<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Herbata agronomiczna, oraz Pipericus delendus ut Carthago.

Ktoś widząc na balu wspaniale wystrojoną i malowanemi wdzięki jaśniejącą damę, rzekł do swego przyjaciela:
— Patrzaj, oto są resztki radczyni Wypchalskiéj... ależ jakie wspaniałe resztki!...
I ja zaprowadziwszy was do Pieprzykowa, postawiwszy na dziedzińcu, przed pięknym domem mieszkalnym, przed murowanemi w słupy zabudowaniami, pokazawszy wam ogród rozległy, staw rozlany szeroko, obszerne pola i pyszne łąki, rozciągające się nad rzeką, mógłbym również powiedziéć:
— Patrzcie i poglądajcie! oto resztki fortuny Grabskich; ale jakież imponujące resztki!...
Przypuśćmy, że tak robię: przenoszę waszą myśl do Pieprzykowa i powiadam:
— Oto resztki...
Niejeden uważałby się za bardzo szczęśliwego, żeby z tych resztek tylko resztkę mógł miéć na utrzymanie życia i zapewnienie kawałka chleba na starość, ale nie o dorobkowiczach tu mowa...
Spojrzmy no naprzód na ten dom piękny o dwunastu oknach, z gankiem oszklonym, przy którym zeschłe jakieś łodygi świadczą, że niegdyś dzikie wino pięło się tutaj po ścianach.
W niektórych oknach widzimy firanki, w niektórych szyby brudne, wybite i staremi gazetami polepione, jakby na dowód, że praca literacka nietylko dla pokrzepienia ducha, ale i do ogrzania grzesznego ciała może być także przydatną.
Dziedziniec niegdyś pięknie utrzymany, dziś zarośnięty nieco zielskiem i trawą, przecięty był jakby na dwoje ścieżką wąziutką, co do zabudowań gospodarskich biegła. Same zabudowania zaś, wysokie, w słupy murowane, imponowały z daleka; z blizka zaś tu i owdzie widać było dziury w dachu, o pomstę do gonciarza wołające, i cegłę okruszoną ze słupów i ściany miejscami drągiem podparte, z obawy aby się nie chciały przewrócić.
Znać tu było owego nieubłaganego ducha zniszczenia, który ostrzega człowieka i woła na niego niejako: „popraw się, bo zginiesz.”
Za okienicami dworu, niezamykanemi nigdy, siedziały najspokojniéj nietoperze, a w starych grabach, ozdabiających aleje ogrodu, lęgły się i wychowywały całe potomstwa sów i puszczyków, które w nocy dziwnie niemiłe, przerażające nawet wydawały głosy...
Czuć tam było woń pustki — a jednak ludzie w téj pustce mieszkali, a nawet dworno tu było i huczno.
Ba, był nawet powóz i piątka karych, ale przypatrzywszy się dobrze, toś widział na powozie łaty, klamki poobrywane, konie kaleki, a liberya na ludziach miała więcéj dziur niż galonów, chociaż galonów było na niéj bardzo suto co prawda...
O godzinie jedenastéj rano jeszcze rolety we wszystkich oknach były poopuszczane, aby uprzykrzone słońce nie spędzało z powiek pańskich słodkiego snu, który pokrzepiał zwątlone ich siły.
Pan spał, pani spała, panna także spała.
Skutkiem téj ospałości ogólnéj, spała i służba, a co za tém idzie, spała i robota, ale za to czuwali ci, co to wietrzą gdzie jaka fortuna do upadku się chyli i nad przepaścią już stoi.
Wyobrażasz sobie szanowny czytelniku, że pan Grabski był złym gospodarzem.
Jeżeli tak, to się mylisz.
Nigdzie, w kółku rodzinném przy herbacie, nie rozbierano tak świetnych teoryj postępowéj agronomicznéj kultury, jak w Pieprzykowie.
Trzeba było posłuchać jak pan Jan zaczął opowiadać o cudach widzianych za granicą, o ogromnym postępie rolnictwa, o zdumiewających maszynach, które miały na zawsze wyrugować pracę ręczną.
Trzeba było posłuchać, jak znakomite ulepszenia zamierzał wprowadzić u siebie, jakie przewroty dokonać, jak zaimponować całéj okolicy!
I kto wie, czyby tego wszystkiego w saméj rzeczy nie wykonał, gdyby nie to, że naczczo niepodobna było brać się do pracy, a herbatę podawano dopiero o dwunastéj; późniéj trzeba było przeczytać gazety, poczém podawano drugie śniadanie, — ledwie człowiek zdążył odsapnąć i wypalić cygaro, znów obiad, czarna kawa, podwieczorek, jakieś owoce, coś słodkiego, potém zaś herbata.
Po nocy nie sposób przecież zaprowadzać ulepszeń gospodarczych, irygować łąk, ani osuszać błot, więc praktyka musiała ustępować teoryi i znowuż zaczynała się rozmowa o świetnym stanie ferm francuzkich, o winnicach, o angielskich maszynach i olbrzymich amerykańskich pługach parowych, które mogły zaorać cały Pieprzyków w przeciągu trzydziestu siedmiu minut i pięciu sekund, nie licząc naturalnie czasu zużytego na rozpalenie ognia pod kotłem, do czego, przy wrodzonych zdolnościach Kaśki (głównéj ochmistrzyni pieców Pieprzykowskich), miało wystarczyć pięćdziesiąt dziewięć minut...
Tak więc, amerykańskim sposobem grunta Pieprzykowskie miały być uprawione w przeciągu jednéj godziny, trzydziestu sześciu minut i pięciu sekund.
Spodziewając się takiego pośpiechu w przyszłości, można się było w teraźniejszości potrosze opóźniać i dla tego kiedy u innych siano, to u pana Grabskiego orano, a kiedy ludzie już wszystko posprzątali, to w Pieprzykowie zabierano się dopiero do żniwa, oczekując zapewne, czy w Ameryce nie wynajdą z czasem jakiego miecha parowego, co jak dmuchnie, to wszystko od razu do stodoły zapędzi, a jak chuchnie znowu, to całoroczny zbiór od razu upiecze i złoży do spichrza w postaci chleba, bułek, ciast, bab, tortów i tym podobnych przetworów kunsztu cukierniczo-piekarskiego.
Panna Stefania Grabska, osoba wysokiego wzrostu i charakteru silnego, posiadała również pewną dozę energii i zamiłowania do gospodarstwa, do téj roli, jak mówiła, téj ziemi świętéj, zlanéj potem naszych pradziadów.
Panna Stefania lubiła mówić o pradziadach, bo dom był arystokratyczny, a nawet podobno jakiś przodek tego rodu złamał obie ostrogi uciekając przed jednym szwedem, a inny zaś praszczur był łowczym w swoim własnym lesie.
Dobrą krew zawsze znać: odezwie się ona choćby w dziesiątém pokoleniu, po kądzieli lub mieczu.
Raz, panna Stefania wyczytała we francuzkim romansie, jak urocza Julia córka margrabiego de Saint-Rien, objeżdżała konno posiadłości swego papy i osobiście znajdowała się przy robotnicach obrządzających pola i winnice tego magnata.
Tam to urocza Julia spotkała cudownie pięknego wicehrabiego de Saint-Zero i oboje z wysokości grzbietów końskich poczuli tak silną, tak gwałtowną ku sobie miłość, że aż uczucie ich musiało zostać zapieczętowaném bardzo huczném weselem w zamku margrabiego.
Miłość młodéj pary była tak gorącą, tak silną, tak po południowemu namiętną, że dopiero w pół roku po ślubie piękna Julia odważyła się po raz pierwszy zdradzić męża, dla bardzo miłego i ufryzowanego barona de Tripla Coeur...
Zajmująca i pełna sentymentalizmu ta scena, podziałała magicznie na pannę Stefanię.
Zapragnęła ona gwałtownie na wzór uroczéj margrabianki de Saint-Rien, objeżdżać posiadłości swego ojca, osobiście doglądać pracujących w jego winnicach, (które z przyczyn od panny Stefanii niezależnych, zamienić się musiały na rzadziutkie i bardzo nikłe żytko), oraz spotkać na rozstajnych drogach jakiego wicehrabiego de Saint-Zero....
Trzeba — mówiła — pracować i trzeba własnym potem krwawym zlewać matkę naszą ziemię, użyznioną krwią naddziadów.
W tym szlachetnym celu wybrano ze stadniny zwierzę najmniéj kosmate i na pozór najprzyzwoiciéj wyglądające, czyszczono je, myto, przystrzygano mu grzywę, a Wojtek, wielki koniuszy dworu w Pieprzykowie, osobiście kształcił i przygotowywał je do godnego noszenia osoby, która krwawym potem zamierzała użyzniać ziemię pradziadów.
Ale fatalność jakaś sroga wisiała nad całą tą rodziną i nie pozwalała jéj urzeczywistnić najpiękniejszych marzeń, — nie dozwoliła wykonać całego szeregu prac olbrzymich i bohaterskich poświęceń.
Ojciec musiał się ograniczyć na gospodarowaniu przy herbacie, gdyż uciążliwy trud spożywania śniadań i obiadów pochłaniał mu cały czas, tak drogi dla kraju, dla agronomii postępowéj i dla ludzkości.
Córka zaś, to piękne, młode, a tak szczytnemi ideami ożywione, na tak wzniosłych przykładach wykształcone dziecię, w garderobie własnéj znajdowała nieprzezwyciężoną przeszkodę wykonania najświetniejszych planów i marzeń.
I istotnie, zanim fachowo wykształcony izraelita uszył amazonkę, zanim sprowadzono z Warszawy kapelusz odpowiedni i lakierowane buciki z ostrogą — łosiowe do łokci sięgające rękawiczki i szpicrutę ze złotą główką, przeszedł już czas pracy w polu i ziemia pradziadów nie doczekała się tego zaszczytu, aby na niéj spoczęło modre oko prawnuczki.
Skutkiem tego nie znalazł się także wymarzony wicehrabia de Saint-Zero i rzeczy szły zwykłą koleją, którą czasem tylko urozmaicały przejażdżki do Warszawy, zwykle praktykowane w porze zimowéj, w owych uprzywilejowanych czasach karnawału, w których piękne panie, ożywione duchem prawdziwie chrześciańskim i filantropijnym, rzucają setki na stroje, aby dać rubla dla nędzy i wytańczyć sobie męża z odpowiednim kapitałem, zapewniającym swobodę i wolność dożywotniego popełniania głupstw, bawienia się i (w wolnych chwilach) pomnożenia ludzkości o kilkoro bladych istotek, wychowanych i wykształconych na obraz i podobieństwo szanownych swoich mam i pap.
Uszy więdną, słysząc ponure sarkania mizantropów na świat a ludzi — cóż to za dzikość!
Tu na świecie jest tak dobrze, tak słodko i rozkosznie, tu się ludzie jedni dla drugich poświęcają tak chętnie — a że na każdém poświęceniu cóś zarobią, to trudno się dziwić — na cóż bo kura grzebie?
Są ludzie, którym zdaje się, że są bardzo bogaci i nie przypuszczają, aby w szkatule mogli kiedykolwiek zobaczyć straszne dno.... Do takich to ludzi należał pan Jan.
Puścił już w swojém życiu niejeden majątek, a zawsze zdawało mu się, że jeszcze ma cóś do puszczenia.
Tymczasem Pieprzyków był już ostatnim — poza Pieprzykowem zaś przepaść, nicość, pustka.
Proboszcz, weredyk stary dla innych, kolatorowi swemu delikatnie dawał do zrozumienia, że jest źle, a robił to z dobrego serca, bo pan Jan należał do rzędu poczciwych safandułów, cieszących się ogólną sympatyą...
Zdawało się księdzu, że mniéj urazi pana Jana, gdy mu gorzką pigułkę prawdy w łacińskiéj poda kapsułce...
— Carthago delenda est, — rzekł raz z westchnieniem.
— Zkądże ksiądz proboszcz ma takie świeże nowiny? — pytał pan Jan z uśmiechem.
— Przez analogię, dobrodzieju, bo mam smutne przeczucie, że Pipericus noster delendus erit...
— Ho! ho! a cóż to znowu za miasto ów Pipericus, księże?
— Pipericus vel Pieprykowus, tak stoi w dawnych aktach kościelnych, po polsku zaś to się zowie Pieprzyków...
— Śmiéj się z tego, pasterzu dusz naszych; Pipericus noster, to Roma! to nie Carthago...
— I Roma upadła pod ciosami barbarzyńców i przestała królować światu. Cezarowie musieli się zlikwidować, gdy im ogłoszono upadłość.
— Zawsze się dobrodzieja jovialitates trzymają... ale ja wam pokażę, co zrobię z Pieprzykowa. Wiadukty pozaprowadzam, pałace, ba, nawet ogrody wiszące jak Semiramida!
— I w tych ogrodach wiszących, uczciwszy uszy szanownego kolatora, żydzi będą kozy pasali...
— Ha! ha! ha! źle spałeś księżulku téj nocy, żeś taki jakiś złowieszczy; czy nie wiesz, że ja jak imperator Tytus, pobiję żydów! pobiję i to nie mieczem, ale pieniędzmi... gotówką... ulepszeniami rolnemi, pszenicą, którą ich zasypię jak złotem.
I śmiał się pan Jan sam z siebie i z księdza i wesół był dziwnie, a kiedy przy herbacie zgromadziła się rodzina i domownicy, to z taką werwą i zapałem opowiadał im o zamierzonych ulepszeniach, że ktoby go nie znał, toby myślał, że to jaki nowożytny Archimedes, który jak znajdzie drąg, to ziemię poruszy, który zasieje plewy, a zbierać będzie brylanty.
Ksiądz poszedł na plebanię w najgorszym humorze, gniewał się po drodze na każdego kogo spotkał, a gdy się położył i usnął, to mu się przyśnił Nabuchodonozor pożerający siano...
Co za sen szkaradny!
Upłynęło kilka miesięcy zwykłym jednostajnym trybem, nareszcie pewnego wcale nie pięknego dnia i to w porze najniewłaściwszéj do interesu, bo pomiędzy drugiém śniadaniem i obiadem, przyszedł rządca niemiec i w krótkich ale treściwych wyrazach, w sposób zresztą bardzo uprzejmy, podziękował panu Janowi za służbę... i prosił o uwolnienie od obowiązków od św. Jana.
Pana Grabskiego zdziwiło to mocno.
— Dla czegóż to? — zapytał, — czy panu tu nie dobrze, czy jesteś pan źle wynagradzany, czy masz jakie nieprzyjemności?
— Aber, gnädiger Herr, wszystki jest jak bulka z maslem!
— Więc o cóż panu idzie?
— Ja, wizi pan, kcialem reperować moj los, w Wypchane Wole ja będzie ober-administrator generalna i będzie miala sto rubli więcéj pencya...
— To ja panu dodam sto rubli i zostań pan, nie lubię ludzi zmieniać i chciałbym żeby każdy z moich współpracowników jak najdłużéj mógł być w miejscu. Więc przystajesz pan na moję propozycyę?
— Unmöglich...
— A wiesz pan co, to już zakrawa na szykanę; więc uwalniam pana kiedy tego żądasz, ale zarazem proszę stanowczo o objaśnienie przyczyny.
Niemiec, delikatnego widać usposobienia, wymawiał się, kręcił, ogólnikami zbywał, ale przyparty jak to mówią do muru, zawołał wreszcie z wielkim pathosem:
— Gnädiger Herr! was soll ich machem? Pieprrrsikau ist verfallen, es hat nur sechs Monaten existenz!!
— To fałsz! — krzyknął pan Jan i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł do sali jadalnéj, gdzie już na stole stała dymiąca waza i członkowie rodziny oczekiwali w milczeniu uroczystéj inauguracyi obiadu...
Jedno nieszczęście nigdy człowieka nie spotka — oprócz więc téj fatalnéj wieści, stało się jeszcze, że kucharz, (znakomitość z wielkim trudem sprowadzona z Warszawy), jednę potrawę przypalił, a drugą przydymił, co wszystko razem wzięte, zmusiło nieszczęśliwego pana Jana do zastanowienia się nad kwestyą, jak ten świat jest przewrotny i co się na nim wyrabia.
Podobne medytacye usposabiają ludzi zazwyczaj bardzo pessymistycznie i pociągają za sobą cały szereg następstw smutnych i przykrych.
Odbierają one czarnéj kawie wonność, owocom soczystość, serowi ostrość, cygaru nadają szpetny zapach kapuścianego liścia, kwaszą wina, a porządnych ludzi pozbawiają możności przyzwoitego przedrzymania się, tak niezbędnego do nabrania nowych sił, z któremi możnaby było śmiało spojrzéć w oczy... kolacyi.
Tego dnia, gawędy naukowo-agronomicznéj przy herbacie nie było.
Pani pytająca o przyczynę złego humoru, otrzymała w odpowiedzi mruknięcie, które każdy lingwista mógł inaczéj tłómaczyć, a panna Stefania widząc co się święci, poprzysięgła sobie w duchu, że pojedzie do Zurichu, zapisze się na medycynę i raz na zawsze opuści kraj, w którym kobieta nie jest wtajemniczoną w interesa majątkowe swego ojca i nie ma wolnego głosu w kwestyach gospodarczo-rolnych i majątkowo-prawnych.
Pan Jan zamknął się w swym gabinecie i po raz pierwszy podobno otworzył elegancki bronzowy, suto wyzłacany kałamarz, wydobył papier ozdobiony pięknemi monogramami i zasiadł do pisania listów.
Rzeczywiście musiał napisać ich niemało, bo kiedy świtać zaczęło, ludzie już do roboty wstawali, a w gabinecie jego świeciła się jeszcze wielka lampa z abażurem przepysznym.
W pokoiku panny Stefanii również było widno i tylko sama pani domu oddawała się słodkim marzeniom, krzepiąc ciało i ducha wygodnym spoczynkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.