<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Skarb Watażki
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Rozdział XIV. Rozdział ostatni
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago, Illinois
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Rozdział ostatni.

Opowieść nasza zamknęła się z poprzednim rozdziałem, akcya jej dobiegła swego kresu, główne postaci odegrały swoją rolę — resztę pozostawićby można imaginacyi czytelnika... Rozdział niniejszy, rozdział ostatni nazwaćby się mógł słusznie zbytecznym... Jest jednakże zwyczaj, powiedzielibyśmy tradycyjny, że autor nim się pożegna ze swoimi czytelnikami, wyprowadza ich po za granice zakreślone powieści, i o dalszych losach najgłówniejszych osób rzuca, bodaj kilka krótkich szczegółów. Jest to zwyczaj tak stary, tak silny i tak już utarty, że i my wyłamywać się z niego nie chcemy.
Taki rzut oka na późniejsze koleje bohaterów powieści miewa zresztą swoje usprawiedliwienie, albo w życzeniu czytelnika, który tak się zajął nimi, że nieobojętna a nawet pożądana mu jest taka wycieczka po za widownię właściwej powieści; albo w pewnej słabości samego autora, który w drugim toku opowiadania tak się przywiązał do tych dzieci swojej imaginacyi, że żegnając się z niemi, raz jeszcze radby ujrzeć ich w myśli przed sobą...
Autor byłby szczęśliwy, gdyby tym razem zbiegały się oba powody na usprawiedliwienie tego krótkiego ostatniego rozdziału...
Rzućmy więc kilka słów o każdej z ważniejszych postaci.
W kilka miesięcy po opisanych zajściach odbył się we Lwowie, w kościele katedralnym, przepyszny akt ślubny, w którym wszystkie znakomitości miasta i nadzwyczaj liczna publiczność pośpieszyła wziąć udział. Przed kościołem stała w ordynku paradnym chorągiew dragonii koronnej, a gdy nowożeńcy opuścili kościół, powitała ich huczną salwą...
Pan młody ubrany był w mundur gwardyi koronnej, a urodą swoją męzką i dzielnością postawy, podwójnie zwracał na siebie uwagę wszystkich obecnych. Mówiono, że godny był swej oblubienicy, którą z wyrazem szczęścia na całem obliczu wiódł od ołtarza, a która urokiem niepospolitej, prawdziwie olśniewającej piękności, wywoływała głosy szczerego podziwu...
Nie potrzebujemy prawie dodawać, że śliczną tę i dobraną parę stanowili hrabia Fogelwander i Erinna.
W tłumie gości weselnych było dużo bogatych strojów i świetnych mundurów, ale po nad wszystkie górował bezprzykładnym przepychem i blaskiem klejnotów wschodni ubiór starca, ojca panny młodej, o którego bajecznym majątku obiegały po całym Lwowie najdziwniejsze i najprzesadniejsze wieści. Mimo tej wielkiej przesady, pogłoski te miały przecież rzeczywistą podstawę, Mavrodukas bowiem był istotnie właścicielem olbrzymiej, jak na owe czasy, fortuny. Należał do najsłynniejszych kupców całego Wschodu, a imię jego we wszystkich stolicach europejskich liczyło się do pierwszorzędnej handlowej arystokracyi.
Jakby niedość było staremu Fanaryocie dać córce swej posag ogromny, usiłował jej dać jeszcze blask tytułu i wysokiego urodzenia. Przywiózł z sobą całą cyprysową skrzynię. najrozmaitszych pargamimów, które miały dowodzić, a nawet dowodziły istotnie, że Mavrodukas pochodzi od książąt greckich, blizko niegdyś spowinowaconych z tronem, że nawet i po zdobyciu Konstantynopola przez Turków i rozproszeniu się najznakomitszych rodzin po innych krajach, ród jego dostępował zaszczytów i że zdobiła go niejednokrotnie mitra książęca multańska. Hospodar wołoski, Konstantyn III, miał być członkiem tej rodziny. Fogelwander miał na sobie szarfę oficerską po raz ostatni na ślubie. Wystąpił z wojska i wyjechał z Polski. Wychowany od najpierwszych lat dziecinnych we Francyi, tęsknił do niej ustawicznie. Będąc panem świetnej fortuny, osiadł wzorem tylu innych magnatow polskich owego czasu stale w Paryżu. Nim wszakże przeniósł się tam zupełnie, towarzyszyć musiał teściowi swemu do Konstantynopola, który, żegnając zawód kupiecki, musiał osobiście uporządkować swe liczne stosunki na Wschodzie.
Jechali przez Multany. Kilka mil za granicą polską zatrzymali się dla odpoczynku w nędznej gospodzie. Z dala widać było na wysokiej skale wśród ciemnych borów ponury, samotny monaster. Była to Wereżanka, Fogelwander z żoną swą i teściem ruszyli już w dalszą drogę, kiedy olbrzymi bury pies z głośnem ujadaniem wyprzedził podróżną karetę i zabiegł koniom drogę, jakby ich puścić nie chciał dalej...
— Bimbasza!... — zawołał ze zdziwieniem Fogelwander.
W tejże chwili stanęła u drzwiczek karety szczególna jakaś postać. Był to krępy mężczyzna z twarzą pełną blizn głębokich, z przenikliwemi małemi oczkami, z dużą dziką brodą. Ubrany był w brudny i poszarpany habit mnicha...
Był to Trokim watażka...
— Ho, ho! postójcie-no chwilkę — wołał z wyrazem szczerej radości na swej szpetnej twarzy — postójcie, jasny panie rotmistrzu!... Ot, stary znajomy was pozdrawia, Trokim Żyr, hajdamak!
— Cóż ty tu robisz? — zapytał Fogelwander, patrząc na strój kampańczyka.
— Ot co robię, w monastyrze siedzę! — odparł Trokim. — Ale cóż, monachy szelmy! Dał ja im złota dużo, ot tak dużo... wszystko obiecali, mówili, że mnie popem zrobią; a teraz kręcą i cyganią; ani im mów o tem, monaster zamiatać mi każą! Ale dobrze i tak, żem im nie dał wszystkiego, mam tego dobrą kupę jeszcze zakopaną, hen... w tym sinym borze, widzicie, tam daleko za monastyrem!... Czekam jeno czas jakiś, a jak mi bardzo markotno będzie w Wereżance, monastyr podpalę, a monachów zamknę, aby żywcem w popiół poszły, zdrajcy!
I zaśmiał się okrutnie, pokazując szeroki rząd białych zębów... Fogelwander kazał ruszyć woźnicy.
— Hej, hej! panoczku, jasny panoczku — wołał dalej Trokim, który nie zdawał się być trzeźwym — głupi wy byli, skarbu wy nie chcieli... ot i marnie poszedł... Szachin mnie przy skarbie napadł; zabił ja jego, zabił ja dwóch pachołków, masz tobie skarb, psi synu! Doprawił i mnie Szachin, co prawda, to prawda; leżałem w tej pieczarze bez ducha. Jakem tylko otworzył oczy i dech znalazł, począłem wynosić zaraz złota po trosze, po trosze, i chować w inne miejsce niedaleczko... Wyniósł ja tego kupę dobrą... Potem w czas jakiś, gdy się człek wylizał znowu, wrócił ja po resztę... oho! co wy na to? ani złota, ani Szachina, ani jego kampańczyków! Czary, wierutne czary! Szachin z biesem trzymał; czart — jego kum, przyszedł i wziął ich wszystkich trzech, a o złocie nie zapomniał... Boże pomiłuj!
I Trokim przeżegnał się trzy razy — a tymczasem powóz, wyjechawszy na gładką drogę, ruszył szybko i zostawił go z Bimbaszą w tyle...
Tu miejsce nadmienić łaskawym czytelnikom, że co hajdamak przypisywał paktom Szachina z piekielnemi mocarni, stało się drogą naturalną a następującą. Zaraz po powrocie swoim do Kamieńca z owej wycieczki w jary, Fogelwander stawił się razem z Porwiszem i stróżem janczynieckiej karczmy u pana komendanta generała de Witte i tu o wszystkiem zrobił formalne zeznanie. Zaraz nazajutrz wysłano tam osobną komisye i oddział żołnierzy.
Skarb, który mimo że już nie był cały, miał w istocie ogromną wartość. Deponowano go w twierdzy kamienieckiej, a całą sprawę powierzono osobnej komisyi, której Fogelwander także wręczył brylant i puhar z piastrami. Wydano ogłoszenia, aby właściciele zrabowanych kosztowności zgłaszali się z dowodami. Kielichy i inne sprzęty kościelne pozwracano kościołom, po niektóre znaczniejsze kosztowności zgłosili się prawi właściciele, ale pretensyi do gotówki mało kto mógł udowodnić. Skarbowi latyczowskiemu zwrócono część złupionej kasy, Hospodar Jegomość nie otrzymał nic. Cała sprawa wlokła się nieskończenie długo — aż nareszcie ucichła zupełnie wśród nieszczęśliwych zamieszek domowych — a chcąc podać dokładną historye późniejszą kolei tej części skarbu watażki, musielibyśmy chyba napisać osobne, długie opowiadanie... Kiedyś może napiszemy je istotnie....
Wspomnimy teraz o naszej trójce żołnierskiej, o Porwiszu, Ogarku i Kwackim. Mavrodukas wynagrodził ich hojnie za uratowanie swej córki, Fogelwander za uratowanie swej żony. Każdy z nich otrzymał po pięćset ważnych holenderskich dukatów. Kwacki nadto, który koniecznie pragnął powrócić do swych honorów w Kamieńcu, otrzymał za instancyą Fogelwandra u generała de Witte pardon i rangę ceugwarta, którą pełnił wzorowo jeszcze lat dwadzieścia aż do śmierci generała, którego kochał i uwielbiał.
Porwisz płakał jak dziecko, gdy się rozstawał ze swym rotmistrzem. Napierał się koniecznie, aby go Fogelwander wziął z sobą za forysia, rozmyślił się jednak inaczej, gdy się dowiedział, że musiałby opuścić kraj ojczysty, w którym spokojnie pragnął położyć kości. Wystąpił wkrótce z dragonii i wrócił pod Jarosław, do swojej wioski rodzinnej. Tu odszukawszy krewnych, posiadając, jak na stan swój, bardzo przyzwoitą fortunke, stary żołnierz spokojnie i szczęśliwie spędził resztę żywota.
Wesoły gwardyak Ogarek powrócił do Warszawy, ożenił się z majętną mieszczanką, założył sklep, kupił kamieniczkę, i tak z ubogiego żołnierza stał się zamożnym obywatelem stolicy.
Otóż i wszyscy znajomi nasi, z którymi się rozstajemy. Pozostaje teraz autorowi tylko pożegnać łaskawych czytelników, przeprosić tych, których cierpliwości nadużył, podziękować tym, których pobłażliwa uwaga, aż dotąd towarzyszyć mu raczyła — i napisać:

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.