<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Jak się panna Stefania wszystkiego zaparła i jak ojciec jéj rozglądał się po Warszawie.

Warszawa.
Piękne to zaiste miasteczko. Nie pytajcie co w niém jest, ale raczéj czego w niém nie ma. Tu głodny przychodzi szukać kawałka chleba, syty uciechy, sprytny zarobku, głupi sposobności stracenia pieniędzy. Zdaleka wydaje się, że w tych nagich i zimnych murach mieści się jakieś wielkie serce, jakieś ramiona gotowe przytulić każdego, że to nie miasto, ale wielka olbrzymia matka, która nigdy o dzieciach swoich nie zapomina.
Z blizka wygląda ona trochę inaczej, ale cóż w tém dziwnego? Wszakże najpiękniejsza kobieta lepiéj się wydaje zdaleka, najpiękniejszy nawet obraz lub fresk dłonią mistrza zrobiony, gdy zbliżymy oko do niego, wydaje się mieszaniną farb i linij narzuconych bezładnie. Patrzmy zdala na marmurową Venus, — zachwycać nas ona będzie cudowną karnacyą form, zbliżmy się — a dostrzeżemy, że ideał klassycznéj piękności ma skazę na czole, zakurzony nosek i paluszki pożółkłe od wilgoci...
I pan Jan jadąc do Warszawy był tego mniemania, że miasto tak inteligentne, tak znakomicie rozwijające się pod względem przemysłowym i handlowym, od razu pojmie doniosłość tego faktu, że przyjmuje w bramach swoich kapitalistę przybywającego z pieniędzmi, które przeznaczone są na to, aby ożywić ruch handlowy i przemysłowy, ażeby pokazać zarozumiałym szwabom, że są ludzie, którzy niewiele sobie robią z zagranicznéj konkurencyi.
Wprawdzie pan Jan nie był zupełnie pewny, czy będzie go oczekiwała na dworcu kolei deputacya złożona z obywateli i członków magistratu, oraz czy cechy wyjdą naprzeciw niego z chorągwiami, ale nie wątpił, że każdy go uszanuje, ustąpi z drogi i że każdy właściciel domu będzie miał sobie za zaszczyt wynająć lokal przedsiębierczemu kapitaliście, który pomimo dobrego urodzenia, gotów jest handlować nawet piernikami lub mydłem, byle tylko stać się dźwignią postępu i materyalnego rozwoju swego kraju.
Tymczasem, nietylko że żadna deputacya nie przyjęła go na banhofie, nie tylko że cechy nie wystąpiły nawet bez chorągwi, ale zaraz na pierwszym wstępie, dorożkarz powiedział mu w sposób dość nieparlamentarny, że on nie z takimi panami jeździł i że za kurs z tyloma tłomokami i dwoma babami, należy mu się trzy ruble....
Zgryzł pan Jan w milczeniu gorzką dorożkarską pigułkę i pojechał do hotelu. Tu na bardzo delikatne zapytanie: czy jest numer, szwajcar odpowiedział obojętnie:
— Jest, ale za dwa ruble.
To „ale” ubodło ex-dziedzica Pieprzykowa. Jakto? więc on, kapitalista, człowiek mający podnieść przemysł kraju, nie wygląda na to, żeby bez trudności mógł zapłacić głupie dwa ruble na dobę?!
To téż rzekł:
— Ja nie chcę numeru ale za dwa ruble, lecz mieszkanie za pięć rubli dziennie...
Nie zgadzało się to z ideą oszczędności, ale przecież wypadało pokazać téj hołocie kim się jest.
Skutek był natychmiastowy.
Szwajcar sztywny, jakby dyszel połknął, zgiął się natychmiast niby trzcinka i rzekł z wielką uniżonością:
— Natychmiast, jaśnie panie.
I kazał zaprowadzić państwa Grabskich do tego samego numeru, który był ale za dwa ruble.
Tak to w Warszawie, nawet mniéj inteligentna ludność umie poznać się na człowieku, który szanuje swoję osobistą godność i daje do zrozumienia kim jest.
Pierwsze kilka dni przeszły na wyszukiwaniu mieszkania, sprawieniu mebli i tak zwaném urządzaniu się, a ponieważ, pomimo największéj oszczędności, niepodobna wymagać, aby się porządny człowiek miał bez jakich takich gratów obchodzić, więc tysiąc kilkaset rubli pękło jak nic.
Ale za to było mieszkanko eleganckie i bardzo wygodne.
Ponieważ wedle projektów pana Jana, cała rodzina miała się oddać pracy, a każda praca ma to do siebie, że wymaga cichości i spokoju, więc urządził sobie wspaniały gabinet z oddzielném wejściem, żonie również i pannie Stefanii także; oprócz tego mieli piękny salon, przeznaczony do wspólnych narad o oszczędności i pracy, pokój jadalny... etc...
Urządziwszy się w ten sposób, postanowił pan Grabski jeszcze miesiąc odpocząć... i przez ten czas rozejrzéć się po Warszawie, oraz zawiązać pewne stosunki i znajomości, tak konieczne do puszczenia kapitałów w ruch o ile można najbardziéj produkcyjny... Stefcia ze swéj strony czyniła podobnie; ponieważ zaś praca guwernantki wyszła z mody, drzeworytnictwo spowszedniało jeszcze bardziéj niż krój sukien i maszyna, a do uprawiania sztuk pięknych nie posiadała odpowiedniego talentu, przeto postanowiła znaleźć takie rzemiosło, które byłoby i oryginalném i ekscentryczném i dającém duży dochód.
— Szewcem będę, — rzekła sama do siebie, — szewcem! Ja córa rodu posiadającego portrety swych przodków. Ja, szlachcianka z krwi i kości, słabą ręką kobiecą dam policzek zastarzałym uprzedzeniom szlacheckim, własnemi rękami wyciągać będę skórę, wbijać sztyfty ciężkim młotem... Ha, trudno, gorzka ironia losu nie dozwoliła mi użyzniać potem czoła ukochanéj ziemi pradziadów... lecz w skromnéj rzemieślniczéj pracowni zdołam wyrobić sobie samodzielne i zaszczytne stanowisko...
Urzeczywistnieniu tych wzniosłych idei, nic nie stało na przeszkodzie i panna Stefania pięknego poranku zasiadła przy warsztacie w magazynie obuwia damskiego. Naturalnie, włożyła odpowiedni do rodzaju swego poświęcenia się kostium. Kosztownie skromna suknia otaczała jéj wiotką postać, olbrzymi kołnierzyk wycięty osłaniał część szyi i białego gorsu pracownicy, a skórzane mankiety i przepyszny safianowy fartuch, dopełniały całości tego stroju.
Lubiła ona idąc do warsztatu, lub téż powracając do domu, nieść w ręku pęk skór, ale co ją najbardziéj dziwiło, to to, że się nikt a nikt temu nie dziwił.
— Gdyby choć Piotr! — mówiła do siebie, — gdybyż choć Piotr zobaczył mnie w tym stroju pracownicy, co się już wyrzekła i zaparła wszystkiego; może onby mnie wówczas naprawdę pokochał... jeżeli w ogóle człowiek ten może kogokolwiek kochać, oprócz swego pachciarza!...
Faktem jest, że ów Piotr, syn pana Januarego, niegdyś blizkiego sąsiada Pieprzykowa, kochał pannę Stefanię całą siłą świeżego młodzieńczego uczucia. Ale odrzucono jego ofiarę, więc się téż bardziéj nie narzucał, zamknął się w domu, nie wyjeżdżał, a w pracy około roli i gospodarstwa znajdował pocieszenie po zawodzie, który boleśnie go dotknął.
Nie wiedział on téż o Grabskich więcéj nad to, iż wyjechali do Warszawy i że jak to mówią, siedzą na bruku.
Z tego téż powodu obcém dla niego było szczytne poświęcenie się panny Stefanii, jéj safianowy fartuch, wielkie skórzane mankiety i ów kamień leżący na jéj kolanach, w który uderzała młotkiem, forsując swe drobne, wypieszczone rączki.
Pan Jan tymczasem rozglądał się po Warszawie i zawiązywał stosunki. I pierwsze i drugie nie powiodło mu się od razu: gdy się rozglądał, wyciągnięto mu z kieszeni bardzo ładną złotą tabakierkę. Gdy zaś zawiązał stosunek w cukierni z jakimś bardzo porządnym obywatelem i kapitalistą, który także jak sam powiadał, przybył do Warszawy po to, aby podźwignąć przemysł krajowy, czcigodny obywatel wziął od pana Jana sto rubli na kwadransik i przepadł jak kamień w wodę.
Opłaciwszy to frycowe, Grabski rozglądał się znacznie mniéj, a w zawiązywaniu stosunków stał się mniéj dowierzającym i łatwym.
Pomimo to, poznał pana Pruckiewicza, bardzo godnego człowieka, właściciela domu na Krzywém-Kole; kapitalistę pana Krzykalskiego, byłego urzędnika, obecnie żyjącego z własnych funduszów; pana Wajnsztejna, także bardzo pomysłowego człowieka; oraz wielu innych, których o każdéj porze dnia można było zastać w cukierni obok poczty, gdzie zwykle trudnili się obrabianiem interesów.
W domu już przy herbacie, o gospodarstwie mowy nie było, bo z powodu sprzedaży Pieprzykowa, nie było już co ulepszać, ale za to kwitnął przemysł i rozwijały się fabryki.
Jednego wieczoru naprzykład, pan Grabski projektował założenie olbrzymiéj fabryki zapałek ogniotrwałych... mających nad zwyczajnemi tę wyższość, że się znacznie trudniéj zapalają, a tém samém nie mogą być przyczyną pożarów, wynikających jak wiadomo wskutek nieostrożnego obchodzenia się z ogniem.
Projekt ten jednak upadł, ale pan Wajnsztejn radził, żeby kupić las...
— I co ja będę z nim robił?
— Co pan będziesz robił? To pytanie — naturalnie będziesz pan robił majątek.
— Ba! ale w jaki sposób?
— Handlując budulcem, rąbiąc sążnie na opał...
— To wszystko na nic — dowodził pan Krzykalski — co mi to za rzecz ciąć las na budulec albo na sążnie; jabym przedewszystkiém zabronił babom zbierać grzyby i zbierałbym je sam i sprzedawał za Żelazną Bramą, po pół rubla funt.
— Myśl... dalibóg myśl! a drzewo?
— Hola panowie! do drzewa jeszcze daleko; — zbierałbym także borówki i żurawiny, poziomki, jarzyny, czarne jagody i wszystkie badyle... i marsz do Warszawy. To uczyniłoby mi najmniéj 600 rubli do roku. Na jesieni zbierałbym ładny mech do okien i znowuż wagonami do Warszawy, oprócz tego mam jeszcze jałowiec, szyszki sosnowe i dębową korę! to pierwsza rubryka. Daléj myśliwstwo: przy rozumném prowadzeniu tego interesu, można zarobić także kilkaset rubli do roku... Drzewa nie sprzedawałbym inaczéj, jak w postaci zupełnie przerobionego produktu — sprzedawałbym więc tylko sztyfty do butów, pudełeczka, tabakierki z kory brzozowéj, jedném słowem zapewniłbym sobie i moim sukcesorom niewyczerpany dochód na jakie kilkaset lat...
Pan Jan zachwycony był projektem Krzykalskiego, wyjeżdżał nawet kilkakrotnie w okolice, oglądał lasy, ale kupno nie przychodziło jakoś do skutku, bo albo kapitał pana Jana był za mały a las za duży, albo znów kapitał za duży, a las obiecujący zaledwie kilka cetnarów sztyftów i parę garncy jałowcu.
Grabski w myśli wybudował już mnóstwo fabryk, na czele których miał stanąć Krzykalski: miały to być tartaki parowe, fabryki sztyftów, kadzie do wyrabiania soku z żurawin i borówek, wielkie suszarnie do grzybów, laubzegi parowe wyrzynające same ramki do fotografii, wielkie fabryki pudełek i pudełeczek, drzazg do podpalania w piecach, mioteł, koszyków, dzwon i szprych do kół, kleszczy do chomont, fabryki węgli kowalskich, smoły, dziegciu, terpentyny, lasek, guzików drewnianych, zabawek froeblowskich i tym podobnych wyrobów, o których dotychczas nie śniło się jeszcze żadnemu obskurnie zacofanemu właścicielowi lasu.
Krzykalski, przyszły dyrektor tych wszystkich zakładów, otrzymał już nawet od pana Jana à conto pensyi zaliczkę w ilości kilkuset rubli, oraz pewien fundusz na sprawienie odpowiedniéj liberyi dla służby leśnéj.
Liberya miała być cudowna. Tyrolskie kapelusze z piórkami, oraz kurtki jasnozielone z kołnierzem białym; oprócz tego każdy gajowy miał miéć bardzo dalekonośną rusznicę i rożek bawoli do trąbienia.
Z postępem czasu, zapał pana Grabskiego do wielkich zakładów przemysłowo-leśnych stygnąć począł, a oziębienie owego zapału wzrastało w miarę tego, jak przybywały coraz nowe, a coraz lepsze projekta.
Stopniowo zaczął się przekonywać, że w gruncie rzeczy, ludzie których poznał nie są tak źli, a przedewszystkiém do porady jedyni.
Radzili mu téż tyle sposobów zrobienia w szybkim czasie majątku, że gdyby tylko jeden wedle téj rady się spełnił, to pan Jan mógłby rywalizować z Rotszyldami, a wszystkich razem wziętych bankierów warszawskich, w mysią jamę, jak to mówią, zapędzić.
Przedstawiano mu naprzykład brylantowy interes na chmielu, cudowne spekulacye na okowicie, handel zbożem bezpośrednio z Gdańskiem i Królewcem, przerabianie skórek zajęczych na kapelusze i tysiączne inne rzeczy, które się tu na żaden sposób wyliczyć nie dadzą.
Wszakże pan Jan myślał, deliberował, ale jakoś stanowczo na nic zdecydować się nie mógł, prowadził ożywione dysputy z kandydatami na wspólników, jadał razem z nimi bardzo dobre obiady, za które słono płacił i przekonywał się coraz dowodniéj, że pieniądz odznacza się dziwną lotnością i że jest podobny do kamfory z tego względu, że znika tak szybko jak ona. Przyszedł nawet czas, że się zaczął namyślać i poszukiwać takiego interesu, któryby nie wymagał wielkich nakładów; pilnie téż odczytywał anonse w Kuryerach i bacznie śledził czy kto nie potrzebuje wspólnika z małym kapitalikiem do bardzo zyskownego przedsiębierstwa.
Panna Stefania w szewckich zapałach znacznie téż ostygła. Rola pełnéj poświęcenia się pracownicy spowszedniała jéj mocno, otoczenie wydało się niesmaczném, młotek ciężkim, a skóra niemile woniejącą. Chodziła téż do warsztatu zaledwie co trzeci dzień, wymawiając się silną migreną i różnemi cierpieniami dokuczającemi jéj nieustannie.
Zbladła rzeczywiście, zmizerniała, a może i istotnie cierpiała moralnie. Może jéj się przypominała wieś, lata w niéj spędzone, a może téż w tych obrazach, które nam pamięć o lepszych czasach maluje, widziała także poczciwą, ogorzałą twarz pana Piotra, wyciągającego do niéj dłoń ciężką, nie odzianą w glansowaną rękawiczkę, ale téż nie splamioną żadnym nieuczciwym czynem.
Okropny ten pan Piotr! ona go odepchnęła, a on nie przyszedł żebrać o litość, nie zabił się, nie wstąpił do klasztoru, ale jak jéj mówiono, po dawnemu orał, siał i bronował — i nawet o zgrozo! nie przywdział żałoby!
Jasny dowód że nie kochał, bo gdyby kochał, to czyż teraz, po półroczném niewidzeniu się, czyżby nie przyjechał, nie dowiedział się o zdrowiu, nie złożył choćby konwencyonalnéj wizyty, a on nic.
Człowiek dobrze wychowany, otrzymawszy taką jak pan Piotr rekuzę, ubrałby się w czarny strój, przywdział czarne rękawiczki i w najczarniejszym zakątku lasu palnąłby sobie w łeb, objaśniwszy poprzednio w liście krwią własną napisanym, przyczyny samobójstwa. Ale taki Piotr! miałże on jakie wyobrażenie o dobrym tonie! on, który całe dnie przepędzał w polu, w oborach, stajniach, stodołach, a i w nocy nie raz kazał sobie podać konia i jeździł po łąkach, aby się przekonać, czy kto szkody nie robi.
Panna Stefania zaczęła uczuwać, że jéj się życie przykrzy. Szewctwo któremu się poświęcała, nie dziwiło nikogo, w domu nie bywał nikt ktoby ją mógł zająć, gdyż pan Jan, jako człowiek czynu par excellence, przyjmował u siebie także ludzi czynu, szacownych zapewne i drogich dla krajowéj industryi, ale najzupełniéj obojętnych dla osoby młodéj, szukającéj przedewszystkiém wrażeń dla serca i główki, w któréj, jak się tego inteligentny czytelnik łatwo domyśla, było cokolwiek pstro.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.