Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Wysp Andamańskich |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz przed południem duża łódź motorowa przybijała do brzegu wyspy Kede, drugiej w archipelagu Wielkich Andamanów. Zwarta, ciemna dżungla, opleciona lianami i kwitnącemi pnączami dochodziła niemal do samej wody. Pod drzewami stała trzcinowa chatka, o strzesze z liści palmowych, a dwóch nagich tubylców — małych, czarnych, o włosach kędzierzawych, pełniło służbę na przystani, uwiązując motorówkę do pala, w nocy zaś zawieszając palącą się latarnię na wysokim maszcie. Od chatki biegły dwie świeże koleiny, przecięte kołami wozu. Była to lekka kałamaszka, zaprzężona w dwa szare byki-zebu o sterczących na karku garbach. Na koźle siedział mały, czarnoskóry chłopak w białem ubraniu i słomkowym kapeluszu i, spoglądając na podpływającą łódź, błyskał białemi zębami w radosnym uśmiechu.
— Wlad! Wlad! Young Sahib![1] — pokrzykiwał chrapliwym głosem.
Motorówka przywiozła istotnie Władka i jego ojca — pana Romana Krawczyka, którego wojna z polskiej roli z pod Zegrza rzuciła na daleką wyspę, gdzie rozbijały się fale Oceanu Indyjskiego. Panu Krawczykowi powodziło się dobrze. Pracowitość jego, ścisłość w wykonaniu zleceń, uczciwość i spokojny, zdrowy rozum sprawiły, że przygodny narazie pracodawca, angielski plantator Stewans, stał się szczerym przyjacielem rodziny polskiej. Anglik cenił wysoko zdolności i charakter pana Romana i ufał mu tak bardzo, że uczynił go jedynym rządcą plantacji na wyspie Kede. Stewans miał tam rozległe tereny, zajęte krzakami najlepszych gatunków herbaty i drzewkami pieprzowemi. Przyjeżdżał tu raz w roku z Kalkuty, przywożąc upominki dla pani Stefanji, matki Władka. Pani Krawczykowa pomagała mężowi, i, chociaż nic mu nie mówiła i nie skarżyła się bynajmniej na los, tęskniła jednak do kraju i płakała po nocach. Gdy nastał czas oddania Władka do szkoły angielskiej, troska jeszcze bardziej gryźć poczęła serce kobiety. Patrząc na męża załzawionym, niespokojnym wzrokiem, mówiła:
— Hej, zapomni Władeczek mowy naszej i te Angliki przerobią go na swoją modłę...
Sam pan Roman myślał o tem i obawiał się również, wiedząc, że tymczasem tylko mowa polska przywiązuje chłopaka, urodzonego w Chinach, w napół angielskim Szanchaju, do dalekiej, nigdy przezeń nie oglądanej ojczyzny. Ale, widać, krew polska ma tę właściwość, że pali się w niej wrodzona, niegasnąca miłość do ziemi ojczystej, bo Władek nie zapomniał rodzimego języka, z dumą i radością czytał w pismach angielskich wieści z Warszawy i Gdyni i po kilka razy wertował książki, które na prośbę pana Romana przysyłano mu z konsulatu polskiego. Stało się wkrótce tak, że angielscy koledzy chłopaka, wcale nie interesujący się przedtem losem nowego państwa, jakiem była dla nich powstająca po wojnie Rzeczpospolita Polska, wiedzieli teraz cośniecoś o Bolesławie Chrobrym, o bitwie pod Lignicą i Grunwaldem, o Chodkiewiczu, Czarnieckim i Żółkiewskim, o Janie Sobieskim, pogromcy Turków i obrońcy Wiednia, o Kościuszce i powstaniach przeciwko Moskalom, wreszcie o marszałku Piłsudskim, znakomitym mistrzu Paderewskim i młodej, a zwycięskiej już, armji polskiej. Lubili słuchać Władka i wszyscy bez wyjątku przyjaźnili się z nim. Przepadali też za nim koledzy Hindusi i Birmańczycy, ale mieli do tego inne powody. Zaczęło się to od zwykłego śród chłopców zajścia. Jeden z kolegów Władka — wysoki, silny, wysportowany Anglik, syn pułkownika, dowódcy oddziału kawalerji w Rangunie, potrącił umyślnie małego Hindusa, syna pewnego radży[2] z Jamethin,[3] a posłyszawszy z jego strony wyrzut, uderzył słabszego i młodszego od siebie chłopaka. Władek ujął się wówczas za Hindusem i już miał rozpocząć bójkę z ciskającym się nań Anglikiem, gdy ten — wściekły i blady z gniewu, krzyknął:
— Taki porządny chłopiec i broni małpy! Hańba!!
Władek wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie widzę tu żadnej małpy! Stanąłem w obronie małego Hindusa...
— Hindus — to nie człowiek! — wrzasnął Anglik.
Władek zaśmiał się i odparł natychmiast:
— Powiedz o tem swemu kapelanowi na lekcji religji, a potem powtórz to samo profesorowi przyrody!
Cała klasa ryknęła śmiechem, a jeden z kolegów zawołał:
— Jack[4] nie powie, bo od pastora dostałby za to najgorszy stopień, a od przyrodnika — drugi taki sam!
— No, to świetnie! — ucieszył się Władek. — Widzę zatem, iż wiecie wszyscy, że Hindus jest człowiekiem!
Zapalczywy Jack pomyślał chwilkę, a potem parsknął śmiechem i, przeprosiwszy Hindusa, mocno potrząsnął rękę Władkowi.
— Spryciarz z ciebie, ale jesteś morowy kolega, sprawiedliwy! — szepnął mu do ucha.
Bronzowe chłopaki uznali również małego Polaka za sprawiedliwego kolegę i — gotowi byli pójść za nim w ogień i wodę; starsi w inny sposób ocenili czyn Władka, bo dyrektor szkoły pochwalił go wobec całej klasy, a pułkownik i radża zaprosili chłopaka na obiad i byli dla niego niezwykle uprzejmi, traktując go jak dorosłego „dżentelmena“.[5]
Wyskoczywszy na brzeg „swojej“ wyspy, „dżentelmen“ pozdrowił czarnych tubylców i pobiegł do wózka, wołając:
— Jak się masz, mały Dżair? Urosłeś, widzę, i dostałeś nowy kapelusz? Bardzo ci w nim pięknie!
Mały woźnica, błyskając zębami i białkami oczu, powtarzał raz po raz:
— Young Sahib! Young Sahib!
— Cóż-to? — zdumiał się chłopak. — Zapomniałeś, czy co, że mam na imię Wład, a wcale nie sahib?
— Wlad!... Wlad! — szeptał Dżair, nie spuszczając zachwyconego wzroku z wesołej twarzy Władka, a z jego czarnych oczu kapały łzy.
W kwadrans potem szare zebu[6] ciężkim kłusem ruszyły w stronę dżungli. Droga — ledwie widzialna i rzadko uczęszczana — biegła przez pewien czas brzegiem morza. Koła zgrzytały na muszlach i odłamkach korali, wyrzuconych przez fale w godzinach przypływu. Wkrótce jednak wózek wtoczył się pomiędzy dwie ściany wysokich drzew i coraz bardziej zagłębiał się w dżungli. Jechali w półzmroku, gdyż przez gęste korony drzew nie przebijał się ani jeden promień słońca. Duszne i parne powietrze zmuszało podróżników do milczenia, ponieważ oddech stawał się trudniejszy i bardziej przyśpieszony. Zebu pochrapywały i prychały, wymachując ogonami. Całe chmury moskitów, bąków i drobnych muszek czerwonych cięły im skórę, zalepiały oczy i wdzierały się do uszu i nozdrzy. Zresztą dokuczały one także i ludziom, a stawały się coraz natarczywsze.
— Włóż siatkę, Władku, bo tak cię pożądlą te przebrzydłe muchy, że matka nie pozna ciebie! — poradził pan Roman, wyciągając z torby kawał lekkiej, przezroczystej tkaniny.
Owinąwszy nią głowę i szyję, Władek rozglądał się dokoła. Znał tę drogę przez dżunglę, ale zawsze ciekawiła go. Gdzieś wysoko nad ziemią krzyczały, przelatując z gałęzi na gałąź, ptaki barwne — papugi zielone i różowe, jaskrawo upierzone drozdy i inne — małe i duże. Z korzeni, ciągnących się w haszczach paproci i trzcin, z pluskiem wpadały do bagna żółwie, a przez drogę śmigały jaszczurki. W dżungli nie spotkali nikogo. Raz jeden tylko mignęła w gąszczu kniei ciemna, zwinna sylwetka tubylca. Przemknął niby widmo nieuchwytne. Skakał z korzenia na korzeń, czepiał się zwisających lian i gałęzi, przenosił się, niby ptak, nad trzęsawiskiem, aż zniknął za ścianą bambusów.
— Jak się miewają w tym roku biedacy Minkopi? — spytał chłopak, dotykając ramienia ojca.
Pan Roman pokiwał głową i odparł ze smutkiem w głosie:
— Źle się dzieje z tubylcami Andamanów! Coraz szybciej wymiera ten biedny, ciemny szczep. Niema na to rady! Znam lekarza z Hopetownu, bardzo porządnego i dobrego człowieka. Chciałby on pomóc im, leczyć i przyzwyczaić do walki z chorobami, ale Minkopi nie ufają nikomu, unikają białych ludzi, kryją się w dżungli i wymierają coraz bardziej. Podobno pozostało ich zaledwie 2000 głów. Jeżeli tak dalej pójdzie — to za jakie trzydzieści lat nie pozostanie już ani jednego!
Umilkli znowu, ale Władek, przypomniawszy sobie coś nagle, zapytał znów:
— Tatusiu, kto to był... Horn?
Pan Krawczyk ze zdziwieniem spojrzał na syna i zawołał:
— Skąd ci przyszło do głowy to nazwisko?!
— Słyszałem je na statku przedwczoraj... opowiem ci o temszczegółowo w domu, — odparł.
Pan Roman, marszcząc czoło, gdyż starał się dokładnie ożywić w pamięci okoliczności i wypadki, związane z nazwiskiem Horna, zaczął opowiadać:
— Był tu przed naszym przyjazdem gubernator — Edward Horn. Słynął ze swej surowości i był postrachem dla posyłanych tu więźniów, Minkopi, urzędników i białej ludności. Pewnego razu kazał odnaleźć i przyprowadzić do siebie wodza tubylców. Jomaga — tak się nazywał ów wódz — długo się ukrywał, aż wreszcie schwytano go i stawiono przed Hornem. Co się tam potem stało — tego nikt dokładnie nie wie. Jomaga przepadł bez śladu, a gubernatora oddano niebawem pod sąd za to, że własnoręcznie wypuścił z więzienia trzech niebezpiecznych aresztantów. Wytropiono ich wkrótce i osadzono ponownie za kratkami, gubernatora zaś przywieziono na wyspę Żmij w porcie Bleir, gdzie mieści się najsurowsze więzienie karne, skąd już nikt nie wychodzi. Co do Horna, to, podobno, po roku już zakończył tam życie.
— Ale cóż takiego zrobił ten Horn? — dopytywał się Władek.
— Tego nikt nie wie na Andamanach. Sprawę jego otacza tajemnica, tembardziej, że natychmiast po aresztowaniu Horna zmieniono tu wszystkich urzędników, policję, straż celną, a nawet pastora i lekarza, — odpowiedział ojciec.
Wózek wytoczył się znów na brzeg morza. Słońce wylewało strugi światła na drobny i biały, jak mąka, piasek i na zarośla banjanów.[7] Z konarów ich spadała cała sieć korzeni powietrznych. Jedne z nich wisiały swobodnie i kołysały od powiewu lekkiej bryzy,[8] dobiegającej od morza, inne, dotarłszy do ziemi, umocowywały się już w niej, tworząc nowe piony. Długie, płaskie fale nie dosięgały brzegu. Zderzywszy się ze wznoszącemi się z dna morza rafami koralowemi, które, niby mur, broniły dostępu do wyspy, słabły nagle i, przelewając się przez tę przegrodę, z głośnym pluskiem wpadały do laguny, nad którą szybowały mewy.
Władek, ujrzawszy brzeg, trącił czarnego chłopaka i powiedział:
— Będziemy strzelać do ośmiornic, jak w zeszłym roku!
— O, sahibie, jest dużo ośmiornic, bardzo dużo! — zawołał Dżair, błysnąwszy oczami, i, zwróciwszy twarz do Władka, dodał szeptem: — Stary Baharana widział wielką ośmiornicę, taką, co porywa kozy, a nawet zebu!
— Poszukamy jej! — krzyknął chłopak i zdjął siatkę, gdyż poczuł świeży podmuch od morza — najlepszą obronę przed moskitami i inną latającą plagą.
Droga zaczęła się piąć tymczasem na zbocza pagórków, okrytych krzakami tamaryndowemi[9] i niską poroślą palmową. Wózek wtoczył się wkrótce na płaszczyznę. Z jednej strony urywała się ona nad morzem pionową niemal ścianą, z drugiej dochodziła do dżungli z piętrzącemi się nad nią skałami. Całą płaszczyznę przecinały prawidłowe szeregi krzaków herbaty, a za niedużym potokiem, płynącym przez plantację, ciągnęły się szeregi szaro-zielonych drzewek pieprzowych. W wąskim końcu równiny widniały drewniane zabudowania o czerwonych dachach.
— Middle Hill! — krzyknął radosnym głosem Władek i, zeskoczywszy z wózka, pomknął naprzełaj, gdyż ujrzał matkę, stojącą na tarasie przed domkiem.
- ↑ Czytaj — jang sahib, co znaczy — młody pan.
- ↑ Radża — książę lub król panujący w Indjach i Birinanji, oraz w niezależnych od Anglji państewkach.
- ↑ Jamethin — miasto nad Irrawadi w Birmanji.
- ↑ Czytaj — Dżek.
- ↑ Dobrze wychowany człowiek.
- ↑ Zebu — byk o garbatym karku.
- ↑ Figowiec indyjski.
- ↑ Lekki wiatr morski.
- ↑ Tamarynd — podzwrotnikowa roślina z rodziny strąkowych o jadalnych i leczniczych owocach.