Staś emigrant/Rozdział 6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Staś emigrant |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dyrekcja przedsiębiorstwa postanowiła nie odbudowywać tartaku nad Bobrową rzeką i wymówiła wszystkim urzędnikom i robotnikom, którzy, naradziwszy się pomiędzy sobą, ruszyli do miasta, ażeby pobrać zarobione pieniądze i szukać nowej pracy.
— Kiedy wyjedziemy? — spytała męża pani Wanda, gdy ostatnia partja dawnych robotników opuściła osadę.
— Nie wiem jeszcze... — odpowiedział zamyślony Basiewicz i wyszedł z chaty.
Od czasu pożaru codzień spędzał długie godziny na pogorzelisku, uważnie oglądając motor parowy i różne części maszyn.
Gdy wszyscy już odjechali, przesiadywał tam wraz z Rambasem.
Wódz Delawarów tłumaczył mu coś i opowiadał z ożywieniem.
Pewnego razu, spostrzegłszy, że pani Wanda pakuje rzeczy, Basiewicz zmarszczył czoło i mruknął:
— Nie śpiesz się ze zwijaniem mieszkania! Za parę dni dopiero będę wiedział, co dalej robić ze sobą...
Tegoż dnia wraz z Chyżym Orłem wsiedli do czółna i popłynęli.
Wyszli na brzeg dopiero koło Czerwonych Skał, a Rambas rozpalił na ich szczycie jasne ognisko.
Był to sygnał, po którym zjawił się niebawem wódz Irokezów i usiadł przy ognisku, pytającym wzrokiem patrząc na przybyłych gości.
— Wodzu — zaczął Basiewicz swoją przemowę do Indjanina — tartak białych ludzi poszedł z dymem, i Anglicy nie chcą go uruchomić powtórnie. Osada opustoszała, bo wszyscy porzucili ją i odjechali do miasta. Uważnie obejrzałem maszyny, pozostałe po pożarze. Prawda, że są opalone i częściowo zniszczone przez ogień, lecz taki wprawny mechanik, jak ja, mógłby je naprawić i puścić w ruch. Niezawodnie, że będzie to wymagało pewnego kapitału lecz, pamiętajcie, że to się wkrótce zwróci z hojnym nawet naddatkiem, gdyż ceny na drzewo stoją wysoko, biali ludzie, budując kolej, potrzebują dużo podkładów, belek i desek dla gmachów stacyjnych i dla miasta, gdzie się zjawiają nowe dzielnice. Jest to dobry i pewny interes! Z nim to przyjechałem do was.
Po takim wstępie pan Basiewicz jął zachęcać Irokeza, aby wraz z całym szczepem swoim przystąpił do spółki.
— Nie mamy pieniędzy i nie chcemy mieć angielskich dolarów — mruknął Czarny Sęp.
— Rozumiem! — odpowiedział mechanik. — Ale macie skóry i dobre konie. Ja już potrafię zamienić to wszystko na pieniądze, odbudować tartak i uczynić Czarnych Irokezów bogatymi. Zbudujemy dla waszej młodzieży szkoły, dla chorych szpitale, dla starców przytułki. Delawarowie dadzą teren dla budynków, Irokezowie las, a wszyscy razem robotników.
Basiewicz długo objaśniał i przekładał sprawę. Obaj wodzowie ważyli ją, naradzali się chrapliwemi głosami, marszcząc czoła i co chwila podając sobie nabite świeżą tabaką fajki.
Wreszcie Czarny Sęp wstał i rzekł:
— Ufamy tobie i przystępujemy do spółki!
Od tej rozmowy minęło trzy miesiące, a w osadzie Delawarów turkotała już lokomobila, jazgotały piły i gwizdały heblarki.
Tartak był uruchomiony.
Pan Basiewicz okazał się niezwykle energicznym i pomysłowym człowiekiem.
Odwiedziwszy dyrekcję, otrzymał od niej zadarmo wszystko, co pozostało po pożarze, dokupił dużo potrzebnych części, metalu, smarów i prowjantów, poczem przystąpił do budowy nowego gmachu fabrycznego.
Nie poszedł za przykładem dawnego dyrektora i nie sprowadzał cegły z dalekiego miasta, lecz, wybudowawszy zwykły piec, nauczył Irokezów formować ją z gliny i wypalać. Odnalazł pokłady wapienne i sam fabrykował wapno, a nawet cement.
Praca kipiała przez całą dobę. Pracowano na zmiany.
Przełożono drogę od osady do lasów Irokezów, którzy zwozili tu drzewo, a po przerobieniu go na podkłady, deski i inny materjał dostarczali do miasta, na własny skład, gdzie pan Basiewicz miał dwóch pomocników, emigrantów z Polski, i trzeciego, zdolnego kupca Czecha.
Delawarowie pracowali, jako zwyczajni robotnicy przy tartaku, a nad nimi, jak i dawniej, przewodził Rambus — Chyży Orzeł.
Nowe przedsiębiorstwo zasłynęło wkrótce ze swojej sumienności i ścisłości w wykonaniu zamówień, więc powodziło mu się znakomicie.
Zjeżdżało się tu coraz więcej Anglików i Amerykanów, dających różne obstalunki, więc pobudowano w osadzie hotel i restaurację, któremi wszechwładnie rządziła pani Wanda, mająca do pomocy oddaną jej Idimę.
Po trzech latach istnienia tego przedsiębiorstwa osada rozrosła się do rozmiarów wcale pokaźnego miasteczka. Zjawiły się sklepy, ładny budynek poczty i telegrafu, dwie szkoły, kościół katolicki i anglikański i brukowana ulica.
Pan Basiewicz ściągnął do „Indjanopolis“, jak nazwano powstające miasto, niemal wszystkich emigrantów z Polski i Czech, którzy pracowali w innych zakładanych przez kierowników przedsiębiorstwach.
Stanęły tu bowiem parowa cegielnia i cementownia, fabryka papieru, zakłady, wyrabiające meble i huta szklana.
Irokezowie Czarni narazie nieufnie, z biegiem czasu już śmielej zbliżali się do mieszkańców szybko rosnącego miasta. Znikała nienawiść i podejrzliwość, bo znikł też wyzysk, gwałt i nieposzanowanie umów, zawartych z Indjanami.
Młodzież uczyła się w szkołach w Indjanopolisie i w Irokezianie, mniejszem miasteczku, powstałem na terenie dawnego, ubogiego obozowiska Czarnego Sępa.
Jego syn Uangaron pełnił w niem obowiązki burmistrza.
Irokezowie zapomnieli już o latach klęsk, gdy trapił ich głód i choroby.
Ludność żyła teraz w dostatku, a dwa szpitale zwalczały wybuchające epidemje i dopomagały chorym ludziom szybko powracać do zdrowia.
W obydwóch miastach można było spotkać wszystkich dawnych znajomych za wyjątkiem kilku młodych Irokezów i Delawarów, którzy wraz ze Stachem studjowali w zakładach naukowych Montrealu[2].
Byli to najzdolniejsi młodzieńcy z obydwu miasteczek.
Jedni z nich uczęszczali do wyższej szkoły technicznej, drudzy zapisali się na medycynę lub weterynarję. Staś Basiewicz był studentem prawa na uniwersytecie.
Jego dawny przyjaciel i towarzysz zabaw dziecinnych Mab, syn Chyżego Orła, przygotowywał się już do matury i zamierzał pójść w ślady Stacha, wstępując na prawo.
Młodzież zjeżdżała na wakacje do domu i podziwiała niezwykle szybki rozwój nowych miast.
Wreszcie pewnego lata, przyjechawszy z Montrealu do Indjanopolisu, Stach, wyściskawszy rodziców, oznajmił:
— Ukończyłem uniwersytet i wstąpiłem do adwokatury!
— Pozostaniesz zatem w Montrealu, synku? — ze smutkiem zapytała go pani Wanda.
Młodzieniec spojrzał na nią radosnym wzrokiem i odparł:
— Ależ nie, mamusiu! Zostanę z wami, bo wiem, jak bardzo tu wam i naszym przyjaciołom — Indjanom jestem potrzebny!
Radości rodziców nie było granic.
Istotnie — założone przez Stanisława Basiewicza biuro adwokackie zostało odrazu zasypane sprawami. Wszyscy mieszkańcy woleli polecać mu swoje sprawy, niż jeździć do Winnipegu, Wankuweru lub nawet Montrealu, z któremi Indjanopolis nawiązywało coraz poważniejsze stosunki handlowe.
Zdolny, wymowny i uczciwy młodzieniec zyskał sobie sympatje ludności. Sąd okręgowy w Winnipegu bardzo się liczył z ponad wiek poważnym adwokatem, więc sprawy, powierzone mu, miały zawsze pomyślne zakończenie.
Stanisław nie przewidywał jednak, że sądzone mu będzie, jako prawnikowi, odegrać inną, znacznie jeszcze donioślejszą rolę, która skierowała życie jego na inne tory.