Lycoperdon giganteum

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Lycoperdon giganteum
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LYCOPERDON GIGANTEUM
I.

Pewien obywatel wiejski, po obiedzie codziennym, popił czarnej kawy, rozłożył gazetę codzienną i czytał, co następuje:
...»Sztuka i literatura niezdrowiem symbolów, chorobliwością ekstaz i nagiem odsłanianiem roznamiętnienia zabójczo działają na duszę, na wyobraźnię i na ideały, jak trucizna. Ojcowie rodzin powinni wziąć się za ręce i zabronić sztuki, która podkopuje wstyd, etykę i rodzinę. Obywatel, zamiast idealnie trawić, truje się tylko«...
— Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę. Nie miej pan o mnie strachu: już ja i tak dobrze trawię. Chcesz, żebym trawił lepiej? — to już nie wiem, coby to było?...
Postawiwszy to zagadnienie, obywatel znów popił kawy, umieścił oko na innej szpalcie i czytał:
...»Mury naszego miasta uszczęśliwił arcysympatyczny i miły gość. Jest nim sędziwy autor wielu natchnionych prawdziwem, gorącem ciepłem studyów, który obecnie, jako to nam z jego biurka wiadomo, zajmuje się przygotowywaniem obywatelskiej pracy p. t. „O bezzasadności przeceniania poezyi i artyzmu kosztem wiedzy i nauki“«...
— Też ma nad czem pracować! — mruknął obywatel. — Kochasz tak, panie, naukę, to zostań uczonym, a nie przeszkadzaj innemu, kto woli poezyę. Czemu nie ma być i poezyi, jeżeli dobra? Nie ja, to żona przeczyta i mi opowie... Coś psują się te gazety...
Dalej obywatel myśleć nie mógł, bo do pokoju wtargnęło jakieś indywiduum z wyuzdanie, trująco nagiemi łydkami i z cynicznym okrzykiem.
— A to Mania tatuńciowi wysypała tytoń.
Po tem zwiastowaniu, zanim obywatel, wiejskim obiadem pokojowo usposobiony, powziąć zdążył jakąkolwiek karzącą uchwałę, — bezpośrednio za posiadaczem nagich łydek, przybiegła i sama winowajczyni, z zabójczo grubymi, jak dwa powrósła pszenne, warkoczami, i zaczęła tatuńciowi po rżysku brody różowemi usteczkami namiętnie, kazirodczo grabić. Wskutek czego, tatuńcio względem stron, tak oskarżającej, jak i oskarżonej, zastosował rygor niezwłocznego wydalenia z granic pokoju, a zmiętoszoną tymi wypadkami gazetę rozprostował i czytał:
...»Trudno w Europie o społeczeństwo, ktoreby posiadało taki dar obrzydzać sobie własną — z przeproszeniem — miskę i psuć sobie apetyt do koniecznej strawy codziennej. A jednak w tej misie codziennej bywają często kąski wcale smaczne i pożywne. Nie sądźcie, abym w obronie swojskich zacierek zamiast pasztetu, swojskich perkalików zamiast obcej nam wełny — żebym chciał pozbyć się „wyższego gustu“. Nie, ale poco zaraz wydziwiać? Ty sobie, grymaśniku, znajdź jaki smaczny i pożywny kąsek, zjedz sobie rosołku, ćwikiełki, flaczków — z przeproszeniem — posil się we własnem korytku, a potem możesz sobie i pomarańczki kupić i nawet sam po nią pojechać. Ale ty zaraz grymasisz: a gdzieindziej tak, a gdzieindziej owak, a to ja wolę nic nie jeść, niż swojskie — z przeproszeniem — paskudztwo — mówisz?... A fe! A to tylko źle wychowanym dzieciom zachciewa się czegoś innego, lepszego! To wamby się chciało w zimie majowego — z przeproszeniem — słonka, kiedy macie ciepły piecyk? A poco to? a naco to?«...
— O, tak mi, panie, pisz, to rozumiem! Flaki? — dobra rzecz!... Ćwikła — mój klejnot, symbol zdrowia, z kruchym kawałkiem — pi, pi!... Dobre i swojskie. O takiej mi sztuce pisz, a nie o jakichś tam faramuszkach...
Tu obywatel pochwałę swojskości narkotykiem cudzoziemskim, ale od czasu wojen krzyżowych unarodowionym, zalawszy, cmoknął i czytał:
...»Co się tu dziwić chłopu ciemnemu, skoro nawet inteligencya postępuje z cudzą własnością w sposób barbarzyński. Proszę tylko częściej bywać w gabinetach publicznych i przypatrzyć się lustrom, w których się rżnie brylantami, że do właściwego, obywatelskiego użycia są niezdatne«...
— Pięknie jucha stylizuje — rzekł obywatel — ale czy lustra, czy gabinety, czy brylanty do użycia niezdatne? I to wyrażenie: »obywatelskiego użycia«!... Tak jakby obywatel już zawsze tylko używał. Jak obrodzi, to czemu nie? Na to człek haruje, żeby sobie mógł czasem pozwolić... A przyjdzie grad, powódź, susza, śnieć, zołzy, motylica, żona, kształcenie dzieci... ładne używanie! O tem byś, psiakość, napisał, że obywatelowi nie już używać, ale żyć nieraz trudno... Patrzcie, jaki mi rygorzysta! Na użycie obywateli będzie wymyślał... Rżną brylantami... proszę — też powód do artykułu! Rżną, to niech rżną, to rzecz gospodarza... Zresztą... samiśmy rżnęli po pijanemu i nikogo o to głowa nie bolała, przeciwnie... Jaki mi Cyceron... te — Katon gabinetowy!... Cóż tam jeszcze?
...»Dbałym o dobro publiczne przypominamy, że za trzy niespełna miesiące przypada dwudziestopięcioletni jubileusz sympatycznego naszego specyalisty od dłubania palcem w nosie ogółu, Amfibiusza Ogółoducha, który przez cały przeciąg swego zasłużonego pasma dni nie kaził prawdy marzeniem, i dorobiwszy się znacznej fortuny, nie przestał jednak jej przymnażać, służąc pod sztandarem ogólnego dobra. Komitet jubileuszowy projektuje, aby«...
W tem miejscu obywatel, oczytany tem wszystkiem i chwiejący się zlekka, wyszedł do ogrodu, dla przemijającej, aczkolwiek użytecznej i — powiedzmy nago — niezbędnej potrzeby. Tam gdy ze zmiętą gazetą za klombem smrodyniowym siedział, spojrzy w bok — aż tu coś okrąglutkiego i bielutkiego wygląda z trawy. — Ki dyabeł?... Kolano Fra... — nie, to, psiakość, purchawka niezawodnie... Tak. Ale urosła szelma!
Jakoż była to dziwnie, niesłychanie ogromna purchawka. Rozmiary jej uderzały jak sensacyjny wypadek, twardzizna jej pełna była niewytłómaczonej jakiejś sprężystości wewnętrznej, białą wreszcie, jakoby w śmietanie ubabraną i okrągłą wypukłość nadzwyczajnej tej istoty chciało się poprostu nakryć bodajby dłońmi: tak była naga, mimo całej swej niewiedzy grzechu.
Obywatel, jako posiadacz większej własności, poczuwając się do dbania o dobro krajowe, tudzież o sławę rzeczy swojskich, którym, jak to świeżo był wyczytał, jacyś nieznani grymaśnicy przygadają — natychmiast kazał purchawkę zapakować w otręby, i w wielkiem pudle wysłał ją do redakcyi, z następującym listem:

»Fetory Wielkie d. 15 b. m. 1903 r.

»Kochany Redaktorze!
»Pamiętasz Redaktor, jak’eśmy to przy obchodzie jubileuszowych latek pewnego, dziś już w ziemi spoczywającego węgrzyna, ubolewali nad kiepskiem jeszcze u nas zamiłowaniem krajowych, powiększających narodową sławę, osobliwości. Choć od lat tylu, gazeta wasza, podnosząc i z obywatelskiego oświetlając stanowiska wszystkie zbrodnie, skandale i rarytety, gorąco w tym kierunku działa, przecie dotychczas nie mamy jeszcze własnego panopticum, że aż musi je zastępować sama wasza redakcya, zawalona i tak już innemi sprawami publicznego dobra. Posyłam obecnie purchawkę, urodzoną i wychowaną w mojem dominium, Fetory Wielkie. Urosła szelma, co? Zajmijcie się jej losem, bardzo proszę i polecam. Co można, to się dla kraju robi. Nie idzie mi o reklamę, ale kilka słów ciepłych od siebie możecie wydrukować. Przy sposobności, to tam tego ten... Co się też stało z ową, mającą kształt słonia rzodkwią, o której tyle mówiono w swoim czasie? Co porabia olbrzymi kartofel, który wam przed dwoma laty posłał mój sąsiad z Zafajdanówki? Pewno zniszczało to? A szkoda: jedno z drugiem — byłaby już kolekcyjka.
»Rękojeść kochanemu Redaktorowi ściskam.

»Sobiesław Ćwikła.

»P. S. Nagadaj też tam Redaktor swojemu fejletoniście, który zamiast o pilniejszych potrzebach krajowych pisać, wymyśla na zepsucie obywatelstwa. Nie wiem, czy ten sam, czy może inny — bo kto was tam po piórze rozpozna, wszyscy jednakowo piszecie — uskarża się, że my jedni w Europie najchętniej plujemy — z przeproszeniem — do własnej miski: a to, co on sam — a może to i nie on? — o obywatelstwie publikuje, to jak się nazywa? Nie plucież to?... Że się nieraz, jak obrodzi, do miasta zajrzy i w gabinecie się butelczynie jednej i drugiej zalakowaną i odrutowaną łebetynę, jak to i sam Redaktor wiesz najlepiej, ukręci, to i cóż? Na to człowiek haruje, żeby sobie dwa­‑trzy razy do roku w zacnej kompanii wesoło (jak obrodzi) mógł pogadać. Ale to jeszcze nie racya, żeby jakiś tam fe­‑ljetonista społeczne artykuły z tego robił. Jak się coś podobnego jeszcze trafi, bo pomimo całą moją dla Redaktora przyjaźń, dalibóg przestanę was abonować.

»Ćwikła«.
II.

Zwykłym, ogólno­‑dziejowym trybem, po okresie legend, podań, bajek czarodziejskich i tym podobnych niewierutności, nastaje epoka czynów notaryalnych, protokółów historycznych, praw, prawd, zadań, celów i dni codziennych. Wyrósłszy z barbarzyńskich przywidzeń, nieokreślonego wrzenia i nierozsądnych zachcianek, które do dziś nas jeszcze u dzieci tak rażą i które za pośrednictwem urządzeń szkolnych usiłujemy z nich wykorzenić, — ludzkość doszła do zrównoważonego, trzeźwego szczęścia, i każdy, byleby był grzeczny, może je, niby placek, po »smacznym i pożywnym kawałku« codzień krajać i zjadać, nie dziwiąc się i od wszelkich nadzwyczajności będąc zabezpieczonym.
W dziedzinie stosunków zwierzęco­‑roślinnych, o ile te kojarzą się z ludzkiemi, rzecz ma się wprost odwrotnie. Istota zwierzęco­‑roślinna, skoro tylko przeszła realnie prawdziwy i historycznie wiarogodny czas wylęgu, potem wegetacyi słonecznej, następnie zdecydowaności swych kształtów, co właśnie było dla niej codziennem powszedniem szczęściem, — wnet ją porywają w kołowrót swój tramwaje, gazety, przyrządy fotograficzne, reporterzy, jubileusze, samochody, rauty i kanały, to jest, wogóle, rzeczy niezwykłe i oszołamiająco czarodziejskie.
Tak było i z purchawką. Jeszcze wczoraj, w dziewiczości nietkniętej, leżała na wydzierżawionem sadownikowi łożu z traw, a dziś pudrem z otrąb pokalana, zaczęła okres dziejów nadprzyrodzonych i bajecznych.
Gdy pudło z nią przybyło do redakcyi, odpakowaniem go zajął się naczelny wywiadowca, czyli wybadywacz tajemnic osobistych gwoli ich publicznemu ogłaszaniu. Z wyrazem ogólnie przejętej uprzejmości, rozlanej na jego ciepłych licach, wywiadywacz otworzył pudełko, dopomógł purchawce wygrzebać się z otrąb, a gdy już okrągła i biała jej postać wyłoniła się w całej swojej nagości wiejskiej, otrzepał ją grzecznie i rzekł:
— Proszę siadać, pani będzie łaskawa... Czem mogę służyć? Może czarnej kawki? Tomasz!...
— Nie, dziękuję — rzekła purchawka z wysiłkiem. — Nieco wody, jeśli łaska, ale przegnojonej.
— Tomasz! — powtórzył sylf — skocz­‑no do pana Miłoskrobskiego po jutrzejszy feljeton o sztuce.
Woźny wybiegł szybko, ale wrócił powoli, stąpając noga za nogą, ponieważ niósł naczynie pełne feljetonu, który jeśliby rozlał, musiałby czyścić podłogę własnym nakładem.
— Podaj pani — rzekł »wybadywer«.
— A jakże »toto« pani będzie piła? — zagadnął Tomasz.
— Czy ja wiem? — szepnęła purchawka. — Tak daleko odbiegłam od natury... a raczej odwieziono mnie...
— Głupstwo natura! — wykrzyknął szef zapytowców. — Tomasz, skocz­‑no do gabinetu po narzędzie, co to go się używa przy niestrawnościach, wiesz... Zaostrzy się kanka, wkłuje w naskórek i fertig. Żywo!
I znów woźny wybiegł szybko, a wrócił powoli, niosąc z pewnem widocznem uszanowaniem »glizdopompę«, jak ją nazywał. Przy pomocy tego hidrauliczno­‑sanitarnego, lecz od czasu wojen krzyżowych unarodowionego wynalazku, zaczęto w purchawkę wpompowywać feljeton, i niebawem treść onegoż udzieliła się jej co do litery. We wnętrzu wieśniaczki, niby w fonografie (od czasu wojen krzyżowych unarodowionym), zaczęły bulgotać, warczeć i seplenić jakieś ciepło — brzmiące słowa i wnet ułożyły się w takie myślowe recitativo:
»Oddawna już uprawianie sztuki i poezyi uważane jest nawet przez ludzi poważnych, za objaw nieszkodliwy. Co do nas, i my nie jesteśmy przeciwnikami tych dwóch niepoślednich bądź co bądź czynników cywilizacyjnych, ale z naszego społecznego stanowiska rzecz biorąc, musimy tu zrobić pewne i stanowcze poniekąd zastrzeżenie. Tak samo, jak nauka nie powinna być nauką dla nauki, lecz dla wyrobienia sobie stanowiska, tak również i sztuka oraz poezya nie mogą być ani sztuką dla sztuki, ani poezyą dla poezyi, lecz jedynie i tylko dla uzyskania, dzięki im, posady społecznej z bujnie rozwiniętym dochodem. Niestety, przedstawiciele nowej, próżniaczej sztuki dla sztuki, są to ludzie niezdolni do żadnych posad, żyjący swem nędznem życiem, bez pożywnych i smacznych kąsków, obracający się w szeregu mar i wizyi, nie reagujący na żadne objawy życia społecznego, jak taniec, karty, rauty, klęski publiczne i operetka, lecz zajmujący się swojemi dekadentystycznościami i pesymizmem, który jest w poezyi do najwyższego stopnia deprymujący i przygnębiający; zamiast sztuki z okolicznościami bieżącemi związanej, zamiast ideałów zdrowych, smacznych i pożywnych, upędzają się ci wykolejeńcy za czczem, formalnem pięknem wyrazów, zapominając, że nawet żargonem można wyrazić szlachetne idee, zacne serce i prawy charakter. Wobec tego przypominamy ludziom dobrej woli ich obywatelski obowiązek i proponujemy zabronienie poetom używania pesymizmu, wprowadzenie zaś natomiast optymistycznych kierunków. I dopiero wtedy, zamiast nic niedającej nam i niezrozumiałej sztuki dla sztuki, mielibyśmy sztukę swojską, ciepłą i przyzwoitą, a więc: w malarstwie — serdeczny oleodruk (NB. i tani), w poezyi — wesołą, zagrzewającą do pracy śpiewkę, w muzyce — dziarskiego mazura lub rzewną operę, a w rzeźbie — pełne naturalnego, panoptycznego realizmu postacie wielkich obywateli z wosku«.
— Dobrze mi... — rzekła purchawka po zastrzyknięciu jej tych zapatrywań: — tak mi jakoś serce urosło...
— Pani będzie łaskawa się rozgościć — zachęcał »wywiedca« — może tu na stole, a może na oknie, bardzo proszę... Jutro zdejmiemy z pani fotografijkę, a później może jubileusik?... Ale co to pani?...
Purchawka nadzwyczajnie zbladła i naskórek jej powlókł się jakiemiś zielonkowatemi żyłkami.
— Gdzie tu u was... — szepnęła — gdzie tu u was zlew, spluwaczka lub... coś podobnego?...
— Co? Słabo pani? Mam nadzieję, że... Tomasz, zaprowadź panią.
I znów Tomasz wybiegł z purchawką bardzo śpiesznie, a wrócił powoli, prowadząc ją noga za nogą, ponieważ była nader osłabiona. Gdy cokolwiek przyszła do siebie, wódz rozpytywaczów podjął zawieszony wywiad.
— Cóż, przeszło?... Więc ten... więc jubileusik?...
— Ach, wątpię — rzekła purchawka głosem cokolwiek raźniejszym — jestem jeszcze taka młoda... mam dopiero tydzień...
— Głupstwo, proszę drogiej pani. Jutro się napisze, a pojutrze rzecz zrobiona. U mnie warszawiacy ot tu — na końcu pióra, jak żydy...
W tem miejscu właściciel piórnej potęgi obejrzał się starannie naokoło, a choć już nawet woźny wyszedł uprzątać po purchawce feljeton, i byli samowtór — ostrożnie, na wszelki wypadek, dodał:
— Z przeproszeniem, chciałem powiedzieć — kleksy...
— Niech pan nie przeprasza! — zawołała purchawka — nie lubię żydów.
— Czy podobna? I skąd pani może znać żydów, nie znając Warszawy?
— Ach znam... W ogrodzie, na wsi, był sadownik z rodziną... zbierali same owoce, a purchawki gnietli.
— Pani jednak ocalała?
— Bo rosłam w pokrzywach. Żydzi boją się pokrzyw i lubią tylko rzeczy pożywne i zdatne na sprzedaż. A ja... na cóż ja im zdać się mogę?
— Głupstwo, kochana pani. Właśnie. Bo niema rzeczy tak podłych na ziemi, aby nie mogły stać się przydatnemi... to z Szekspira. Ho, ho! A od czegóż reklamka, ogłoszeńka? Cóżbyśmy robili, my, bez ogłoszeń o rzeczach na nic innego, prócz na ogłoszenia, niezdatnych?... Ciepły artykulik, wzmianka prosta, później rozumowana, serdeczna i fertig. O, druk wiele może! Czy wiesz, dziecko — daruj mi tę poufałość, ale mój wiek, pozycya... — czy wiesz, że cokolwiek napiszę, wszystko idzie do druku i wszystko się czyta... Nawet niektórzy wycinają sobie moje kawałki i chowają! Co?
— Dziwne — rzekła purchawka, nie wiedząc, jak ma się na to zapatrywać.
— Jakto dziwne? Raczej naturalne — krzyknął autor wycinanych kawałków.
— Naturalnie — zgodziła się purchawka, której było wszystko jedno. »Badawista« odczuł ten niedowład zajęcia purchawki i już miał się zmartwić, gdy nowa fala »badawizmu« podniosła się w nim i zmyła poczynającą się przykrość.
— Tak, naturalnie — rzekł. — Otóż, wracając do rzeczy... o czem to właściwie?... A jubileusik!... Tydzień, powiadasz, dziecko, liczysz? Istotnie, to trochę za mało. Ale, możeby dzień jeden przewlec i wycięlibyśmy sobie oktawkę urodzin, hę?... A propos, czy posiadasz jaki talent — powiedzmy — instrument?
— Nie rozumiem?
— Czy grasz na czemś rżniętem lub dętem?
— Ach, nie, nie gram. Mogę tylko puknąć, gdy mi kto na brzuch nastąpi, a i to nawet niezbyt głośno.
— Szkoda!... Szkoda!... Więc może masz jakie zaczęte prace, jakieś swoje notatki, uwagi o czemś, wszystko jedno jakie i o czem, byle to na coś wyglądało?...
— Uwagi?... Hm, nie wiem... A może?... Tak... miałabym i nawet sporo do powiedzenia o grzybach, liszajach, różnych pasorzytach roślinnych i drzewnych... i o żydach też, wie pan, na tym sadowniku oparte, bo słyszałam, że wszyscy żydzi do siebie podobni, i dość zbadać jednego...
— Purchawko!... Swoje uwagi o żydach możesz schować, ale co do reszty — wybornie. Zrobimy z tego studyum heraldyczne, da się tytulik przypuśćmy ten: »O stopniowem zjadaniu tarczy herbowych przez grzybek drzewny i przez liszaje. Próba krytycznego wywiadu« Co?
— Tytuł może za szumny?... Ja tam tak sobie, bezpretensyonalnie, leżąc w pokrzywach... bez wywiadów, bez...
— A któż wie o tem, dziecko ty moje?... U nas tu w mieście, co się czytelnikowi podda, w to wierzy, bo sam, uważasz, zajęty życiem codziennem, nie ma czasu na sprawdzanie i na ćwiczenie się w jakichś tam samoistnych opiniach... Więc zgoda na tytulik?
— Ostatecznie, wszystko mi jedno.
All right! Jesteś wielka, moja mała. Jutro zaraz przedstawiam cię na zebraniu u baronostwa Joachimostwa Familienszternostwa. Poznasz najsympatyczniejszy salon. Bywa tam trochę arystokracyi, trochę literatury, trochę finansów, trochę ambasady... No, a w oczekiwaniu jutra, spocznij sobie tu na wystawie okiennej. Dla rozrywki, masz tu, oglądaj sobie, szczupłe ale własne muzeum codziennego życia. Oto masz: fotografie różnych obywateli miejsowych i obcych, pojedynczo i w grupach; oto fotografia z zabawy publicznej, z jednej, z drugiej, z dziesiątej... reszta (pięć óśmych) kłosa­‑olbrzyma ze wsi Majętnice... fotografia dziewczyny z rybim ogonem, zmarłej niedawno w Minotauryszkach na Litwie, tomik poezyi sympatycznego autora, którego właśnie popieramy... tabela loteryjna... masz, baw się do jutra.

III.

Noc. Jest już ta pora, o której nieścisłością byłoby rzec: późno, a nie można powiedzieć: wcześnie. Ogół obywateli, po wyczerpaniu zatrudnień gabinetowych, dodom wróciwszy, lubym już oddał się wczasom; już i same gabinety pozawierały wrzeciądz swoich otwartość; już latarnik, z długiem jak włócznia gasidłem, bodąc latarnie i pozbawiając je ognia — przemknął zygzakowato od jednej ku drugiej; już mrok, o sobie zwątpiwszy, ustępował kurzliwemu bielidłu zorzy ulicznej... Tylko w redakcyi, która, wedle warunków prospektu, światła nie gasić obowiązana jest, palił się gaz i, aczkolwiek słabo, ale wszechnocnie walczył z ogólną miasta ciemnotą.
W gabinecie, w którym leżała purchawka, dyżurem nocnym zawiadował wywiadowca Ranoskrobski, drzemiąc i kiwając się nad stołem od depesz, czyli na drutach robionych wiadomości. Drzemał, ale niekiedy budził się na turkot, zbyt nagle wyrwany z milczenia, lub na zbytni onegoż zastój, — budził się, poprawiał sobie pióro za uchem i znów »liczył żydów«, którem wyrażeniem matematycy oznaczają pewien objaw równowagi niestałej, występujący przy rozważaniu liczb nieskończonych. Ale i jego wreszcie zmogły wyziewy codziennej nieustannej gazetliwości, schylił się do infimum tak, że pióro jego z nad ucha zaczęło kłuć blok od notowania depesz, i z tego mizernego punktu oparcia korzystając, zasnął.
Naonczas, ze wszystkich w gabinecie będących kalendarzy: ściennych, ruchomych, do zdzierania, kalendarzy­‑premiów, kalendarzy wiecznych, biurkowych, informacyjnych, wywiadowczych, wybadaniowościowych, literackich, artystycznych, leczniczych, nieuleczalnych i innych — powychodziły dnie i zaczęły tańczyć jakiś waryacki, niecodzienny balet.
Purchawka, jako należąca do rzadkiej rodziny nieśpiących, czuwała, bo chociażby nawet była do snu najpodatliwsza, to sensacyjność dziewicy z rybim ogonem, któraby mogła i nieżywego ze snu otrzeźwić, podniecała ją do gapiostwa. Tak czy owak, purchawka, z otwartemi jak najszerzej oczyma, wpatrywała się w bajeczne dla niej widowisko.
Wszystkie dni, pomimo ciągłych, rannych i wieczornych utarczek redakcyi z indywidualizmem, były odziane w odrębność charakteru, zachowania się i wyglądu zewnętrznego.
Poniedziałki — dni wałkoniowate, ociężałe po niedzielnem nad­‑użyciu, posiniaczone, z powybijanemi zębami, z pooranym nosem, o zapłyniętych trunkiem oczach, i wysusfalonym przyodziewku roboczym. Gęsto i flegmisto charkały. Niektóre gnębiła czkawka, a jeszcze inne wymiotowały flakami z ćwikłą i z pomarańczą.
— Spadłe z drzewa, gnijące owoce — pomyślała purchawka, odrywając od nich wzrok i gapiąc się dalej.
Wtorki — dni zdecydowanego czynu pożytkowościowego; dźwigały na krzepkich barkach »młot pracy«, w tańcu nim groźne czyniąc wywijasy. Naprężone były i naładowane energią do tego stopnia, że niektóre aż pękały z mniejszym lub większym hukiem i fetorkiem. Napięcie to energii było im niezbędne, jako zapas na resztę tygodnia, przy końcu którego znów im ją maszynami rotacyjnemi wtłaczano; maszyny te, ideowcami zwane, prócz energii, jednocześnie jako podnietę, wstrzykiwały wtorkom zgęszczoną rozkosz w postaci pełnej miski, kilku kobiet uwiedzionych z następstwami, kilku bez następstw, i jednej do założenia rodziny własnej, po nadwyrężeniu cudzych.
— Dziedzice — przemknęło przez myśl wieśniaczki, i na chwilę ogarnęła ją obywatelska wdzięczność ku Ćwikle.
Środy — ciche, średnie pracownice, do środka tygodnia wgniecione, z dwóch boków otłukane, do poniżeń i terań wszelkich przywykłe, pochylone, brzemienne rezygnacyą i włożoną na nie przez społeczeństwo odpowiedzialnością za nierobaczywy stan potomstwa; niektóre wigilijne, z postem, twarz miały chorobliwie mizerną, ale mimo to uśmiechały się, skacząc pod musem batutników.
— Zupełnie jak gruszki przy owocobraniu otłukane i trzęsione — rzekła do siebie purchawka.
Czwartki — bezmyślni najmici do ślepego wykonywania rozkazów, nader cenni jako woły robocze, które, prócz orki, jeszcze zmuszone są hodować mięso na ucztę swym najemcom, ale dostają zato podwyżki, sochy nowe i uprząż, a nieraz i klapnięcia pieszczotliwe, na wydajność sił korzystnie wpływające. Tańczyły powoli, pracowicie i bez wdzięku, wtorkom właściwego; pot im przeciekał przez trykoty na zgięciach powypychane i naokoło goleni obwisłe nakształt obwarzanków: łby miały pospuszczane.
— A to znów będą krowy i woły; chodzą tak niemrawo, że tylko patrzeć, jak który nadepnie.
Piątki — dni wstrzemięźliwości rytualnej, suche, brzydkie, chude, rumieniące się na widok mięsa, sztywnie skromne, wstydliwe przesadnie i robiące plotki na sztukę piękną z mięsem nagiem; każdy piątek był zaopatrzony w liść figowy, na znak prześladowania nieprzyzwoitości, w brzytwę do golenia zaobfitych i nieumiarkowanie bujnych włosów, i w nożyce do wycinania miejsc niemoralnych. Tańczyły z rękami skrzyżowanemi na piersiach i ze schowanemi w głąb nieetycznemi środkami ciała.
Ależ te piątki są na nic zepsute — znalazła purchawka, gdyż dla niej zepsuć się — znaczyło wyschnąć.
Soboty — przepracowane łachmaniarki, w sukniach wyszarzanych, pomiętych, brudnych, gorączkową nadzieją wypoczęcia i zamożności wstrzymywane od upadku; niektóre, słabsze, znieść pracy tygodniowej niezdolne, w oczekiwaniu jutra niedzielnego, porozpuszczały już włosy, ubiór i obyczajność, i tańczą wściekle w niedbałych i bezwstydnych pozach, z nieprzytomną biernością ulicznych nierządnic i z jednem, jedynem, czujnem i czynnem pragnieniem zysku.
— Podobne do sadownika i pachciarza: nędzne to, ale chciwie zbiera owoce i nie ceni trawy, ani powabu listka, ani wdzięku purchawek...
Niedziele — kobiety już całkiem rozpustne, do wszelkich mięs rozgrzeszone, społecznym światowościom oddane, do zabaw należące publicznych, prywatnych i ściśle gabinetowych, w dobranem kółku z niewielu, najwyżej dwóch, trzech ogniw złożonem, i przy drzwiach zamkniętych. Postrojone były w jedwabie i koronki, najprzeróżniejszemi woniami skropione i mieniące się od klejnotów. Ich taniec był pozornie bez brykań, bez łamania się w pasach, bez drgawek bioder i bez sięgania sobie paluszkami nóg do czoła; ale postawą, oczyma, ruchem ogółu linii oraz jakiemś takiem milczącem przystaniem na najnieprzystojniejsze zamiary i cele, doprowadzały tancerzów swych do wyłażenia ze skóry czyli z trykotów, i do roztaczania przed nimi najgorętszych mimicznych zakochaności.
— A to znów niby motyle, takie ładne i różnobarwne — szepnęła purchawka, czując w sobie napływ nostalgii za rodzinnym ogrodem... — motyle, gonione przez dziedzicowe dzieci... i niewiadomo, co ładniejsze: czy te motyle do fruwających listków podobne, czy ta dziedzicówna ze słomianymi, kłopotliwie dużymi warkoczami i z bratem o czerwonych, podrapanych łydkach, za nią biegającym. Żeby jeno nie zapędzili się pod kierz i nie zgnietli... Szczęśliwe — one: sadownikowi nie wolno ich deptać, a pewno i pachciarz ma to zabronione... Czemu sadownicy tak nie lubią purchawek? Pewnie dlatego, że tacy brudni i czarni, a one — białe... Raz, gdy dziedzicównie zdarzyło się upaść tuż przy jej krzaku, widziała białą spódniczkę i bielsze, a może tylko żywsze ciało dziewczynki, i porównała je z białością swoją: była bielsza ona, purchawka... Dziedzic, ten na niej umiał się poznać i przysłał do miasta. Czy to lepiej?... Żal jej wsi, ale tam nie dziś to jutroby ją zdeptali, a tu poznała się z grzecznym panem i wykształconym jakimś... Sławę jej zapowiedział... Cudowności tu można oglądać... A co do owoców... innych prócz kłosa zniszczonego i dziewczyny z rybim ogonem, nie widać, ale pewno gdzieś być muszą, bo gdzie owoce, tam i żydzi, a tych tu pono nie brak, przynajmniej ze słów grzecznego pana to widać... Tylko muszą być dla purchawek lepsi od sadowników: inaczej grzeczny pan nie obiecywałby ich poparcia...
Balet tańczył. Na tle siedmiorakich dni tygodnia odrzynał się kierowniczy sztab dygnitaryatu: baletmistrze, pracobiorcy, tancmajstrzy, batutowcy, dyrygenci, wskaziciele, reżyserzy, i obyczajnościowo­‑pięknościowościowi krytycy.
Role tych najważniejszych w balecie osób odgrywane były przez wszystkie doroczne festyny okolicznościowe, jako to: jubileusze (z mów deklamacyjnością, ze szlachtowaniem stu byków, z ogniem bengalskim, z urostem serc i notaryalnem uznaniem); składkowe obchody (z truflami, majonezem, »pomarańczami«, ostrygami i ze złożeniem srebrnej papierośnicy); rocznice (z nawałem powinszowań, całujących warg, opłyniętych dostojeństwem lic, u włosień posiwiałych pod brzemieniem zasług i gorącego ciepła); imieniny (z laurkami dzieci, z wystawnym obiadem, z dopuszczeniem biednych ciotek, z popisami kuzynków, z win nadużyciem, z tańcami i z potajemnem rzyganiem); oktawy (z tłustymi środkami matron, z prawicami poetów okolicznościowościowych, lewicami krytyków społecznościowościowych i wywiadowców pięknościowościowych); kommemoracye czyli przypominki zasług »niezapomnianych« (z wydaniem dzieł na korzyść wydawców i z fundacyami na chwałę inicyatorów); zebrania kawalerskie (z kawalerkami, z opowiadaniem anegdot nieprawdopodobnie ożywiających, z jałmużniczem potrącaniem historyi oraz literatury, z poezyą pornokryficzną, z pijackiem żądaniem wskazań etycznych i z rzyganiem jawnem); tłumne zbiegowiska (z gnieceniem żeber i rozdeptywaniem dzieci i nagniotków, z obrywaniem pół i całości, z wyrzucaniem kapeluszy, z puszczaniem i chwytaniem wianków)...
Dni te przewódcze, z dawien dawna zasobnemu i wylewnemu poświęcone weselu, ale na trzeźwo pełne godności i uroczystego namaszczenia, teraz, wziąwszy się pod boki, naczelnikowały, każąc dniom codziennym zwijać się i starać, popędzały je, nagliły i stosowały do nich różne imperatywy, do harców i kołowań podniecające.
Muzykę do tego baletu świąteczno­‑codziennego stanowiło brzęczenie szyb okiennych, turkot uliczny, łomot maszyn rotacyjnych, stukot zegarów i chrapanie dyżur mającego wywiednika, który jednakże budził się czasem i poprawiwszy pióro, z za ucha mu wypadłe, znów brał się do »liczenia żydów«, ślepy i głuchy na wszelką fantastyczność dziwaczną i niepożywną.
A purchawce, choć purchawki nie sypiają, zdawało się, że śni — tyle to widowisko nocno­‑ranne miało w sobie stron niewytłómaczonych, ani w porównaniu z cichym bytem wsi, ani nawet przy zestawieniu z życiem miejskiem, przynajmniej z tem, które poznała dotąd — życiem w takie nadzwyczajności zasobnem, jak dziewica z rybiem przedłużeniem ogonowej chrząstki.
— Rrrrrrrrond! — krzyczeli odświętni wodzirejowie. — Tour de joiors! — A demain! — Travaillez! — Journaillez! — Avancez! — Saluez vos patrons! — Aboyez contre la lune! — Taisez­‑vous! — A deux pattes!...
Brzęczały szyby, turkot dolatywał z ulic, huczały maszyny rotacyjne... A niekiedy wszystko cichło. Wówczas wielki redakcyjny czasomierz z wyrachowaną tendencyą i taktem cykał: tek­‑tak! tek­‑tak! tek­‑tak!
Fantasmagorya ta, ku zachwytowi purchawki, trwała w najlepsze, gdy wtem, w przestrzeni zaokiennej rozległ się donośny, rozkazujący gwizd jeden, drugi, trzeci... dziesiąty... a w gwiździe tym najwyraźniej słychać było wyraz: s‑iiiiiii­‑ła!
I musiało zawierać to gwizdane hasło jakąś potęgę, skoro na wrzask jego ostrego wycia, rozpląsany, rozkołowany balet, nagle, jak gdyby go przekłuto, zamarł, oddał powietrzu redakcyjnemu tchnienie i wrócił do swoich służbowych w kalendarzu przeznaczeń.
Na mieście było już widno. Turkot wzmógł się. Gwizdały fabryki... Purchawka widziała przez okno, jak w zasusfalonych, obwarzankowato zwisających ubraniach szły gromadkami niewyspane, gorączkowo śpieszące się, ze sterczącemi w kieszeniach lub niesionemi blaszankami — czwartki. Szły one w kierunku tkwiących za miastem, jak olbrzymie włócznie, kominów fabrycznych, które dymiły i dymami zagaszały młode, zorzane niebo.
Zbudził się i Ranoskrobski, ziewnął, podszedł do ściany, zdarł z kalendarza wczoraj i rzucił je w kosz redakcyjny, jako rzecz na nic już nieprzydatną, prócz chyba na wspominki, oktawy i rocznice.
W miasto wszedł dzień dzisiejszy, zastosowany do wszelkich wymagań »społecznej« sztuki miejskiej. Więc niebo było chwilami całkiem pozbawione pesymizmu, a jeżeli napływały jakie chmurki, to nieliczne i, z najwidoczniejszem zaznaczaniem swych pogodnych dążeń, przybierały układ skromny, bez wyskoków, bez cudacznych symbolów i alegoryi, bez »wypotworniania« form zwykle używanych, i o kolorycie najbardziej przechodzonym — asfaltowym. Co do słońca — trzymało się ono ściśle wskazań ustopniowanych ciepłometrów, zdrowych, nie zwyrodniałych jeszcze, z pospolitym, przez wszystkich już przyjętym zasobem rtęci i próżni. Drzewa nawet, gwoli nadania im cech uspołecznienia, były przycięte, odrutowane i powleczone szarym kurzem, snadź dla zatarcia barw żywszych, mogących coś wyrażać; natomiast wszystkie były piętnowane, ażeby się im na zawsze odechciało jakichś modernistycznych odświeżań. Takie same piętna powyciskane były na kamienicach, na dniach w kalendarzu i na numerach gazety, a to gwoli trwalszemu urostowi obywatelskich optymizmów.
Takim to dniem porządnym, jakoteż białością kawy rannej, ogół, do wielkich, o szerokim oddechu, wzruszeń moralnych usposobiony, czytał:
...»Olbrzymia purchawka. (Oddech pierwszy, zapowiedni).
»W oknie kantoru głównego naszego pisma pomieściliśmy olbrzymich rozmiarów purchawkę — Lycoperdon giganteum. (Oddech drugi — budzicielski, trzeci — ciekawościowy, i czwarty — zdumieniowy).
»Wyrosła ona w majętności JW. Ćwikły, Fetory Wielkie. (Oddech piąty — pamięciochłonny, i szósty — swojsko­‑dumnościowy).
Purchawka ta wyrosła przed tygodniem w ogrodzie. (Oddech siódmy — genetyczny).
»Tamże można dostać buraków ćwikłowych na hurt i na detal. (Oddech ósmy — oktawa)«.
Skoro wzmianki tej doniosłość przeniknęła w obywatelstwo — a przeniknęła szybciej, niżli spożyta, łącznie z zakąskami, kawa podniecająco­‑zdawczy swój odbywa przebieg, — natychmiast ku redakcyjnemu oknu zaczęły się pochody z wyrzucaniem czapek, z urywaniem falban i pół, z gnieceniem i chrzęstem całości spódnic, jakoteż z rozdeptywaniem dzieci. Drąg z mosiądzu, aczkolwiek dętego, wszelako dość stanowczą kładł tamę przed naciskiem rzeszy; inaczej obywatelowi, pilniej wglądającemu w bieg wypadków, trudno byłoby ustrzedz się złowróżbnych przewidywań co do niezbitości szyby okiennej, na której i tak już jakiś ulicznik, z ciżby korzystając, wyrżnął brylantem ten zagadkowy i niewiadomo co oznaczać mający dwumian: »Pukawka Warszawska«.

IV.

Purchawka, prócz tych oględzin pospolitego, zewnętrznie na rzecz patrzącego ogółu, była przedmiotem i bliższych, poufalszych wywiadów, zaprawionych ciepłym, serdecznym, z przewodu pokarmowego idącym oddechem. Bywalcy redakcyjni, siwi ze znawstwa społeczno­‑pięknościowościowego, stronnicy i poplecznicy zaufańsi, protektorzy, mecenasi, wspólnicy cisi oraz jawni, tytułem nadzwyczajnego, dodatkowego premium, mogli purchawkę badać, wypytywać, roztrząsać, dotykać i klepać, stosownie do stanu swego osobistego rozciekawienia, któremu jednak winien był przewodniczyć cel ogólnego, społecznego dobra.
Niektórzy z gości, o skromniejszym popędzie wywiadowczym, a więc i o słabszej idei ogólnej, przypatrywali się jeno purchawce, lub zadawszy jej kilka niezbędnych, utartych pytań o ubiegły, obecny i przyszły stan wszechświata, mieli dosyć; inni, szczegółowsi, bardziej ogółowi chcący służyć i już znacznym pocztem zasług względem niego położonych wytrawni, badali ją ze ścisłością większą, zadając jej pytania natury tak osobistej, do głębi sięgającej, że aż nieprzyzwoicie o tem mówić.
— Co pani sądzi o wpływie sztuki na społeczeństwo? — badał feljetonista Miłoskrobski.
— O wpływie sztuki?... — namyślała się purchawka. — O wpływie sztuki nie mogę sądzić, ale feljeton o sztuce...
— A, feljeton?... no cóż? — drgnął ciekawie badacz.
— Zrazu rusza... ale potem...
— Cóż potem? no no?...
— Pan daruje, ale tak trudno mi mówić.
— W imię dobra ogółu, powiedz pani.
— Niech już lepiej woźny panu to opowie — rzekła purchawka całkiem zawstydzona.
Feljetonista, z ogniem w oczach, wybiegł indagować Tomasza, ale już nie wrócił.
Jego miejsce zajął najzasłużeńszy pono i najruchliwszy członek redakcyi, pan Ogółoduch. Ale ten postąpił z purchawką jeszcze osobiściej.
— Co pani sądzi o szczęściu? — spytał między innemi, patrząc z pod oka na jej białe wypukłości.
— Czy ja wiem? — rzekła zmęczonym głosem wieśniaczka — może... być na wsi i leżeć pod krzakiem, albo w trawie zielonej...
— Hm, hm?... A obowiązki? a zadania? a potrzeby społeczne?... Oj, pstro w główce, pstro!...
— Ach, dobry panie, ja tak mało mam potrzeb społecznych... Ani męża nie mam, ani owoców, ani...
— Ale masz — tu Ogółoduch zniżył głos do szeptu — masz taką białość, która... która jest potrzebą ogólną i warto ją spotrzebować...
To mówiąc, tak jakoś znienacka i ogólnie schwycił purchawkę za białość, że aż z oburzenia, wstydu i strachu krzyknęła i zemdlała.
W redakcyi zrobił się zamęt. Wszyscy dyskretni poplecznicy, którzy powychodzili byli z pokoju, przybiegli, a w ich liczbie Tomasz, najprzytomniejszy, bo z feljetonem. Feljeton był tym razem niedzielny, silniej działający, i w jakiejś butelce z nalepioną etykietą: »strach na wróble, przeszkadzające korzystać ze smacznych i pożywnych owoców«. Prócz feljetonu, Tomasz dźwigał (i wlókł częściowo) ów przyrząd hydrauliczny, którego już skutków zdrowotnych doświadczał król Ryszard Lwie­‑Serce, za czasów oblężniczych niestrawności pod Jerozolimą.
Skrzętne zastosowanie tych dwóch unarodowionych środków (stracha na wróble i enemy Lwiego­‑Serca) wróciło purchawce przytomność i trochę sił życiowych, ale niestety, zaufanie jej ku opiekunom, jak barwa zmiętoszonego motyla, uległo starciu.
Nawet najbliższy jej tu »grzeczny pan«, któremu zawdzięczała wydobycie z paki i otrzepanie z otrąb, nie mógł jej utraconej wiary w ogół przywrócić. Ważne jakieś obowiązki trzymały go na mieście, i w wypadkach wyżej opisanych udziału nie brał. Gdy wrócił, i purchawka z płaczem opowiedziała mu wszystko — i wyczerpujące nudy pytań, i owo targnięcie się na jej białość, wzruszył tylko ramionami i rzekł:
— Głupstwo barwa! Grunt — ciepło i serca bicie ku ogólnemu dobru. Ot, wiesz co?... ale zgadnij?... Familienszternostwo, na moje trzy słowa, urządzają dla ciebie specyalny raut — spe­‑cy­‑al­‑ny!... Cóż ty na to?
— Ach, takbym już chciała być na wsi... Raut?... Nie, nie pójdę.
— Pójdziesz — rzekł twardo rautoman. A gdy purchawka, niemile tą twardością zdziwiona, milczała, dodał: — Przedewszystkiem ogół.
— Ogół? Mam dość tego ogółu. Nie pójdę.
— Pójdziesz, albo cię zgniotę. Raut — aut!
I sylf podniósł groźnie kułak.
Biedna purchawka, ujrzawszy ten symbol zależności, a głównie dotknięta szorstkim tonem, który nagle z pod ogólnych ciepłostek jej grzecznego opiekuna zionął, jakoby z piwnicy, gdzie się nagromadzone dobro ogólne przechowuje, biedna purchawka upadła na duchu i szepnęła z poddaniem:
— To już niech będzie... ten raut.
Fertig! — zawołał zwycięzca. Avancez! Saluez vos patrons!... Idziemy.

V.

Wieczorem, w godzinach rautowych przyjęć, wszechmożny rozprowadzacz kleksów szedł z purchawką i pilnie baczył, żeby jej, teraz już jako dobro ogólne, nie przejechano lub nie zakleksowano błotem. Gdy obzierała się, czy gdzie nie zoczy sadowników, ku którym po trosze było jej tęskno, tłómaczył, że w mieście ich niema, a jeżeli są, to chodzą jak sami dziedzice, albo i lepiej.
— Dlaczego? — spytała. — Czy tu tak dużo owoców?... Nigdzie ich nie widzę.
— Dziecko! Owoców nie widzisz, bo wszystkie idą na sprzedaż. Tu nic darmo na bruk nie spada, nawet śmiecie i stare odpadki, nawet stara, zużyta poezya z kleksami... Gdy kleks... nie — sadownik twój nasprzedaje tego, wówczas goli brodę, obcina poły, i jest obywatelem.
— Połowicznym? — spytała naiwnie i mimowoli.
— Patrzaj, to nieźle powiedziane... byłoby w innych warunkach. Połowiczny, bo bez połowy pół. Nieźle... w oderwaniu, w innych warunkach... Tylko, proszę cię, takich dowcipów drugi raz nie powtarzaj! Połowiczny, czy nie połowiczny — jest całym dziedzicem i fertig.
— Dziwne...
— Jakto dziwne? A spryt? a zabiegłość? a ruchliwość? a obrót kapitałów?... To nie dziedzictwo? I nie piękne dziedzictwo?
— Naturalnie — poprawiła się purchawka przez uległość i małe w tych rzeczach rozumienie.
— Taki naprzykład Familienstern Joachim?... Myślisz, że on nie pięknie trzęsie, już nie gruszkami, jak twój sadownik, ale samymi dziedzicami, właścicielami grubych, spróchniałych drzew genealogicznych?... Tak trzęsie, że wszystkie owoce spadają na jego podwórko.
— I leżą tam? To dlatego ich nie widać na ulicy?
— Dziecko! Gdyby owoce leżały, toby zgniły. Tu właśnie przychodzi obrót kapitałów. Owoce te, odleżalsze, składa się na ołtarzu publicznego dobra, co w zamian sowicie się opłaca, ponieważ daje Familiensternowi możność życia w wielkiej harmonii ze społeczeństwem. A to mu potrzebne dla zdrowia, bo jest bardzo sercowy i nie mógłby wyżyć bez uznania wszystkich jubilatów, genealogów i godowców...
— Godowców?... Któż to jest?
— Kiedy mi przerywasz. A tak mi się zaokrągliła charakterystyka, że tylko składać i na maszynę... Godowcy to są filantropowie, którzy przez nadmiar spożytych owoców za zabawami przepadając, z drugiej strony nie chcą, by przepadł ogół, i dlatego połączyli taktownie jedno z drugiem, i zajmują się urządzaniem godów, jubileuszów i uroczystości dla dobra ogółu. Sam Familienstern jest po części godowcem, bo i on dba o zabawę ogółu ideowo, dając liczne u siebie koncerty i rauty. Ale jak wszyscy ludzie z poświęceniem, żyje, co do własnej osoby, umiarkowanie, prawie ascetycznie. Czy wiesz, że chodząc tak koło owoców, sam na swoją potrzebę ich nie używa. Melony tylko lubi pasyami, to jego słabostka, a i któż bez niej? I patrz, co za dziwny ten ogół: cały bez wyjątku łakotny, za użyciem goniący i pełen zdrożności, a nikomu, nawet swemu dobroczyńcy, ich nie wybacza! Za ten smak do melonów czy wiesz, jako nazywają Familiensterna?... Me­‑lo­‑no­‑ma­‑nem!
— Dziwne — rzekła purchawka.
— Jakto dziwne?... Nie — rzeczywiście to jest dziwne.
Tak rozmawiając, weszli w gościnne progi miłośnika melonów i trafili na chwilę, kiedy właśnie co tylko został jeden taki melon spożyty, tak, że jeszcze woń tego egzotycznego, ale od czasów wypraw krzyżowych unarodowionego owocu zalatywała i mieszała się z dogasającym wtórem do jakiejś też co tylko skończonej melodyi. Śpiewak, O md’Leon Mellone (potomek króla Ryszarda z nieprawego serca — doszeptywał na ucho gospodarz, przedstawiając go: — urodzony w Irlandyi, kształcony we Włoszech!) odśpiewał był cudną, pełną gorącego ciepła dumkę angielską o niejakim Robin­‑Hood’zie, który ze swymi merrymen’ami, czyli optymistami (as they were called), tak optymistycznie i sprytnie zajmował się bandytyzmem, że zasłużył sobie na względy i uznanie samego króla Ryszarda Lwie­‑Serce. Odśpiewawszy pieśń, Mellone, teraz na wszystkie strony błyskał gorsem i dziękował za brawa i różne inne oznaki rozrzewnień. Wtórzysta, ociągając się ze wstaniem od melodykonu, jedną rękę miał zajętą przebieraniem w czarnych, jak atrament, i zestroszonych, nakształt jarmużu, włosach, lub też skubał nią wąsy, na jego bladą twarz, niby kleksy, chlapnięte; drugiej zaś ręki palcami gmerał w klawiszach, oddając pierwszeństwo czarno­‑melancholijnym... W salonie zapanował jakiś smętek eklezyastyczny, jakaś nieukojność Robin’owskich pragnień, bezowocność nasycenia wszelkim owocem, chociażby to był melon najsłodszy, i znikomość najtrwalszej przyjaźni z królami...
Wejście nowego, a poniekąd głównego dziś gościa, purchawki, wraz z jej opiekunem, przerwało ten nastrój sercowy. Gospodarz oddał lokajowi spodek z melonem, wstał i przywitał purchawkę nader ciepło i serdecznie, jako dobrą znajomą. Następnie, wszem wobec ją przedstawiwszy, oprowadzał, zaznajamiając kolejno z najpiękniejszemi ozdobami swego salonu.
Było tu trochę arystokracyi, trochę finansów, trochę ambasady, trochę literatury i trochę sztuki. Większość była w smokingach, czyli kurteczkach bez pół, połowicznie a nawet i ćwierci organizmu nie przyodziewających.
Arystokratom przedstawiona była purchawka wszystkim: i baronowi Akcyonaszowi, i trzem głowom trzech pokoleń Jubileuszów, i hrabinie Oktawie, i hrabiemu Festynowi i Rocznicy Zwykłej i Rocznicy Przestępnej, i wszystkim innym bez wyjątku, ponieważ arystokracya, złotu podobna, czy w mniejszej czy w większej ilości — zawsze ma swoją wartość sprzedażną.
Inaczej z finansami. Tu ma salonowe znaczenie tylko grubość, tłustość lub żarłoczność, posunięte do najdalszych, prawem dozwolonych granic. Dlatego bliżej klepnąć purchawkę mogli tylko niektórzy, jak Bauch, Fett, Hajfisz, Dywidenda i Kajman.
Co do ambasady, to ze względów polityki międzynarodowej, niedyplomatycznie byłoby kogoś pominąć. Więc też gospodarz, z grzecznym i równomiernie ciepłym wyrazem, rzucał purchawce wszystkie ich po cudzoziemsku brzmiące i obcopoddańcze, ale z dawien dawna w serdeczności narodowej osiedlone nazwiska: Persstern, Hondurasberg, Honolilien, Palestynat, Heim, Stein i Berdyczew.
Trochę literatury purchawka już znała: z Ranoskrobskim spędziła noc, Miłoskrobskiego feljeton dotąd jej się, jako pełne przykrego wstydu wspomnienie, odbijał; Ranoskrobski naskrobał o niej wzmiankę i poza tem, sennością trapiony, nie miał pochopu do czulszych wywiadów i był jej miły; Miłoskrobski zaś, najwidoczniej wskutek zeznań Tomasza, patrzał na nią złem okiem, tylko jednem i tylko z góry. Co do innych albo przelotnie widzianych, albo zgoła obcych literatów, poetów i artystów, byli przedstawieni jej panowie: Doremiskrobski, Mikrobski, Skrobski, Kjopski, Pski, Pskel, Pskot, Psik i Piski.
Nie licząc O md’Leona Mellone, jego wtórzysty o włosach jak jarmuż, imitatora międzynarodowych pieśni dziadowskich, ur Weselyi’ego, czecha kształconego na Węgrzech, prócz pp. Swojera i Rypindra, wykonawców opery narodowej »Upiór Wojewody« (w kawałkach) — najgłówniejszym sztuki popisowej okazicielem był specyalnie uproszony Amfitryniusz Wołoduch.
Ten ostatni, rozpatrywany jako zjawisko społeczne, był okrągławy, nieduży i czerstwy, a z taką tych cech równomiernotą, która nie dając mu dźwigać »młotka pracy« na własnych barach, wkładała mu na nie — zali nie cięższe? — posłannictwo kierowania trzonkiem ku najśrednicowszym, najowocniejszym pożytkom; z oczu wyzierała mu rozsądna, bez palączki i łapcapesu pobudliwa jarość: nie był jak ci łakomi, co dobra ogólnego się dorwawszy, chodzą ze czkaniem albo i gorzej, i nie był jak owi, którzy z dóbr wyzuci, na czczościach cieńczeją: żył pożywnie lecz bez grymasów; przeto — nawet dziś — kiedy wszystkie stopnie wywiednictwa przeszedłszy, miał objąć posadę starszego uwiednika i już siwiał, — nawet dziś, jak mówiono, o ile mu regulamin i rozwaga nakazywały trzonka ruszać, nawet i dziś nieruszona część dóbr społecznych wyciągała ku niemu klucze od najosobistszego wywiadu.
Na purchawkę spojrzał uważnie, badając, jakąby z niej mógł mieć owocność? Ale przyzwyczajony działać z taktem i z zastanowieniem, na razie nic nie rzekł, zlekka tylko jej białej skórki dotknął, a tak w miarę, tak dobrze i subtelnie, że przypomniał jej motyla, ogród... I wpadła w nastrój jakiś taki dziwnie oddawczy: coś ją popychało do Wołoducha i szeptało: powierz mu biel naskórka i wszystko: on to oszacuje w miarę, jak nikt, do dna sięgnie a nie przeceni... odnajdziesz siebie...
— Co pani woli? — zagadnął gospodarz — czy pieśni dziadowskie, czy kawałek opery, czy też odrazu przystąpimy do łaskawie zapowiedzianej nam przez pana Wołoducha improwizacyi?
— Wybierz to ostatnie — szepnął jej do ucha opiekun dasz dowód smaku i zasłużysz się wpływowej osobistości.
— To niech już będzie ta impro...

— Impro... Bardzo dobrze! — zawołał gospodarz i splecionemi dłońmi wyłogów smokinga dotykając, połowicznie zgięty, podszedł do improwizatora i z miłą suggestyjnością zgodę onegoż wymodliwszy, dał znak gościom do zajęcia miejsc najwygodniejszych, do ocukrzenia świeżo nalanej kawy i do przerwania rozmów.
VI.

Na grzbiet berżerki pulchną i bez kostek rękę położywszy, i głaszcząc aksamit, jakoby to był karczek uwodzonej damy, improwizator tak zaczął:

Poezya blada
Piękności szuka,
Lecz nie posiada:
Użyć — to sztuka!

— Brawo! brawo! — odezwały się liczne głosy, odrazu wzięte.
Co za spryt wysłowienia! Jaki wdzięk francuski!
— »Lecz nie posiada«, słyszałeś pan?... c’est parfait!
— Pst, panowie, proszę nie przerywać: das kommt später... — prosił gospodarz, zwracając się do ambasadorów.
— Pst, pst!...

Poezya kradnie
Piękno jak zbrodzień:
A my się ładnie
Bawimy codzień.

Nota bene, wenn mann Kann — szepnął otyły Fett (finanse) do Kajfisza (item).

Powszednia blaga
Sił nie wymaga
I daje święte
Dolce far niente.

— O nas mowa — rzekł literat Skrobski do ucha Kropskiemu. Obaj panowie zadarli głów i wyprostowali się. Toż samo porozumiawcze zdanie zostało wymienione pomiędzy poetami Pskim a Psikiem i Mikrobskim a Piskim, przyczem dwaj ostatni panowie, prócz zadarcia głów, łyknęli jeszcze kawy. Tylko siedzący z boku literat Siewka pomyślał, że jemu nie tak znów łatwo jest i bezpiecznie wyjmować codzień glisty z jamy ustnej Kajmana.

O nad­‑etyczna
Słodkości tycia,
Tyś to wytyczna
Naszego życia.

— To jest powiedziane mocno — rzekł półgłosem Festyn, arystokrata, do hrabiny Rocznicy Przestępnej.
Oui, c’est trop fort — odmruknęła Rocznica.
Muss einer nach Karlsbad — pomyślał Bauch (finansista) zupełnie cicho.

Kto dmie z tej dudki,
Jest weselutki
I zdrów jak rydz: je
Wszystkie prymicye.

— O nas mowa — rzekli znów do siebie literaci, poeci i artyści: Doremiskrobski, Kropski, Pski, Pskel, Pskot, Psik i Piski, przyczem zadarli głów i popili kaw.

— No, no, no, to jest chybnięte — rzekł Dywidenda do Kajmana: — zawsze tam z tych prymicyi zostanie coś i dla nas do podziału, he, he, he...
Kajman w odpowiedzi rozwarł usta, błysnął w czerstwości twarzy białkami wielkich zębów, kłapnął niemi i rzekł:
— Hm!

Poezya chora
Nas nie omami
Per Bacco! fora
Z pesymizmami!

— Wie pani hrabina, jabym każdego pesymistę piętnował — zauważył Szeląg, bardzo wytarty w świecie pedagog, do hrabiny Oktawy, której dzieci uczył optymizmu.
Pourquoi fair? — zdziwiła się hrabina.

Gdy życie tętni,
On najnamiętniej
Śni o dusz kulcie...
A niech zje ból cię!

— O, niech ich ból trzaśnie, niech ich napiętnuje — mówił dalej zawzięty pedagog. — Słyszała pani hrabina: »on najnamiętniej śni o dusz kulcie«. Toż to najoczywistsza ruja i porubstwo!
— Ruja? qu’est ce?
— Ruja to, z przeproszeniem pani hrabiny, konkubinat, a porubstwo, według słownika wileńskiego, to zdrada małżeńska. Pojmuje pani hrabina, że rozszerzanie takich tendencyi wprost gubi młodzież i prowadzi społeczeństwo do konkubinatu.
— Pst! pst! prosił gospodarz.

Gdyby się skrzepłem
Dusz kultem żyło,
Cobym ja z ciepłem
Robił? co siłą?

Do psa się chmurzyć!
Hej — życie więdnie:
Dbajmy, jak użyć
W bród a oględnie!

Łzy? płacze?... Ach, nie!
Niech mi zapachnie
Pończoszką, tiulem,
To się rozczulę.

W głąb sięgać chwatszy!...
O, niech popatrzy
Taki ciemięga,
Jak się to sięga!

Tu zgromadzenie, nie wyłączając poważnego Szeląga, wstrząsnął jeden dreszcz, i wszyscy, jak na komendę, mlasnęli językami i przełknęli ślinę. Literat Skrobski i poeta Piski zaczęli na nutę operetkową przywtarzać sobie »Jak się to sięga«, co słysząc O md’Leon Mellone, choć nie rozumiał słów, też zawtórował i zamlaskał, a to znów pociągnęło do wtóru wtórzystę; przykład ten zaraził Kajmana, cieszącego się soczystym barytonem, Akcyonasza, Baucha i Dywidendę... zanucił i hrabia Festyn, i najmłodszy z Jubileuszów, i Kanalilien ambasador, i Heim... Tylko ze względu na dobry ton, milczała hrabina Oktawa i milczał Hajfisz, z powodów ichtiologicznych.

Nawet sam deklamator, nadzwyczajnie podniecony, gdy wrzawa nieco ucichła, z gorącem ciepłem w oczach recytował.

Hej, pod poziomy
Sięgać aż do den,
Gasić oskomy
Na starą modę,

Kryć ślad kopytek
W pozór gołębi:
To mi pożytek,
To mi szczyt głębi!

— »Szczyt głębi« — nonsens — mruknął Sternik do milczącego Hajfisza, swego pana.

Rafał d’Urbino,
Najgłębszy z mistrzy,
Oszukaniną
Żył, jak filistrzy.

W dzień konfitury
Słodził (miał popyt),
A w noc do góry
Zadzierał kopyt.

Śpieszmy więc bystrze
»Żyć« całą chęcią
»Życia« my, mistrze
Minorum gentium.

Niech raz się utrą,
Te prawdy cztery:
Jedz, pij, gwałć, jutro
Wyciągniesz giry!

— Tfu, brzydkie słowa — szepnął Bauch do siebie, zupełnie cicho.
Sypnęły się oklaski.

— Przyjmij pan moje zupełne powinszowanie — rzekł wzruszony ambasador Honolilien. A i wszyscy starali się jakkolwiek wyrazić dank improwizatorowi, który pulchną, bez kostek, rączką batyst wyjąwszy, ocierał czoło aureolą siwych włosów okolone.
VII.

Purchawka nie zdawała sobie sprawy z wrażeń. Było jej niedobrze i tęskno do wsi.
— Co pani sądzi o sztuce? — zagadnął najbliższy sąsiad, Sternik.
— Nie wiem — odparła cokolwiek opryskliwie — może to swoboda odejść, gdzie się podoba...
— Modernizm... Pani dawno w Warszawie?
— Od wczoraj.
— I już zarażona!... Pozwolę sobie zwrócić pani uwagę, że sztuka nie może być takiem sobie lawirowaniem. Sztuka musi mieć kierunek... Sztuka musi być podporządkowana ogólnym, społecznym przepisom...
Purchawka zdobyła się na tyle sił, że kiwnęła na swego opiekuna.
— Proszę mnie wyprowadzić — szepnęła mu do ucha — mdli mnie.
I wyszli do niewielkiego buduaru, którego samotność i cisza zaraz ją wytrzeźwiły.
— No cóż, jakże znajdujesz raut?
— Nie... lepsza wieś. Zdaje mi się, że tu za dużo tej sztuki... I tacy tu wszyscy czarni. Tylko ten pan od impro... ma białe włosy i bardzo mi się podobał... taki miły w zetknięciu...
W tej chwili doleciały ich tony skocznych narzekań jakiegoś bardzo skrzywdzonego mazura.
— »Upiór Wojewody«, opera swojska — chodź, nie wypada się odosabniać.
— Ach, proszę, błagam... zostaw mnie tu...
— Oj ty, purchawko — rzekł niechętnie opiekun i wyszedł.
Pupilka, zostawszy sarna, odetchnęła z tak nieumiarkowanem zadowoleniem, na jakie tylko jej na próżniaczych odłogach wyrosła istota mogła się zdobyć. Samolubnie i cicho przeglądała sobie jakieś album z fotografiami. Było tam trochę arystokracyi, trochę finansów, trochę literatury i dużo ambasadorów. Zatopiona w tem zajęciu, nagle poczuła coś jakby szelest motyla i woń owocowego drzewa.
— Nie przeszkadzam? — szepnął żarliwie Amfitryniusz.
— Ach!
— Pani dawno pisuje w historyi?... Mówił mi opiekun...
— Tak, nic wielkiego... trochę uwag...
— A uważa też pani na swoją białość? W sąsiedztwie atramentu tak łatwo o kleksa.
— Czy ja wiem?...
— A gdzie pani nocuje?
— Na wystawie.
— Tem bardziej. A szkoda byłoby... Takie to wszystko pani ma bielutkie... takie bielutkie... Można pogłaskać?... Tak... Czy ma też pani już ustalone zapatrywanie swoje na szczęście?
— Ja sądzę, że... przepraszam, pan mnie tak ścisnął?... sądzę, że szczęściem jest leżeć na słońcu, pić soki ziemne, kąpać się w deszczach, pachnieć... Pan ma taki miły zapach owocowy?...
— Owocowy?... owocny raczej: jestem dużo zajęty chodzeniem koło owoców... tak. Hm... zapach, jako szczęście? Możebym się i zgodził na to określenie, ale to dla mnie za mało. Dodajmy więc: i myśleć o ogóle... niechże się pani nie lęka... no... tak. To, co pani powiedziała o leżeniu i piciu, to jest szczęście, ale indywidualne, pasorzytne...
— A jakie jeszcze może być leżenie?
— Społeczne, wytwórcze — leżenie, w którem się jedno podporządkowywa drugiemu, mocniejszemu... i z tego powstaje wytwórczość i twórczość, która jest sztuką... No, nie bój się, przybliż do mnie tę swoją sztukę białą... wypukłą...
— Moja wypukłość jest sztuką?... Więc i ja jestem... ach!
— O tak, jest sztuką twoja białość taka biała, taka... ale nie twoją sztuką, tylko tych, którzy ją pożądają... Ja tak bardzo pożądam twojej białości... o, nie broń się... nie broń mi... twojej wypukłej białości... tak bardzo pożądam... pożądam twojej wypukłości... plastyki... plas... pla... pl... p...
Rozmowa umilkła, i nagle w buduarze dał się słyszeć jakiś huk, coś jak upadek doniczki z kwiatami, jak pęknięcie baloniku, piłki, struny skrzypcowej.
Do pokoju wpadło kilka osób i oczom ich przedstawił się wprost nieprzyzwoity widok. Purchawka, bardzo blada, miejscami aż zielonawa, leżała na stoliku i wyglądała tak, jakby ktoś na nią nadepnął, albo ją przebódł. Czerwony Amfitryniusz nakładał binokle i był tak niepoważnie ożywiony, jak Archimedes, kiedy z łaźni wybieżał, krzycząc heureka!
Zapanowało kłopotliwe milczenie, którego nikt nie śmiał przerywać. W ostatnich szeregach widzów ktoś zaintonował półgłosem:

Niech no popatrzy,
Jak się to sięga!..

Zerwało się parę śmiechów.
— Przyjmij pan moje zupełne powinszowanie — rzekł głośno ambasador Honolilien.
Wołoduch, utrwaliwszy nakoniec binokle, rzekł, zwracając się do opiekuna purchawki:
— Pani zemdlała... cuciłem...
Opiekun spojrzał badawczo na Wołoducha i wolno powiedział:
— Tak, i u nas w redakcyi był ten wypadek... Ale tam jest Tomasz i wszystko, co potrzeba, przytem redakcya, lokal publiczny... Tu zaś, panie Wołoduch, to... to — prywata!
Rzekłszy to wolnym i twardym głosem, spojrzał w binokle Amfitryniuszowi, zabrał nieprzytomną purchawkę i wyszedł.
Na ruch i turkot powozu ocknęła się.
— Ja nie chcę... — szepnęła jakby w gorączce — ...Ach, uciec stąd... daleko od ogółu, od sztuki, od sławy...
Opiekun nachylił się, bezradny, zły na siebie za niedozór i niewiedzący, czem ukoić jej szept bólu i skargi.
— Zdeptana!...
No, no, dziecko... Przejedziemy zaraz... napijesz się feljetonu...
— Ach, nie chcę, nie chcę — rzuciła się purchawka, i, mimo osłabienia, ledwie nie wyskoczyła z powozu. — Dajcie mi umrzeć!...
— Dziecko!... nie mów o śmierci. Jeżeli chcesz, zawiozę cię na wieś, posadzimy cię w ogrodzie...
— Ach, tak!...
Gdy przyjechali do redakcyi, opiekun włożył purchawkę do dużego wazonu od oleandra (egzotycznej, ale od czasu wojen samnickich unarodowionej rośliny), i mimo wzdragań się, próśb i zaklęć, polał ją feljetonem, ponieważ wierzył w feljeton, jako w uniwersalny środek od wszelkich chorób społecznych, a więc i od dolegliwości osobniczych.
Purchawce zrobiło się gorzej. Schła i murszała w oczach. W nocy gorączka urosła i wystąpiły halucynacye. Opiekunowi, który czuwał przy niej, układając swoje artykuły codzienne, szeptała, że widzi jakąś polanę, niby łąkę, pełną zieleni, w mokradłach i topielach — niedostępną... Nikt tam nie może się wedrzeć i zdeptać jej, a ona obcuje tylko ze słońcem, bieleje coraz bardziej i staje się tak przejrzystą, że znika w przestrzeni, i że już tam nikomu na żadne pytania może nie odpowiadać... I nikt nie może jej białości zbrudzić... Nieuchwytna, z wonnym wiatrem, jako tchnienie umarłych ajerów polatuje nad łąkami...
Nad ranem nie żyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.