Sokrates i Obrazoplujca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sokrates i Obrazoplujca |
Pochodzenie | Proza ironiczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc |
Miejsce wyd. | Warszawa-Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Koło godziny szóstej wieczorem, Sokrates wstał z grobu, poprawił nieco zbutwiałej chlamidy i przyszedł na wystawę sztuk pięknych.
— Pan roczny?
— Nie, wieczny — rzekł filozof, i lekko usunąwszy osłupiałego biletera, wkroczył do sali.
Przed wielkim obrazem, wystawiającym Poezyę, stał jakiś obywatel, wykrztuszał ze swego wnętrza masę plwocin i wycharkiwał ją na płótno.
— Hoti pojejs, o patriota? — spytał nieboszczyk.
— Hę?...
— Co czynisz, obywatelu?
— Co?... Wyrażam sąd o obrazie.
— Czy cię obraża?
— Juścić, że obraża.
— Epej moj... powiedz mi dlaczego?
— Bo wyobraża Poezyę.
— Więc jeśliby obraz wystawiał co innego, tobyś nie pluł?
— Gdyby co innego?...
— Tak, gdyby co innego?...
— Gdyby co innego... to może... byłoby co innego, panie!
— Gdyby tak na obrazie wymalowany był obywatel?
— Malowany obywatel?
— Tak, obywatel malowany. Plułbyś?
— Gdyby obywatel namalowany był rzeczywiście realnie, bez żadnych, panie, impresyjności, bez karykatury, ale owszem idealizująco, z sercem, to nie, tobym nie pluł.
— Dobrze. Wyobraź więc sobie takiego realno‑idealnego, lub jeśli wolisz, elementarno‑alfabetycznego obywatela i odpowiedz mi z łaski swojej, co on robi?
— Nic nie robi, panie. Co ma robić? Od tego służba.
— Żartujesz, więc ja ci powiem, co robi obywatel. Obywatel orze, tańczy, używa cygarnicy rzeźbionej, gra w karty, jeździ konno i ma w salonie konterfekt dziadka, oraz grupę dziatek, czyli, robiąc i mając to, korzysta z niektórych sztuk, a mianowicie z bukoliki, baletnictwa, rzeźby, kartogranii, koniarstwa czyli hipiki po waszemu, nareszcie z konterfekcyi tudzież z grupomanii. Będziesz‑że na te sztuki piękne pluł, Obrazoplujco?
— No... no nie.
— A powiedz‑że mi teraz... Pardon, może za dużo pytam?
— Proszę, proszę.
— Powiedz mi tedy, kto wyżej stoi nad obywatelem?
— Wyżej?... Chyba prezes.
— Dobrze. Ale dlaczego?
— Bo go wybrali.
— Słusznie, tylko dlaczegóż go wybrali?
— Bo miał najwięcej głosów.
— Też nie od rzeczy. Ale większość głosów to wszakże formalny objaw innej przyczyny, głębszej. W istocie wybrali prezesa dlatego, że miał swój głos najlepszy, że pięknie mówił. Bo chociażby najkorpulentniejszy był, najwąsatszy, chociażby najwięcej wydał na zjednanie sobie kresek, to jeżeli słowami swoich zalet domniemanych nie potrafi odmalować, jeżeli umiejąc nawet cały alfabet na wyrywki, nie będzie umiał sylabizować, to go, pomimo całej kalokagatyi[1], nie obiorą. Czyż nie tak?
— No... no niby tak.
— A więc wyżej nad obywatela przeciętnego wzniosła się istota prezesa, dzięki pięknej sztuce krasomówczej. Będziesz‑że ją za to opluwał?
— No, nie.
— Atoli uważaj, że mówca jest to tylko muzykant, który przez innych ułożone wygrywa kawałki. Cóż tedy gra prezes? Czem przekonywa?
— Czem?... czem?...
— Do... do...
— A, dobremi winami.
— I to, ale głównie do... wodami. A treścią tych dowodów nie może być zmyślenie, tylko realność, nie poezya, tylko nauka, nie...
— Kiedy prezes, o ile wiem, w żadnych naukach się nie babrze.
— Tak, ale w szkołach będąc, babrał się i coś niecoś ze zdań powag naukowych pamięta i te zdania cytuje, a nawet nieraz, odrzucając na stronę wymagania swej pychy prezesowskiej, bije przed nauką czołem i zakłada instytuty. Zali nie tak?
— Juścić, że co nauka, to nauka.
— A widzisz. No, ale cóż wyżej stoi nad samą nauką?
— Profesor.
— Hm, nieźle, nieźle! Ani się domyślasz, jak nieźle! Teraz nie będę ci tego tłómaczył, bo musimy szukać prawdy inną drogą. Wiedz, a może wiesz to i sam, że są nauki różne: statystyka, przyroda, wróżbiarstwo, heraldyka... Otóż, czy niema takiej nauki, któraby była uogólnieniem nauk poszczególnych?
— ...Systematyka?
— Nie.
— ...Encyklopedya mniejsza?
— Nie.
— ...Większa?
— Nie.
— No to niema.
— Gł... Głośno się tego naukowym fachowcom nie mówi, ale jest. Jest nią filozofia, a raczej różne filozoficzne na świat patrzenia, jak: idealny, »materealny«, jednoistyczny, dwoistyczny i inne[2]. Każdy z tych poglądów czerpie, stosownie do swych potrzeb, dowody od nauk poszczególnych.
— A czy jest taka nauka, któraby od tych filozofii stała wyżej?
— Hm, hm, zaczynasz i sam myśleć bez akuszerki. Dobrze... Jest, jest, mianowicie metafizyka, czyli nadprzyrodniczość. Ta nauka zajmuje się podstawowemi zagadnieniami bytu, nad któremi obywatel, a nawet prezes, nigdy się nie zastanawia, czas kartograństwem, baletnictwem, hipiką i pięknemi oracyami zajęty mając. Czy nie tak?
— No... tego... niby... com chciał powiedzieć... A nad tą metafizyką czy jest jeszcze co wyżej?
— Jest, a jakże. Jest pusta przestrzeń, bez faktów, bez doświadczeń, bez laboratoryów — przestrzeń, w której już tylko sama wyobraźnia buja, jeśli pozwolisz — kwitnie, i grasują przywidzenia różne, impresyjności, jak powiedziałeś, słowem, tutaj właśnie zaczyna się p...
— Poezya?
— Nie, nie zgadłeś. Zaczyna się — plucie. Ty plujesz na Poezyę, obywatelu, i ona... plwać na ciebie‑by mogła i nawet skuteczniej, bo z góry, ale nie chce tego robić, ponieważ jej, najwyżej umieszczonej, plucie twoje nie dosięga. Możesz ją tylko znieważać in effigie. Zaniechaj przecie tego. Poezyi nie zaplujesz, a sam siebie ze śliny wyjałowisz i nie starczy ci jej na trawienie pokarmów. Gotów‑eś dostać niestrawności...
— E, tam co do tego...
— Nie żartuj... Więc jakże? nie będziesz pluł? Nie będziesz?
— No... no nie.
— I będziesz miał poezyę za rzecz wysoką?
— No, nie! Zbyt wiele, panie, chcesz ode mnie. Wyższość nauki... agronomia, chemia, buchalterya... coś tego, to jeszcze... ale żeby Poezya?...
— Toż drogą rozumowania wywiedliśmy jej wyższość. Będziesz‑że pluł i na prawa logiki?
— Logika logiką, ale żeby Poezya miała być czemś wyższem od nauki?...
— Jest. Zwrócę ci uwagę na zjawisko następujące. Każdy naukowy człowiek ma pretensyę, że poeta nie odważa gramów hipecacuanum, że nie dręczy roślin herboryzacyą, że nie śni o wymoczkach, że nie stwarza użyteczności ekonomicznych, że nie buduje kamienic i hotelów... dalej, że kieruje się »impresyjnościami«, przywidzeniami, że oddaje się marzeniom, że lekceważy sobie ustalone i uporządkowane fakty i że — to okropność — wyprzedzać śmiąc naukę, woli zajmować się tem, co jeszcze niewiadome, niezużyte i niepewne! Zali nie tak?
— A bo nieprawda?
— Dobrze, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że nauka, krzycząc gwałtu, iż ktoś wogóle czemś innem niż ona waży się zajmować, tem samem przyznaje swą ograniczoność i niższość wobec Poezyi, która pozostawia uczonym najspokojniej, najoddaniej i najfaktyczniej zabawiać się swojemi faktami. Owszem — powiada — jak najusilniej zgłębiajcie te swoje fakty, bo wy, »materealni« faktyści, tylko w ten sposób możecie dojść do poznania składających je pierwiastków duchowych, poetycznych. Jesteście jak konie wprzęgnięte w rydwan: rżycie do celów na parasangi odległych, ale musicie wlec za sobą cały sprzężaj!...
Tu Sokrates ruchem oratorskim wysunął z pod chlamidy piszczel i trzęsąc przed nosem obywatela stawami palców prawej ręki, mówił ze zbytnio żywym może jak na umarłego, patosem:
— Tak, obywatelu!... Uczony jest to mąż, który innych naucza, poeta zaś, nie chcąc mu w tem przeszkadzać, wysnuwa z siebie, tworzy to, co odczuł do głębi! Tak, obywatelu, helotes plwa na oracza, oracz pluje na rękodzielnika, rękodzielnik bluzga śliną w uczonego, uczony złorzeczy Poezyi, a Poezya miłuje wszystkich, lecz bojąc się tych plwocin ogólnych, odrywa się od ziemi i trzyma wysoko.
— A ja? Gdzież ja?... To inni w dole, w środku, w górze, a ja, obywatel?
— A ty z boku gdzieś, tam, gdzie spadają żołędzie. Ty jesteś sobie obywatel, który bez nauki i bez poezyi wybornie się obywa. Ty masz swoje dochody z pól, lasów i kamienic, a zatem jesz żołędzie, pijesz wino, płodzisz dzieci... Może tam z nich które dopiero weźmie się do nauki, bo co się tycze poezyi...
— Wydziedziczyłbym huncwota!
— A widzisz, obywatelu. Tylko że, jeśli jakiś twój potomek ma być poetą, to i tak będzie, bo poeta kpi sobie z wszelkiego dziedzictwa.
— Łatwo ci to, panie, mówić, kiedy nie żyjesz, kiedyś już do historyi przeszedł... Ale, ale... Bronisz pan, panie, poezyi, a o ile wiem z trzeciej klasy, to jesteś tylko filozofem, i to z tych bosych.
— Tak, oczywiście. Byłem filozofem i chodziłem bez butów... Chociaż i dziś, co prawda... Patrz, nawet mięso ze stóp mi spadło... Mniejsza. Za to jestem teraz poetą. Zostałem nim dopiero po śmierci, bo za życia — wiesz, Ksantypa zawsze mnie faktem swego »karykaturealnego« istnienia wybijała z nastroju, a nastrój, trzeba ci wiedzieć, jest w poezyi rzeczą niezbędną... Ale dokej moj[3] — późno już... Daruj, że cię pożegnam. Pilno mi do Erebu po tych tu waszych realnościach. To jeszcze ci na odchodnem mogę powiedzieć, że za moich czasów obywatel cenił poezyę, dziś zaś obywatelstwo, na poezyę plujące, jest megiston kakon tu biu[4]...
I klient Platona, postukując kośćmi pięt po bruku, odszedł.
Kiedy już się na ćwierć stajania oddalił był, jeszcze go coś tknęło. Spojrzy, a obywatel, który słowo dawszy, pluć na obraz już nie pluł, ale scyzorykiem zaczął wychlastywać z obrazu Poezyi serce.
Westchnął Ateńczyk, i oddalając się, szepnął:
— O Homerze, Homerze, zginął Ilion i ród zginął Pryama, ale Poezya twoja zawsze będzie nieśmiertelna i zawsze będzie nieśmiertelny twój Tersytes, wróg jej.