Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom IV/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar Tom IV |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dniu św. Floryana, dla wszystkich tych, co z nim razem obchodzili święto patrona Krakowa, książe Kaźmierz wspaniałą ucztę gotował.
Zdawna ją przysposabiano, gdyż zaproszonych liczba niemała była, a książe uczcić ich chciał ze szczodrobliwością królewską.
Trzech biskupów przybyło umyślnie na tę uroczystość do stolicy, wszyscy panowie Rady, dostojniejsi ziemianie, wojewodowie, żupani, starzy druhowie Kaźmierza i Henryka, Jaksa z Miechowa, Rusław, na którego ziemi Sulejowski klasztór zakładał, Jarosław Belina, Goworek z Sandomierza, Żyra z Płocka, stawili się do boku pańskiego. Do relikwij tego danego państwu swemu patrona, książe najwyższą przywiązywał cenę, widział w nich porękę błogosławieństwa Bożego dla téj ziemi. Pomiędzy duchowieństwem jak perła czystéj wody jaśniał mistrz Wincenty, ulubieniec pański, któremu niedawno Kaźmierz napisanie hymnu na cześć świętego polecił.[1] Sekwencyę tę sam przy mszy wielkiéj śpiewał u organów w kościele i podobała się wszystkim.
Swą grą wyrazów, porównaniem świętego do kwiatu, wzywaniem opieki dla Krakowa:
Zachwycał duchownych, którzy hymnem tym zastąpić postanowili, inny po kościołach w Niemczech na cześć śś. Wiktoryna i Floryana śpiewany. (Carus Deo Florianus — Toto corde fide sanus). Oddawna księcia weselszym, aż do łez rozkosznych rozczulonym serdeczniéj nie widywano. Wdzięcznie się wszystkim uśmiechał, i szczęśliwi byli, widząc ten rzadki promyk wesela na zwykle smutnéj twarzy jego. Poważny nawet biskup Pełka, surowy Mikołaj wojewoda dnia tego oblicza pogodne mieli, odmłodzone.
W istocie państwu teraz nie zbywało na niczém. Z łaski pana Mikołaja pokój był z Węgrami zmówiony, Ruś była w ład wprawiona orężem Kaźmierza, Jaćwa pokonana wyprawą zwycięzką, Niemcy zajęci podbojem reszty pogan na Pomorzu, nie myśleli o napaści, od cesarstwa się jéj nie obawiano.
Dostatek panował w domu; po utraconym Bolku jedyna ojca i matki pociecha Leszek się chował zdrowo i szczęśliwie, jak siostra i brat młodszy. W środku państwa co dawniéj wichrzyło i bruździło, ukoiło się i przycichło. Dzielnica bezpotomnego syna kędzierzawego, spadła na Kaźmierza, Mieszek po oddaniu mu syna siedział upokorzony, książęta Szlązcy nie ważyli się porywać.
Lżejsze prawo nowe kmieciom dozwalało odżyć po Połowieckich najazdach i Kietliczowym ucisku. Świetne w przyszłości zapowiadały się lata.
Rozumny Pełka i silny Mikołaj ziemian butnych trzymali w karności, nic się nie przeciwiło, nic nie wyrywało.
Następstwo po Kaźmierzu papiezką bullą utwierdzone było w jego rodzie, duchowieństwo stało na straży prawa. Z biskupami Kaźmierz rządził wspólnie i zgodnie dzieląc władzę, którą oni wielkim swym wpływem podtrzymywali. Klasztory, zwłaszcza Cysterskie rosły, mnożąc się prawie codziennie, krzewiły w ziemi niedawno pustéj i bezludnéj. Mnożyły się też osady po trzebieżach, ludność po miastach, handel złotemi drogami przerzynał kraj ze wschodu na zachód.
Z zachodu co tylko Włochy, Francya, Niemcy miały, otrzymywała dzielnica Kaźmierzowa, płynął towar, szli rękodzielnicy. W mniejszym stopniu odbijały się tu wszystkie ruchy umysłów, jakie się czuć dawały w krajach innych. Ziemiański ów udział w rządzie i radzie, nie był bez związku z wyswobadzaniem możnych w Niemczech i we Włoszech. Pokora Rudobrodego w Wenecyi u stóp papieża składającego głowę dumną, w Polsce się odbiła biskupom przyczyniając siły.
Kaźmierz, który miłował sprawiedliwość i pokój, dla którego słowo Boże było prawem najwyższém, niepragnący zbytniéj władzy, dzielący się nią chętnie, cieszył się tém wszystkiém, bo działo się po myśli jego. Wyswobodzony z brzemienia rządu samowolnego mógł swobodnie oddawać się ulubionym marzeniom, o rzeczach zaświatowych rozprawiać z uczonemi, uczyć dziejów i śpiewać chwałę Bożą.
Gdy nad wieczór goście wszyscy na zamku się zgromadzili dokoła stołów książęcych, dość było spojrzeć po ich twarzach, ażeby zgadnąć, że mieli pana miłościwego, który był im ojcem a bratem.
Gdy piękny zawsze jeszcze, z podniesioném do góry czołem jasnem dnia tego, z włosami na ramiona puszczonemi, z łańcuchem na szyi, u którego klejnot z orłem i lwem był zawieszony — wszedł książe strojny, rzeźwy, wesół do wielkiéj izby, oczy wszystkich z wyrazem ukochania zwróciły się doń, jak do słońca.
Sunęli się doń i cisnęli, aby słówko posłyszeć, wejrzenie dostać, uśmiechem się pocieszyć, albo choć otrzeć o niego. Nie było jednéj twarzy ponuréj, jednego niechętnego serca. Nawet ci, co niegdyś obałamuceni szli przeciw niemu, przejednani dziś życie zań dać byli gotowi.
Zaprawdę inaczéj téż być nie mogło, tak miłością chrześciańską, sercem anielskiéj dobroci pełném, wielkim był Kaźmierz, który dumy innych panów nie miał, a pokorą świętą obleczony jeszcze się większym wydawał.
Choć zwykle na dworze jego zbytniego przepychu nie było, bo bogactwy swemi chętniéj się dzielił, niż ich używał, na ten dzień, w cześć świętego patrona wspaniałość królewska jaśniała.
Wszystko, co skarbiec miał najpiękniejszego, wzięto na stoły. Police przy ścianach błyszczały od srebra i złota. Siedzenia wywyższone dla księcia, księżnéj, biskupów okryte były szkarłatem, cała izba zielonością przybrana majową, potrzęsiona zioły wonnemi. Dwór pański przywdział szaty świąteczne krasne i pokaźne, kto co miał najkosztowniejszego włożył na siebie.
Śmiać się zdawało wszystko. Dzień przed wieczorem do zbytku był ciepły, więc szeroko otwartemi oknami, gość pożądany, wonne wiosenne wchodziło powietrze. Na twarzy księżnéj Heleny zwykle mającéj wyraz jakby trwogi i tęsknoty, w dniu tym widać było pokój i szczęście. Gwar po izbach przytomnością pańską hamowany tylko, to przycichał, to tłumionemi śmiechy i żwawszemi ożywiał się wykrzyki. Około księcia skupiło się co było poważniejszego z duchownych i świeckich panów, a biskup Pełka pobłogosławiwszy stół, sam począł rozmowę od tego, iż należało Bogu za pomyślność jaką na to królestwo zlewał, dziękować.
— Tak Bóg sprawiedliwym błogosławi — rzekł — i przez pana naszego płynie nam łaska jego!
Książę skłonił głowę. — Bóg daj — odezwał się — zasłużyć na to, coście mi niegodnemu rzekli. Nie przypisuję tego sobie, ale waszym modlitwom.
Tak zagajona poważnie mowa, wnet przez Chmarę, który siedział nieopodal, na weselszy tor została zwróconą.
— Komu my to winni, dojść trudno — rzekł stary — to pewna, że nam ubożuchnym z tém dobrze i, bodaj długie wieki trwało czego używamy.
A my biedacy możeśmy zasłużyli też na miłosierdzie Boże, bośmy długo cierpliwie plagi i chłostę znosili.
— W niepamięć to puścić — rzekł biskup. — Święcą się lepsze czasy, w niebie mamy orędownika Rycerza, który i od ognia i od wody broni.
— Bodaj też i od złych ludzi — dodał Chmara — bo to gorsze od ognia i wody.
Książe się począł nabożeństwem wspaniałem po kościołach radować, chociaż, jak mówił, wiele jeszcze niedostawało, aby świątynie polskie, włoskim, niemieckim i francuzkim równały.
— Da Bóg i my takie będziemy mieli — odrzekł Pełka — choć nam o kamień trudno, glina go zastąpi.
Cysters się odezwał, że mistrzów do budowania sprowadzając, swoich można było nauczyć téj sztuki, a Jarosław Bogorja wtrącił, iż z kamienia, prawda, cudzy lepiéj budować umieli, a z drzewa od naszych cieślów uczyćby się mogli.
— Proste było życie dawne na tych ziemiach — począł Jaksa — więc rzemiosła nie kwitły. Z obyczajem lepszym i ręce ludziom urosną zręczniejsze, boć nie święci garnki lepią.
Rozprawiano tak, jedząc, o rzeczy wszelakiéj, książe słuchał niekiedy wtrącając słowo.
Biesiada trwała dosyć długo, coraz się stając gwarniejszą tak, że w końcu już tylko najbliżsi słyszeć się mogli. W każdym kątku o czém inném rzecz się toczyła.
Przy dalszych stołach, rozmowy od ucha pańskiego odleglejsze stać się musiały swawolne, gdyż je gęste śmiechy i puste słowa zdradzały.
Przeciągnęło się to do późnego wieczora, aż niektórzy wstawać poczęli, odeszła księżna, ziemianie dla chłodu na podsienia ustąpili, a książe został tylko otoczony szczuplejszém gronem poważnych mężów.
Zostali przy nim biskupi, duchowni, Jaksa, Goworek, wojewoda Mikołaj i ziemian co ciekawszych kupka milcząca.
Mogli już teraz rozpocząć mówić o ulubionych Kaźmierzowi przedmiotach, o rzeczach niepowszednich. Wichfried dnia tego wziął na się dobrowolnie podczaszowstwo, chodząc głównie około pana i biskupów, których rozmów słuchał a kubki im nalewał. Książe przyjaźnie mu się uśmiechał i dnia tego dobréj będąc myśli, często swą czarę nalewać dawał.
— A! — odezwał się głośno — gdyby życie całe płynąć mogło jak ten dzień dzisiejszy, pół na nabożeństwie z Bogiem, napół z ludźmi sercu miłemi, na rozmyślaniu o rzeczach ostatecznych!
Niestety! nie tak zawsze się dzieje, ma prawa swe dzień powszedni, jak ma łaski dzień świąteczny. Chleb codzienny pożywać musiemy we łzach i pocie naszych skroni... Niczémby to było, gdyby duch nie cierpiał, gdyby go nie trapiła tęsknota wiekuista, która i najjaśniejsze chwile przyćmiewa.
— Miłościwy panie — rzekł Pełka — nie wyłamać się nam z tego czémuśmy przez ciało nasze podlegli, a co powiedział Hiob święty, prawdą wieczną. Człek z niewiasty narodzony, pełen jest wszelkiéj nędzy, wschodzi jako ziele i więdnieje jako trawa.
— Tak — dodał mistrz Wincenty — aleć to życie znikome wstępem jest do wiecznego, a jak powiada modlitwa, którą czytamy za umarłych: „życie się odmienia nie ustaje“ (vita mutatur non tollitur). I dobrze rzekł Prudencyusz; „Nic płaczcie matki dzieci swych, bo śmierć jest żywotem nowym. Tak wyschłe ziarna pszeniczne umierają w ziemię zakopane i zielenią się wytykając z zagonów, kłosami odnowione.“
— Nam to tylko Chrystusowym dzieciom — rzekł Pełka — dostępna ta prawda żywota, pociechy téj nie mają poganie.
— Aliści — przerwał Wincenty — przeczucie onego życia drugiego i u najdzikszych pogan się znajduje, jako to wiemy o Getach (Prusakach), którzy wierzą, że dusze z ich ciał wyszedłszy do innych narodzić się mających przechodzą, a inne nawet w zwierzęta.
— Myśmy — rzekł książe — doświadczyli tego w ostatniéj wyprawie, iż gardzić śmiercią umieją, bo się bili mężnie i zakładników swych na stracenie skazali bez żalu.
— Jakże my, cośmy tego żywota wiekuistego pewniejsi — odezwał się biskup płocki — od nich śmielszemi być powinni w pogardzie śmierci.
— Tak, ojcze mój — odparł książe — życiaśmy pewni, lecz jakie ono dla nas będzie, czém? Któż to wie? Kto przewidzi?
— Określić to trudno — rzekł Pełka — co jest nad rozum człowieczy i nad słowo ludzkie.
— Wstyd mi tu przywodzić — przerwał jeden z Benedyktynów — tego, którego św. Bernard herezyarchą zowie (spojrzał na Cysterców z ukosa) ale Abailardus ów potępiony, pięknie wyraził się o przyszłem życiu, że ono przez to jest szczęściem, iż będzie zapatrywaniem się na doskonałość Bożą.
„Światło słoneczne blask sieje w południe, ciepło potęgą swoją świat ożywia, najwyższą szczęśliwością będzie, gdy widok Boga serca nasze rozpłomieni. Im lepiéj poznamy, tém więcéj ukochamy wszystkie jego doskonałości. Patrzeć na nie będzie najwyższą szczęśliwością. Szczęśliwe wejrzenie, oczy błogosławione, które téj chwały używają.“
Cysters czując się dotkniętym wymówką św. Bernardowi uczynioną po krótkim namyśle odparł.
— Ten to nasz Bernard, który Abailarda potępił, przyczynę swego sądu w liście do niego wyraża, pisząc w nim, co się i do innych mędrków czasu tego da zastosować. „Igra się teraz z prostaczków wiarą, rozdzierają się tajnie Boże, zagadnienia rzeczy najwyższych zuchwale roztrząsają.“[2]
— Ojcze miły — przerwał Kaźmierz — który uczuł się z kolei dotkniętym zarzutem. Niegodzi się może rozbierać i roztrząsać, ale godzi chcieć oświecać i szukać światła nawet prostaczkom jak my. U ojców kościoła, u poetów chrześciańskich, o których od was się uczę, wszak nieodgadnione zagadnienia co chwila wracają, bo się człowiek zajmowaniu niemi oprzeć nie może.
— Zaprawdę tak jest — dodał mistrz Wincenty — zagadki jednak pozostały nierozwiązane. „Mędrcowie nauczają nas, że się nic nie wie, oprócz tego, że się nie wie nic. Teofrastus dodaje, że się w nic wierzyć niepowinno, oprócz, że niczemu wierzyć nietrzeba. A Eudemiusz poprawia go dodając, prawie.[3]
— Smutno byłoby w tych ciemnościach wiekować — rzekł książe. — Coś przecie światła płynie od ludzi duchem świętym natchnionych.
— Zapewne — dodał Pełka — poetom też śpiewać się przydarza o tém, czego oko nie widziało, ucho nie słyszało, a co ich dusza przeczuwa.
— Świadkiem ów piękny opis Raju u św. Awitusa — rzekł mistrz Wincenty.
— Nie pomnicież go? — zapytał Kaźmierz.
— Jakżeby mistrz Wincenty miał nie pomnieć czego? on którego pamięć za armarium starczy — odezwał się biskup zwracając ku niemu z uśmiechem.
Skromnie zarumienił się powołany.
— Sądzę, że opis ten przypomnę sobie — odparł — i po małym namyśle rozpoczął: „Za indyjską ziemią kędy świat się poczyna, jak mówią, a kończyny ziemi z niebiosy łączą, jest las śmiertelnym niedostępny, zamknion w granicach wiekuistych, odkąd pierwszego grzechu sprawca wygnanym był zeń po upadku, a aniołowie niebiescy przyszli na téj poświęconéj ziemi zastąpić słusznie wygnanych winowajców. Nie ma tam pór roku przemiennych, wiodących za sobą zimę, słońce letnie nie przyświeca tu po mrozach. Gdy krąg wyniosły roku dla nas przywraca porę skwarów, gdy nasze pola bieleją szronem okryte, dzięki łagodności klimatu, tu wieczna panuje wiosna. Gwałtowny Auster tu nie szumi, chmury uciekają od czystego powietrza, niebo jest zawsze jasném. Ziemia nie potrzebuje deszczów, by ją orzeźwiały, rośliny karmią się rosą samą. Zielenieje ziemia, powierzchnia jéj ogrzana łagodnie, wdzięcznie i świeżo wygląda, wzgórza okrywają trawy, drzewa zachowują zielone swe warkocze i tysiące wydając kwiatów, coraz nowemi odżywiają się soki. Tam owoce, które my raz do roku zbieramy, co miesiąc obficie się rodzą. Słońce nie warzy lilij jasnych, fijołki, których żadna ręka nie tyka, kwitną bezprzestannie, barwa ich nie blednie, kielich nie więdnieje. Zimy tam nie ma nigdy, ani letnich upałów ssących ziemię, wiosna tylko z kwiatami, jesień z owocami panują rok cały. Tu rosną cynamony, które wieść kłamliwa wyłączną własnością Sabeanom przyznaje, rośliny, które zbiera Feniks, gdy ma umierać, źródła dlań nowego żywota... Płonie on na gnieździe swém i odradza się z popiołów, zmartwych powstając po dobrowolnym zgonie. A niedość, że się rodzi po raz wtóry, odnawiając żywot ciała laty znękanego, coraz nowe narodziny starości mu oszczędzają, która w płomieniach ginie. Drzewa sączą z żył płodnych wonne balsamy. Gdy lekki wiatr powieje, gęsty las oddechem jego poruszony, szeleści i mruczy, uginając gałęzie kwieciste, a powietrze napełniając wonią słodką i rzeźwiącą. Źródło przejrzyste i jasne tryska z głębin, w których oko się nurza, srebro nie błyszczy jaśniéj, kryształ nie połyskuje świetniéj nad wody jego. Płyną one wśród kamieni drogich rozrzuconych po brzegach, a najszacowniejsze klejnoty tu się walają, jak głazy... Pola barwami malowane świetnemi, natura zdobi królewskim przepychem.
Wszyscy słuchali zachwyceni opisem Raju, aż biskup Pełka rzekł.
— Piękny jest raj ten, lecz w poecie czuć poganina, wolę św. Orjenta, gdy mówi o życiu przyszłém.
Książe się zwrócił ku niemu, jakby pytał i żądał wiecéj, a biskup kończył.
— Nie powtórzę ja słów jego tak wiernie, jak mistrz Wincenty Awitusa, ale coś mi z nich w pamięci zostało i św. Orjent powiada: „Koniec nasz nie jest końcem, a śmierć, przez którą umieramy, sama nieustannie umiera. Duchem i duszą, które trwają i żyć mają wiecznie człowiek żyć będzie wiekuiście. Tak, człowiek wiekuiście żyć będzie, ale tu łzy przerywają słowa, bo lepszym byłoby losem dla niego z żywotem się pozbyć boleści, a nawet zrodzonemu raz podobnym być tym, co się nie rodzili nigdy, niżeli umarłym być dla żywota i żyć męczarniami w tych czasach niedoli, gdy grzech panuje światu. Nie sądźcie proszę, aby srogość kary zmniejszoną była przez to, iż płomień sprawiedliwy prędko pożre winowajców. Patrzcie na one góry, które wieczne ognie trawią, palą się one zawsze a nigdy spalić nie mogą. Patrzcie na świeże źródła i rzeki lazurowe, płyną one ciągle, a wyschnąć nigdy nie mogą. Tak ogień wieczny zreć będzie złych, którzy w nim nigdy nie zgorzeją.
Po obrazie raju Awitusa, ten drugi mąk piekielnych zachmurzył lice, a książe przerwał żywo.
— Straszne to groźby! niestety... dla nas grzeszników.
— Bośmy myśląc o wieczności i trwogę jéj mieć powinni — dodał biskup. — Lecz zaprawdę, za poważne to do stołowéj rozmowy.
— Owszem — odparł Kaźmierz — żadna rozmowa milszą być nie może. O śmierci myśleć potrzeba w każdéj żywota godzinie.
— Tak, znikome jest wszystko — rzekł Cysters — i jak Prosper Tyro powiada: „wszystko co posiadamy przechodzi, co upłynęło nie wraca, próżności tego świata budzą dusz naszych ciekawość łudzącemi pozory, a w rzeczy są niczém.“
— Mój zaś Orientus w tąż śpiewa — dorzucił Pełka. — „Każdy dzień nas do śmierci zbliża, umieramy, gdy to mówiemy, niedostrzeżonym pochodem kroczym do dni ostatka. Jak pochodnie woskowe, które z nocy dzień czynią, płoną od ognia powoli, a płomię je pożéra, ludzkie rzeczy dokonywając się giną, a co żyje niszczeje i umiera.“
W tém M. Wincenty ujrzawszy posępniejące oblicza, począł weseléj.
— Różnie się ludziom różnym ten koniec przedstawia, jednym smutnie, drugim wesoło. I tak opowiadają,[4] iż raz na okręcie jednym filozof z błaznem płynęli. W tém zerwała się burza, dokoła świat cały oblokły ciemności, łoskot powstał okrutny, ludzkie się ozwały krzyki, bałwany srogie nawą miotać poczęły. Wiatry wściekłe to go pogrążały w przepaście, to na falach wznosiły do góry, strącając z nich w mokre otchłanie...
Filozof widząc śmierć zbliżającą się trwożyć poczynał wielce. Drżał o przyszłe kłopocząc się życie. Pewien był drugiego żywota, przecie mu i tego doczesnego żal było. Tymczasem błazen widząc, że już do stracenia nic nie ma, pląsy wyprawiał, skoki dziwne i żarty szalone, ruchami śmiesznemi zabawiając potrwożonych. Aż oto burza ustawać zaczęła powoli, uspokoiło się wszystko. Naówczas błazen przystąpił do filozofa drwiąc z jego strachu, na co mu tamten odrzekł. — Nie miałeś się troszczyć o co, bo dawno jesteś stracony, błazen nie stał o błazeńskie życie, jam się o żywot filozofa obawiał.
Rozśmiał się książe, a stary Chmara rzekł.
— Ostrym językiem odciął mu się filozof, toć prawda, a no błazen to ma za sobą, że odwagi nie stracił.
— Filozofowi też trwogi tak bardzo za złe się mieć nie godzi — odezwał się Kaźmierz — bo wierzymy w żywot ów drugi, ale nam go ciemności śmierci zasłaniają, i choć przeczuwamy wiele, nie wiemy nic.
— Oprócz tego co nam chrześciańska nauka podaje — poprawił Pełka. — Prudencjusz powiada: „Wierzymy, że ciało nie ginie, choć je grób pożera? bo Chrystus pan wskrzesił ciało na krzyżu zmarłe i zaniósł je do Tronu Ojcu, a przez to gościniec wytrzebił zmartwychwstaniu.“
— Pozwólcież — wtrącił Cysters — abym do Prudencjuszowych dołożył tu słowa św. Paulina z Noli, który o życiu przyszłém głosi: „Czeka ma dusza obmycia się z grzechu, drży mi serce pełne wiary, tętnią w niem więzi wszystkie. Duch mój w trwodze przyszłości lęka się, aby go nie spętały troski o ciało, by ciężar jego nie przygniótł go do ziemi, boi się, aby gdy trąba brzmiąca z otwartych ozwie się niebios, nie podołała skrzydły lekkiemi unieść się na spotkanie króla, dźwignąć ku niebu do tysiąca świętych pełnych chwały, którzy z pęt świata wyzwoleni, ulatują lekko w przestrzenie ku gwiazdom wysoko! Niesieni na obłokach płynących między gwiazdami, unoszą się w powietrzu, by pozdrowić króla niebios i połączyć się z jego zastępy jasnemi u stóp wielbionego Chrystusa.”
— Ten to sam Paulin święty — przerwał Wincenty — powiedział pięknie: „Dusza ta, która ciała zniszczenie przeżyje, jest nieśmiertelną, dzięki jéj niebieskiemu pochodzeniu. Zachowa więc uczucia swe i miłość swą z żywotem razem. Jeżeli umrzeć nie może, nie może zapomnieć, bo ma żyć wiecznie i wiecznie pamiętać.“
— A! — zawołał książe z uniesieniem. — Co za pocieszające słowa! Wolno nam więc będzie kochać, cośmy miłowali, widzieć to, do czegośmy przywiązali się w życiu, spotkać druhów serdecznych, odnaleść tam straconych ojców, braci, dzieci!
Chwilę milczano.
— To co poczciwą miłością było w Chrystusie Panu — odezwał się Pełka — czemuby poza kres życia doczesnego przeciągnąć się nie miało? Wszak ci nietylko dusza nieśmiertelną, ale i ciało ubłogosławione przywdziejemy znowu, a mój św. Orjent powiada... Mistrzu Wincenty? tyś mi to czytał, a co czytasz, to pamiętasz!
Wszyscy się zwrócili ku Wincentemu, który skromnie rumienił się ilekroć do niego, jak do księgi się odwoływano.
— Pomnę to miejsce — rzekł. — Brzmi ono: „Przez nasze pobożne pragnienia i życie święte, staniecie się chwały godnemi w żywocie wiecznym i doczesnym tak, abyście uczczeni już przez poczciwy żywot, który prędko upływa, po zgonie mogli wieczną chwałę pozyskać, albowiem, wierzajcie mi, a pomnijcie to, że wszystko co szalonym zdaje się znikomem, jest trwałem. Wiedźcie, że dusze wnijdą w te same ciała znowu i wdzieją swe cielesne powłoki. Postawa, barwa, krew, żyły, skóra, kości, włosy, powrócą jak były. I nietylko to, co kamienie spojone zachowały w grobach, co niezepsutém przechowują balsamy i prochy Arabij — i to co częścią w grobach leży, częścią w rzekach spłynęło, wszystko powróci prędzéj, niż wyrzecze się słowo i stanie ciałem twardém. Co zniszczył wicher, co rozszarpały zwierzęta, co ogień strawił, co gruzy przysypały, wszystko z rozproszonych części się połączy, choćby je ptacy pożarli, ryby i dzikie potwory połknęły, wstanie na głos trąby pańskiéj.“
— A! miłościwy książe — przerwał Chmara — zlitujcie się, nie uciekajcie sierotom, potrzebniście nam!
— Niech Bóg da mu żywot najdłuższy — podchwycił Pełka — a o końcu myśleć nie szkodzi nam wszystkim.
— Nic zapominam o nim — mówił Kaźmierz — sposobię się doń, a choć Opatrzność Boża i ten mój pobyt na ziemi szczęśliwym uczyniła, przecie prawdziwéj szczęśliwości tam dopiero wyglądam.
— Bo jéj na ziemi być nie może — odparł Wincenty — ani cienia nawet! Nie ma tu chwili jednéj bez kropli goryczy.
— Tak, ojcze mój, wielka to prawda! we wszystkiem co tu nas spotyka, na dnie żółć i ocet się znajduje, po największéj rozkoszy największy ból ogarnia; wiecznie tu tęskniemy, pragniemy wiekuiście i ze spaloną wargą do źródła przyjdziemy!
To mówiąc Kaźmierz smutnie się uśmiechnął.
Stała przed nim ulubiona czara jego, misternie ze złota wykuta, pięknemi barwy obleczona, którą mu z Francyi przywieziono w podarku. Zdobił ją dokoła biegący napis Teodulfa biskupa Orleanu, który, że wiele pisał o sprawiedliwości, książe go sobie często czytać kazał i wysoce pisma jego szacował. Dlatego Cystersi, którzy tę czarę kazali robić dla księcia, wyryć na niéj dali napis łaciński przez Teodulfa niegdyś ułożony:
Wichfried stał właśnie za księciem, godzina była spóźniona, Kaźmierz pomyślawszy trochę, jakby się wahał czy ma jeszcze jedną wychylić czarę — podał ją z uśmiechem, pełniącemu podczaszego obowiązek.
— Naléj, Wichfriedzie, ostatnią! — rzekł — i idźmy na spoczynek!
Z pewną bojaźnią i pomięszaniem Wichfried przyjął czarę z rąk księcia, poszedł z nią gdzie stało wino, pochylił się.
Czy wino ciekło powoli ostatkami, czy niemiec czarę wymywał, zabawił trochę długo, aż Kaźmierz, który rękę wyciągniętą trzymał, zawołał.
— Wichfriedzie! wina!
Podczaszy zwolna niósł nalaną czarę, a gdy książe do ust ją przykładał, schylił się szepcząc mu coś na ucho.
Jeszcze nie dokończył pić Kaźmierz, gdy złota czara z rąk mu wypadła, pochylił się na siedzeniu, głowa zwisła za poręcz, oczy stanęły słupem, drgnął tylko i ciężarem całego ciała na ziemię się obalił.
Wszyscy się rzucili ku niemu, pierwszy Wichfried przerażony, obejmując go rękami. Zerwali się biskupi, powstawali ziemianie, runęły ławy, rozruch się stał straszliwy, trwoga niewysłowiona... Wołano wody, lekarza!
Kaźmierz leżał już blady, zsiniały, martwy, zabity jak od piorunu, który mu nie dał jęknąć ni wymówić słowa.
Nikt wierzyć nie chciał zrazu, ażeby ten, który przed chwilą pełen był życia, mógł do téj wieczności, o któréj marzył i rozprawiał, przejść w jedném okamgnieniu. Odcierano go, oblewano wodą, klękli dokoła dworzanie, podnieśli na rękach płacząc.
Trupem już był zastygłym i zimnym.
Dziwną łaską jakąś twarz ta, którą dłoń śmierci dotknęła tak gwałtownie, nie miała na sobie śladów żadnéj walki z życiem, żadnéj męczarni, ani cierpienia. Błogi spokój ją oblewał, zdawał się uśpionym, powieki nawet same mu na oczy zapadły, a usta zdawały się uśmiechać.
Po chwili osłupienia rykiem boleści rozległ się zamek, podwórca, miasto.
— Kaźmierz nie żyje!
Noc to była straszna, zamętu, popłochu, łez, przerażenia. Na wszystkich spadł ten cios, jak kamień z niebios w dzień pogodny. Co się stanie z królestwem? Co z Krakowem? Co z przyszłością? Co mieli poczynać biskup, starszyzna, ziemianie? dokąd i do kogo się obrócić?
Gdy u nóg martwego pana i małżonka leżała pół martwa, rozpadając się z żalu, drąc na sobie szaty Helena z trojgiem dzieci, biskup Pełka i Mikołaj wojewoda musieli już łzy połykając radzić, aby uchować sierotom ich ojcowiznę, niedopuszczając czyhającego na nią Mieszka.
Noc majowa nie dobiegła do końca, gdy już na biskupstwie zebrała się rada i z rozpaczą w sercu, z trwogą w duszy, starsi o losach rodu i narodu radzić musieli.
A każdemu słowu niemal towarzyszyły okrzyki.
— Sieroty jesteśmy! sieroty, nie pana straciliśmy — ojca!
Któż taką chwilę boleści narodu całego odmalować potrafi?
Gdy w nocy zawrzało na zamku i krzyki się rozległy straszne, a żałobne dzwony miasto rozbudziły, kto żyw wybiegał w ulice. Jedni drugim podawali wieść żałobną, wieść nie do wiary.
— Książe umarł. Umarł pan i ojciec nasz...
Nie chcieli uwierzyć ci, co go kochali, biegli pół nadzy na zamek, gdzie ciało jeszcze w ubraniu ucztowem nietknięte leżało otoczone płaczącemi...
Wichfried włosy rwąc na głowie, o ściany się rozbijał z rozpaczy. Dziwne wieści krążyły podawane cicho z ust do ust. Pełka go kazał przywieść do siebie. Zamknęli się w izbie osobnéj, słychać byłe głosy podniesione, jęki i wołanie, i jakby padanie na ziemię, a gdy Wichfried odszedł, biskup powrócił niemy, blady, nie mogąc się na nogach utrzymać. Niemiec wprost do klasztoru na Tyniec jak pokutnik powlókł się piechotą.
Nim ranek nadszedł, Kraków cały był jedną izbą żałobną, jęki i zawodzenia słychać było wszędzie.
Na dworze Doroty z wieczora pozapalano światła, służba przybrana stała, gospodyni strojna wyglądała oknami na drogę ku zamkowi.
Gdy na mieście uderzono we dzwony i krzyki się słyszeć dały, Dorota na próg wybiegła.
Ulicą leciał człek bez nakrycia na głowie, rozpasany, z włosami rozwianemi i wołał nieprzytomny.
— Pan nie żyje? pan umarł!
Wdowa zabiegła mu drogę. Powtórzył jak obłąkany.
— Sieroty my! pan nie żyje! U końca uczty czarę do ust niosąc, skonał!
Z krzykiem dzikim Dorota nazad rzuciła się do domu i na progu padła zemdlona. Ztąd ją na ręce wzięły sługi i na łoże zaniosły.
Wśród tego zamięszania jakie po zgonie księcia panowało, około południa następnego dnia bracia z Tęczyna nie zapomnieli skorzystać z chwili, na którą oddawna oczekiwali. Oddział ich ludzi otoczył dwór Doroty i pochwyconą powieziono do Tęczyna.
Tu w wieży, która potém przez długie wieki od imienia nieszczęśliwéj zwała się Dorotką, bracia zamknęli ją, ażeby więcéj rodowi ich sromu nie czyniła.[5] Żyła w tém więzieniu pokutując szalona niewiasta lata długie, więcéj już nie widząc świata.
Stach, który w gorączce ciągle marzył o otruciu pana, téj nocy złowrogiéj nie dowiedział się o śmierci jego. Żegieć mu ją utaił, uspokajając jak umiał tém, że wołanie i bicie we dzwony było resztą wielkiéj uroczystości i uczty zamkowéj.
Benedyktyn dopiero gdy ranę przyszedł opatrywać, z zapłakanemi oczyma na pierwsze zapytanie o wrzawę w mieście, odpowiedział z rezygnacyą mnicha.
— Módl się za duszę pana, którego Bóg wziął do swéj chwały.
Padł twarzą na ziemię Stach onieprzytomniały z bolu; wróciła gorączka, zaogniła się rana, ale nie przeznaczoném mu było życia tak rychło dokonać. Powoli znowu zabliźniać się zaczęła rana, wróciły siły, tylko nie ochota do nowego życia.
Stach mógł odzyskać dawne nazwisko swoje, chciał Pełka go umieścić u brata wojewody; nie przyjął tego znękany człek, który ciszy i pokoju pragnął. A że wiek mu do klasztoru wstąpić nie dozwalał, pozostał w mieście wziąwszy szatę pokutniczą, więcéj żyjąc w kościele niż z ludźmi, milczący, dogorywający już tylko.
Gdy na Wawelu dzwony uderzyły zwiastując zgon pana, a głos ich doszedł do murowanki za Wisłę, Jagna, która na łożu swém w pół drzemała, pół marzyła, otwarła oczy, tchnęła silnie dłoń przyciskając do piersi, i nazajutrz sługi znalazły ją uśpioną na wieki.