Sprawy bieżące (I)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Sprawy bieżące
Pochodzenie Pisma ulotne
(1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
P ISMA

Henryka Sienkiewicza

TOM LXXVIII





Sprawy bieżące.
I.

Każdy, kto tylko z uwagą śledzi za różnymi zwrotami w naszem komedyopisarstwie, z łatwością mógł dostrzedz, że w ostatnich czasach komedya nasza schodzi coraz bardziej na grunt tendencyjny i, przestając obracać się wyłącznie w sferze intrygi lub charakterów, przybiera nowy jeszcze żywioł, którym bywają pewne idee, tak zwane kwestye społeczne.
Takim charakterem odznaczają się prace Narzymskiego (Epidemia, Pozytywni), Aleksandra Fredry (Obce żywioły), taką nakoniec wybitną tendencyjnością cechuje się i ostatni utwór pani Mellerowej p. t. „Zyzio“.
Autorka usiłuje ukazać w „Zyziu“ na zgubne skutki wychowania, albo raczej braku wychowania naszej młodzieży. Pytanie mniej więcej nastręcza się takie: kto ma chować młodzież naszą; odpowiedź: szkoły, nie wystarcza. Szkoła daje wiedzę kosmopolityczną i bezbarwną, potrzeba ją więc zabarwić na swojski sposób, i rozgrzać, a dalej szkoły i uniwersytety dają (jeżeli) tylko wiedzę i nic więcej, a gdzież jeszcze siła moralna, gdzież ten potężny czynnik, w życiu tak prywatnem, jak i obywatelskiem niezbędny, koło którego wiedza powinna dopiero się nawijać, jak nić około kłębka. Siła moralna ma być kośćcem duchowego organizmu, wiedza jego ciałem. Siła moralna ma być ciepłem wiedzy i duszą czynów. Dawna dewiza naszego pisma mówiła: „wiedza to potęga!“ Dziś dodajemy: i huragan jest potęgą, ale wszelka potęga może być dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Otóż aby wiedza, jako potęga, była pożyteczną, potrzeba na to, aby w praktykę społecznego żywota wprowadzała ją za rękę siła moralna. Ale teraz, wracając do naszej młodzieży, jeżeli nie szkoły, nie uniwersytety, nie żadne zakłady publiczne szczepią moralność w jej serca, któż więc ma ten błogi czynnik szczepić i kto go ma doglądać. Odpowiedź łatwa: rodzina, a wreszcie ta, która jest duszą domu i rodziny — matka. Tu jednak rodzi się nowa uwaga. Matka wtedy tylko potrafi zaszczepić owe zasady w swe dzieci, jeżeli oprócz kochającego serca będzie miała umysł jasny, trzeźwy, umiejący odróżnić drogi, po których kroczy uczciwość i praca, od dróg pychy, próżniactwa, egoizmu i wszelakiego warcholstwa. A czyż wszystkie nasze matki stoją na wysokości swego zadania, czy wogóle kobieta nasza jest tak chowaną, aby mogła i umiała podołać ciężkim obowiązkom matki? Autorka na powyższe pytania odpowiada stanowczo przecząco i modo exempli przedstawia wszem wobec i każdemu zosobna „Zyzia“, jako żywy i z życia wzięty dowód, że często bywa inaczej.
Ten „Zyzio“, syn bogatych przemysłowców, państwa Domeckich, jest to sobie gagatek, jakich tysiące kręci się po świecie, ot taki mamin synek, któremu zawsze wszystko było wolno, którego psuła i pieściła matka, a ojciec, jeżeli nie psuł, to przynajmniej psuć nie bronił, bo zajmował się nie synem, ale fabryką, a zresztą we wszystkiem żonie ulegał.
Sztuka rozpoczyna się w chwili, w której gagatek wraca z Paryża, gdzie bawił dla studyów nie medycznych wprawdzie, bo znieść nie mógł dyssekcyi, nie prawnych, bo czuł dziwny wstręt do kodeksu Justyniana, nie agronomicznych nakoniec, bo nie, ale dla studyów… których sam sobie nie umiał przypomnieć, ani nazwać, kiedy go o to pytano. Ale Zyzio przywiózł natomiast z Paryża, jeżeli nie naukę, to co innego, a mianowicie dobry akcent, paryski szyk i nakoniec przyjaciela, barona Szerszenia herbu Truteń, który pomagał mu stawiać pierwsze kroki na szerokiej drodze szyku, komfortu, hulatyki i wysokich znajomości.
Wkrótce też okazały się praktyczne skutki paryskich studyów. Matka znalazła Zyzia niezrównanym, niedoścignionym ideałem dobrego tonu i skończoności; wycałowała, wypieściła; ojciec, za namową mamy, kupił mu wioskę, i Zyzio począł gospodarować, nie na roli wprawdzie, ale na zielonym stoliku, ciągle pod przewodnictwem światłego barona Szerszenia.
Gospodarstwo takie szło dobrze; nakłady jednak o tyle przenosiły dochody, że wkrótce trzeba było zaciągnąć jeden dług, drugi, trzeci, dziesiąty; aż wreszcie przychodzi chwila, w której lichwiarz odmawia pieniędzy, a tu dług karciany, albo, jak się mówi w języku rycerzy zielonego stołu: „honorowy“ spłacić trzeba natychmiast, Zyzio tedy wpada w kłopoty nie żartem. Matka, której spowiada się ze wszystkiego, pociesza go wprawdzie, pieści i uspakaja, jak może. Jej się to zdaje bardzo naturalnem, że „robaczek“ przegrał w karty. Ma wprawdzie tysiąc rubli, ale to na srebro dla swojej córki, a siostry Zyzia, która właśnie wychodzi za mąż za pana Jerzego, obywatela z Gostyńskiego, wielkiego miłośnika buraków. Cóż więc robić? Matka nie wie, ale syn wie, bo kiedy matka, wychodząc, zapomina u niego na stole owego tysiąca rubli, synalek przyswaja je sobie bez ceremonii, czyli, mówiąc poprostu, po krótkiej walce z sumieniem, kradnie je z matczynego pugilaresu.
I oto gotowa katastrofa. Scena, która następuje po kradzieży, pomimo wysokiej niekonsekwencyi, ma jednak wiele piękności. Po zapomniane pieniądze przychodzi Emilia, wychowanka państwa Domeckich, towarzyszka lat dziecinnych Zyzia i przedmiot pierwszej jego miłości. Obraz tej towarzyszki i tej pierwszej kochanki rozwiał się wprawdzie pod wpływem paryskich kokotek w sercu Zyzia, ale tkwi w niem jednak jakieś niejasne wspomnienie, jakiś mętny majak tych chwil czystych i niepokalanych. Zyzio nie jest jeszcze skończonym cynikiem. Natura to więcej bujna, lekkomyślna i zepsuta życiem, niż zła. Nie kocha już Emilii, ale… pamięta, i w sercu coś mu się odzywa na jej widok, jakby echo dawnych i dawniej drogich głosów. Co do Emilki, ta, mimo całej pracy nad sobą, mimo całej pogardy dla rozpustnika, kocha go jednak, gardzi nim, ale go kocha. Następuje więc teraz prawdziwie tragiczna chwila, kiedy, przyszedłszy po zostawiony pugilares, znajduje go pustym. Autorka rozumie tu doskonale serce kobiece. Emilia błaga Zyzia, by wrócił pieniądze, błaga i modli się do niego, a przyczyną tych zaklęć i błagań nie są same pieniądze, ale biednej dziewczynie chodzi widocznie o resztkę, malutką resztkę złudzeń co do charakteru Zyzia. Błaga go, by nie zmuszał jej do ostatniej pogardy, by oddał pieniądze; ułatwia mu sama oddanie, podsuwając pozory, którymi będzie mógł wytłómaczyć wstrętny fakt kradzieży, i błagania jej wywołują tylko zuchwałą odpowiedź nieubłaganego młokosa.
Ale wtedy kończy się i jej cierpliwość: „Kochałam cię, powiada, i łudziłam się do ostatniej chwili, ale teraz ty sam radykalnie wyleczyłeś mnie ze złudzeń. Kochałam cię więcej, niż wszystko na świecie, a teraz pogardzam, jak…“ głos zamiera jej w piersi, i kończy cichym szeptem: „jak złodziejem!“
Zyzio gnie się pod jej słowami, jak kłos pod tchnieniem wiatru; odzywa się i w jego sercu dawna miłość, a jednak, co za niekonsekwencya!! pieniędzy nie oddaje. Od tej chwili zaczyna się jego rehabilitacya, a jednak pieniędzy nie oddaje. Jest to wielki i bardzo wielki błąd… autorki. Ale taki obrót rzeczy potrzebny jej był do zakończenia. Łatwo bowiem wyobrazić sobie zdumienie Zyzia, gdy w chwili, kiedy przebrała się miara cierpliwości ojcowskiej, słyszy przemawiającą w swojej obronie matkę: „Zyzio nie jest jeszcze tak złym, wszakże mógł zabrać tysiąc rubli, które raz przypadkiem u niego zostawiłam, a nie uczynił tego“. Tu Zyzio ze zdumieniem spogląda na Emilię i nie wierzy uszom własnym. Po chwili jednak sprawa staje przed jego oczyma jasno. Emilia chciała go osłonić i oddała swoje tysiąc rubli, ostatni grosz, jaki miała i mieć mogła.
Oto i koniec sztuki: szlachetny czyn Emilii zwycięża złe instynkta w duszy Zyzia, który wyznaje rodzicom, jak się rzecz miała; błaga ich o przebaczenie, przyrzeka poprawę, a na dowód, że będzie ono czynem, a nie słowem, postanawia iść jako prosty robotnik do kopalni węgla w Dąbrowie. Ojciec wznosi dziękczynne ręce do nieba, matka zaś, zamiast radować się z poprawy syna, rzuca się z rozpaczą na krzesło i woła, załamując ręce:
— Mój syn robotnikiem! mój Zyzio prostym robotnikiem! o nieszczęście!
Taka jest treść „Zyzia“. Pomysł tej sztuki nie nowy wprawdzie. Kwestyi wychowania dotykano już niejednokrotnie i w powieściach i na scenie; w każdym jednak razie, mniej czy więcej oryginalny, pomysł to jednak dobry, zręczny i wcale szerokiego pokroju. Komedya, dotykająca takich kwestyi, jakie porusza pani Mellerowa, ma stałe widoki powodzenia, i gdyby wykonanie odpowiedziało pomysłowi, byłaby to rzecz prawdziwie wyższej wartości. Na nieszczęście jednak złożyło się inaczej.
Nie chcemy łudzić ani czytelników, ani autorki; wykonanie jest słabe i bardzo słabe. Prócz Emilii i barona Szerszenia, które to dwie postacie wybornie udały się autorce, reszta, na nieszczęście najważniejszych, stanowczo jest chybioną. Główny charakter Zyzia, zarysowany blado i trzymany blado, w początkowych scenach zupełnie bierny, grzeszy w wielu miejscach brakiem konsekwencyi. Dlaczego przewrót w jego usposobieniach nie zaczyna się od sceny pugilaresu, tego ani autorka wytłómaczyć, ani widz zrozumieć nie potrafi. Jeżeli Zyzio nie nawrócił się w takiej chwili i nie oddał przywłaszczonych sobie pieniędzy, niema dobrej racyi, dla której miałby się nawracać parę dni później. Wogóle brak tej postaci barwistości, natura nie dość czynna i nie dość energiczna. Słuchacz, widząc przed sobą chwiejnego, pozbawionego charakteru chłopaka, nie chce wierzyć, by zwrot, jaki następuje w nim przy końcu sztuki był stanowczym, a przedewszystkiem trwałym. Czy wytrwa? oto pytanie, które nastręcza się każdemu. Bywają wypadki, że charaktery burzliwe, hulaszcze, rozpuszczone, zatrzymują się nagle w niesfornym biegu i zmieniają się na korzyść do gruntu, ale to charaktery takie tylko, na których dnie leży potężna siła woli. W Zyziu widzimy brak jej, i nic nie zapewnia nas, że chwilowe uniesienie zdoła ją na dłuższy czas zastąpić.
Również niekonsekwentną jest matka Zyzia, pani Domecka. Taż sama kobieta, która przed chwilą mówiła o szkole dla matek, która żaliła się, że nie umiała dziecka wychować, w minutę później, gdy syn na dowód zerwania z naganną przeszłością chce zostać robotnikiem, woła: „Mój syn robotnikiem! o nieszczęście!“ Autorka chciała przez te słowa wzmocnić satyrę, ale zrobiła to kosztem naturalności i prawdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tem, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tem rzecz, że gdy serce wzbiera boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy, gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buraczarz, figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcyę i tendencyę sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dyalog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Nakoniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komedyopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcya częstokroć dzieje się w nieokreślonych warunkach, a przez to traci na konsekwencyi i sile.
Wady powyższe, które zresztą nie są dowodem nieudolności, ale tylko braku wprawy komedyopisarskiej, wzięte razem i zwiększone wadami w charakterystyce osób występujących, sprawiły, że sztuka ta, kilka razy zaledwie przedstawiona na scenie, nie syta sławy ani życia, wstąpiła już w zapyloną mogiłę teatralnej biblioteki, gdzie napróżno zapewne oczekiwać będzie na „dzień on, dzień sądu i zmartwychpowstania“. Rzucając garść piasku na tę świeżą mogiłę, powiemy jednak: szkoda! miał ów młody Zyzio pewne warunki życia i umarł nie na brak mózgu lub serca, ale biedaczek, całą budowę już miał taką, że żyć nie mógł.

Niwa.  № 1. 1 lipca 1864. Rok III. Tom VI.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.