[161]
J’ai rêvé que mon corps était un violon...
Skrzypce.
Śniłem, że ciało moje zmieniło się w skrzypce;
Nie mogąc nóg poruszyć, związanych w powiciu,
Cały w suchej, drewnianej ściśnięty kolébce,
Żyłem jedynie tylko w strun napiętych życiu.
Leżałem, nic prócz serca nie mając ludzkiego,
Sztywny w swojem pudełku, jak martwieć w swej trumnie;
Wtem dobyłaś mię z mroków, co snu tego strzegą,
I zgrabnie szyjkę moją ujęłaś a dumnie.
I znalazłem się w sali teatru wspaniałéj,
Wielkiej, jak miasto całe, jak niebo — wysokiéj,
Którą napełniał szumnie tłum już rozszalały,
Zalewając balkony gwarnemi potoki.
Stanęłaś w heroicznej, wyniosłej postawie
Nad rampą, okiem pewnem prowadząc po sali;
Tak, w piękny dzień słoneczny, na olbrzymiej nawie
Stoi dzielny kapitan, wiodąc ją po fali.
Poważnemi pomruki za nami w półcieniu
Burzyła się orkiestra, la podając sobie,
A tak wiele się głosów zlewało w tem brzmieniu,
Że dziwny zawrót głowy przejął mię w mym grobie.
[162]
Świeczniki o gwiazd blaskach, pod sklepieniem w górze,
Konstelacyami zdały się w niebios błękicie.
Na zielonym, różowym pilastrów marmurze
Olśniewająco drgało ich świateł odbicie.
W łożach, gdzie aksamity, jedwabie, — kobiety
Zbierały się powoli czarodziejskiem gronem,
Słoniąc białe swe łona świetnemi bukiety
Z kwiatów podzwrotnikowych, lśniących barw milionem.
A pod złotem balkonów, w głębi przyciemnionéj,
Zkąd nagle, dzikie głosy w górę się wzbijały,
Bałwanił się potężnie parter niezliczony,
Podobny do fal czarnych, rozbitych o skały.
W ciepłem powietrzu drgały narkotyczne wonie,
Głosy zlały się w gwary długie, niemilknące,
A wachlarze, na których morze iskier płonie,
Wiały, jak skrzydeł ptasich stubarwnych tysiące.
Lecz jak naraz dziewiczych puszcz cichną przestrzenie,
Kiedy napór się przerwie uraganów szału.
Tak nagle salę wielkie zaległo milczenie,
Gdy orkiestra ucichła czekając sygnału.
Jakiż język na świecie was dobrze opisze,
Flety, co tłómaczycie gwar śmiechów, łez ciszę!
Altówki tęskne, słodkie! Ryczące puzony!
Oboje nad zroszoną stem strug świeższe niwę!
Stare, szczere fagoty! Klarnety płaczliwe!
Skrzypce o krzykach bólu, tkliwości tłumionéj!
[163]
Zgrzytu cymbałów nagłe, błyskawiczne smugi!
Posępne łkania rogów! Grzmocie kotłów długi!
Harfy, co kryształowe snujecie desenie!
Basy o dźwiękach męskich, smutnych! Trąbek tony,
Których głos brzmi nad burzą orkiestry złączonéj
I wojownicze, dzikie wlewa w pierś pragnienie!
Lecz gdy, po wspaniałościach przegrywki burzliwéj,
Twój smyczek pewny siebie, potężny, straszliwy,
Wsparł się na sercu mojem, w struny przetworzonem,
Uczułem w skutej piersi nagle drgania, bicia,
Jakby wskróś mię przeniknął zdrój nowego życia
Przez tę szaloną rozkosz, co wstrzęsła mem łonem.
Świat harmonii zamieszkał w wnętrza mego cieśni.
Dźwięki w niem rozwijały faliste swe pieśni,
Istota ma spływała w akordów kaskady,
Pod smyczkiem twoim rosła myśl ma zolbrzymiała,
Każda melodya, która w mych strunach zadrgała,
Jak krew nowa w żył martwych wślizgała się ślady.
Bez trwogi ulegałem subtelnej ekstazie,
A w duszy upojonej, obraz po obrazie,
Budzili się kolejno mistrzowie przeszłości:
Haydn spokojny, w kwiecistych frazesów powodzi,
Pogodniejszych od słońca, co śród łąk zachodzi;
Weber, pełny czarownej puszcz tajemniczości;
Mozart, miluchne dziewczę, szczere w każdym rysie,
Pełne westchnień, tłumionych przez dowcip, co skrzy się;
Stary Bach, ów mistrz ciężki, poważny, surowy;
Mendelssohn bladolicy, o kobiecym głosie,
Którego miłość płynie, jak wonie po rosie
W ogrodzie pełnym kwiecia, w mgłach nocy lipcowéj!
[164]
Wszyscy przeszli przeze mnie! Twa werwa rosnąca
Tłum zelektryzowała od końca do końca!
Gorączką piękna wszystkie zapłonęły oczy!
Lecz gdy przyszedł Beethoven, gdy olbrzymia skarga,
Wyzwanie Prometeja, co niebem zatarga,
Jak orzeł ku błękitnej pomknęło przezroczy,
Myślałem, że ma słabość geniuszu nie strzyma,
Że zdruzgoce mię straszna moc tego olbrzyma,
Jak druzgocą łódź nędzną orkanu pioruny,
I że, pod ręką twoją, szał jego potężny,
Schwyciwszy mnie w swój uścisk, jak wir niebosiężny,
Zerwie z rozgłośnym dźwiękiem serca mego struny!
Bolesny zawrót głowy! Harmonii orkany!
Dusza ma, którą władał ten Mistrz niezrównany,
Wylewała się cała w głosy wielkie, wieszcze,
I, jak lalka, manekin, sztywny w sobie całym,
Próżno nakazywałem swym rękom stężałym,
By rozbiły drewniane, więżące je kleszcze!
Wszyscy wstali; zachwytem zawrzał teatr cały;
Galerye, śród okrzyków, kwiaty ci sypały,
W powietrzu drgały — zda się — strumienie jasności,
A pod sklepieniem w górze tłum widzów stłoczony,
Kręcąc się, tłumiąc, wijąc w cieniu na wsze strony,
Wydawał się mrowiskiem w tej niezmierzoności!
Orkiestra ścichła zwolna, jak po burzy wielkiéj;
Jak ostatnie, spóźnione deszczowe kropelki,
Nieliczne pizzicata konają w minorze;
Lecz tłum chce — i artystka jeszcze płakać musi,
[165]
I, podlegając ciągle zmorze, co mię dusi,
Muszę jeszcze z Schumannem wypić bólu morze.
Tym razem, rana ciężka jest, w gorycz bogata;
Posępne pożegnanie z całą nędzą świata
Brzmi, jak pogrzebnych dzwonów jednostajne tony!
To jest noc śmierci, której nic już nie rozświéca,
Rozdziera pierś żałosna łkań tych tajemnica,
Każdy jęk mój podobien łzie krwią zróżowionéj!
Skończyłaś, o mistrzyni, zwycięska, wspaniała,
Gdy ma dusza pod ręką twoją wydawała
Ostatni krzyk już, — wielkim akordem orkanu,
I konam, niemy, cichy, słysząc grzmiący w sali
Ryk kolosalny, dziki głosów ludzkich fali,
Podobny do bezdennych szumów Oceanu!
CHARLES GRANDMOUGIN. LE VIOLON.
|