajach, o tych pstrągach, o pieczeni à la Sardanapal. Jego widzę wszędzie przede mną w białym kaftanie i czapce. Jeszcze dziś w nocy mi się o tym demonie śniło.
— Coraz to lepiej, kanoniku.
— Co za sen, Boże co za okropny sen. Podawał mi swoje wyśmienite potrawy, które tylko jego genjusz jest zdolny przyprawić, mówiąc przytem: „Jedz pan, jedz pan“. Było to, jeszcze to widzę, znakomite pieczyste w sosie pomarańczowym. Byłem okropnie głodny; wziąłem nóż i widelec do ręki, aby ukroić kawałek z tej apetycznej pieczeni. Odciąłem płatek z tej pieczeni, polałem go kilkoma łyżkami sosu, którego zapach przyjemnie drażnił podniebienie, otworzyłem usta, wtem posłyszałem dziki śmiech mego oprawcy... i... o zgrozo! na widelcu nie było nic innego, tylko kawałek słoniny żółtej, śmierdzącej i zepsutej. „Jedz pan, jedz pan“! powtarzał potępieniec przejmującym głosem. „Jedz pan“! i wbrew własnej woli, pomimo wstrętu jadłem rzeczywiście. Tak, Abbé, jadłem tę obrzydliwą słoninę. Gdy teraz o tem pomyślę... to okropne! A obudziwszy się, wybuchłem głośnym płaczem. Przedwczoraj miałem znowu podobny sen. Podał mi wątróbkę z bekasa podlaną sosem...
— Idź pan do djabła, kanoniku — zawołał Abbé, który już podczas tych opowiadań gastronomicznych ze wstrętu się nie mógł powstrzymać — opowiadaniami swemi może pan świętego do piekła wtrącić.
— Od ośmiu dni już nic nie mogę jeść, chyba cokolwiek czekolady, tak mi wszystko nie smakuje, tak mi wszystko jest wstrętne. Prawie dwie godziny przebyłem w muzeach Cheveta i Bontoux, spodziewając się, że może widok tych rzadkich zbiorów artykułów spożywczych przywróci mi apetyt. Ale nie! pamięć o owem śniadaniu i tu mnie prześladowała. Ach, Abbé, Abbé, nigdy nie kochałem, lecz od trzech dni wiem, co znaczy miłość, rozumiem, że człowiek, który namiętnie kocha, na widok najpiękniejszych kobiet obojętny jest, myśląc tylko o swojej kochance.
— Ależ, kanoniku — zawołał Abbé, patrząc na Don Diega z ciekawością — to graniczy z delirium, z warjactwem.
— O Boże! ja to wiem, Abbé; ten przeklęty kusiciel zabrał mi życie i myśli. Obserwuję każdego przechodnia na ulicy, w nadziei, że go znów zobaczę. Boże! żeby mnie to szczęście spotkało. Możeby na moje łzy i prośby nie pozostał bez czucia! Okrutny, nieznośny, powiedziałbym do niego: popatrz na mnie; poznaj w moich rysach ślady cierpień! Możesz być bez litości? Nie, nie, łaski!
Kanonik rzucił się na fotel, zakrył twarz rękami i wybuchnął płaczem.
— Mój Boże! mój Boże! jakim ja nieszczęśliwy! — lamentował.
— O podwójny kiep! — pomyślał Abbé. — On zwarjuje, jeżeli dotąd nie zwarjował, ja się o to nie będę gniewał; bo gdyby udowodniono pomieszanie zmysłów, jużby z naszego klasztoru nie wyszedł, on lub jego kuzynka, to w gruncie rzeczy wszystko jedno.
Abbé przybliżył się potem z namaszczeniem do kanonika, mówiąc:
— Bracie, bądźże rozsądny; uspokój się, może powinieneś to, co cię spotkało, uważać za karę Bożą.
— Ja także tak sądzę, kochany Abbé. Ten kusiciel przyszedł z piekła. Żaden śmiertelnik nie umie tak gotować. Ach, Abbé, ja muszę być wielkim grzesznikiem, bo kara moja jest okropna.
— Oddałeś się pan jednemu z najcięższych siedmiu grzechów głównych, obżarstwu, mój kochany bracie, i powtarzam ci, że cię niebo, jak to zwykle czyni, tem karze, czem zgrzeszyłeś.
— Czem jest w gruncie rzeczy moje przewinienie? Ja tylko zrobiłem użytek z przedziwnych darów Bożych, bo to nie ja dla mego używania stworzyłem bażanty, łososie, pstrągi, homary, ostrygi, trufle, wina z...
— Mój bracie! — zawołał Abbé, przerywając te apetyczne wyliczanie — mój bracie, słowa twoje pachną materjalizmem, panteizmem i herezją. Nie jesteś w tem usposobieniu, aby cię przekonać o bezbożności tych systemów, jak na to zasługują. Jednakże faktem jest, że pan cierpisz i to okrutnie cierpisz. Naszym obowiązkiem jest rany te goić, mój bracie; naszym obowiązkiem jest smarować je balsamem i miodem.
Na te słowa skrzywił się kanonik mimowoli, bo w jego gastronomicznej monotonji wydawał mu się i miód i balsam bardzo niesmacznym.
Abbé Ledoux mówił dalej:
— Drogi bracie, szukajmy źródła twoich cierpień.
— Ach Abbé, to jest utrata apetytu.
— Niech i tak będzie; lecz kto tę utratę apetytu spowodował?
— Ten nędznik — zawołał kanonik z gniewem — ten niegodziwy kapitan Horacjusz.
— To prawda. Ja zawsze głosiłem naukę o darowaniu winy za doznaną obrazę i głosić będę; lecz tak samo będę się domagał kary za blużnierstwo.
— Blużnierstwo? jakie? — zawołał kanonik.
— Nie odważyłże się kapitan ze swoim marynarzem przekroczyć mury klasztoru, w którym znajdowała się señora? Nie wykradli tej nieszczęśliwej, którą, Bogu niech będą dzięki, znów posiadamy w naszym ręku. W dawnych czasach spalonoby żywcem takiego bluźniercę, ale prawica Wszechmogącego ukarze go ogniem wieczystym.
— Odbierze jednak to, na co zasłużył, ten potwór! — zawołał Don Diego dziko. — Tak, będą go wiecznie piec i gotować w szatańskiej patelni, oblanej sosem z roztopionego ołowiu, a przedtem będą go pocierać rozpalonem żelazem. Taka niech będzie jego kara.
— Dobrze; ale dlaczego, oczekując wiecznej kary, nie ma już tu na ziemi zostać ukarany. Dlaczego pan był tak słaby i zrezygnował ze skargi przeciw temu heretykowi? Nie chcę panu przypominać, że ten człowiek był pierwszym powodem pańskich cierpień, to jest straty apetytu.
— To prawda! On jest wielkim zbrodniarzem.
— Dlatego się pytam, mój bracie, dlaczego mogłeś być tak słabym i rezygnować ze skargi przeciw niemu? Nie odpowiadasz? Zdajesz się namyślać?...
— Dlatego, że...
— Że?...
— Ach, Abbé, będziesz się na mnie gniewał!
— Powiedzże nareszcie wyraźnie, mój bracie.
— Co ci mam powiedzieć? To jest wina, bo odkąd ślad o nim zaginął, wszystkie moje myśli od niego pochodzą i do niego wracają.
— Jaki on?
— Ten anioł, albo demon.
— Jaki anioł? jaki demon?
— Kucharz.
— Znów?
— Zawsze.
— Więc? — pytał Abbé, wzruszając ramionami. — Odpowiedz mi pan już raz na moje pytanie.
— Dobrze, dobrze, Abbé, dowiesz się więc, że na drugi zaraz dzień po owem nieszczęsnem śniadaniu odebrałem w chwili, gdy byłem w największej rozpaczy, tajemniczy bilecik.
— Co zawierał ten bilet, mój bracie?
— Oto jest.
— Pan go zachował?
— To jest jego drogie pismo — mruczał kanonik do siebie, wpadając w melancholję. Potem podał bilet księdzu Ledoux, który czytał, co następuje:
„Panie kanoniku! Pozostaje ci jeszcze jeden środek, aby mnie pewnego dnia zobaczyć.
„Znasz teraz uciechy, któremi mogę cię obsypać.
„Znasz także cierpienia, które wywołuje moja nieobecność.
„Przedwczoraj byłbyś mi może odmówił tego, czego od ciebie żądam, boś jeszcze wtenczas tak nie odczuwał cierpień.
„Teraz posłuchaj mnie:
„Możesz położyć kres tym cierpieniom.
„Musisz się jednak zgodzić na trzy rzeczy.
„Dziś żądam od ciebie pierwszej. Za osiem dni drugiej. Za dni czternaście trzeciej.
„Zastosowuję ważność moich żądań do wzmagających się twoich cierpień, tem bardziej będziesz mojego powrotu pragnął i tem powolniejszym się staniesz.
„Pierwsze moje żądanie jest następne:
„Wręcz oddawcy niniejszego zrzeczenie się wszelkich pretensyj przeciwko kapitanowi Horacjuszowi.
„Daj mi przez to dowód, że mnie pożądasz, a możesz mieć nadzieję, że wkrótce odzyskasz
Gdy Abbé Ledoux skończył czytać list, zamyślił się na chwileczkę, a wtedy kanonik, powtarzając ostatnie słowa listu, z goryczą mówił:
— A możesz mieć nadzieję, że odzyskasz apetyt. Jaka groźna ironja zawarta w tych słowach.
— To dziwne! — mówił Abbé zamyślony. — Czy widziałeś pan oddawcę tego listu?
— Czy go widziałem! Przecież nie mogłem opuścić tej sposobności, aby o nim nie pomówić.
— I cóż?...
— Nie mogłem się z nim dogadać. Na moje pytania dawał głupie odpowiedzi, nie mogłem dowiedzieć się ani o nazwisku, ani też o adresie tego, który przysłał ten bilet.
— Więc, kanoniku, aby temu pismu być posłusznym, zrezygnowałeś ze skargi przeciw temu renegatowi?
— W rzeczy samej; przez chwilę bowiem spodziewałem się, że zmiękczę moją powolnością kamienne serce tego, który ma życie moje w swojem ręku, powolność ta jednak go nie wzruszyła.
— Jaki stosunek może być pomiędzy tym przeklętym kucharzem a kapitanem Horacjuszem — pytał się Abbé Ledoux namyślając się. — W tem ukrywa się jakiejś łajdactwo.
A po chwili milczenia dodał:
— Don Diego, proszę mnie posłuchać: Nie chcę mówić, abyś pan wyrzekł się nadziei posiadania tego kucharza, którego tak bardzo cenisz, nie chcę ci zwracać uwagi na niebezpieczeństwo, które twoje potępienia godne obżarstwo, za sobą pociąga; jesteś bowiem obecnie w stanie tak wielkiego rozdrażnienia, że mnie nawet nie zrozumiesz.
— Obawiam się tego, Abbé.
— Jestem o tem przekonany, kanoniku, będę przeto postępował z tobą, daruj wyrażenie, jak postąpiłbym z człowiekiem chorym na umyśle. Chwilowo wejdę w twoje położenie, jakkolwiek jest ono niezwykłe. Dlatego mówię panu, że powinien byłeś właśnie przeciwnie działać, chcąc mieć władzę nad człowiekiem, który, jak mówisz, rozporządza twoim losem.
— Powiedz mi to wyraźniej, mój Abbé.
— Podług tego wszystkiego, w co mnie pan wtajemniczyłeś, sądzę, że ten kucharz nie potrzebuje służby żadnej. Wiedząc o twojej namiętności, szukał tylko pozoru, aby dostać się do twego domu. Czy porozumienie się jego z kapitanem nie dowodzi, że plan ich naprzód był ukartowany i że liczyli na to, że twoje obżarstwo przyczyni się do urzeczywistnienia ich planów.
— Wielki Boże! — zawołał Don Diego — to rozjaśnia całą sprawę.
— Przyznajesz pan teraz, iż byłeś zaślepiony?
— Co za piekielny pomysł! co za okropny machiawelizm — mruczał kanonik z przerażeniem, dodając: — taka przebiegłość, taka fałszywość w połączeniu z takim genjuszem. O ludzie! ludzie!
— Prowadzę rzecz dalej — mówił roznamiętniony Abbé. — Wskutek swojej słabości pozbyłeś się pan już jednego środka, który przeciw temu „wielkiemu mężowi“ posiadałeś. Bo, jeżeli był tak bezczelny, że mógł pisać panu, że będzie wymagał jeszcze dwóch rzeczy, licząc na pańską pożałowania godną słabość. Kiedy zaś cel swój osiągnie, będzie się z ciebie naśmiewać, i już go więcej nie zobaczysz.
— Abbé, to niemożliwe.
— Dlaczego?
— Mówię panu, iż taka zdrada jest niemożliwa. Nie trzeba utrzymywać, że ludzie są dzikiemi zwierzętami ale potworami.
— Ja myślę, kanoniku — odparł Abbé, wstrząsając raanionami — że kucharz, który daje panu za darmo wino, z których butelka kosztuje dwa lub trzy luidory...
— Idź pan — zawołał Don Diego — nie po dwa lub trzy, lecz nawet po dziesięć luidorów nie dostałby takiego wybornego wina, mówię panu, że to był nektar, ambrozja...
— Jeden powód więcej, kanoniku, kucharz, który panu taką ambrozję darowuje, nie potrzebuje szukać u pana służby, tak myślę.
— Ja też chciałem mu nietylko dobrze zapłacić, lecz obdarzyć moją przyjaźnią. Mówiłem mu: Przyjacielu, ja będę twoim panem, lecz admiratorem.
— Ta admiracja jak i przyjaźń pańska mało go obchodzi, jak pan widzi.
— Ach, toby było wielką niewdzięcznością!
— Może być; ale jeżeli pan tego niewdzięcznika chce zrobić sobie uległym, to pozostaje panu tylko jeden środek.
— On ode mnie zależny! Ach, Abbé, żebyś dokonał tego cudu. Ale nie, nie, pan jest nielitościwy i bawi się kosztem mojej łatwowierności.
— Cud ten jest bardzo łatwy. Bezwarunkowo nie przystać na żądania tego człowieka, skoro on odrzuca twoją przyjaźń i admirację, a wiele mu na tem zależy, ażebyś nie podniósł skargi przeciw kapitanowi Horacjuszowi — odrzuć stanowczo jego warunki, a zjednasz go dla siebie, jak długo u pana będzie, tego ja już nie wiem, dosyć, że go będziesz miał. My się potem postaramy o przedłużenie pańskiego nad nim panowania. Jak pan widzisz, jestem dobrym doradcą.
— Abbé, otworzyłeś mi oczy, masz słuszność, jeżeli odrzucę jego warunki, zmuszę go do powrotu.
— Nareszcie dał się pan przekonać.
— Byłem ślepy, dziecinny! Temu wszystkiemu tylko rozpacz i brak apetytu winien. Żołądek tak okropnie działa na mózg. Ach, dlaczego byłem tak słaby i podpisałem to zrzeczenie się.
— Można go jeszcze skarżyć.
— Myśli pan?
— Jestem o tem przekonany; znam kilka bardzo wpływowych osób przy sądzie.
— To bardzo dobrze.
— Mamy wszędzie przyjaciół; napisze pan skargę podług przepisanej formy, którą wręczymy samemu prokuratorowi królewskiemu. Powiemy, że podpisał pan zrzeczenie w stanie tak cierpiącym, żeś nie wiedział, co czynisz. Teraz zaś jesteś pan zaniepokojony, iż puściłeś płazem takie bluźnierstwo. Wnieś pan skargę, a temczasem najprędzej pan tego zarozumialca, który pragnie panu rozkazywać, upokorzysz i zniewolisz do powrotu.
— Drogi Abbé, ratujesz mi życie.
— Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko. Ten tajemniczy nieznajomy, który się tak opiekuje kapitanem Horacjuszem, musi się także interesować stosunkiem tegoż z seńorą Dolores. Cała ta intryga tylko do tego zdąża, dałbym głowę, że ten bezczelny będzie od pana żądać zezwolenia na małżeństwo seńory Dolores z kapitanem Horacjuszem.
— Jaka bezdenna bezczelność — zawołał kanonik — jakie djabelskie podejścia! Już teraz nie wątpię: to był plan tego nieszczęsnego. Ha, żebym go mógł mieć w mojej mocy.
— Środek na to jest bardzo prosty, tak jak teraz rzeczy stoją i ze względu na rozgałęzioną intrygę, której celem jest pańska kuzynka, byłoby bardzo niebezpiecznie pozostawić ją w Paryżu, i — jakiekolwiek pan poweźmie co do niej postanowienie..
— Wstąpi do klasztoru! — zawołał kanonik. — Dosyć mi już kłopotu i niepokoju sprawiła, a bezwzględnie nie lubię grać roli teatralnego opiekuna.
— Seńora Dolores wstąpi do klasztoru; ale nie radzę ostawić jej w Paryżu, bo mógłby ją ten kapitan drugi raz wykraść.
— Dokąd więc mam to nieszczęsne dziecko posłać?
— Niech jeszcze dziś wyjedzie do Lyonu, znamy, tam bardzo znakomity dom, którego progi raz przestąpiwszy, jest niemożebnem takowy opuścić lub ze światem zewnętrznym wejść w porozumienie. Posłuchaj więc pan, co uczynimy: Po pierwsze, udamy się do pałacu sprawiedliwości, tam poszukam jakiej wpływowej osobistości, która poleci mnie królewskiemu prokuratorowi, w którego ręce pan odda skargę. Potem pośpieszymy do klasztoru, w remizach, którego zawsze czeka powóz podróżny, jedna z naszych drogich sióstr i zaufany, a gotowy na wszystko mężczyzna będą towarzyszyć seńorze Dolores; pan jej wyda swoje rozkazy, a najdalej w dwóch godzinach będzie w podróży do Lyonu, a jeszcze przed wieczorem będzie kapitan Horacjusz w więzieniu, gdyż spodziewając się, że pan cofnął skargę, opuścił prawdopodobnie swoją kryjówkę, której śladu nie mogliśmy odnaleźć. Jak tylko ten heretyk będzie w więzieniu, a Dolores opuści Paryż, zobaczysz pan jak ten pan Apetyt do pana przybędzie, a przy takiej zręczności, w czem panu dopomogę, jeżeli okaże się potrzeba, będziesz go pan miał w swojej mocy, i może z nim pan postępować podług upodobania.
— Drogi Abbé, jesteś moim zbawcą — zawołał z rozpromienionem obliczem kanonik, powstając. — Jesteś bardzo sprytny, o czem mi już powiedział Ojciec Benoit w Kadyksie. Śpieszmy, śpieszmy! poddaję się na oślep twemu kierownictwu. Wszystko mi mówi, że rada twoja jest bardzo dobra i że przez nią ten, który wobec mnie jest aniołem czy demonem, na zawsze będzie w mojej mocy.
— Chodźmy więc, mój drogi Don Diego — mówił Abbé, chwytając śpiesznie za kapelusz i ciągnąc za sobą kanonika.
W chwili, gdy Abbé otwierał drzwi salonu, zoczył doktora Gasterini, który z zaufaniem bez zameldowania wchodził do pokoju tego świątobliwego męża.
Abbé chciał właśnie przemówić do doktora, kiedy głośny krzyk kanonika zmusił go na tegoż spojrzeć. Don Diego był blady i zupełnie bezsilny. Wyraz jego twarzy wyrażał zdumienie, powątpiewanie, przestrach i nadzieję. Nareszcie odezwał się do księdza Ledoux, który nie mógł pojąć tego nagłego wzruszenia, i drżącym głosem, wskazując na doktora:
— To on... ten... ten...
Don Diego nie był w stanie więcej przemówić, upadając jak gromem rażony na fotel.
— Do djabla, kanonik tutaj! — mówił doktór Gasterini do siebie. — Przeklęte spotkanie.
Widząc zemdlałego kanonika, mówił Abbé Ledoux do doktora:
— Zdaje mi się, że kanonik naprawdę zasłabł. Co mu może być? przychodzi pan, doktorze w samą porę. Tu są krople orzeźwiające, spróbujemy dać mu je powąchać.
Zaledwie przytknięto flaszeczkę pod szerokie dziurki nosa zemdlałego, kanonik kichnął; a przychodząc powoli do siebie, rzekł do doktora tonem raczej serdecznym, niż gniewnym:
— Ach, okrutniku!
— Okrutny? — powtórzył Abbé zdumiony. — Dlaczego nazywasz pana doktora okrutnym?
—Tak — mówił doktór już zupełnie uspokojony — jakie to okrucieństwo ma mi pan do zarzucenia?
— Jeszcze się o to pytasz, niewdzięczniku? — mruczał kanonik. — Pytasz się?
— Jakto, pan mówisz do doktora ty, i nazywasz go niewdzięcznikiem?
— Doktora? — pytał kanonik. — Jakiego doktora?
— Mego przyjaciela, z którym pan rozmawia, mego przyjaciela, doktora Gasterini — odpowiedział Abbé.
— On! — zawołał kanonik, nagle powstając. — Ja panu powiadam, że to jest mój kusiciel!
— Do djabła! wszędzie go widzi! — wołał niecierpliwie Abbé. — Powtarzam panu, że to jest mój przyjaciel, doktór Gasterini.
— A ja powtarzam — wołał Don Diego — że to jest ten wielki gastronom, o którym opowiadałem.
— Doktorze — mówił Abbé żywo — na Boga chciej wyjaśnić to nieporozumienie.
— Tu nie ma żadnego nieporozumienia, mój drogi Abbé.
— Jakto?
Abbé patrzył zdziwiony na doktora, i nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Nareszcie zawołał:
— Jakto? doktór gotowałeś u Don Diega? Pan?
— Tak jest, mój kochany Abbé.
— Doktór! — wołał kanonik — lekarz?
— Tak, kanoniku — odpowiedział doktór Gasterini — jestem lekarzem, lecz to mi nie przeszkadza, że umiem dość dobrze gotować.
— Dosyć dobrze! — wołał kanonik. — Powiedz pan: bosko! Ale cóż to znaczy...
— Ja wszystko rozumiem — wtrącił Abbé po krótkim namyśle — sidła bardzo dobrze zastawiono.
— Co pan pojmuje? O jakich sidłach mówisz? — pytał kanonik, którego zdziwienie ominęło i któremu wydało się szczególnem — że lekarz może być takim zdolnym kucharzem. Proszę, wytłumacz mi to, Abbé.
— Czy wie pan — odpowiedział Abbé ze złośliwym uśmiechem — czy wie pan, kim jest ten doktór Gasterini?
— Ależ — odrzekł kanonik, jąkając się i obcierając spocone czoło, gdyż czynił nadludzkie wysilenia, aby zbadać tajemnicę — wszystko to się wikła dziwnie... szczególnie...
— Doktór Gasterini — mówił Abbé — jest wujem kapitana Horacjusza.
— Czyby to było prawdą — mówił kanonik? zdziwiony — jest wujem kapitana Horacjusza?
— Pojmuje pan teraz djabelski plan doktora. Pojmuje pan, że chciał korzystać z pańskiego obżarstwa, aby pan nie podniósł skargi przeciw kapitanowi i aby pan zezwolił na połączenie kapitana z seńorą Dolores. Pojmuje pan, w jakim stopniu pana zdradzono i oszukano? Widzi pan w jaką przepaść chciano pana wtrącić?
— Mój Boże, ten wielki znawca sztuki kulinarnej jest doktorem i do tego wujem kapitana — szeptał kanonik oszołomiony odkryciem. — On nie jest rzeczywistym kucharzem. O, iluzjo nad iluzjami.
Doktór milczał niewzruszenie.
— Dosyć już pana oszukano? — wołał Abbé. — Czy wierzy pan teraz, że doktór Gasterini, książę nauki, posiadający rocznego dochodu około 50.000 liwrów, pełnić będzie u pana służbę kucharza? Nie miałem racji, mówiąc, że się kosztem pana bawią?
Każde słowo księdza Ledoux podnosiło gniew i rozpacz nieszczęśliwego kanonika. Ostatnie słowa: Myśli pan, że słynny doktór Gasterini pełnić będzie u ciebie funkcje kucharza, rozwiały wszelkie złudzenie kanonika. Zwrócił się zatem do doktora mówił z ledwie pohamowaną złością:
— Mój panie! Złe, które mi pan wyrządził, nie pozostanie bez kary. Może umrę, ale się zemszczę, jak nie na panu, to na tym łotrze Horacjuszu i nad moją niewdzięczną kuzynką, która zapewne także brała udział w tym obrzydłym spisku.
— Dobrze! Odwagi! Don Diego, ta tak sprawiedliwa zemsta niech się spełni corychlej — mówił Abbé, a zwracając się do doktora, rzekł ironicznie: — ach, doktorze, doktorze! jesteś pan bezwątpienia bardzo zręczny, ale i najlepsi gracze najpewniejszą partję przegrywają, i pan swoją przegra.
— Być może — odparł doktór z uśmiechem — kto wie.
— Chodźmy, kochany Abbé — mówił kanonik ze zmienioną od gniewu twarzą. — Chodźmy do prokuratora a potem przyśpieszymy wyjazd mojej kuzynki. — Zwróciwszy się zaś do doktora dodał: — takiej podstępnej i niegodnej broni używać. Takim niegodnym machiawelizmem podejść człowieka, który mu we wszystkiem zaufał. O mój panie, to niegodnie, ale ja się zemszczę.
— I to zaraz! — wtrącił Abbé. — Chodźmy Don Diego. Przepraszam cię, drogi doktorze, że cię tak niegrzecznie opuszczam, ale, jak sam widzisz, każda chwila jest droga.
Kanonik trząsł się ze złości i już wychodził, kiedy doktór odezwał się spokojnie:
— Księże kanoniku, na jedno słówko, jeżeli pozwolisz.
— Jeżeli go pan wysłucha, jesteś zgubiony Don Diego — wołał Abbé, ciągnąc za sobą kanonika. — Zły duch nie może być, więcej przymilający, niż ten piekielny doktór. Osądź sam z figla, jaki ci wypłatał. Chodźmy.
— Księże kanoniku — zawołał doktór, chwytając go za prawe ramię, podczas gdy Abbé Ledoux usiłował go do siebie za lewe ramię przyciągnąć. — Kanoniku, proszę na jedno słówko.
— Nie, nie — mówił Abbé. — Uciekajmy, Don Diego, uciekajmy przed tym kusicielem. I Abbé nie przestawał ciągnąć kanonika za lewe ramię.
— Tylko jedno słowo, a przekonasz się pan, jak się kochany Abbé, co do mojej osoby myli — mówił doktór nie puszczając prawego ramienia kanonika.
— Co? Abbé Ledoux zwodzi mnie, co do pana osoby? to zanadto — wołał kanonik. — Pan się ośmiela...
— Ja panu dam dowody na moje twierdzenia — odpowiedział doktór, czując jak nieznacznie Don Diego przechylał się na jego stronę.
Abbé obawia! się słabego charakteru kanonika, ciągnął go zatem gwałtownie do siebie mówiąc:
— Przypomnij sobie nieszczęsny, że pierwsza nasza matka popadła w nieszczęście, bo usłuchała słów kuszącego szatana. Zaklinam i rozkazuję, aby pan w tej chwili ze mną stąd się oddalił. Jeszcze sekundę dłużej, a zginiesz pan. Chodźmy! chodźmy!
— Tak, tak! pan jesteś moim zbawcą! Uwolnij mnie od tego kusiciela — mówił kanonik, usiłując uwolnić się z rąk doktora. — Mimowoli uczułem szatański wpływ, który na mnie sam widok tego demona wywiera. Przypomniały mi się perlicze jaja w rakowym sosie, pstrągi w zamrożonem maśle, boskie pieczyste à la Sardanapal i równocześnie miałem tę błogą nadzieję... lecz uciekajmy, Abbé, teraz najwyższy czas uciekać!
— Kanoniku — mówił doktór pełen obawy, trzymając ze wszystkich sił Don Diega za ramię — błagam pana, abyś mnie tylko chwileczkę posłuchał.
— Vade retro, Satanas — wołał Don Diego ze wstrętem, wyrywając się z rąk doktora, a ciągnięty przez Abbé, już znajdował się na progu, kiedy doktór zawołał:
— Będę dla pana gotować, kiedy tylko pan zażąda, i tak długo, jak żyć będę. Proszę mi tylko pięć minut poświęcić, a dam dowód na moje twierdzenia. Co pan na tem traci?
Na słowa czarodziejskie: będę dla pana gotować, kiedy tylko zażądasz, zdawało się, że kanonik w słup soli się obrócił, nawet Abbé nie zdołał ruszyć go z miejsca.
— Jakiś pan dziecinny — wołał Abbé — jesteś skończonym warjatem.
— Poświęć mi pan pięć minut — powtórzył doktór — a jeżeli nie przekonam pana o prawdziwości moich twierdzeń, może pan wykonać swoją zemstę. Jeszcze raz: co pan przez to traci, ja proszę tylko o nędzne pięć minut.
— W rzeczy samej — mówił kanonik, zwracając się do Abbé Ledoux — nic na tem nie stracę.
Chwiejny charakter kanonika doprowadził już teraz księdza Ledoux do pasji.
— Od tej chwili — wołał — jesteś zgubiony. Idź pan, i rzuć się temu potworowi w paszczę. Nasyć swoją zwierzęcą żarłoczność!
Słowa te, nieoględnie wymówione, obraziły bardzo kanonika.
— Nie zwierzęca żarłoczność powoduje mną, wszak rozmowa kilku minut.
— Podług życzenia, Don Diego — odparł ze złością Abbé. — Wstydzę się, że miałem litość nad panem.
— Ależ kochany Abbé, powinniśmy wysłuchać doktora, który prawdopodobnie wyjaśni nam wszystko.
— O natychmiast — pośpieszył doktór z odpowiedzią — natychmiast, kanoniku.
— Więc proszę — mówił kanonik, nadymając poważnie policzki. — Musi pan jednak wiedzieć, że mam ważne powody, jak najmniej panu ufać, gdyż jak ksiądz Ledoux powiedział, byłbym wielkim głupcem, gdybym po tylu przestrogach jeszcze się dał oszukać.
— Naturalnie — rzekł Abbé z niechęcią — jesteś pan dość zdolnym człowiekiem, kanoniku, aby pokonać tego Belzebuba.
— To do mnie się odnosi, kochany Abbé — mówił doktór z ironiczną uprzejmością. — Jesteś niewdzięczny. Chciałem tylko przypomnieć księdzu Ledoux o danem mi przyrzeczeniu. Wszak przyobiecałeś mi być dziś u mnie na obiedzie? Zezwól, księże kanoniku, na tę rozmowę z panem Ledoux, która właśnie dotyczy naszej sprawy.
— Tak, panie doktorze — wtrącił Abbé — dałem to przyrzeczenie, lecz...
— Ksiądz słowa dotrzyma, o tem nie wątpię, lecz muszę jeszcze panu przypomnieć, że zaproszenie to nastąpiło z powodu małej sprzeczki, którąśmy prowadzili o siedem grzechów głównych.
— Prawda, panie doktorze — odpowiedział Abbé z wymuszonym uśmiechem — że ja potępiałem siedem grzechów głównych, jak na to zasługują, bo są powodem do wiecznego potępienia dla tych, którzy im się oddają, a pan twierdziłeś...
— Że siedem grzechów głównych z pewnego punktu widzenia także mają swoje dobre strony, i że obżarstwo, naprzykład, jest bardzo chwalebną namiętnością.
— Obżarstwo! — zawołał kanonik — obżarstwo chwalebne!
— Nawet podziwienia godne, kanoniku — odparł doktór — i to w oczach najmędrszych i rzeczywiście religijnych ludzi.
— Obżarstwo — powtarzał kanonik, patrząc ze zdziwieniem na doktora — obżarstwo...
— Jeszcze więcej, kanoniku — mówił doktór uroczystym tonem — dla tych, którzy je mogą praktycznie wypełniać, staje się obowiązkiem ludzkości.
— Obowiązkiem ludzkości! — powtórzył Don Diego.
— Jest nawet kwestja wyższej cywilizacji i polityki — dodał doktór tak przekonywująco, że kanonik, któremu tem zaimponował zawołał:
— Jeżeli pan będzie mógł mi dowieść, że...
— Czy kanonik nie poznaje, że doktór się z pana naśmiewa — mówił Abbé, wzruszając ramionami. — Ja panu mówiłem, nieszczęśliwy kanoniku, że będziesz zgubiony, wiecznie zgubiony, jeżeli będziesz słuchać tych bredni.
— Księże kanoniku — dodał doktór pośpiesznie — przekonaj się pan nie słowami, które przyznaję, mogą być zwodnicze, lecz faktami, dowodami i liczbami. Jesteś pan smakoszem, lecz i zabobonnym. Nie ma pan siły oprzeć się drażnieniu dobrych rzeczy, po zaspokojeniu jednak apetytu obawiasz się, żeś pan popełnił wielki błąd, co częstokroć zmniejsza zadowolenie z użycia dobrych potraw, a zarazem przeszkadza spokojnemu i regularnemu trawieniu. Czyż to nie jest prawdą?
— To prawda — odparł pokornie kanonik, którego słowa doktora formalnie oczarowały. — Niestety, to jest nadto prawdziwe?
— A więc, księże kanoniku nie chcę udowodnieniami, chociażby najlogiczniejszemu, lecz widocznemi faktami i liczbami pana przekonać, że: 1) będąc smakoszem wypełniasz misję polityczną i cywilizacyjną; 2) że za moją pomocą możesz jeszcze lepiej jeść i pić, jak niedawno kanonik jadłeś i piłeś na śniadanie.
— A ja panu powiadam — zawołał Abbé, oszołomiony pewnością doktora — jeżeli pan faktami i liczbami udowodni, że smakosz wypełnia misję cywilizacji i polityki, ja panu przysięgam zostać zwolennikiem tej filozofji, mimo że wydaje się takowa być nierozsądną.
— Jak mi, doktorze, udowodnisz, że mi bramy owego kulinarnego raju otworzysz — zawołał olśniony nadspodziewaną nadzieją kanonik, że ja wypełniam socjalny obowiązek oddając się obżarstwu, to ja będę pańskim niewolnikiem, pańskim automatem, pańską rzeczą...
— Załatwiliśmy, kanoniku, zgoda, Abbé, obaj będziecie zadowoleni. Chodźmy! — zawołał doktór.
— Iść? — pytał kanonik — dokąd, panie doktorze?
— Do mnie, Don Diego.
— Do pana? — pytał Abbé z niedowierzaniem — do pana?
— Powóz mój czeka na dole, w piętnaście minut staniemy u celu.
— Ale, doktorze — zapytał kanonik — dlaczego mamy iść do pana. Cóż tam będziemy robili?
— Tylko u mnie pan znajdzie te namacalne i widoczne dowody, wszakże przyszedłem, aby przypomnieć księdzu Ledoux, że dziś mamy 20 listopada, dzień posiedzenia, na które go zaprosiłem. Ale czas nagli, idźmy, moi panowie.
— Nie wiem, czy to na jawie, czy we śnie — rzekł Don Diego ale rzucam się z przymkniętemi oczyma w tę otchłań.
— Kochany doktorze — rzekł Abbé — pan musisz być rzeczywistym djabłem; gdyż mój umysł, mój rozum burzą się przeciw pańskim paradoksom, niewierzę ani jednemu słowu pańskich przyrzeczeń, a jednak nie mogę oprzeć się ciekawości i pójdę do pana.
Doktór Gasterini zamieszkiwał piękny dom w Faubourg du Roule.
— Może przed obiadem przejdziemy się po ogrodzie? — mówił doktór do swoich gości — to mi nastręczy sposobność przedstawienia panom ośmiorga dzieci mojej biednej siostry, moich siostrzeńców i siostrzenic, których wychowałem i które zajmują dobre stanowiska, tyko dzięki obżarstwu. Widzisz, księże kanoniku, że ciągle jesteśmy przy naszej sprawie.
— Jakto, doktorze — zawołał zdumiony kanonik — liczną tę rodzinę wychowałeś pan obżarstwem?
— Nie poznaje kanonik, że doktór się z nas naśmiewa? — mówił Abbe. — Tego już za wiele.
— Daję panom słowo honoru, jako poczciwy człowiek — odparł doktór Gasterini — i zaraz faktami udowodnię. Gdybym nie był takim wielkim smakoszem, nie byłbym w możności dla dzieci mojej siostry osiągnąć takich znakomitych stanowisk, jakie przez swoją dzielność, pracowitość, rzetelność i wykształcenie zajmują, przyczyniając się przez to do podniesienia dobrobytu w kraju.
— Zatem ci ludzie przyczyniają się do dobrobytu w kraju i to z powodu obżarstwa pana doktora? — pytał kanonik zadziwiony, spoglądając na księdza Ledoux.
— Te twierdzenia pana doktora nie wprowadzą mnie w błąd, ciągle słyszę jedno i to samo, nie widząc udowodnień — rzekł ksiądz Ledoux, lecz nagle przerwał, dodając ze zdziwieniem. — Co to za budynek, doktorze? wygląda jak jakie targowisko.
— To moja oranżerja — objaśnił doktór — a dziś, jak co roku w dniu moich urodzin, urządzają się tutaj bazary.
— Bazary? — zapytał Abbé — bazary, nacóż to?
— Aby w nich sprzedawać, mój Abbé.
— Sprzedawać? Co i komu?
— Co sprzedają, zaraz pan zobaczy, a co dotyczy kupujących, to są moi klijenci, którzy zwykli wieczory te u mnie spędzać.
— Zaprawdę, doktorze, ja pana nie pojmuję.
— Wiadomo panu zapewne, że od niejakiego czasu urządza się bazary, w których najpiękniejsze panie z Paryża sprzedają.
— O, wiem o tem bardzo dobrze, a zysk z tej sprzedaży przeznaczają dla biednych.
— Słusznie, a zysk dzisiejszej sprzedaży przypadnie w udziale biednym mojej parafji.
— A kto zasiada w tych bazarach? — zapytał kanonik.
— Ośmioro dzieci mojej siostry, oni to na cel dobroczynny sprzedają tu produkty ich przemysłu. Ale chodźmy, moi panowie, wejdziemy do środka. Będę miał przyjemność przedstawić panom moich siostrzeńców i siostrzenice.
Doktór Gasterini i jego goście weszli do obszernej oranżerji, w której było osiem przedziałów; przed pierwszym stanął kanonik, wołając zdziwiony:
— Doktorze, to wspaniałe! w mojem życiu czegoś podobnego nie widziałem. To jest czarujące!
— W samej rzeczy, to zachwycający widok — mówił Abbé.
Oto co wzbudziło słuszny podziw gości doktora Gasterini: Skrzynie z drzewami pomarańczowemi, które otaczały cały ten przedział bazaru, były ustrojone zielenią i kwiatami; na podstawach z nieobrobionego drzewa, okryte mchem, były ułożone gustownie najrozmaitsze owoce i jarzyny przedziwnej piękności. Ananasy złociste w pękach zielonych liści wyglądały z koszów winogron rozmaitych odcieni, od ciemno czarnych począwszy aż do przezroczystych blado-żółtych. Piramidy gruszek i jabłek najlepszych gatunków, olbrzymiej wielkości i zachwycających barw, były otoczone bananami tak złocistemi, jak gdyby dojrzewały pod południoweni słońcem. Dalej stały drzewa figowe w wazonach, okryte mnóstwem owoców, tudzież rzadki zbiór melonów, brazylijskich arbuzów i czerwonych i białych patatów olbrzymiej wielkości. Małe koszyki napełnione sztuczną hodowlą poziomek i truskawek otaczały pięknie ułożone soczyste grzyby i trufle, które były czarne jak heban. Dalej następywały rośliny inspektowe tej pory roku, jako to: szparagi, kalafjory, sałata głowiasta i t. p., wszystko przedziwnego kształtu i zachwycającej piękności Pośród tych cudów botanicznych królowała piękna kobieta, ubrana na sposób wieśniaczek z okolicy Paryża.
— Przedstawiam panom jednę z moich siostrzenic — mówił doktór do gości — Juljetta Dumont, ogrodniczka z Montreuil sous Bois — a zwracając się do młodej kobiety, doktór dodał — moje dziecko, powiedz tym panom, ilu ludzi ty i twój mąż zatrudniacie stale przy waszem ogrodnictwie?
— Zawsze najmniej dwadzieścia osób dziennie mamy zajętych.
— A jaką oni zapłatę odbierają?
— Podług twoich wskazówek, drogi wuju, pobierają dziennie stale po pięćdziesiąt sous i prócz tego udział w zyskach, aby ich tem zachęcić do pilniejszego doglądania i starania się, by płody nasze najlepiej wyglądały. Urządzenie to jest znakomite, albowiem pracują z większą ochotą widząc w tem zysk dla siebie. W tym roku zapłata wraz z udziałem wynosiła pięć franków dziennie.
— Ile też wynosi obrót waszego przedsiębiorstwa w ciągu roku, moje dziecię?
— Za pomocą szkółek najlepszych drzew owocowych, przynosi nam ten interes około stu tysięcy franków rocznie.
— Tak wiele? — zawołał Abbé.
— Tak, panie — odrzekła młoda kobieta — w Paryżu i na prowincji znajdują się interesy, które znacznie więcej mają obrotu, niż my.
Kanonik zatopiony w przeglądaniu tych złocistych, pachnących, apetycznych owoców, grzybów, trufli i jarzyn wiosennych, nie zważał wcale na ekonomiczną część rozmowy i niechętnie uczynił zadość wezwaniu doktora, który powiedział:
— Przejdźmy teraz do drugiego działu przemysłu mojej rodziny, panie kanoniku.
Pawilon ten cały był wyłożony trzciną i trawą morską, na której leżały trzy wielkie białe płyty marmurowe. Na tych płytach, pokrytych wodnemi roślinami, widzieć można było zbiór najdelikatniejszych naszych skorupiaków i ryb morskich.
Prześlicznie ugrupowane, ubrane kolorowemi muszlami, znajdowały się tu ostrygi z Ostendy i Marenny, homary raki morskie, ryby rozmaitych wielkości i kolorów, a nawet niezwykłe potwory morskie, a wszystko to tak pięknie ozdobione zielenią, że na każdym sprawiał ten widok miłe wrażenie.
Młody człowiek ze smagławą twarzą, z uprzejmem otwartem obliczem, którego rysy przypominały kapitana Horacjusza, dozorował tej wystawy.
— Moi panowie, przedstawiam panom mego siostrzeńca Tomasza, rybaka z Etretat — rzekł doktór Gasterini do swoich gości — a jak tu mamy sposobność przekonać się, sieci jego nie wyciągają piasku z wody.
— W życiu mojem nie nadarzyło mi się widzieć lepszych i pyszniejszych okazów — zawołał Don Diego z entuzjazmem — możnaby je spożyć na surowo.
— Mój kochany — przemówił doktór do swego siostrzeńca — ci panowie chcieliby się dowiedzieć, ilu rybaków zatrudniacie?
— Każda łódź zmieści ośmiu do dziesięciu rybaków — odparł Tomasz. — Widzisz, kochany wuju, że to dość pokaźna ilość osób, jeżeli pomyślimy o wszystkich barkach na wybrzeżach Francji od Bayony do Dinkirchen, i od Perpignan do Cannes.
— A jaką zapłatę pobierają ci ludzie? — zapytał doktór.
— Wuju, my kupujemy sieci i czółna na koszt wspólny, a zarobkiem się dzielimy, jeżeli którego z nas spotka jakie nieszczęście, mają wdowa lub dzieci prawo do dalszego udziału. Słowem, żyjemy w towarzystwie: wszyscy za jednego, a jeden za wszystkich, i wszyscy też chętnie pracujemy.
— Dobrze, mój drogi chłopcze — powiedział doktór. — Czy pojmujesz, księże kanoniku — rzekł do Don Diega — jaką musi sprawiać przyjemność spożywanie pieczystego z truflami, lub filety z homarami, które tu widzimy. Przez to podtrzymujemy jednę z najważniejszych gałęzi przemysłu krajowego, jak niemniej przyczyniamy się do wykształcenia naszych marynarzy. Ta myśl powinna podnieść pański apetyt.
Przy tych słowach kanonik otworzył swoje szerokie usta, a westchnąwszy, chciwie mlasnął językiem.
Abbé przewidując zamiary doktora, milczał pełen niechęci.
Doktór, udając, iż tego nie spostrzega, wziął za ramię Don Diega i przeprowadził go do trzeciego oddziału, pytając:
— Szczerze, księże kanoniku, czy widziałeś kiedy coś więcej eleganckiego i tak zachwycającego?
— Nigdy! przenigdy! — zawołał Don Diego z zachwytem składając ręce — a jednak konfitury mojego kraju uznane są za najpierwsze w świecie.
W trzecim przedziale były rozmaite konfitury, kompoty, pomarańcze w cukrze, a wszystko tak pięknie ułożone i ubrane, tak świeżo wyglądające, że niepodobieństwem było powstrzymać się od wybuchu gwałtownych uniesień.
Jedna z siostrzenic doktora Gasterini, młoda i piękna osoba, gospodarzyła w tym oddziale łakoci.
— Panowie — mówił doktór — przedstawiając ją — moja kuzynka Augustyna, mistrzyni w robieniu konfitur, której wyroby same się do skosztowania proszą. Lecz te tu okazy są jeszcze niczem. Wkrótce otworzy ona sklep ze swemi łakociami w Paryżu przy ulicy Vivienne, a przekonany jestem, że zwiedzający olśnieni zostaną widokiem przepysznych towarów.
— Rzeczywiście, mój dobry wuju — odpowiedziała uśmiechając się młoda sztukmistrzyni konfitur — będziemy wyrabiali najnowsze cukry, do których będziemy używać fantastycznych pudełek i koszyczków, a do wyrobu tychże założyliśmy osobny warsztat, w którym teraz już zatrudniamy trzydzieści osób, pomijając tych, których zatrudniamy w naszem laboratorjum.
— Co panu, mój kochany Abbé — zapytał doktór świątobliwego męża — wydajesz się być zasmuconym, jakby ci nieprzyjemnie było, iż rozmaite gałęzie przemysłu są zależne od obżarstwa. Ale jeszcze nie skończyliśmy.
— Czuję się być u szczytu mojej misji patrjotycznej — zawołał kanonik w zachwyceniu — dajesz mi pan przeświadczenie o moich obowiązkach.
— Tego się po panu spodziewałem, księże kanoniku, od konsumentów bowiem zależy rozrost każdego przemysłu. Lecz chodźmy dalej, a zobaczycie panowie i przekonacie się, jak niesłusznie obżarstwo pod pewnym względem potępiliście.
Z temi słowami wprowadził doktór Gasterini swoich gości do czwartego kiosku, w którym znajdowały się różne okazy wszelkiej dziczyzny, dziki, rogacze, zające, dzikie gęsi, młode kaczki, bażanty, kuropatwy, wszystko malowniczo ugrupowane.
W oddziale tym przewodniczył smukły zgrabny młody człowiek, spoglądając bystrym wzrokiem dokoła, krzątając się ciągle i z zamiłowaniem spozierając na swe dzieło.
— Oto mój siostrzeniec Leonard — rzekł doktór przedstawiając go swym gościom — wybrał sobie obrzydliwe rzemiosło strzelca, spodziewam się jednak, że ksiądz kanonik i szanowny Abbé zechcą być łaskawi i pomodlą się za zbawienie jego duszy.
— Ach! mój dobry wuju — odparł wesoło Leonard — wołałbym gdyby ci dobrzy panowie modlili się za powodzenie mojej strzelby.
— On jest niepoprawny — rzekł doktór Gasterini — a na nieszczęście, ksiądz kanonik nie ma zapewne pojęcia o wybornym smaku głowy dzika, która należycie nadziewana polędwicą jednorocznego warchlaka przyrządzona jest à la Saint Hubert! Ach panie kanoniku, jaka to znakomita potrawa, i słusznie czynią, poświęcając te boskie potrawy opiece patrona myślistwa. Lecz chodźmy dalej — rzekł doktór, wyprzedzając Don Diega, który został zachwycony i oczarowany wystawą myślistwa, gdyż w Hiszpanji bogactwa polowań nie są znane.
— Ach, jak wielką jest natura w swoich stworzeniach — wyrzekł kanonik — co za dziwne stopniowanie smaku, począwszy od olbrzymiego dzika aż do malutkiej przepiórki. Chwała Tobie, Boże, i wszelka wdzięczność.
— Brawo, Don Diego — zawołał doktór — teraz jesteś na prawdziwej drodze.
— Na drodze materjalizmu i największego panteizmu — dodał Abbé. — Wtrącasz pan w wieczne potępienie, doktorze, zatracasz pan jego duszę.
— Proszę jeszcze o cierpliwość kochany Abbé — mówił doktór, wprowadzając swych gości do następnego przedziału. — Zaraz się pan przekona, mimo swych zaprzeczeń, iż mówiłem prawdę, wystawiając doskonałość obżarstwa; a może pan już teraz tak samo sądzi jak ja, lecz chcesz utrzymać pozory swego twierdzenia. Teraz, panie kanoniku, spostrzeżesz o ile obżarstwo, które obaj szanujemy, przyczynia się do postępu w rolnictwie, tej jedynej i prawdziwej podstawie dobrobytu krajowego. Przytem przedstawiam panom mego siostrzeńca Maturina, hodowcę bydła opasowego, z którego dostarcza całemu okręgowi nieoszacowanego mięsa na befsztyki, rozbratle, kotlety i polędwice, których dobroci nawet Anglja nam zazdrości. Przedstawiam panom także i żonę mego siostrzeńca, urodzoną z Mans, pochodzącą ze starej szkoły hodowców pulard, kapłonów, perlic i wogóle ptactwa domowego, które przyczynia się do sławy i bogactwa Francji.
Kiosk Maturina mniej świetny, mniej malowniczy, niż poprzednie, odznaczał się niemniej majestatyczną prostotą.
Na wielkich plecionkach przystrojonych gałązkami tymianu, rozmarynu, estragonu i rozmaitych aromatycznych ziół, leżały porozkładane ogromne rostbefy, bajeczne polędwice, szynki cielęce, kotlety i rozmaite soczyste mięsiwa. Chociaż surowe, wyglądało to mięsiwo tak apetycznie, tak świeżo, iż kanonik rzucał na te okazy łakome spojrzenia.
Żona Maturina znajdowała się również za stołem nałożonym okazami pulard, kapłonów, kurcząt, perlic i rozmaitego ptactwa, a wszystko to było tak białe, z tak miękką jedwabistą skórką, że nie jedna dama mogłaby pozazdrościć tej delikatności.
— Ach, jakie one są piękne, jakie rozkoszne, tu można — by zmysły postradać — wołał kanonik.
— O, panie kanoniku — odparł doktór — cóż powiedziałbyś pan na to, gdyby zachwycająca białość tych pulard została ozłocona ogniem na rożnie! a następnie podana na półmisku ogarnirowana truflami i podlana złocistym sosem!
— Dosyć, doktorze! — zawołał kanonik roznamiętniony. — Dosyć, przez litość, gdyż swojemi opowiadaniami skłaniasz mię do tego, że nie będę zważał, iż okazy te są surowe.
— Uspokój się, Don Diego — odrzekł doktór, uśmiechając się — nadchodzi godzina obiadu, przy którym będziesz miał sposobność okazy te nie tylko wzrokiem podziwiać. — A zwracając się do swego siostrzeńca Maturina, doktór dodał — panowie ci uważają okazy twego gospodarstwa za godne uwagi, mój chłopcze.
— Ci panowie są bardzo łaskawi, mój drogi wuju — odparł Maturim. — Ale bo też to jest wyszukane bydło. Nie szczędzę wydatków i trudów, aby utrzymywać rasowe bydło. Gdyż wiedzcie panowie, iż ostatnim wyrazem rolnictwa jest robić mięso. Bydło daje nawóz, nawóz sprowadza urodzajność ziemi, a urodzajność ziemi daje dobre pożywienie i dobrą paszę dla bydła. Wszystko to jest razem powiązane i pomaga sobie wzajemnie, a im lepsze bydło, im więcej łakotnikowi smakuje, jak to u nas mówią, tem lepiej sprzedaje się, tem lepszy z niego nawóz, i o tyle lepsza uprawa roli. Tak samo rzecz się ma z drobiem mojej żony, bez wątpienia, hodowla jest bardzo kosztowna i potrzebuje dosyć osób, gdyż zapewne panowie o tem nie wiecie, że aby w ten sposób wyhodować pulardę lub kapłona, musi się tymże dziób otwierać i karmić kluskami z mąki lub jęczmienia i mlekiem, piętnaście do dwudziestu razy dziennie, i to przez przeciąg 3 miesięcy. Daje to atoli piękny zarobek, gdyż kapłon przynosi nam znacznie więcej niż jagnię lub mizerne cielę. Potrzeba jednak do tej hodowli wielkiej staranności. A czy wiecie, panowie, co my robimy, z porady naszego dobrego wuja, którego we wszystkiem chętnie słuchamy? Oto co roku w wigilję Bożego Narodzenia przy powrocie bydła z pastwiska, pierwsze dwa woły, które do stajni wchodzą, choćby to były najładniejsze lub najlichsze, z całego stada, wszystko jedno, gdyż rozstrzyga przypadek, otóż te dwa woły odstawiamy na bok, tak samo czynimy z pierwszemi sześcioma cielętami i jagniętami, które wchodzą do stajni. Następnie otwierają się kurniki i pierwszych dwanaście kapłonów, dwanaście pulard i dwanaście indyków, które wyjdą, odkładamy na stronę.
— I pocóż to — przerwał zapytując Abbé. — Co dzieje się z tymi zwierzętami, które przypadek w ten sposób oznaczył?
— Wszystko to sprzedaje się na korzyść naszej służby — odpowiedział Maturin. — W ten sposób wszyscy nasi ludzie są w tem zainteresowani i starają się, aby wszystkie nasze zwierzęta jednakowo dobrze wyglądały, gdyż im lepiej są hodowane, tem wyższa jest cena i więcej otrzymują na swój dział. Otóż w ten sposób interes nasz jest wspólny i dla wszystkich korzystny.
— Sens moralny z tego, panie kanoniku wypływa — rzekł doktór uśmiechając się — że powinniśmy o ile możności najwięcej spożywać dobrych polędwic i kotletów jak niemniej z taką samą gorliwością niszczyć pulardy, kapłony i indyki, aby przez to popierać ważną gałąź przemysłu rolniczego.
— Będę się starać tym obowiązkom zadość uczynić — odrzekł stanowczo Don Diego.
— Obowiązki te są liczniejsze, niż pan sądzi, gdyż od pana zależy, aby biedni mieli lepsze odzienie i obuwie, a do tego może się pan przyczynić jedząc wiele cielęcych Grenadins à la Samaritaine, mnóstwo befsztyków, i sporą ilość jagnięcych ozorów à la d‘Uxelles.
— O doktorze, żartujesz — mówił kanonik.
— Dosyć późno pan to zmiarkował — wtrącił Abbé.
— Mówię całkiem stanowczo, i zaraz panom udowodnię. Z czego wyrabia się obuwie?
— Ze skóry, panie doktorze?
— A czyż skóra nie pochodzi od cieląt, wołów i owiec? Skóra zaś będzie tem tańsza, im więcej mięsa ludzie jeść będą, a przez to samo i obuwie musi być tańsze.
— To prawda — mówił kanonik w zamyśleniu — to rzeczywiście prawda!
— A suknie wełniane daje nam wełna owiec. Im więcej ich spożyjemy, tem tańszą będzie wełna.
— Ach, doktorze — zawołał kanonik, porwany nagle filantropją — trzeba rzeczywiście żałować, że nie można spożywać dziesięciu obiadów naraz. Dla dobra ludzkości chciałby człowiek pęknąć z niestrawności.
— Ach, Don Diego — powiedział doktór wzruszonym głosem — to jest może chwalebne męczeństwo, które pana czeka.
— A jabym je radośnie poniósł — wołał kanonik rozentuzjazmowany. — Jakże słodko jest umrzeć dla ludzkości.
Abbé Ledoux już teraz nie wątpił, że traci wpływ na kanonika.
— O mój Boże! — zawołał kanonik, rozszerzając nozdrza — powiedz mi, doktorze, co to za apetyczna woń, którą tu uczuwam.
— To jest próba przemysłu mojego siostrzeńca Michała. Pochodzi ona z pieca piekarskiego, widzi pan jakie to smakowite?
Tu doktór wskazał kanonikowi przecudowne wyroby pasztetnicze, o jakich ledwie pomyśleć można: olbrzymie pasztety z dziczyzny, ryb lub drobiu, torty z owocami, konfitury z kremem rozmaitych rodzajów, marcepany i różnorodne wyroby łakoci, których wyliczanie byłoby za długie. Don Diego w milczącem podziwieniu spozierał na te przysmaki, które łechtały jego powonienie.
— Godzina obiadu zbliża się — mówił doktór Gasterini — a ja muszę pośpieszyć do moich pieców, aby przekonać się, czy wszystko przygotowano podług mojego życzenia. Dlatego ograniczę się tylko do jednego pytania, aby udowodnić panom ważność tej apetycznej gałęzi przemysłu; a zwracając się do siostrzeńca Michała zapytał. — Ile cię kosztowało urządzenie tej piekarni pasztetów, którą utrzymujesz na ulicy de la Paix?
— Wuj to najlepiej będzie wiedzieć, bo na to dał pieniądze — odpowiedział Michał.
— Oddałeś mi je już dawno, więc nie pamiętam, ile ci pożyczyłem.
— Dwa kroć sto tysięcy franków; ja zrobiłem na tem znakomity interes. Poprzednik mój dorobił się na tem przedsiębiorstwie dwudziestu tysięcy rocznej renty.
— Dwadzieścia tysięcy renty? — zawołał Don Diego zdziwiony.
— Widzi kanonik, w taki sposób tworzy się kapitały, jedząc ciepłe pasztety à la financière, tudzież inne przysmaki. Teraz pokażę panom coś znakomitego. Bo to nie tylko handlu całej Francji, lecz Europy i całego Wschodu się tyczy, i rozciąga się na Niemcy, Włochy, Grecję, Hiszpanję i Portugalję. Przemysł, który wprowadza niezmierne kapitały w obrót, który zatrudnia ludność całych krajów. Przemysł, który dla obżarstwa tem jest, co dusza dla ciała, duch dla materji. Patrz pan i podziwiaj, bo tu najmłodsi są bardzo starymi.
Natychmiast kanonik instynktownie zdjął kapelusz i z szacunkiem schylił głowę.
— Przedstawiam panom mojego siostrzeńca Teodora, komisjonera francuskich i zagranicznych win — mówił doktór.
W tym oddziale nie było nic olśniewającego: skromne drewniane sztalugi zastawione zakurzonemi butelkami, nad każdą sztalugą widniały tabliczki czarne z czerwonemi napisami, na których można było Wyczytać:
Johannisberger 1779. — Rüdesheimer 1747. — Hochheimer 1760. — Kirschwasser 1801. — Biockbeutel 1811.
Tokaj 1797. — Wermuth 1801. — Rüster 1783.
Anisdtte 1821. — Czerwony Curaçao 1805. — Biały Curaçao 1820. — Genewskie 1799.
Lacrimae Christi 1803. — Imola 1779.
Cypryjskie 1801. — Samos 1813.
Val de Pennas 1812. — Xeres 1809. — Xeres (słodkie) 1810. — Muszkatułowy 1824. — Tintilla de Rota 1823. — Malaga 1799.
Porto 1778.
Czerwone, białe, i żółte wina 1826.
Podczas gdy Don Diego wszystko to z prawdziwem namaszczeniem oglądał, doktór Gasterini rzekł do swego siostrzeńca:
— Mój chłopcze, czy możesz sobie przypomnieć, ile przyniosła sprzedaż niektórych sławnych piwnic?
— Tak, mój drogi wuju — odparł Michał. — Piwnicę księcia Sussex w Londynie sprzedano za 280.000 franków; piwnicę pana Lafitte w Paryżu za około 100.000 franków, zaś pana Lagilliere, także w Paryżu za 160.000 franków.
— Więc, Don Diego — pytał doktór Gasterini swego gościa — co pan o tem wszystkiem sądzi? Wierzy pan jeszcze, że to jest obrzydliwe, jak twierdzi Abbé Ledoux, wierzy pan jeszcze, że namiętność, która pomiędzy innemi zaletami, podnosi tyle gałęzi przemysłu, zasługuje na anatemę? Pomyśl pan o kosztach uprawy, transportu, utrzymania, jakich takie piwnice wymagają! Ileż to ludzi żyje z tych kapitałów, które reprezentują te wina.
— Wierzę — wołał kanonik — wierzę, że byłem dotąd ślepy, nierozumny, że dotąd jeszcze nie pomyślałem o doniosłości: przemysłowych, politycznych i socjalnych obowiązków, które wypełniałem, jedząc i pijąc tak wykwintnie. Sądzę, że na przyszłość to przeświadczenie, że spełniam obżarstwem taką filantropijną misję, apetyt mój powiększy. A to tylko panu zawdzięczam, doktorze! O, szlachetny myślicielu! Wielki filozofie!
— To znaczy gastrolatrję o warjactwa przesadzać — rzekł Abbé — to jest neopoganizm.
— Don Diego — odparł doktór — będziemy mogli mówić o wdzięczności, którą mi pan przypisuje, skoro pan zobaczy ostatni oddział, który wszystkie poprzednie ze względu na jego ważność przewyższa. Kwestja ta jest bardzo ważna, bo wpływa obżarstwem na równowagę Europy?
— Na równowagę Europy? — mówił kanonik, jeszcze więcej zdziwiony. — Obżarstwo wchodzi w grę przy równowadze Europy?
— Idź pan, idź pan — mówił Abbé — jeżeli pan jeszcze dłużej będzie słuchać tego kusiciela, to on jeszcze dziwniejsze rzeczy opowie.
— Tymczasem, kochany Abbé, dam tobie i kanoników, dowód, że to, co mówię, jest rzeczywistą prawdą. Przyznacie mi zarazem panowie, że potęga morska takiego mocarstwa jak Francja, wielce wpływa na stosunki Europy.
— Naturalnie — mówił kanonik.
— Dalej? — pytał Abbé.
— Następnie — mówił doktór — przyznacie panowie, że, podług tego czy siła morska silniejsza lub słabsza, wpływ Francji na morzu słabnieje lub się wzmaga.
— Oczywiście — mówił kanonik.
— Kończ pan! — mówił Abbé. — Tu właśnie chcę pana pochwycić!
— Z tego wnioskuję, kochany Abbé, że im większe postępy robi obżarstwo, im więcej jest przystępne dla wielkich mas, tem większą będzie siła marynarki wojennej i tem większy wpływ uzyska. A to, Don Diego, chcę panu udowodnić, prosząc pana jedynie o przeczytanie tego napisu. Nad ostatnim przedziałem, jedynym, w którym nie znajdywał się żaden z członków rodziny doktora Gasterini, widniał dużemi literami następujący napis:
— Towary kolonjalne! — powtórzył głośno kanonik, patrząc pytająco na doktora, podczas kiedy Abbé, domyślając się podejścia, ze złości przygryzał wargi.
— Nie potrzebuję panom objaśniać — mówił doktór — że bez kolonji nie byłoby okrętów handlowych, a bez okrętów handlowych nie byłoby znów okrętów wojennych, gdyż majtkowie przeważnie rekrutują się z okrętów handlowych. Gdyby zaś smakosze nie spożywali tych przepysznych rzeczy, których próbki panowie tu widzicie, jak herbatę, kawę, wanilję, gwoździki, cynamon, imbir, ryż, pieprz i t. d., coby się z naszemi kolonjami, a względnie z naszą potęgą morską stało?
— Jestem olśniony — zawołał kanonik — na każdym kroku czuję, że coraz to jestem wyższy.
— Pan ma rzeczywiście słuszność, Don Diego — mówił doktór — bo kiedy pan spożyje na deser kawał sera glacée à la vanille, potem wychyli kieliszek wina Konstancji lub cypryjskiego, a potem wypije filiżankę kawy, kończąc deser dwoma kieliszkami likworu à la canelle, albo au girofle, wtenczas pan przyczynia się do powiększenia potęgi morskiej, i czyni pan w swoim zakresie tyle, co marynarz lub kapitan okrętu. A propos kapitana okrętu, kanoniku — dodał doktór smutnie — muszę zaznaczyć, że oddział ten dlatego nie ma reprezentanta, że kapitan okrętu, na którym wszystkie te kosztowne towary z kolonji do nas przywieziono, nie śmie się pokazywać, bojąc się zemsty ze strony pana. Jest to kapitan Horacjusz.
— Ha! przeklęty wężu — mruczał Abbé Ledoux — jakimi to on sposobami zdąża do swego celu. Jak sprytnie potrafił usidlić tego niedołęgę Don Diega.
Po chwili milczenia podał Don Diego doktorowi drżącą ze wzruszenia rękę, mówiąc:
— Panie doktorze, kapitan Horacjusz pozbawił mnie na dwa miesiące apetytu, który mi pan, mam w Bogu nadzieję, na zawsze przywróci, jeszcze więcej, pan mi faktami i liczbami dowiódł, że obżarstwo wysoce socjalną, cywilizacyjną i polityczną misję wypełnia. Uwolnił mnie pan od wyrzutów sumienia, wzbudziwszy we mnie przekonanie, że przez obżarstwo przyczyniam się do podniesienia dobrobytu krajowego; tego świętego obowiązku nie zaniedbam. Niech ci więc będzie cześć i sława, a spodziewam się, że bardzo skromnie moją wdzięczność panu okażę, oświadczając panu, że nietylko nie wniosę żadnego oskarżenia przeciw kapitanowi Horacjuszowi, lecz nawet z radością oddaję mu rękę mojej siostrzenicy Seńory Dolores.
— Czyż nie mówiłem, kanoniku — zawołał Abbé — że ten djabełny doktór zrobi z panem, co mu się będzie podobać, skoro pochwyci pana w swoje szpony? Gdzie się podziały pańskie piękne postanowienia dzisiejszego rana?
— Abbé — odrzekł Don Diego poważnie — ja nie jestem dzieckiem, stanę na szczycie moich obowiązków, które mi doktór przedstawił. — A zwracając się do doktora mówił — proszę o atrament, pióro i papier, zaufana osoba z listem moim pojedzie do klasztoru, aby natychmiast odebrać moją siostrzenicę i tu ją przywieźć.
— Kanoniku, utrwalasz szczęście naszych dzieci, radość moich ostatnich dni, a tem samem i własne gastronomiczne szczęście, gdyż ja słowa dotrzymam. Będziesz pan codzień lepiej jadał, jak niedawno śniadałeś. Jedno skrzydło tego domu stoi odtąd do twojej dyspozycji. Zrobisz mi ten zaszczyt, a pan widzi, że podług stanu, jaki obrałem dla moich siostrzenic i siostrzeńców tak spiżarnia jakoteż i piwnica znakomicie są zaopatrzone. Jestem już stary i potrzebuję podpory; Horacjusz i jego żona mnie nie opuszczą; powierzę im moje doświadczenia i tajemnice kulinarne z poleceniem, aby takowe z generacji na generację przekazywali.
— Doktorze, jestem u wrót do raju! — zawołał kanonik. — Opatrzność jest miłosierna, gdyż obsypuje biednego grzesznika, jakim ja jestem, swojemi darami.
— Herezja, bluźnierstwo, obraza Boga! — wołał Abbé Ledoux. — Będziesz potępiony, arcy potępiony, kanoniku, tak samo jak i twój kusiciel.
— Przestań, kochany Abbé — odparł doktór — przestań z twemi naukami, a raczej przyznaj się także, iż jesteś przekonany.
— Ja miałbym być przekonany?
— Naturalnie; gdyż wzywam pana, wzywam wszystkich moich przeciwników, aby mnie z tego założenia wyprowadzili.
— Jakiego założenia?
— Jeżeli obżarstwo jest wielkim grzechem, natomiast aż do ostatnich granic posunięta wstrzemięźliwość powinna być cnotą.
— Bezwątpienia — odparł Abbé.
— A więc, kochany Abbé, im więcej jest się wstrzemięźliwym, tem więcej jest się zasłużonym, podług pańskiego zdania?
— Naturalnie! doktorze.
Zatem ten, który surowemi korzonkami żyje i tylko wodę pije, aby się umartwiać, byłby przykładem wszystkich cnotliwych ludzi?
— Któżby mógł o tem wątpić? Taki niebiański przykład znajdzie pan w anachoretach.
— Wybornie, Abbé! Według pańskich zapatrywań i życzeń, chciałbyś, aby twoi bracia i siostry, celem uzyskania idealnej doskonałości żyli w pieczarach, żywiąc się korzonkami.
— Dałby to Bóg, aby tak było — zawołał stanowczo Abbé. — Byłoby wówczas tylu sprawiedliwych, ile jest ludzi na ziemi.
— W takim razie jednym zamachem zniszczyłoby się liczne gałęzie przemysłu, których próby dopiero co oglądaliśmy, nie licząc do tego przemysłu tkackiego, który wyrabia nakrycia stołów, złotników, sporządzających sztućce; fabryki porcelany i szkła dostarczającego naczyń; malarzy i pozłotników, ozdabiających padalnie; tapicerów i innych. To znaczy, gdyby ludzkość zbliżyła się do pańskiego ideału, zniszczonoby trzy czwarte części kwitnącego przemysłu, czyli innemi słowy: znaczyłoby to powrócić do stanu dzikiego.
— Lepiej jest wieczne szczęście zapewnić sobie w stanie dzikim — odparł namiętnie Abbé Ledoux — niż zasłużyć na wieczne potępienie, dogadzając chuciom ciała, poddając się zepsutej cywilizacji.
— To jest wzniosłe samolubstwo! — zawołał doktór. — Dlaczego jednak pan tak nie żyje, pozostawiając wspaniałomyślnie innym te twarde umartwiania i przez to swój udział w raju, i zadawalasz się pan skromnie swobodnem życiem, sypiając na puchach, jedząc ciepłe potrawy, spijając zimne napoje? Nie, mówmy szczerze i przyznaj pan, że byłoby haniebnem, prawdziwem bluźnierstwem wobec dobrotliwości Stwórcy, gdybyśmy tysiące dobrych rzeczy, danych nam dla naszego zadowolenia, sobie odmawiali.
— Takimi są poganie, materialiści i filozofowie — mówił Abbé — Nie chcą przyznać tego, czego w swjem zaślepieniu i zarozumiałości nie pojmują.
— Tak, Credo, quia absurdum, mój kochany Abbé, maksyma ta jest tak stara, jak świat, jednak nie przeszkadza iść z postępem czasu. Dzięki Bogu, świat dąży do dobrobytu. Wierzaj mi pan, że nie rozchodzi się o to, aby ludzkość do tego doprowadzić, aby żywiła się korzonkami pijać wodę, owszem, przeciwnie musimy do tego dążyć, by spożywano możebnie wielką ilość dobrego mięsiwa, dobrego drobiu, pięknych owoców, czystego chleba i naturalnego wina. Stwórca w nieskończonej swojej mądrości stworzył człowieka nienasyconym w swoich potrzebach ciała i w dążnościach swego umysłu; a gdy się pomyśli o rozmaitych cudach, które służą człowiekowi do zaspokojenia jego pięciu zmysłów, nie można wyjść z podziwienia. Zatem trzeba się poddać prawom natury, i z gorliwością spożywać dary Boże, czem przyczyniamy się do dobrobytu wszystkich, jak to już kanonikowi mówiłem, a tym sposobem każdy w swej sferze może wiele dobrego zdziałać, gdyż... — tu doktór przerwał, zwracając się do kanonika. — Wkrótce będzie szósta godzina, proszę, chodź księże kanoniku, abyś mógł napisać list, który pańską zachwycającą siostrzenicę sprowadzi do nas. Ja zaś muszę popatrzeć do kuchni, którą pozostawiłem pod opieką dwóch moich wychowanków. Dobry Abbé będzie zaś tak łaskaw oczekiwać mnie w salonie, gdyż chcę uzupełnić mój program, a ekonomicznemi faktami dowieść nietylko doskonałości obżarstwa, ale i wszystkich namiętności, które nazywamy siedmiu grzechami głównymi.
— No, zobaczymy jak daleko posuwasz pan swoje błędne i grzeszne paradoksy — rzekł niepoprawny Abbé Ledoux. — Zresztą wszelkie monstrualne szczegóły są ciekawe dla myśliciela. Ale doktorze, doktorze, jakie to znakomite autodafé zrobionoby z pana przed trzystu laty!
— Złe pieczyste, mój kochany Abbé. Na nic to by się nie zdało. Zatem do widzenia, moi kochani goście — mówił doktór oddalając się.
Skoro kanonik napisał list do przełożonej klasztoru, został wysłany z tymże listem zaufany służący w powozie doktora, z poleceniem przywiezienia seńory Dolores, a zarazem posłał doktór posłańca do kapitana Horacjusza i tegoż wiernego sługi Sans-Plume, aby opuścili swoją kryjówkę.
Dolores i Horacjusz nie dali na siebie długo czekać, i niebawem jedno po drugiem przybyto. Nie będziemy opisywać wybuchów radości, którym się młodzi oddawali, jako też i wdzięczności, którą żywili dla doktora i kanonika. Wzruszenie tegoż i przeświadczenie, że ustalił los siostrzenicy na zawsze, wyrażał się w wilczym apetycie, szeptał też ciągle doktorowi na ucho.
— Kiedy przybędzie reszta gości?
— Zaraz muszą się zjawić, jest teraz pół do siódmej, a wiedzą, że ja punktualnie o siódmej siadam do stołu.
W rzeczy samej zaczęli goście się schodzić, a służący anonsował:
— Książę i księżna Senneterre-Maillefort.
— Pycha — szepnął doktór kanonikowi i księdzu Ledoux, którego twarz zmieniła się na wspomnienie losu, który spotkał jego protegowanego pana Macreuse u panny Beaumesnil, tej bogatej dziedziczki.
— Jestem niewymownie szczęśliwy, że pani zaszczyciła nas swoją obecnością — rzekł doktór, całując z szacunkiem rękę Herminji. — Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to liczyłem na obecność pani dzięki jej pysze, którą pan Maillefort, pan Senneterre i ja tak u pani podziwialiśmy.
— Jakto, doktorze — zapytał uprzejmie pan Senneterre — ja wiem, że szczęście mego życia tylko dumie mojej żony zawdzięczam, ale...
— Nasz drogi doktór ma rację — przerwała Herminja z uśmiechem — jestem dumną z jego przyjaźni, i korzystam z każdej sposobności, aby mu dowieść, jak bardzo tę przyjaźń szanuję, nie wspominając o wiecznej wdzięczności za gorliwe starania, jakimi otoczył mego syna i córkę Ernestyny. Nie potrzebuję panu mówić, jak Ernestyna żałuje, że dziś nie może być, lecz jest nieco chora, a jej drogi Oliwier tudzież wuj i pan Maillefort nie opuszczają ani na chwilę naszej kochanej chorej.
— Nikt nie może lepiej doglądać chorych, jak starzy marynarze i żołnierze afrykańskiej armji — odparł śmiejąc się doktór — niech to jednak nie obraża trwożliwej pani Barbancon. Jednak zechce mi księżna pani zezwolić wytłómaczyć się z wyrażenia się mego, co dotyczy pychy. Chciałem przez to zaznaczyć, że pani zamiłowanie do pychy zgóry mnie zapewniło, że będę mógł być dumnym, przyjmując panią w moim domu.
— A ja, kochany doktorze — mówił ze śmiechem pan Gerald de Senneterre — ja mówię, że pan grzech obżarstwa tak w nas pobudzasz, że jeżeli się raz u pana jadło, staje się wiecznym smakoszem.
Rozmowa pomiędzy doktorem, Herminją i Geraldem (której się kanonik z zajęciem przysłuchiwał), została przerwana przez służącego, który zaanonsował:
— Pan Iwon Cloarek.
— Gniew — powiedział doktór cicho do kanonika, idąc naprzeciw gościowi, który mimo podeszłego wieku wyglądał świeżo i zdrowo.
— Niech żyją koleje żelazne — zawołał pan Iwon, ściskając serdecznie ręce doktora. — Właśnie przyjeżdżam z Hawru, aby brać udział w uroczystościach twoich urodzin, mój stary kolego. A żeby tu przybyć, musiałem Sabinę, Sabinon i Sabinettę opuścić. Są to imiona które Segoffin, mój dawny kanonier nadał mojej córce, wnuczce i prawnuczce, gdyż jestem już pradziadkiem, jak ci to zapewne wiadomo.
— Parbleu! stary kolego, spodziewam się, że na tem nie poprzestaniesz.
— Mój zięć Onezym, któremu przed trzydziestu laty powróciłeś wzrok, polecił mi, bym przypomniał go twojej pamięci. Otóż jestem!
— Czyż mógłbyś choć jednę taką rocznicę naszego zejścia się zaniedbać? mój drogi Iwonie. W takim razie wpadłbym w gniew, który dawniej był twoją wadą.
Tu doktór przerwał, a zwracając się do kanonika, i do księdza Ledoux, przedstawił im Iwona, mówiąc:
— Kapitan Cloarek, jeden z naszych najstarszych i najsłynniejszych marynarzy, bohater brygu „Głownia piekielna“, który za czasów cesarstwa zrobił swoje.
— Panie kapitanie — rzekł kanonik — w roku 1812 byłem w Gibraltarze, tam miałem szczęście słyszeć, jak pana i okręt jego przeklinali Anglicy.
— A czy wie pan, kochany kanoniku — zawołał doktór — któremu dziwnemu grzechowi kapitan Cloarek powodzenie i sławę zawdzięcza? Powiem to panu, a mój stary przyjaciel temu nie zaprzeczy: Sławę, zwycięstwo i bogactwo, wszystko zawdzięcza gniewowi.
— Gniewowi? — zawołał Abbé.
— Gniewowi?... — pytał kanonik.
— To prawda, moi panowie — rzekł Cloarek skromnie — że to, co dla ojczyzny uczyniłem, tylko mojemu gniewowi i złośliwemu charakterowi zawdzięczam.
— Pan i pani Michał! — zameldował służący.
— Lenistwo — objaśnił doktór kanonika i Abbé Ledoux, zbliżając się do Florencji i jej męża, jej prawdziwego męża, bowiem kuzyn Michał ożenił się z panią Luceval, gdyż podczas awanturniczej wyprawy na góry Chimborasso,, którą pan Luceval przedsięwziął, z Walentyną, spadł tenże w pieczarę, skąd wydobyto go nieżywego.
— Ach, pani — mówił doktór Gasterini, całując z galanterją rękę pani Florencji — jak wdzięczny pani jestem, iż pomimo swego miłego przyzwyczajenia do lenistwa, przybyłaś do mnie.
— Jakto, mój dobry doktorze — odrzekła młoda kobieta z uśmiechem — czy zapomniałeś, że leniwi do wszystkiego są zdolni?
— Nawet do tak nieprawdopodobnego wysiłku, że przychodzą do najlepszego z przyjaciół na obiad — dodał kuzyn Michał, ściskając ręce doktora.
— I gdy o tem pomyślę — rzekł doktór — że przed kilkunastu laty byłem wzywany aby wyleczyć tę niepohamowaną chęć do lenistwa. Na szczęście brak nauk w tym przedmiocie, jak niemniej mój wielki szacunek dla wszelkich darów, któremi Stwórca wyposażył swoje stworzenia, wstrzymały mnie od czynienia prób w tej kwestji.
A wskazując wzrokiem Florencji na księdza Ledoux, dodał:
— Widzi pani, Abbé Ledoux, którego miałem zaszczyt pani przedstawić, spogląda na mnie jak na jakiego poganina lub kacerza. Chciej mnie pani jednak z łaski swojej w oczach tego świętobliwego męża wytłumaczyć, mówiąc mu, że pani i jej małżonek przez gwałtowne i nieprzezwyciężone lenistwo podjęliście czynność, która wam obojgu zapewniła najzaszczytniejszą niezależność.
— Na cześć lenistwa, panie Abbé — odrzekła Florencja — jestem obowiązaną przyznać, że to, co doktór mówił, jest szczerą prawdą.
— Pan Richard — zaanonsował służący.
— Skąpstwo — szepnął doktór kanonikowi i księdzu Ledoux, podczas gdy ojciec Ludwika Richard, szczęśliwego małżonka Marietty zbliżał się do doktora.
— Czy to ten pan Richard — zapytał Abbé cichym głosem doktora — który założył tak dobrze zorganizowane szkoły i zakłady dobroczynne w Chaillot?
— Ten sam — odpowiedział doktór, podając rękę starcowi proszę bliżej, ksiądz Ledoux właśnie o panu mówił.
— O mnie, kochany doktorze?
— Lub, jeżeli pan pozwoli, o jego zadziwiających zakładach w Chaillot.
— O, doktorze, trzeba cesarzowi oddać, co jest cesarskiego. Mój syn jest założycielem tych dobroczynnych zakładów.
— Gdyby jednak pan nie był tak doskonałym skąpcem, jak niemniej pański przyjaciel Ramon, nie mógłby syn pański dokonać tego, że teraz imię pańskie wszędzie błogosławią.
— To prawda i przyznaję, że każdego dnia. Bogu dziękuję, że mnie wyposażył namiętnością skąpstwa.
— Jak się też powodzi przyjacielowi pana Ludwika, panu markizowi de Saint-Herem? — pytał doktór?
— Odwiedził nas wczoraj ze swoją żoną. Jest to perła małżeństw. Prosił abyśmy obejrzeli jego nowy pałac, który wybudował w dolinie Chevreuse. Mówią że pałac Ramon niczem jest w porównaniu do tego pałacu; od trzech lat pracowało nad nim tysiąc pięćset robotników, możecie sobie państwo wyobrazić, jakie błogie skutki wynikły z tego dla okolicy.
— Przyzna mi pan, że gdyby pan Ramon nie był takim skąpcem jak pan, nie mógłby kuzyn jego tylu rodzinom dać zatrudnienia.
— To prawda, panie doktorze, imię świętego Ramona, jak pan Saint-Herem ochrzcił ironicznie siwego wuja, pamięć osławionego skąpca wszyscy błogosławią.
— To nie do pojęcia, kochany Abbé — mówił kanonik. — Ten doktór ma rzeczywiście słuszność. Wszystkiem tem, co widzę i słyszę, jestem odurzony. Będziemy więc jedli z siedmioma grzechami głównymi.
— Pan Henryk David — zameldował służący.
Na to nazwisko spoważniał doktór, podszedł ku nowo przybyłemu, uścisnął serdecznie tegoż ręce, mówiąc:
— Proszę mi wybaczyć, że tak usilnie nalegałem, aby pan do mnie przybył, lecz obiecałem mojemu najlepszemu przyjacielowi, i uczniowi, doktorowi Dufour, który mi pana polecił, że pana podczas jego krótkiego pobytu w Paryżu o ile możności rezerwę.
— A ja czuję potrzebę tych rozrywek, panie doktorze. Życie nasze płynie tak spokojnie, że serdecznie dziękuję panu za łaskawe zaproszenie.
Wtem wybił zegar siódmą.
W chwili gdy goście wchodzili do jadalni, kamerdyner zameldował:
— Pani margrabina Miranda.
— Rozwiązłość — szepnął doktór do Abbé Ledoux. — Obawiałem się, że już nie przybędzie.
A podając ramię Magdalenie, która teraz jeszcze więcej piękna, i zachwycająca była, niż niegdyś, mówił, prowadząc do jadalni:
— Już zaczynałem wątpić o szczęściu, jakie mi pani przyrzekła. Czy wie pani, że w moim wieku ta radość widzenia pani u siebie równa się pierwszej schadzce dwojga młodych osób. Och, gdybym był o pięćdziesiąt lat młodszy.
— Wtenczas wybrałabym pana za swego kawalera — mówiła Magdalena z wesołym śmiechem.
Nie będziemy opisywać wszystkich cudów z jadalni doktora, tylko podamy czytelnikom menu tej biesiady, które każdy gość otrzymał obok swego nakrycia.
Każdy z biesiadników wskutek tego dowiedział się ile apetytu dla tej lub owej ulubionej potrawy ma zachować. Dodajmy do tego, że jadalnia i stół były nadzwyczajnie wielkie, każdy z gości przeto siedział w wygodnym fotelu, trzymając nogi na miękkim kobiercu i miał dosyć miejsca do wszelkich czynności noża i widelca.
Zupa rakowa z mięsem z drobiu.
Zupa au kouskoussou.
Węgorz à l‘italienne.
Ryba à la Chambord.
Pyszczki z ogonami raków.
Mlecz karpi à la Orly.
Wołowina à la cuiller.
Cielęcina à la Monglas.
Filety z jagnięcia à la Toulouse.
Drób à l‘orange.
Vol-au-vent à la Nesle.
Makaron à la Parisienne.
Ciepłe Ortolan pasztety.
Filety z pulardy.
Cietrzewie à la financière.
Croustade z przepiórki au gratin.
Kotlety z młodych królików à la maréchale.
Cielęcina Hattereaux.
Boudin z kuropatew à la Richelieu.
Gęś à la provencale.
Młode kurczęta szpikowane.
Indyk z truflami à la Périgord.
Atryszoki à la napolitaine.
Szampiony.
Trufle w szampanie.
Białe trufle w oliwie.
Selery à la francaise.
Homary w Maderze.
Kalafjory de l‘Inde.
Sałata w sosie z szynki.
Croque-en bouche à la pistache.
Gelée z ananasów okładane owocami.
Bawarski ser glacée aux framboises.
Bite Maraschin-Gelée.
Francuski crème z czarnej kawy.
Gdy kanonik przeczytał ten spis potraw, porwał go taki entuzjazm, że zapomniał o formach towarzyskich, podniósł się ze swego siedzenia, chwycił widelec w jedną a nóż w drugą rękę, rozszerzył ramiona i zawołał uroczystym głosem:
— Doktorze, ja ze wszystkiego jeść będę, na to przysięgam.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W rzeczy samej, kanonik jadł ze wszystkiego.
I jeszcze miał apetyt.
Zbytecznem jest wspominać, że wyborne wina podawano na stół, które kanonik licznemi próbami osądzał, w wielkiej ilości.
Przy deserze doktór powstał, a trzymając w ręku kielich z winem. Constantia przemówił:
— Moje panie, wygłoszę piekielny toast, jak gdybyśmy pomiędzy potępieńcami w głębokościach jadalni samego szatana biesiadowali.
— Jakiż to piekielny toast, kochany doktorze? — pytano ze wszystkich stron.
— Na cześć siedmiu grzechów głównych — odpowiedział doktór. — Proszę mi pozwolić, że wyłuszczę bliższe szczegóły, które mnie do tego toastu spowodowały. Obiecałem księdzu Ledoux, który ma ten zaszczyt, że siedzi obok pani margrabiny Miranda, jemu, mężowi tak wykształconemu, lecz bardzo niewiernemu, obiecałem czynami i faktami udowodnić, jak wiele dobrego zdziałać mogą w niektórych wypadkach instynkty i namiętności, które siedmiu grzechami głównymi nazywamy. Dobroć problemu zależy, by namiętnościami umieć dobrze pokierować i z tychże osiągnąć możliwie największą korzyść. Ponieważ jednak księżna Senneterre-Maillefort, pani Florencja i pani margrabina Miranda zaszczycają mnie od dłuższego czasu swoją przyjaźnią, a zaś panowie Richard, Iwon Cloarek i Henryk David zaliczają się do moich najstarszych i najlepszych przyjaciół, dlatego mam nadzieję, że mi będą pomocni siedmiu grzechom głównym, które tylko przez nadużycie i z braku dobrego kierownictwa zostały potępiane, do ich rehabilitacji dopomóc, a księdza Ledoux doprowadzić do poznania ich możliwych pożytków. A że niema nic przyjemniejszego, jak przyjacielska rozmowa pomiędzy ludźmi inteligentnymi, przy deserze, przeto błagam każdego reprezentanta poszczególnych grzechów, aby w interesie naszego nieszczęśliwego brata, Abbé Ledoux, powiedział, co tym grzechom sami, lub inni zawdzięczają.
Projekt doktora został jednogłośnie przyjęty i wykonany z największą radością.
Przedewszystkiem mówcą był Henryk David, zaciekawił on żywo żebranych gości, opowiadaniem cudów przywiązania, odwagi, do których Zazdrość doprowadziła Fryderyka Bastien, a niejednemu łzy w oczach zabłysły, gdy zakończył swe opowiadanie śmiercią szlachetnego dziecka i jego anielskiej matki.
Rozwiązłość zakończyła biesiadę, a pełna życia margrabina ubawiła towarzystwo, gdy opowiedziała swoją przygodę z arcyksięciem, (którego płomiennej miłości nie podzielała), dodając, że łatwiej legata doprowadzić do tego aby w stroju pandura poszedł na bal maskowy, niż austrjackiego arcyksięcia przekonać, że człowiek jest stworzony do wolności. Prócz tego zapowiedziała margrabina, iż zamierza przedsięwziąć wyprawę przeciw staremu Radeckiemu i zapewniła wszystkich, że uczyni z niego jeszcze karbonarjusza.
— A ten śnieg, droga i piękna margrabino — rzekł doktór po skończonem opowiadaniu, cichutko — ten pancerz z lodu, który panią tak zasłania od tych, których rozpłomieniasz, czy ten, pod tylu ognistemi spojrzeniami nie stopniał?
— Jeszcze nie, dobry doktorze — odpowiedziała margrabina cicho z melancholijnym uśmiechem. — Pamięć o moim jasnowłosym archaniele, moim ideale i mojej jedynej miłości, jeszcze nie zagasła i żyje tak czysta i świeża na dnie mojego serca, jak kwiatek pod śniegiem.
— A ja — wołał kanonik w błogim zachwycie trawienia — byłem tak niedorzeczny, że dla mojego obżarstwa robiłem sobie wyrzuty.
— Dalekim będąc od wzbudzenia skruchy, mogę jednak przyznać, że w sercach nawet najbardziej egoistycznych, dobra uczta wzbudza skłonność do dobroczynności — odpowiedział doktór — a gdybym się nie obawiał, że nasz kochany Abbé Ledoux obłoży mnie anatemą, dodałbym jeszcze, że obżarstwo z punktu widzenia dobroczynności może mieć bardzo błogie skutki.
— Niech i tak będzie — wtrącił Abbé, popijając z upodobaniem creme de canelle od pani Ampour (1788). — Już nam pan tyle niedorzeczności powiedział, kochany doktorze, że o jednę więcej lub mniej...
— Nie rozchodzi się tu o zapatrywanie lub utopie, lecz sprawę uchwytną, która dziś już może zostać urzeczywistniona — odpowiedział doktór — o fakt, który każdego dnia wielkie sumy przynieść może funduszom ubogich miasta Paryża. Czyż to niedorzeczność?
— Mów kochany doktorze — nalegano ze wszystkich stron — mów, słuchamy.
— Otóż, o co się rozchodzi — rzekł doktór — a żałuję tylko, że dawniej nie miałem tej myśli. Przed trzema dniami byłem około szóstej wieczorem na bulwarach. Zaskoczony deszczem ochroniłem się do jednej z najwięcej uczęszczanych restauracyj. Nigdy poza domem nie jadam, ale dla pozoru kazałem sobie kilka potraw podać, z których nic naturalnie nie ruszyłem, bawiąc się obserwowaniem gości. Możnaby książkę napisać i to bardzo zajmującą książkę, o rozmaitości nawyknień i charakterów, które się podczas jedzenia niektórych osób uwydatniają. Lecz nie o tem chcę mówić. Zrobiłem tylko to spostrzeżenie, że stołownicy zakładali z miną obojętną, stroskaną i niezadowoloną, ale w miarę jak jedli, lub wskutek doboru i doskonałości potraw, rozjaśniały się ich twarze. Siedząc w bliskości okna, obserwowałem i tych, którzy opuszczali restaurację. Na dworze stało dziecię, blade, nędzne, obdarte, drżące od chłodnego deszczu. Otóż, moi przyjaciele, mówię to na pochwałę łakomstwa, że prawie żaden z tych, którzy najlepiej i najsmaczniej jedli, nie odmówił małemu zgłodniałemu i marznącemu stworzeniu jakiego datku. Nie chcąc źle mówić, o moich bliźnich, pytam się, czy ci ludzie naczczo także tak miłosiernymi byliby, i prawie bym twierdził, że ten biedny żebrak doznałby szorstkiej odmowy od wchodzących do restauracji.
— Teraz ten poganin jeszcze powie, że dobroczynność powstaje z obżarstwa — zawoła Abbé.
— Aby panu zwycięsko odpowiedzieć, mój kochany Abbé, musiałbym rozpocząć filozoficzny spór o wpływie fizycznym na moralność — odparł doktór. — Nieprawdaż, iż u wnijścia do kościołów są umieszczone skarbony dla ubogich. Nikt tak, jak ja, nie szanuje miłosierdzia wiernych, którzy na progu domu Bożego oddają swoje mniejsze lub większe ofiary. Dlaczego jednak nie możnaby umieścić takich skarbon także i w lśniących kawiarniach, w których szczęśliwcy dogadzają swoim chuciom? Dlaczego, pytam, nie możnaby w najwidoczniejszem miejscu umieścić także skarbonki z prostym lecz wiele mówiącym napisem: „Dla głodnych“.
— Doktór ma rację — wołali goście — myśl ta jest wyborna. W każdej większej restauracji zebranoby dziennie spore sumki.
— I w małych zakładach także — dodał doktór. — Proszę mi wierzyć, że ten, któremu tylko na skromny obiad wystarcza, tak samo litość odczuwa, jak bogaty smakosz. Z tego wnioskuję: gdyby wszyscy właściciele kawiarń i restauracyj poszli za moją radą, i gdyby porozumieli się z członkami dobroczynnych zakładów, i umieszczali, w miejscach najwięcej przez publiczność odwiedzanych skarbony, z napisem: „dla głodnych“, wpływałyby do nich, o tem jestem przekonany, bogate datki, wywołane litością, pychą lub innemi powodami. Przytem odczuwa nawet egoista, który luidora lub więcej na jeden obiad wydał, pewien rodzaj niezadowolenia, na widok tych, którzy cierpią. Wspaniałomyślna jałmużna uwolniłaby go od tego uczucia, a z hygienicznego punktu widzenia, mój kochany kanoniku, przyczyniłby się ten czyn dobroczynny do lepszego trawienia.
— Doktorze, zwyciężyłeś mnie! — zawołał Abbé Ledoux — piję zdrowie, jeżeli nie wszystkich siedmiu grzechów głównych, to obżarstwa w szczególności.