Spekulacye pana Jana/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spekulacye pana Jana |
Podtytuł | Nowella |
Pochodzenie | „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23 |
Redaktor | Józef Hiż |
Wydawca | Karol Kucz |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia Kuryera Codziennego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W domu państwa Grabskich zaczął bywać młody człowiek.
Ubrany zawsze podług najświeższéj mody, ufryzowany, woniejący jak apteka, z wąsami wyczernionemi i skręconemi misternie w dwa druciki. Elegant ten miał oczy przysłonięte binoklami w złotéj oprawie, a z bocznéj kieszeni jego surduta wyglądała miniaturowa chusteczka, barwy czerwonéj, która wraz z wielką różą wpiętą w dziurkę od guzika, dopełniała świeżości i elegancyi kostiumu.
Młodzieniec ten miał na biletach wizytowych wylitografowany herb, z hełmem, przyłbicą, strusiemi piórami, mieczami, armatami i innemi ostremi narzędziami, a pod tą straszliwą armaturą, nad którą unosiła się baronowska czapka, podpisane było nazwisko Oskar Walter.
Skromne, ale dające dużo do myślenia.
Przedewszystkiém zagraniczne. Powtóre imię Oskar, ma w sobie coś sympatycznego, potrzecie nazwisko Walter, otwiera rozległe pole do różnego rodzaju przypuszczeń.
Można bowiem mniemać, że właściciel jego pochodzi w prostéj linii od feudalnych baronów niemieckich, że przodkowie jego mogli być członkami Krzyżackiego zakonu, że wreszcie rodzina Walterów mogła osiąść niegdyś we Francyi i wyemigrowała ztamtąd podczas prześladowania Hugonotów... Tysiące kombinacyj i wniosków. Któż wie wreszcie, czy pan Oskar nie jest potomkiem Walter-Scotta?! tegoż samego Walter-Scotta, który takie cudowne pisywał romanse...
W każdym razie faktem jest, że kiedy panna Stefania zobaczyła na biurku w gabinecie swego ojca ów bilet, zwróciła na niego szczególną uwagę i zapytała:
— Proszę ojca, co to za jeden ten pan Oskar Walter.
— Ach, zapomniałem ci powiedziéć, niedawno go poznałem, dzielny chłopiec, młody, przystojny, a przytém nadzwyczaj zręczny i ambitny, mówi kilkoma językami — i kompletnie, ale to powiadam ci kompletnie wykształcony młody człowiek...
— Czy on tu mieszka w Warszawie?
— O nie, moje dziecko, to człowiek czynu w całém znaczeniu tego wyrazu, rzutny, energiczny, obrotny, dziś jest w Warszawie, jutro w Brukselli lub Paryżu, to znów pędzi do Norymbergi albo do Gdańska.
— I dla czegóż on tak ciągle podróżuje, czy taki bogaty?
— To jest właściwie czy jest istotnie bogaty, na to odpowiedziéć nie umiem, ale że jest na drodze do zrobienia majątku, to fakt nieulegający żadnéj wątpliwości.
— Czemże się trudni?
— Ma interesa komisowe. Tu pojedzie kupi, tam znów sprzeda, dostanie komisowe i jedzie daléj. Prowadzi téż niektóre interesa już na własną rękę. A zna się na wszystkiém, doprawdy, aż miło posłuchać jak zacznie rozwijać różne teorye handlowe, a jak ci co wytłómaczy, to tak od razu zrozumiesz, jakby ci łopatą do głowy włożył. Ja naprzykład wyobraź sobie, przyznaję to szczerze, nigdy nie mogłem zrozumiéć co to znaczy „Berlin krótki 152,25.” Pytałem już o to kilku przemysłowców, ale tak mi to szeroko przedstawiali, żem nic a nic nie rozumiał. Oskar zaś od razu i to w dwóch słowach.
— I teraz ojciec wie co to znaczy?
— Wiem, wiem — i to mi także opowiedział co mi się zawsze wydawało niejasném, co znaczy naprzykład „Gdańsk mocny, albo: interes w grochu ospały przy ostrym wietrze”, dziś znam to jak swoję kieszeń.
— To może to ojczulek i mnie kiedy wolnym czasem wytłómaczy...
— Owszem, owszem, chociaż wiesz, że nigdy nie miałem tego daru wykładu i chociaż przedmiot gruntownie rozumiem, jednak gdyby mi przyszło tak, uważasz, do gazet to kwieciście opisać, to nie wiem czybym potrafił, bo ze stylem to mi zawsze szło jakoś trudniéj... Ale wracając do Waltera, powtarzam ci, że to dzielny chłopak, chociaż się Walter nazywa.
— A cóż to ma do tego? mój ojcze...
— Widzisz dziecko, miéć to ma i dużo ma naprawdę, ale żyjemy w dziewiętnastym wieku — ja tam jestem potrosze przemysłowcem, ty drobnemi rączkami uprawiasz twarde i ciężkie rzemiosło — pomimo więc usposobień konserwatywnych z natury, pomimo dobrego urodzenia i nazwiska, które żeby nie skłamać, ma diabli wiedzą wiele lat najpiękniejszéj tradycyi — musimy nagiąć nasze przekonania do wymagań dzisiejszych, odpowiednich duchowi czasu i stopniowi cywilizacyi na jakim znajduje się ludzkość.
— Najzupełniéj podzielam twoje zdanie mój ojcze i cieszę się szczerze, że pomimo różnicy wieku, nie istnieje pomiędzy nami różnica opinij i przekonań...
— Właśnie dla stwierdzenia czynem tych opinij, zaprosiłem dziś pana Waltera do nas na herbatę i chciałbym żebyś i ty także znajdowała się w sali.
— O, będę z pewnością, ojcze.
— Wybornie — ale... ale.. zapomniałem ci powiedziéć, w jaki sposób zabrałem znajomość z panem Walter.
— Właśnie miałam się ojca o to zapytać.
— Będzie temu może ze trzy tygodnie, siedzę w cukierni i czytam Kuryera, jakiś młody człowiek, bardzo uprzejmy, zbliża się i mówi z ukłonem:
— Jeżeli pan dobrodziéj łaskaw, to po przeczytaniu...
— Służę panu zaraz — odpowiedziałem.
— Ale nie... tego nie mogę... niech pan dobrodziéj będzie łaskaw dokończy.
— Ale proszę pana...
— A, miałbym na sumieniu... przecież to mój obowiązek poczekać, jeśli ktoś starszy czyta...
Tak certowaliśmy się przez kilka minut, a przyznam ci się, że szczerze mnie ujął tym tak mało dziś na święcie praktykowanym szacunkiem dla siwego włosa; — skończyło się tedy na tém, że ani on, ani ja, Kuryera nie czytaliśmy, lecz czas przeszedł nam na bardzo miłéj gawędce.
Na drugi dzień przyszedłem do téj saméj cukierni, młody człowiek siedział sam i czytał gazetę.
Przywitaliśmy się jak znajomi — ja kazałem podać lody. Potém on zadysponował doskonałego ponczu rzymskiego. Rozpoczęła się rozmowa bardziéj szczera i serdeczna, on mi się przedstawił, ja jemu — no i znajomość gotowa. A gdy się dowiedział, że jestem kapitalistą poszukującym korzystnego interesu do zrobienia, to się tak ucieszył, tak mu było przyjemnie, że jako bardziéj specyalny, może mi dać dobrą i praktyczną radę, że zupełnie mnie ujął za serce.
— To widocznie jakiś dobry człowiek.
— Co téż ty mówisz człowiek! to nie człowiek moja duszko, ale ananas i to w najlepszym gatunku — a jako finansista, to powiadam ci generał-kupiec! Żebym był Mac-Mahonem, zrobiłbym go w téj chwili ministrem handlu od jednego zamachu, bo czy ty wiesz Stefciu, że on całe nasze mienie od zguby uratował?
— O Boże, czyż podobna! staliśmy więc nad przepaścią?
— Gorzéj moje dziecko, gorzéj; myśmy już byli w przepaści: jeszcze krok, a bylibyśmy zginęli bez ratunku.
— I jakżeż to było mój ojcze?
— Widzisz, kiedy Krzykalski z Wajnsztejnem namówili mnie na kupno lasu i na założenie fabryk, ja już byłem zupełnie zdecydowany, — ale jak się o tém Walter dowiedział, tak aż zbladł, zawołał mnie na bok, dopiero jak nie złapie ołówka, jak nie zacznie rachować a rachować, dowiódł mi jak dwa a dwa cztery, że z tych wszystkich operacyj byłbym wyszedł na dziady z torbami i z kijem! Słyszysz Stefciu! z torbami i z kijem.
— Oh, mój Boże...
— Dopiero on mi oczy otworzył, cofnąłem się od kupna i odtąd postanowiłem słuchać wyłącznie tylko ludzi godnych i uczonych. Pokłóciłem się z Krzykalskim i już mu się nawet na ulicy nie kłaniam.
— Teraz widzę mój ojcze, że pan Walter w zupełności zasługuje na twoję, a tém samém i na naszą sympatyę, dam mu téż to poznać.
Punkt o godzinie 8 éj wieczór Walter dzwonił do drzwi mieszkania Grabskich. Otworzył mu sam pan i przywitawszy serdecznie a czule, wprowadził go do salonu, w którym znajdowała się już i pani i panna Stefania.
Po niezliczonych ukłonach, gość zajął miejsce na krześle i rozglądał się o ile przyzwoitość na to pozwalała, po salonie, jakby pragnął zbadać grunt, na którym pierwsze kroki miał stawiać.
Wrażenie jakie na nim zrobił elegancko i z gustem urządzony salonik, musiało być bardzo korzystne, a panna Stefania wydała mu się zachwycającą istotą.
Godzi się téż przyznać, że pan Oskar Walter, jakkolwiek prowadził interesa w bawełnie i w norymberszczyznie, gust miał wcale niezły i kobieta przystojna nie mogła nie zwrócić jego uwagi.
A panna Grabska rzeczywiście była przystojna. Wysoka, wysmukła jak topola, odznaczała się prześliczną figurką, uwydatniającą się bardzo zgrabnie w modnéj sukni; posiadała téż rączkę arystokratyczną, nóżkę bardzo ładną, włosy barwy ciemno-płowéj i oczy koloru kwitnącego habru.
Jaki poeta spojrzawszy na nią, napisałby sonet od jednego zamachu.
Dodajmy do tego piękne białe czoło, nosek grecki, policzki okraszone świetną barwą młodości, a będziemy mieli obraz młodéj osoby, o którą dobijał się pan Piotr jeszcze ongi za pieprzykowskich czasów.
— Co mnie najbardziéj uderzyło w Warszawie, — mówił Oskar, — to piękność kobiet tutejszych, piękność, która zaiste przechodzi wszelkie pochwały, — wprawdzie powołanie moje jako handlującego, jest grubo prozaiczném z natury swojéj — jednak jestem pomimo tego wrażliwy na każde piękno i dla tego staram się jak najczęściéj bywać w Warszawie, a kiedy jestem tu, to zawsze wynajduję tysiączne, częstokroć nawet bardzo błahe powody, do przedłużenia pobytu.
— Pan więc nie mieszka w Warszawie? — spytała panna.
— Ja, pani? ja mieszkam wszędzie i nie mieszkam nigdzie; właściwym moim lokalem jest Europa, przebiegam nieustannie główniejsze jéj miasta, pełniąc zlecenia pierwszorzędnych firm handlowych, oraz prowadząc interesa na własną rękę.
— To pan musi miéć bardzo wiele zatrudnienia?
— Trochę — odpowiedział skromnie pan Walter, — ale zdarzają się tygodnie takie, w których sypiam tylko w wagonach, a jadam o tyle, o ile na to pozwoli konduktor zatrzymujący pociąg.
— O, na to bym się nie zgodził, — wtrącił pan Jan, — wszystko z siebie zrobię, nie będę spał, w razie potrzeby nie będę palił, gotów jestem cały dzień chodzić pieszo po bruku, ale jeść przytém muszę, bo to bardzo naturalne, na to przecież człowiek żyje... to jest chciałem powiedziéć, na to człowiek jada, aby żył, no, a jakbym nie jadł, tobym umarł.
— Fe, co téż ty mówisz, mój mężu.
— No, ja tak tylko naprzykład.
— Ja wiem, ale czasem można w złą godzinę wymówić.
— Nie obawiaj się duszko; jeśli o tém wspomniałem, to tylko dla tego, abym tém wyraźniéj uwydatnił, ile trudów znosi szanowny nasz gość...
— A panie dobrodzieju, pochwała to niezasłużona... cóż ja tak wielkiego robię...
— Przepraszam, szanowny panie, przepraszam... za pozwoleniem, któż bardziéj może szanować ludzi czynu i cenić ich pracę, niż ja i cała moja rodzina; wiesz pan przecie, że ja sam jestem przemysłowcem, a moja córka także darmo chleba nie jada...
— Ma pani jakie zatrudnienie?
— Co to zatrudnienie!? ona cały dzień od świtu do nocy przy warsztacie pracuje jak najzwyczajniejszy rzemieślnik.
— Jak rzemieślnik! — zapytał Walter, udając zdumienie.
— Istotnie, — odpowiedziała zarumieniona panna, — ja... pracuję w warsztacie szewckim.
— Pani? czyż to podobna? czym się nie przesłyszał, pani, córka tak szanownego obywatela, dziedziczka tak pięknego nazwiska, w szewckim warsztacie, z szydłem w ręku, to nie do uwierzenia doprawdy!
— My nie mamy żadnych przesądów i uprzedzeń kastowych, — mówiła panna spuszczając oczy jak pensyonarka, — ja i ojciec mój szanujemy wszystkich ludzi pracy i mniemamy, że ona tylko jedna podnosi i uszlachetnia ludzi.
— O pani! dziś widzę, że moje idee i marzenia społeczne nie są utopią, ani mrzonką, lecz wchodzą w tyle pożądaną fazę rzeczywistości, nie weźmiecie mi więc państwo za złe, że wyrażę dla całego domu waszego cześć i uwielbienie bez granic.
To mówiąc, patrzył tylko na pannę Stefanię, dając jéj do zrozumienia, że ta cześć i to uwielbienie bez granic, jéj się wyłącznie należy.
Rumieniec okrył jéj twarz: wzruszona w wysokim stopniu, wybiegła do swego pokoju, aby ukryć to wrażenie.
Więc znalazł się nareszcie człowiek, który się dziwił temu, że ona, córa swych przodków, pracuje w warsztacie, że od świtu do nocy dźwiga ciężki młot w swojéj rączce tak drobnéj.
Nareszcie więc jest ktoś, co to poświęcenie pojmuje, co je podziwia, uwielbia, co może wreszcie pokocha tę bohaterkę idei, nazwie ją w duchu kapłanką pracy... dziewicą Orleańską szewckiego rzemiosła. A cóżby było w tém złego?
Daremnie kusiłbym się o spisanie tych snów i marzeń rozkosznych, które kołysały młodą osobą po odejściu Waltera... Rozpuściwszy i uwolniwszy z więzów i splotów swe przepyszne włosy, które w fantastycznych zwojach rozłożyły się na jéj ramionach, usiadła na fotelu, oparła głowę na poręczy i dumała bardzo długo.
W dumaniach tych, pomiędzy wieloma projektami, postanowiła odwiedzić nazajutrz warsztat, którego co prawda, od dwóch tygodni nie widziała.