Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom IV/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Tom IV
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Były to pierwszych dni Maja 1194 r. a rzadko u nas ten miesiąc kwiatów i zieleni tak pięknym bywa, jak go Bóg dał w tym roku. Ciche, spokojne upływały dni wonne w ogrodach, któremi Kraków otaczał się dokoła. Cieszyli się wszyscy spoczywając po wojnie, i długie, szczęśliwe panowanie zapowiadało.
Wrzawliwiéj, szumniéj nie zabawiano się nigdzie może jak we dworze wdowy Doroty, która teraz większą zdawała się mieć niż kiedy nadzieję spoglądając na Wawel, że książe do niéj powróci. Wiedziała ona, że Jagna dogorywała, że życie jéj było na włosku, a Kaźmierz przy wjeździe do stojącéj na wozie uśmiechnął się i pozdrowił ją tak, jak gdyby dawne czasy przypomniał. Skinienie to pańskie łaskawe lepszą przyszłość zdało się zwiastować. Wszystko się składało pomyślnie; Wiechfried był czulszym i niezbyt się wyrzekał pośrednictwa, rachując też na Jagny chorobę. Czekano tylko, aby ona zgasła, niemiec naówczas miał Dorotę przypomnieć i namówić Kaźmierza, aby dla rozrywki ją odwiedził.
W wigilją świątego Floryana, którego uroczystość, jako patrona Krakowa i kraju, od sprowadzenia zwłok jego, obchodzono z wielką świetnością, bo i sam książe bardzo czynnie się nią zajmował, Dorota miała wieczorem gości wielu. Znaczna ich część porozchodziła się zawczasu, wdowa została sama. Czekała na kogoś jeszcze, coraz to oknem wyglądając. Zmierzchało, a w miarę jak wieczór nadchodził, wdowa coraz większą niecierpliwość okazywała.
Zawołała wreście na starszą sługę, ulubienicę swą Jagodę.
Jagoda to była, jak jéj pani, już wielce dojrzała, ale wzorem jéj niewyrzekająca się jeszcze młodości. Usłyszawszy wołanie wbiegła z poufałością powiernicy i ręce na piersiach złożywszy, czekała marszcząc się nieco, co jéj Dorota powie...
— Czego wam trzeba? — spytała.
— Czego? wiesz przecie — odparła Dorota — ten twój obiecany nie przychodzi, czekam na niego!
— O! przyjdzie pewnie — odpowiedziała Jagoda. — Czeka może, abyście sami byli, nie rad trafić na ludzi, dlatego nie spieszy.
— Obiecał przynieść z sobą? — przerwała niecierpliwie wdowa.
— Napewno! obiecał! — głową potakując mówiła Jagoda.
— A nie oszuka mnie?
— Gdzie zaś! człek stateczny, zna go dobrze Juchim. On lekarstwami handluje i z za morza je przywozi. Jeździ na Ruś po różne zioła, leki, krople, smarowania, a wiadomo, że tego nigdzie lepiéj jak tam przyprawiać nie umieją. Nasza stara Czechna ani się do niego umywała...
— O! ta stara! — odparła Dorota — ona tylko okłamać a grosz umie wyciągnąć. Ziele jéj żadne nie skutkowało. Nawet ta woda, którą mi się umywać kazała, wcale marszczek nie zgładziła...
Chód się dał słyszeć, Jagoda obejrzała się, wybiegła, a po chwilce wprowadziła człowieka w opończy z kapturem, zdającego się ukrywać twarz, aby niezbyt w nią patrzano. Milcząc i rozpatrując się dokoła wsunął się do izby. Dorota podbiegła ku niemu.
— Macie z sobą? — spytała.
— Mam go — odpowiedział głos stłumiony i schrypły — zwolna dobywając z zanadrza coś w płótno obwiniętego. Nie puszczał jednak z rąk choć Dorota chciwie sięgała po nie. Zaczęły się szepty i targi o posiadanie tego skarbu, do którego przybyły, choć przywiązywać się zdał ceną wielką, ustąpił go wszakże łatwo.
Dorota ciągle rękę miała wyciągniętą, aby węzełek ów chwycić.
— Trzeba wiedzieć, jak się z tem obchodzić — rzekł przybyły, ani odtykać, ani wąchać, bo wszystka siła uleci; dopiero gdy się kropla ma lać w naczynie do picia, można bańkę otworzyć. A ma moc taką, że i ręce pali, gdyby na nie padło.
Wdowie oczy świeciły. — Ma moc wielką? — pytała.
— Ma moc straszną, wiekuistą. Ten co się napije, nigdy już kochać nie przestanie. Gdy będzie pił, trzeba mu tylko imię niewiasty szepnąć.
To mówiąc przybyły zwolna bańkę zawiniętą rozpowił, ukazując Dorocie i znowu starannie zawiązał.
— Dziw, jak oni wszyscy jedne mają naczynia — odezwała się wdowa. — Czechna mi takie same bańki przynosiła.
Targ był skończony, wdowa oddała cenę umówioną w worku, który przyniosła Jagoda, kupiec nie liczył, zalecił tylko, by nie odtykać naczynia i postąpić jak przykazał, coprędzéj uchodząc z domu.
Po wyjściu jego wdowa z radości wielkiéj trzymając drogi nabytek przyciśnięty do piersi, skakała po izbie, lubując się nim i podśpiewując. Z obawy, aby się co bańce nie stało, schowała ją za suknię.
Była to godzina, w któréj zwykle Wichfried nadchodził. Niemiec postarzawszy coraz więcéj jeść i pić lubił; gospodyni dlań zawsze przygotowaną miała ucztę obfitą i wina podostatkiem. Nigdzie też lepiéj napoju tego nieumiano osładzać i korzenną zaprawą wzmacniać. Rozkoszował się Wichfried w napoju na pozór łagodnym, który dziwną mu wesołość i odwagę wlewał.
Późno w noc nadszedł zmęczony.
— Coście to tak na siebie długo mi czekać kazali? — zapytała wdowa podchodząc ku niemu wystrojona i wonnościami oblana, uśmiechając się zalotnie.
— Przy panu musiałem być — rzekł niemiec. — Nie przebaczyłby mi zaniedbania przy nabożeństwie do swojego świętego. Jutro mamy św. Floryana, w kościele obchodzono nieszpory, sam Kaźmierz śpiewał pieśń, którą mistrz Wincenty ułożył po łacinie.
— Jutro więc cały dzień będziecie pobożni? — spytała Dorota.
— Jutro od rana do nocy nie będzie spoczynku — mówił Wichfried. — Książe prawie nie wychodzi z kościoła, czci patrona sam gorliwie, aby mu inni też cześć oddawali.
— A po nabożeństwie, juści będzie na zamku uczta dla wszystkich? — zapytała wdowa.
— Jutro nie, bo to dzień święty — mówił Wichfried, następnego dnia dopiero gotuje się przyjęcie wielkie, na które wszyscy biskupi, duchowni, rycerstwo i ziemianie się ściągną. Będzie to dzień spoczynku i wesela.
Dorota słuchała ciekawie chwytając każde słowo Wichfrieda.
Niemiec tymczasem oglądał się z taką chciwością za napojem, jak ona za jego słowami. Zrozumiawszy to gospodyni poszła przodem do jadalni. Wieczerza była gotową, wszystko co Wichfried lubił najlepiéj. Jagoda ciepłe wino w sporym kubku podała mu zaraz z jakimś szyderskim uśmiechem. Siadał niemiec za stół żywo i lice mu się rozjaśniło.
Pieczona sarna, któréj zapach po izbie się rozchodził, wabiła go, dobył nóż i umywszy ręce zabrał się do krajania. Dorota usiadła naprzeciw, dotrzymując rozmowy, lecz nietykając jadła.
— A taż? — spytała — żyjeli jeszcze?
— Mówią, że żyje — rzekł Wichfried. — Chora bardzo, a umrzeć nie może, prawią ludzie.
— Ciągnie długo! — poczęła Dorota głową trzęsąc — na co się już jéj życie zdało? Kaźmierz tych kości i skóry kochać nie może! a cóż? smuci się bardzo?
— Ponury zawsze — rzekł Wichfried łakomie zajadając. — Smutek ten powoli przejdzie. Dziś w kościele twarz miał pogodną i jasną.
— Musi o niéj zapomnieć — mówiła Dorota — nieprawdaż? A jak jéj się zbędzie, koléj na mnie, że sobie musi Dorotę przypomnieć. Mówiłam wam, gdy do Krakowa wjeżdżał, jak mi się pokłonił i uśmiechał!
Podsunęła nalany kubek niemcowi. Pij bo, pij! póki nie ostygło...
Gdy Wichfried kubek drugi wypróżnił, pochyliła się ku niemu.
— Stary druhu, moje szczęście w twoich rękach!
Ruszył na to ramionami niemiec, a Dorota dodała prędko — nie zżymajcie się, nie chcę abyście mu mówili za mną, ani go ciągnęli. Zrobi się tak, że sam przyjdzie.
Wichfried spojrzał pytająco.
— Mam taki sposób, co go przyciągnie — mówiła wdowa — i na wieki go do mnie przykuje. Byle mu go dać kroplę i pocichu, gdy będzie pił, wymówić imię moje.
— E! stare baśnie pleciesz! — przerwał śmiejąc się Wichfried. — Niemałoż mu ziela nadawaliście, a przecie go nie macie?
— Takie to było ziele! Czechna zwodziła mnie! Nie zna i nie umie nic! Dopiero teraz za drogie pieniądze z Rusi dostałam takiego lubczyku, takiego!
Wichfried śmiał się ciągle.
— Obeszłoby się bez tego, byle chciał przyjść — rzekł — a pociągnąć go niemożna, tak się boi.
— Otoż napój to zrobi, że się bać przestanie — odrzekła Dorota. — Jedna kropla do wina wlana wystarczy, jedna kropelka.
To mówiąc, wydobyła z za sukni zawiniętą bańkę, pokazała ją zdala i prędko schowała znowu.
— Odtykać jéj niemożna — rzekła — dopiero gdy się nalewać będzie. Inaczéj siłę postrada, tak mnie nauczono. Dam wam, ale dopiero, gdy mi przysiężecie, że użyjecie, jak przykażę.
Zżymnął się niemiec.
— Ja nie chcę! — rzekł krótko.
— A komu innemu ja nie powierzę — zawołała Dorota — wy musicie wziąć i musicie mu dać!
— Nie! — odparł niemiec.
— Całe moje mienie wam przekażę — poczęła gorąco wdowa — całe mienie, wszystkie ziemie co mi po ojcu należą, co po mężu oddać powinni... Wszystko oddam wam! Dzieci ja mieć nie będę. Przy świadkach wam zapiszę!
Wichfried się odwrócił.
— A bracia? — spytał.
— A książe! — odparła Dorota. — On za zdradę mógł im i tak wszystko odjąć, co po ojcach mają. Obroni tego, co ja zapiszę...
Zadumał się niemiec.
— Kto wie, co w napoju jest! — przebąknął.
— Nie jużbym ja co go miłuję, źle mu uczynić chciała? — zawołała wdowa. — Czyż nie wiecie, że Bóg daje różną siłę ziołom dla pomocy człowiekowi? że jedne ciągną, drugie odpychają! jedne kochać każą, drugie nienawidzieć?
— A są i takie, co zabijają! — zawołał Wichfried.
— Czyż jabym mu śmierci mogła życzyć! — krzyknęła wdowa — ja? Ten co mi lubczyk sprzedał, człek pewny, stateczni ludzie ręczyli za niego...
Wichfried jadł i pił, słuchał jednem uchem, a w głowie coś liczył.
— Ziemi mieć będziecie po mnie dosyć — dodała kusicielka — byle książe się zaopiekował, a tego wam nie odmówi. Siądziecie na niéj, jak książe udzielny!
— W pustyni! — mruknął niemiec.
— Pustki się przecie zaludniają! — mówiła Dorota — byle ziemia była, ludzie się znajdą. Choćby i z waszych niemiec pójdą chętnie...
Prawiła żywo, niemiec słuchał coraz mocniéj zadumany, ale jadł i popijał coraz raźniéj. Dorota przysunęła się do niego, kubki nalewając sama, pogłaskała go po głowie, objęła za szyję. Zaczynał się rozochocony uśmiechać.
— E! — rzekła — bądź bo rozumnym a dobrym dla mnie i dla siebie. Zrób jak mówię, nie pożałujesz!
Niemiec się przestał opierać.
— Pojutrze, w czasie uczty — mówiła cicho — pod sam jéj koniec, podając mu ulubioną jego czarę, jak się ona tam zowie?
— Teodulfowa — zamruczał Wichfried.
— Odetkniesz tę oto bańkę, dopiero gdy będziesz miał nalewać, wpuścisz z niéj choćby krople jedną, a gdy pić będzie, szepniesz mu do ucha imię moje! więcéj niepotrzeba.
Niemiec głową potrząsał, ona ciągnęła daléj.
— Siła tego napoju sprawi, że zaraz zechce przyjść do mnie, a gdy przyjdzie, już mnie nie opuści.
Słuchający głową niedowierzając potrząsał, wdowa dobywała bańkę strzegąc, aby zatyczki jéj nietknąć.
— Tak! ty to musisz uczynić — mówiła niezważając na opór Wichfrieda — musisz, uczynisz. Przysięgam, a ja uczynię cię możnym i szczęśliwym!
Milczał jeszcze trochę upojony, trochę znudzony niemiec, ale ręka jego już po owo naczyńko sięgała.
— Bóg z tobą — rzekł — naprzykrzona, natrętna, niepozbyta babo, zrobię co chcesz, ale skutku z tego tyle będzie, co z twych innych czarów, chybaby... tamtéj nie stało, a innéj mu się szukać nie chciało.
Wyciągniętą trzymał rękę.
— A przysiąż że mi — natarczywie zawołała Dorota — że zrobisz, jak mówię, na Boga, na świętych, na uczciwość twą! Dasz mu dopiero przy uczty końcu...
Niemiec rzekł z obojętnym uśmiechem. — No, przysięgam, przysięgam!
I pochwycił w rękę bańkę, którą mu Dorota oddała, pilnując, aby ją natychmiast schował. Wichfried rozpiął kaftan na piersi, włożył naczyńko, zapięła mu go Dorota i lice jéj zajaśniało niezmierną radością. Śmiejąc się nowy kubek mu podała.
— Pij — rzekła — dałabym ci złota roztopionego, gdyby je pić było można. Będziesz mym dobroczyńcą!
— Byle napój poskutkował! — dodał niemiec.
— O! musi! ja wiem! ten będzie skutecznym!
Uderzyła w ręce i zrywając się z ławy pląsać poczęła wesoło przed niemcem, który już ruszyć się nie mógł. Ale patrząc, lice mu się uśmiechało na widok pięknéj jeszcze niewiasty tak szczęśliwéj, tak wesołéj, że jemu się część tego szczęścia i wesela udzielała.
Pił tymczasem potroszę, bo napój ten palił go wewnątrz i zamiast gasić, powiększał pragnienie. W głowie kręciło mu się i szumiało. Coraz to kubek opróżniony stawił, wyzywając do nalewania, a parę ich jeszcze wychyliwszy, sparł się zwolna o ścianę i usnął, ustami tylko poruszając uśmiechniętemi i coś niewyraźnie pomrukując.
Dorota zabezpieczyła go od upadku, aby z nim drogie naczyńko nie zostało nadwerężone i pozostała na straży.
Gdy we dworku wdowy tak się do oczarowania Kaźmierza przygotowywano, w domu Stacha, Żegieć i kilku przyjaciół otaczali łoże rannego. Upływ krwi z piersi szeroko rozpłatanéj wstrzymać się udało. Żegieć wprędce od biskupa przyprowadził uczonego benedyktyna, który był Pełki i księcia lekarzem. Staruszek opatrzył starannie ranę, pilno chorym się zajął, dał mu wewnątrz jakieś leki, po których sen przyszedł spokojny, balsamem zalał bok skaleczony, ale pytany o chorego, nie odpowiadał nic z początku, w końcu rzekł, że wszystko jest w mocy Bożéj, a On cuda czyni, gdy wola Jego.
Ze wszystkich ciekawych, którzy z początku łoże chorego otaczali i domek napełniali, po upływie pół dnia pozostał tylko Żegieć wierny i ksiądz, który przyrzekł odwiedzać chorego.
Niewyjaśnioną dla wszystkich była tajemnicą, ta rana otrzymana od nieznajomego człowieka, na którego dlaczego Stach po nocy się rzucił, nikt też odgadnąć nie umiał. Domyślano się różnie, Żegieć mówić nic nie chciał, ci co znali rannego wiedzieli, że dla pieniędzy i przez chciwość tego uczynić nie mógł, że z zazdrości o niewiastę nie rzucił się pewnie, bo płochości wszelkiéj wyrzekł się dawno; musiała więc jakaś chęć zemsty i śmiertelna nim powodować uraza.
Jeden biskup Pełka, lepiéj od innych wiedząc co się w sercu Stacha działo, domyślał się sprawy większéj wagi i był niespokojnym. Zlecił też Benedyktynowi, aby pilne miał o chorym staranie. Po dniu spokojnym, drugiego rozwinęła się gorączka i ranny marzyć zaczął. Zrywał się z łoża chciał biedz, wołając ciągle, iż pana otruć zamierzano!
Słyszał to lekarz i sługa, ale i oni i wszyscy przypisywali gorączce to majaczenie dziwaczne, żadnego do wyrazów poplątanych nie przywiązując znaczenia.
Ile razy ze snu ciężkiego przebudził się Stach, z tą samą myślą się zrywał znowu krzycząc, że na ratunek biedz trzeba, bo pana otruć mają. Uparte to ostrzeganie, wołanie i prośby, uderzyły wreście Benedyktyna tak, że do biskupa wróciwszy z politowaniem mu o tém rozpowiadał.
Pełka tłómaczył to sobie marzeniem chorego, którego znając przywiązanie do księcia, nowy dowód jego w tém upatrywał.
— Śni się biedakowi — rzekł — jak mu całe życie się marzyło, że zawsze panu jego coś zagraża.
Poczciwy sługa żył lat wiele jednem staraniem o bezpieczeństwo pańskie, więc i teraz w głowie się to powtarza. Daj mu Bóg ozdrowienie i życie.
Za życie to lekarz nie ręczył jeszcze, drudzy mu go nie wróżyli. Choć silny, Stach krwi utracił wiele, rana była głęboka, a co się wewnątrz jéj działo, czy oręż nie był jakim jątrznikiem zatruty, Bogu jednemu wiadomem było. Gorączka rosła, sił ubywało i tylko gdy dziwaczne marzenie o truciu księcia wracało, naówczas zrywał się z taką mocą, iż go kilku ludzi ledwie mogło utrzymać.
Benedyktyn leki uspokajające powiększał coraz, dopóki tego szału wycieńczającego nie przemógł. Chory, choć go już skrępowała bezwładność, jeszcze mruczał przez sen, aby czuwano nad panem.
W sam dzień św. Floryana gorączka wreście ustawać zaczęła i przyszło osłabienie wielkie. Chory stękał, na ból głowy się skarżył, mnichowi się zwierzając, że go prześladował sen trapiący, jakoby Kaźmierzowi na uczcie do napoju trucizny wlać miano.
Badał go Benedyktyn, zkąd mu myśl ta przyjść mogła, lecz przed nim jaśniéj się tłumaczyć Stach obawiał. Na karb gorączki poszedł ten niepokój. Tego dnia lekarz obiecywał więcéj i pocieszającą wiadomość zaniósł biskupowi, który na intencyę chorego mszę świętą u relikwij św. Floryana odprawić obiecał.
Stary Hreczyn, który się był do Stacha przywiązał, w początku choréj Jagnie o wypadku znać dawać nie chciał. Pocóż miał chorą męczyć napróżno? Gdy lekarz zrobił nadzieję wyzdrowienia, Hreczyn pomyślał, iż powinien pójść powiedzieć co się stało, i dlaczego Stach nie przychodzi. Dnia tego z południa, po wielkim nabożeństwie, na które lud do dwu kościołów tłumnie się gromadził, bo na Wawelu i na Kleparzu kości męczennika były złożone, Hreczyn powlókł się za Wisłę.
Starego sługę swojego mile Jagna przyjmowała, i dowiedziawszy się o nim, zaraz go wpuścić kazała. Wszedł Hreczyn zbiedzony, z głową spuszczoną, niewiedząc co mówić. Jagna odziana siedziała oparta w oknie.
— Coś ty tak smętny? — zapytała spojrzawszy.
— Stacha nam pokaleczyli! — westchnął Hreczyn wprost mówiąc z czém przyszedł. — Leży biedak, dlatego nie widzicie go od dni kilku!
— A! — krzyknęła Jagna! — Kto? co, mówi.
— Nikt dobrze nie wie, jak się to stało — rzekł stary. — Nocą w ulicy napaść jakaś. Zdaje się, że z Żegciem czatowali na kogoś i ująć go chcieli. Ten broniąc się w piersi nożem pchnął Stacha, dobrze, że go nie ubił. Biskup przysłał mnicha lekarza, okładają ranę, majaczył dużo, teraz się uspokoił.
Jagna płacząc słuchała. Osłabłéj teraz łzy przychodziły łatwo, drżała ze wzruszenia. Nie kochała nigdy Stacha, ale go jak brata miłowała i wdzięczną mu była. Jedyny to był człowiek co ją nie zdradził, nie ciężył jéj, był wiernym zawsze. Myśl stracenia go, była dla niéj bolesną. Chciała sama umrzeć wprzódy, pamięć swą zostawując mu w spadku. I to życzenie zagrożonem było.
— A! Hreczynie! Hreczynie! — zawołała — a! gdybym ja siły miała! ale ani na konia siąść, ani pieszo iść, ani na wozie jechać nie mogę, a ja tam przynim powinnam być!
Załamała ręce. Hreczynie! Hreczynie! Wy mnie zanieście do niego!
Stary się począł mocno opierać.
— Ani wam myśleć o tém, miłościwa pani — rzekł — choremu nie pomożecie, bo mu spokoju potrzeba, sobie zaszkodzicie, a jakby was nieść? Pełen teraz Kraków ludzi dla odpustu, dla nabożeństwa, zawalone ulice. Zobaczyliby was, gadali, dowiedziałby się pan i gniewał srodze.
Jagna płakała.
— Jakże go tak porzucić? — wołała — jak mu powiedzieć, że mi go żal?
— Ja mu powiem, gdy każecie — odparł Hreczyn.
— Inna rzecz posłanie, a inna żywe słowo! — mruknęła Jagna — ale wam nie poczuć tego!
Hreczyn kłaniając się do ziemi już miał odchodzić, gdy Jagna odzyskała tę wolę wielką, jaką dawniéj miała.
— Słuchaj stary — rzekła rozkazująco. — To nie może być! Wy mnie tam o mroku zanieść musicie! Choćbym umarła, nie pomoże nic. Muszę tam być. Nosze zróbcie, zakryjcie mi twarz chustami, droga niedaleka! Zaniesiecie mnie! Dziś święto patrona pańskiego, on u mnie nie będzie, ja u Stacha muszę być. Słowo mu rzeknę i powrócę.
Opierał się Hreczyn jeszcze, ale Jagna już wołała na sługi.
— Musi tak być, jak każę. Gałęzi urąbcie w lesie, nosze mi zrobicie...
Nastraszyły się służebne, ale nawykłe były do posłuchu, gdy Jagna chciała czego, próżno się jéj opierać było. Hreczyn przeklinając siebie, że przybył z tą złą wieścią, musiał pójść rąbać drągi i gałęzie na nosze. Nim wieczór nadszedł, były one gotowe. Jagna od stóp do głów wielką się chustą okryła, a że iść nie mogła sama, prowadzić się, napół nieść musiała kazać. Włożono ją na nosze jak rannego w boju i była w istocie Łazarzem porąbanym na pobojowisku życia. Nie mówiąc słowa, z twarzą zakrytą dała się nieść nie jęknąwszy. Na promie przebyła Wisłę, weszli do miasta, gdzie ludzi pobożnych ścisk był wielki. Myśleli spotykający, że rannego lub zabitego niosą, słudzy na pytania nie odpowiadali. Gdy w dworku stanęli, Stach spał, Jagnę, choć ją niesiono powoli, zmęczoną, w pół żywą wprowadzili do ciemnéj izby, w któréj chory odpoczywał. Posadzili ją w kącie na ławie, sparła się na stole i tak przebudzenia czekała.
Nierychło otworzył oczy Stach jęcząc i wołać począł o wodę. Żegieć podając mu ją, szepnął że Jagna się tu przynieść kazała.
Zdumiał się mocno Stach.
— Gdzież ona jest?
— Tutaj jestem! — odpowiedział cichy, słaby głos z kątka — kaleka do kaleki przybyłam, aby rzec ci jedno słowo — żal mi ciebie.
Stach kazał przynieść światło.
— Niech ją choć zobaczę, lżéj mi będzie — rzekł przejęty.
Zaniecono drzazgę i lampkę. Izba była niewielka, mógł więc łatwo dojrzeć siedzącą, a że mu smutku przynieść z sobą nie chciała, poczęła się uśmiechać. Na téj twarzyczce wychudłéj, na któréj śmierć już położyła piętno swoje, uśmiech wykwitł, jak piołun cmentarny, jak dziewanna mogilna.
Widząc go, Stachowi zapłakać się chciało, uśmiech ten przywołał wspomnienia młodości i krasy dawnéj. Długo na twarzyczce jéj pozostać nie mógł i zniknął.
Spytała go o ranę; Stach spowiadać się nie mógł.
— A! — rzekł — sam bo nie wiem, zacom ją otrzymał, co mi się przyśniło. Człek mi się zdał podejrzany, włóczyłem się za nim, chodził do Czechny po trutkę, mnie się widziało już, że mogła być dla Kaźmierza przeznaczoną! Strach ogarnął.
— Dla niego? — przerwała Jagna. — A któżby śmiał tego anioła Bożego, człowieka, co nigdy nikomu zła nie uczynił, wszystkim przebaczał, wrogów kochał. Któżby śmiał!
— Niedorzeczy marzyłem — odparł Stach — sam wiem! Wyście to wiedzieć powinni, że kto kogo kocha, o nim śni i myśli, a śniąc mu się widma roją.
A! a! sen był i zmora, a przecie niechby mu kto powiedział, aby nie pił inaczéj, aż podczaszy skosztuje napoju.
— Taki obyczaj na dworze! — rzekła Jagna.
— Ale pan ufny jest — mówił Stach. — Niejeden podczaszy, lada kto mu napój nalewa i daje...
— Możeż on mieć nieprzyjaciół — wołała Jagna...
Stach zamilkł, wiedział i on, że żaden z książąt nigdy takiéj u wszystkich miłości nie miał. Ci co go otaczali życie zań dać byli gotowi, ale Kietlicz? a jemu się zdało, że poznał niecnotę.
— Gdy pana zobaczycie — dodał chory — od siebie mu powiedźcie, niech napoju probować każe!
— Ani dziś, ani jutro ja go widzieć nie będę — westchnęła Jagna — a za dwa dni czy moje usta będą co mówiły? któż wie... Dziś święto obchodzą, jutro wielkie gody. Szczęśliwi ludzie będą tam patrzeć w twarz pana mojego, napawać się słodkiem wejrzeniem, słodszym głosem i sercem najsłodszem jego!
Rozmowa skończyć się musiała, Hreczyn czatował na swą panią i do powrotu naglił. Chmury się od Tatrów zbierały, błyskało w nich, chciał ją odnieść, nimby burza nadciągnęła...
Więc groził nią stary.
— E! Hreczynie! — zawołała z uśmiechem — a pamiętasz stary, w jakie my burze z tobą puszcze przebywali! Gdy się drzewa od piorunów płonące na nas waliły iskrami obsypując; a teraz ty się boisz!
— Teraz wam trzeba do domu — rzekł Hreczyn.
— Nieście! — szepnęła cicho. — I ręką od ust posłała Stachowi pozdrowienie.
— Wyzdrowiéj mi prędko, póki ja nie umrę — rzekła wesoło...
Jak dziecię sługi ją na ręce wzięły i tak ze skłonioną głową na podwórze wynieśli, a Stach pozostał sam w stokroć teraz puściejszym domku.
Jak sen chorobliwy przesunęła mu się ta twarz Jagny blada; słyszał jeszcze jéj głos, widział oczy. Chciał naprawdę usnąć z tym obrazem, spokojniejszym był zleciwszy jéj poselstwo do pana.
Sen też ogarnął go znowu.
Lecz ledwie zamknął powieki, stanęła przed nim postać zakapturzonego człowieka z Kietliczową twarzą, który szeptał szydersko. — Zapóźno! Jutro gody! Jutro mu może naleją napoju, po którym się nie wytrzeźwi...
Jutro gody!
Całą noc tym snem był Stach dręczony, a gdy o brzasku się zbudził i Benedyktyn przyszedł ranę mu balsamem zalewać, pot ciekł z uznojonego marzeniem czoła.
— A! ojcze! — zawołał — znowu miałem sen srogi! Pan dziś gody sprawia... Widmo straszne jakieś lało mu do czary truciznę.
— Z choroby to są marne widziadła — rzekł ksiądz — a może nagabania szatańskie, uczyńcie krzyż, zmówcie modlitwę, uspokoi się dusza....
Posłuszny Stach modlił się, lecz niepokój przez dzień cały dręczył go coraz większy we śnie i na jawie. Gdy wieczór nadszedł, rozpaliła mu się gorączką twarz, krew w żyłach kipieć poczęła, wytężał słuch, serce biło...
Z wysiłku tego, padł na łoże osłabły i krzyknąwszy: ratunku! przytomność utracił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.