Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | J. Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
STACH Z KONAR.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW KAŹMIERZA SPRAWIEDLIWEGO.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.
Druk J. Jeżyńskiego, Daniłowiczowska 16.
—
1899.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Іюня 1899 года.
|
Lat kilka znowu upłynęło od opisanych wypadków, na skrzydłach swych jasnych i czarnych zmian nie przyniosły wiele.
Kaźmierz siedział jeszcze na Krakowie, choć czuć było nieustanne zmowy i spiski, któremi go podkopywano. Mieszek, jak przepowiadano, nie mógł wytrwać spokojnym. Odkryte już były podstępne jego układy z Leszkiem chorym, którego dzielnicę spodziewał się zagarnąć z Władysławowiczami, wyzwanemi do spółki na Kaźmierza, obietnicami podziału spuścizny.
Nie żył już biskup Gedeon, który w silnych rękach trzymał wodze często wypadające z dłoni obojętnego Kaźmierza. Na miejscu jego, jak przewidywano, obranym był wychowaniec i spadkobierca myśli dziekan kapituły Pełka Lis, równie możny znaczeniem rodu swego, silnej woli, bystrego rozumu, prędkiego postanowienia, energii niezłomnej.
Pełka, jak większa część duchownych przeznaczonych do wyższych dostojeństw w kościele, wychowanie swe kończył w Rzymie, a los mu dał nawet być tam towarzyszem i przyjacielem tego, który na najwyższe biskupstwo rzymskie był obrany. Mąż to był mogący we wszystkiem Gedkę zastąpić, a śmielszy jeszcze od niego.
Starzał powolnie Kaźmierz, ale się charakter jego nie zmieniał, występowały tylko z wiekiem dobitniej wszystkie jego jasne i przyciemnione strony, wielka miłość sprawiedliwości do ofiar gotowa, chciwość wiedzy nienasycona, szukająca pokarmu, gdziekolwiek znaleźć się go spodziewała, pobożność z mlekiem matki wyssana, a duchem wieku rozpłomieniona, naostatek gorącej krwi piastowskiej porywy, które na gorycze życia pociech szukać kazały w zapomnieniu się u boku niewiast, w miłostkach pokątnych. Z tych co go dawniej otaczali stali jeszcze wszyscy niemal przy nim, bo Kaźmierz nie łatwo serce odmieniał, nie odtrącał druhów lekko starych, nie lubił nowych ludzi i twarzy. Przywiązywał się powoli, ale na długo i choć w blizkich sobie wady odkrywał, wolał ich z niemi, niż nowych, a nie znanych.
Jaksa, przyjaciel młodości służył mu dotąd wiernie, ale w dojrzalszym wieku stawszy się pobożnym bardzo, choć jeszcze rycerską wkładał zbroję krzyżem naznaczoną, więcej już na mnicha, niż na rycerza wyglądał. Sercem i duszą cały był teraz w swym nowo założonym klasztorze mnichów Grobu Pańskiego, których osadził w Miechowie. Sprawy świata mniej go już obchodziły.
Jaksa, jakeśmy mówili, z Henrykiem razem nieszczęśliwą drugą wyprawę krzyżową odbywał, z niej przywiózł Bożogrobców do swojego Miechowa; a że i Henryk także ich klasztor założył księciu Kaźmierzowi drogą była ta braterska i Jaksy fundacya, do której też się przyłożył. Nie zapominając o Cystersach swoich, pomagał pobożnemu druhowi w jego świątobliwej pracy. Wszystkie te nowe fundacye na ziemi polskiej były jeszcze przesadzeniem roślin nie naszego nieba, nieprędko mających wydać owoce. Większa część mnichów składała się z cudzoziemców i obcemi tylko pomnażała. Niektóre klasztory wcale polaków nie przyjmowały. Były to więc odosobnione ołtarze na chwałę Pańską wzniesione, lecz niewielkiego pożytku dla ziemi. Wedle ówczesnych pojęć szło więcej o to, aby hymn chwały płynął ku niebiosom, niżeli światło szerzyło się po ziemi. To drugie było celem podrzędnym. Klasztory wychodziły później na korzyść cywilizacyi, niosły z sobą księgi, naukę, szkółki, wiele nawet kunsztów i rzemiosł, ogrodownictwo polepszenia rolnicze, nasiona; lecz w początkach z tem wszystkiem stały, jak wyspy na morzu, z krajem mało mając związku.
Całe takie zgromadzenie Włoch, Francuzów, Kolończyków, które tylko swoich przyjmowały, potrzebowały lat długich nimby się z krajem zżyły, mogły począć nań działać i zawiązać z nim węzeł żywotny.
Lecz i to co mimowoli dawało takie coenobium przeniesione na ziemię naszą, drogiem było, ziarna z nich się sypały, rozsadniki w nich rosły. Sam widok kościołów, gmachów, samo ocieranie się o ludzi w nich pracujących nauczyły i cywilizowały. Jaksa równie często przebywał na dworze pańskim jak w Miechowie, gdzie często w chórze z Bożogrobcami, w refektarzu ich w kapitule zasiadał, kosztując błogiego spokoju mniszego życia. Z nim książę lubił rozprawiać o religijnem królestwa swego ubłogosławieniu. Chciał wznosić kościoły, mnożyć monastery, zwozić relikwije, zaprowadzać nabożeństwa, a na granicach państwa tępić pogaństwo uparte w Prusach i Polesiu, gdy na Pomorzu sascy książęta już go uprzedzili.
Ostrzegano ciągle Kaźmierza o zamiarach Mieszka, któremu wiek nie odjął żądzy panowania. Stał przy nim zawsze jeszcze ów Kietlicz, chętny doradzca, sługa wierny, prawa ręka pana, nieustannie knujący spiski i podbudzający do jakichś nowych zamachów. Człowiek ten przy swej powierzchowności niepoczesnej, mowie nieporządnej, pozorach nieokrzesania, miał zabiegliwość i przebiegłość niezmierną, którą lata zaostrzyły jeszcze. Rzucał się zuchwale na największe niebezpieczeństwa i umiał z nich wychodzić cało. Wiedzieli o nim wtajemniczeni, że przebrany wciskał się aż do Krakowa, wślizgał do zamku nawet, zawiązywał tajemne z ziemianami stosunki, i na różne sposoby podszczuwać się starał przeciw Kaźmierzowi, którego miękkość i nieudolność wyśmiewał, a że ludzie łacniej zawsze zło niż dobro chwytają i wiarę mu dają, udawało mu się niechęci budzić przeciw dobremu księciu. Jawniej Kietlicz ukazywał się często w Płocku, Raciborzu, Wrocławiu, a choć tu głośno nie występował z niczem, pocichu do śmiałego zamachu namawiał, który według niego nieochybnie powieść się musiał.
Mieszek sam mało występował, na Kietlicza zdając starania, któremu też starszy z synów księcia Bolko, młodzian krwi gorącej, a niewielkiej rozwagi, dopomagał chętnie i dawał mu się rzucać i kierować kędy wskazał.
Do Krakowa kiedy niekiedy dochodziły o tem wieści. Donoszono Gedkowi, dopóki żył, o zabiegach Kietlicza, ostrzegał on Kaźmierza, ale ten niełatwo dawał wiarę złemu, przeciw bratu jątrzyć się nie dopuszczał, a otaczający ciągłemi strachami temi znużeni, w końcu im ucha nie podawali.
Sam książę marszczył się i sposępniał, gdy mu przynoszono wiadomości, w których upatrywał tylko chęć poróżnienia go z bratem i zamącenia miłego mu pokoju. Zwracał natychmiast rozmowę do spraw innych, do ulubionych swych pogadanek o świecie, niebie, przyszłości i żywocie człowieka.
Trwały zawsze owe biesiady z uczonemi, do których należeli mistrz Wincenty, ze wszystkich księciu najmilszy (temu zleconem było pisanie dziejów starych państwa), Pełka biskup krakowski, Cystersów kilku i benedyktynów z Tyńca, prałatów i kanoników kapituły. Karmiono Kaźmierza zbieranemi dlań zewsząd płodami żywo rozbudzającej się właśnie literatury średniowiecznej i pisarzami starożytnemi, z których ustępy czytano. Z tego się wywiązywały długie sokratyczne rozmowy, dla których książę o wszystkiem zapominał.
Bawiły go też łowy niedające zniewieścieć i gnuśnieć, przypatrywanie się turniejom i gonitwom. Niekiedy znikał Kaźmierz wyrywając się dworowi swojemu i szeptano, że czasem spędzał wieczory kędyś w zamkniętem dla wszystkich domostwie, do którego przystęp był trudniejszy, niż do klasztoru. Wchodził tam sam jeden, unikając oczów i wymykał się pod strażą jednego wiernego Smoka, który u drzwi jak pies był zwykł czatować.
Wichfried, choć łaski pańskiej nie stracił, nie był już tym, co dawniej powiernikiem serdecznym; Kaźmierz posługiwał się nim rzadko, a nie spowiadał mu wcale. Przyjmował go wesoło, lubił żartobliwe jego i płoche mowy, obdarzał hojnie, czasem ze słowem do kogo posyłał, lecz o sobie nie zwierzał się chętnie. Niemiec przez nałóg, lenistwo czy kunszt, jakim go usidlić umiała Dorota, pozostał jej wiernym. Stosunki jego z nią cale były osobliwe, gachem się czasem wydawał, przyjacielem się nazywał, a zazdrości nie miał wcale, patrząc obojętnie na ciżbę tych, których zawsze lekka niewiasta do zabawy sobie przyzywała.
Życie jej nie zmieniło się bynajmniej, oczekiwała ciągle, ale głowy nie posypując popiołem, strojąc ją chętniej w wianki, a zażywając dobrej myśli. Od wieczerzy tej, przy której Wichfried wygadał się przed nią z domysłem, iż dawna kochanka księcia w Krakowie znajdować się musiała, Dorota gorączkowo śledzić poczęła wszystkie Kaźmierza kroki. Długo się jej nie powodziło i nic schwycić nie mogła, lecz wdowa była uparta, nie szczędziła wydatku, przekupywała ludzi, wciskała się gdzie mogła, i w końcu doszła do czegoś... Stara pomocnica jej Czechna włóczyła się wszędzie, a najlepiej strzeżone tajemnice przed okiem bab uchować się nie mogą. Upewniła się więc Dorota, że książę miał inną kochankę, domyśliła się już, że nią była ta pierwsza, z którą się uganiał po lasach. Przystęp do niej zdawał się niemożliwy. Jagna znikła ze swego dworku, w którym Stach tylko kiedy niekiedy przebywał. Niewiedziano gdzie się podziała, znacznie dopiero później wyśledziła Dorota, że ją umieszczono w murowanym dworze, jak zamczysko obwarowanym wśród drzew ukrytym za Wisłą. Strzeżono go tak, że się tam nikt nie mógł dostać. Porankami i wieczorami wyjeżdżał ktoś ztąd na łowy w lasy, domyślano się w nim przebranej księcia ulubienicy.
Kaźmierz zajeżdżał do dworu czasu łowów i w różnych porach, gdy tylko zbiedz mógł niepostrzeżony. Dwór stał nieopodal za rzeką. Dorota pod różnemi pozorami dostać się tam próbowała, posyłała Czechnę, ale nie puszczano nikogo, usiłowania były próżne. Nie zaprzestała ich jednak Dorota, a oczom księcia ciągle narzucała się umyślnie. I w tem się jej niepowodziło.
Czasem Wichfried uwiadamiał ją skrycie, gdzie i kiedy książę się miał znajdować; naówczas Dorota starała się tam wcisnąć koniecznie i oczy zwrócić na siebie. Bodaj publicznie zaczepić.
Trafiało się kilkakroć, że na pozór celu swojego dopięła, książę widział ją strojną, piękną, powabną, mogącą namiętność rozbudzić, a jednak pozostał chłodnym i obojętnym. Dorota wracając potem do domu słaba ze złości, miotała się z rozpaczy, przeklinała Kaźmierza, łajała Wichfrieda i czekała na zręczność nową.
Przy wielkich uroczystościach, na turniejach, nabożeństwach publicznych widzieć ją zawsze było można narzucającą się na oczy księciu, uśmiechającą, wdzięczną bezwstydnie; słaby Kaźmierz tej jednej pokusie zwycięzko się opierał. Raz udało się Dorocie w czasie gonitwy w podwórzu zamkowem tak się zwolna przysunąć, przecisnąwszy między widzami, iż prawie obok Kaźmierza stanęła. Przemówiła śmiało do niego, uśmiechnął się książę, kilka słów obojętnych rzekł do niej i natychmiast chroniąc się od napaści z miejsca swojego się ruszył. Im dłużej to trwało, tem Dorota zajadlejszą się stawała.
Zamykała się godzinami całemi siedząc ze starą Czechną, warząc, dymiąc, przyprawiając jakieś czary, z których sobie napróżno skutek jakiś obiecywały. Tymczasem wdowa starych i młodych wciągała do swojego domu, bawiła się, a gdy który w nadziei wyposażenia przez księcia o rękę się zgłaszał, wyśmiewała go lub odkładała na te czasy, gdy zostanie starą babą. Sługa, przyjaciel, domownik Wichfried wisiał przy niej ciągle. Był to ostatni węzeł co ją z zamkiem łączył. Zrywać go nie chciała, a gdy niemiec obojętniał i długo się nie pokazywał, wszelkich środków używała, aby go odzyskać. Dwa razy Wichfriedowi trafiały się małżeństwa dobre, swatał go sam książę posażno, Dorota zawsze potrafiła zabiedz, przeszkodzić, odradzić, niedopuszczając mu się ożenić.
Do poufałych księcia domowników należał z Sandomirza wywieziony Goworek, ale ten mając sobie powierzone namiestnictwo w Sandomirzu i Lublinie, więcej tam siedział niż przy dworze. Ulubiony księżnie Helenie i panu, mąż prawy, silnego ducha, spokojny, na rodzinę nie podszczuwał, i myśli Kaźmierza poślubiał posłusznie... Dla Goworka nie miał książę tajemnic, przez niego żonę często trwożną uspokajał i łagodził, za opiekuna go też w myśli dzieciom przeznaczał.
Obok niego występował już naprzód coraz więcej zyskując władzy, gorętszy i przedsiębierczego ducha Mikołaj Lis, brat biskupa Pełki, któremu już wielką moc i pierwsze dostojeństwo wróżono. Co brakło powolnemu Kaźmierzowi, on dopełniał rzutkością swoją, gorącością, przenikliwością i odwagą. Mąż był rycerskiego ducha, niecierpliwy trochę siebie pewny, woli upartej, bystrego oka. Gdzie trzeba było ziemian hamować, coraz z większemi występujących żądaniami, podnoszących głowy bez miary — tam Mikołaj pana zastępował.
Za biskupa Gedki, rycerstwo krakowskie, możni ziemianie, któremi się posługiwano, zyskali przewagę wielką; próbowali jej teraz nadużywać. Mikołaj książęcej władzy bronił. Lada co, gdy się ziemianom nie podobało, tłumnie a z wrzawą szli na zamek domagać się, aby po ich woli szedł książę. Naówczes Mikołaj za niego występował, opór łamał, groził, rozpędzał i księciu dopiero się dał ukazać, gdy mu drogę przetrzebił.
Zyskał tem już wielu niechętnych, lecz że od czasów Gedki ziemianie nawykli byli skupiać się około biskupa, a brat Mikołaja właśnie obrany był pasterzem, przez niego i z nim umiał się Mikołaj utrzymać przy swem, nie dopuszczając, aby mu szkodzili nieprzyjaciele.
Stary Żyra postanowiony opiekunem chorego Leszka, wiekiem osłabły, mniej był czynny od czasu zwłaszcza, gdy dawszy się oszukać Mieszkowi, o mało Leszka, Mazowsza i Kujaw nie przekazał w ręce przebiegłego Kietlicza.
Śmierć biednego słabego wyrostka, położyła koniec tym knowaniom, nie zraziwszy Mieszka od poszukiwania nowych środków do zrzucenia brata ze stolicy, którą swoją mianował.
Stach, któremu uszła Jagna, bo ją ani śmiał, ani mógł wstrzymać, pozostał sam na straży jej dworku i ludzi. Ni pan, ni sługa, najczęściej gościem tu był tylko. Wynosząc się za Wisłę zaklęła go, aby domu nie porzucał.
— Słuchaj — rzekła — stał się cud, pan mój mi serce powrócił, ale Bóg jeden wie na jak długo. Jagna starzeje. Dziś jutro wiedźma napojem, albo mi go inny jaki zły los odebrać może... Gdzież ja przyjdę umierać? Zachowaj dla mnie ten dach, ja do Ściborzyc powracać nie mogę. Ten duch ojca i matki i szczęścia mojego chodzi i tuli się po kątach, jabym tam i umierać nie mogła spokojnie. Jutro mnie wygnać mogą, jam jak palec jeden w świecie, sierota!
Gospodarz u mnie!
Gospodarstwo to było ladajakie; Stach zaglądał tylko, rozpytywał, a niczego dla siebie nie tknął. Swojem żył, dach tylko cudzy mając nad głową i czeladzi nie dając się rozpuścić.
Biskup Gedko, który do zgonu nim się posługiwał, wiedząc kogo mieć będzie następcą po sobie, tajemnicę Stacha i jego samego mu powierzył. Miał więc wstęp do Pełki taki, jak do poprzednika. Jemu powierzone było śledzenie spraw Kietlicza, wywiadywanie się o Mieszkowe stosunki w Płocku i Wrocławiu, on oznajmił pierwszy o podstępie, którym chciano opanować Leszkową dzielnicę, starego Żyrę okłamawszy.
W ciągłych tych potajemnych włóczęgach, Stach nabrał do nich smaku, już mu ich niemal do życia było potrzeba. Gdy nie miał kogo śledzić, za czem jeździć, gdzie się podkradać; tęskno mu było, niepokoił się. Pozawiązywał różne stosunki w Poznaniu, Płocku, na Szlązku, w Gnieźnie, miał wszędzie swoich ludzi i, jak zwał, swe języki.
Trzeba było podsunąć się, aby naocznie przekonać się o skupiających siłach, dopytać co Mieszek mówił, za czem Kietlicz się uganiał, posyłano Stacha lub on sam się wyprawiał i nigdy nadaremnie nie wrócił. Oskarżano go czasem, że zbytnią miał trwogę, lecz w końcu okazywało się zawsze, iż przepowiedział co się stać miało.
W Krakowie, po latach tylu nadaremnych usiłowań, już sobie te wieczne odgróżki Mieszka lekceważono, ale Stach stał niezmordowany na czatach.
Życie prowadził, jak sam powiadał, pokutnicze, którego chwili dla siebie nie miał. Smutny chodził i zapracowany. Jagna, do której się przywiązał, przyczyniła się jeszcze do zatrucia go.
Dopóki się do niej nie zbliżył, czasem jeszcze z Jaśkiem Bogorją i innemi umiał poszaleć i dzień jaki spędzić weselej — teraz twardy żywot prowadził. Na stajni we dworku było zawsze poddostatkiem koni do zmiany, bo ledwie jedne zmęczone przyszły z nim, drugie świeże brał i dalej ruszał. Nieodstępny Żegieć towarzyszył mu wszędzie — i gdyby nie on nierazby Stach swe nierozważne zuchwalstwo ciężko przypłacił.
Widzimy to wszędzie prawie w owych czasach, że każdy czynniejszy mąż podwojony jest takim drugim, który się dlań poświęca, siebie się zrzeka, a jemu dodaje siły. Czasem jest to dodana głowa, niekiedy ręka. Często ten drugi gubi go lub zdradza; Sieciech, Dobek, Kietlicz są takiemi nieodstępnemi pomocnikami. Przy pomniejszych ludziach stoją też te ich cienie, jak przy Kietliczu Bereza, za Stachem Żegieć, przy Kaźmierzu Goworek i Wichfried. Dla Ludwika francuzkiego takim był opat Segur, dla Krzywoustego Dunin i całe grono tych rycerzy bez oczów; bez rąk, pokaleczonych, niezwalczonych. Fenomen ten podwajanego człowieka w wiekach średnich w najrozmaitszy sposób przedstawia się wszędzie. Swobody osobistej naówczas całej nie było, niewolnik, sługa, domownik silniejszy duchem dorabiał się jej, wcielając w pana swojego. Tą drogą szło się do władzy i siły lub przynajmniej w niej uczestniczyło. Takim właśnie Kietlicz osławiony był dla Mieszka, który nie mając ruchawego narzędzia tego, ustałby był może w zabiegach, i legł odpoczywać. W sile wieku zausznik ten pański pałał zemstą i do ciągłych knowań podżegał. Stach musiał w ślad za nim jeździć, chodzić i tropić jego kroki.
Rzadko więc spoczął we dworku, który dlań był gospodą tylko. On był pociechą jedyną dla starego Hreczyna, który za swą panią i Ściborzycami tęskniąc, w bezczynności, osamotniony, całe dnie na ławie pod okapem przesiadywał, wyglądając go. Gdy Stach przybył, poruszał się Hreczyn, jak dla prawowitego pana swojego, usługiwał mu i rad był choć pomówić z nim o Jagnie. Nie śmiał on wyznać, jak mu gorzkim był los jej; myślał, że wyswata ją za Stacha i zawiezie kiedyś do domu.
Tego, co się tu działo, nie lubił, brzydził się tem, bolał czując, że się to źle skończyć musi. Rzadko mu się trafiało to szczęście, by chłopię przybiegło pozwać go do pani. Stary pośpieszał natychmiast, ale rozmowa z Jagną krótko zwykle trwała. Hreczyn powracał do dworku smutniejszy jeszcze.
Stacha już tak prawie kochał, jako panię swoję, tęsknił i za nim, nie mogąc pojąć, za czem nieustannie się włóczy, na co się przydały te wycieczki, z których, oprócz pokaleczonych koni i znużenia, innego skutku nie widział.
Gdy kilka dni miał wolnych w Krakowie, co się rzadko trafiało, używał ich Stach na to, aby się na biskupim dworze rozpatrzeć i rozsłuchać, a czasem pójść do Juchima, który dotąd dotrzymywał wiary i zdawał się Kaźmierzowi życzliwy. Prawda, że mu się z tem nieźle działo, bo pieniądze kował.
O Mierzwie wcale jakoś słychać nie było, oddał się całkiem Mieszkowi i nawet już w Krakowie pokazywać się nie śmiał, ani wiernego udawał. Nie dziwił się temu Stach, ani nad stratą bolał bardzo.
Właśnie powrócił był z Poznania, dostawszy tam języka, który go znów napełnił trwogą i zaniósł biskupowi Pełce wiadomość, że część ziemian krakowskich miała już zmówiska z Mieszkiem. Wypadło mu dla dośledzenia tych zdrajców zapukać do drzwi Juchima. On znał najlepiej wszystkich.
Dworek żyda bardzo był teraz urósł i rozszerzył się, a że mu nic nie groziło od Kaźmierza, mniej się teraz z zamożnością taił gospodarz.
Zwykle gdy Stach przybywał, odźwierny zobaczywszy go, natychmiast mu z poszanowaniem drzwi otwierał. Tym razem uderzyło go to, iż za wrotami po wyglądnięciu okienkiem, zawrzało, zaszumiało, szeptano długo, nim się furta otwarła.
Nie mając jednak podejrzeń żadnych, Stach wszedł szybko do izby gościnnej, w której zwykle Juchima znajdował.
Tu go nie było.
Na stole wino stało i jakieś słodycze, kubki niewypróżnione, a na jednem siedzeniu leżała zapomniana czapka. Uderzyła ona Stacha swą dziwną powierzchownością, nakształt zawoju czarnego; przypomniał sobie, że w takiej właśnie Mierzwę dawniej widywał. Aleć kołpaków podobnych po świecie wiele być mogło! Dziwniejszem wydało mu się, że ztąd ktoś przed nim uszedł — czego zastawa niesprzątnięta ze stołu dowodziła.
Juchim wnet nadszedł witać gościa, lecz pomięszany widocznie, blady, tak, iż odrazu poznać po nim było można, że coś w sobie taił...
Stach pochwycił ową czapkę i podnosząc ją, a potrząsając, zawołał:
— A to co? gościa mieliście, który się skrył przedemną?
Juchim obaczywszy owo lice odrętwiał, ręce złożył, wargi mu się trząść zaczęły.
— Tylko nie kłam! — rzekł Stach. — Wiem, czyja czapka, bom ją nie jeden raz widział na niepoczciwej głowie Mierzwy.
Juchim usłyszawszy to imię, krzyknął przeraźliwie, głowa mu na piersi opadła. Widząc pomięszanie Stach dodał nakazująco:
— Jeśli on ztąd ujdzie, ty mi odpowiesz za to!
Juchim stał tak osłabły, iż się za stół musiał pochwycić, aby na nogach utrzymać. Błagające oczy zwrócił ku mówiącemu.
— Mówię ci — dodał Stach — tu jest Mierzwa. Znam go nadto, abym uwierzył, że on tu dla zabawy przyjechał. Toć prawa ręka pana Kietlicza, wroga naszego. Jeżeli przybył, to za jego rozkazem i, szyi nie nastawiał napróżno. Ja w tem, że cały ztąd nie ujdzie.
Zginie on — ale z nim i przyjaciele jego, a pomocnicy!
Juchim słowa nie mógł wyrzec jeszcze, strach nim owładnął taki, iż patrząc na starca, litość brała.
Z zimną krwią dodał Stach:
— Dawaj mi go tu!
Grobowe milczenie w izbie panowało, oczy tylko Juchima skierowały się ku drzwiom, któremi wszedł; wskazywał niemi Stachowi, że tam znajdował się winowajca.
Natychmiast śmiałym krokiem wszedł do bocznej komory. Tu, osłonięty sukienną oponą, drżał w kącie przyczajony zdrajca, głowę okrywszy, rękami blademi cisnął konwulsyjnie pochwycone sukno. Porwawszy go za kark, Stach wyrzucił struchlałego na środek izby tak silnie, że Mierzwa padł i nie wstając, na kolanach klęczący, ze złożonemi rękami błagać się zdawał o życie.
Widok tego człowieka litość obudzał i wzgardę. Pod wrażeniem trwogi twarz jego zmieniła się tak okropnie, wykrzywiła, przeciągnęła, iż do człowieka prawie nie był podobny. Stach patrzał nań z góry, milcząc długo.
— Ha! nareszcie mam cię ptaszku! — krzyknął — teraz już mi nie ujdziesz!
Mierzwa trząsł się i milczał, tłumaczyć się próżnem było — sama jego przytomność była dowodem winy.
— Mów, z czemeś tu przybył? — zawołał Stach — bo, że nie dla zabawy z przyjacielem Juchimem, to pewna.
Nim mógł odpowiedzieć na to Mierzwa, Juchim, który był odzyskał przytomność, wpadł do komory, składając ręce.
— Na co chcesz przysięgi? — począł, jęcząc — na nasze świętości? na biblię, na dziesięcioro? na wszystko, co każesz przysięgnę, że nie byłem i nie jestem zdrajcą! Z tym człowiekiem nie miałem nic! Pierwszy raz szatan go tu przyniósł do mnie! Nie wiem czego chce, niema jak pół godziny, gdy się tu wcisnął na zgubę moją.
Mierzwa klęczał ciągle.
— Gadaj! — powtórzył Stach, nie zważając na żyda — gadaj, lub tej chwili na męki cię dam, aby ci gębę otworzyli.
Podźwignął się Mierzwa powoli, rękami począł twarz trzeć i płakać, namyślając się co miał odpowiedzieć.
— Miłościwy panie — przebąknął — ja także gotów jestem przysięgać, żem niewinny.
(Przełknął ślinę).
— Ja tu mam robaczki moje, za któremi zatęskniłem...
Zapłakał, a Stach się rozśmiał.
— Nie drwij ze mnie; robaki czy bękarty cię tu nie sprowadziły. Mów, bo cię dam na męki. Gdy cię oprawcy na postronkach do góry podniosą, dopiero ty mi wyśpiewasz, coś za judaszowstwo przywiózł zanadrą.
Ja cię znam!
Mierzwa namyślał się.
— Jestem sługą księcia Mieszka — odezwał się — zostałem mu wierny.
— A płacę od nas brałeś?
— Chciałem się z rąk waszych uwolnić — zawołał odzyskując śmiałość Mierzwa. — Jestem sługą mojego pana, nie żadnym zdrajcą.
— A coś ty mi przyrzekał? — rzekł Stach.
— Co? w początkum wam służył — mówił podsędzia — potem sumienie przemówiło, wróciłem do Mieszka. Nie zaprę się.
— Przysiągłeś mi?
— Przysięga przymuszona nic nie waży; życiam bronił — rzekł Mierzwa.
— Że się wykłamać potrafisz, to wiem — odezwał się Stach. — Sługa Mieszka! a pocóżeś tu? aby mu jednać przyjaciół i siać zdradę! Sameś przyznał!
Juchim! — zwrócił się do żyda — ty mi odpowiadasz za niego; jeżeli ujdzie, dasz głowę. Ja idę po straż. Mówić z nim stracony czas, na gałąź niecnotę!
Juchim ręce splótłszy na piersiach, drżał, Stach zwrócił się do progu.
— Miłościwy panie — odezwał się sędzia — mnie życie drogie, ja powiem wam wszystko...
— I zaprzysiężesz fałszywie — wtrącił Stach — a potem powiesz, że przymuszona przysięga nie waży!
Mierzwa głowę spuściwszy, mruczał coś, Stach chciał już wyjść, pochwycił go za połę.
— Miłościwy panie! zlituj się, ja mam żonę i dzieci!
— Żonę i nie jedną — rzekł Stach — miałeś ich tu trzy czy cztery na odmianę, nie licząc tych coś musiał w Poznaniu przysposobić.
Jęknął Mierzwa. Juchim ręce załamane trzymał przed Stachem, mówić nie mogąc, błagał go oczyma.
— Po coś przybył? — zagrzmiał Stach.
Mierzwa myślał chwilę.
— Po co? — odparł burkliwie — wasza miłość wiesz. Jestem sługa Mieszka, przyjechałem mu jednać ludzi, alem, klnę się! nie widział nikogo, z nikim nie mówił, nie robił nic... Tu na nas nikt spojrzeć nie chce.
Z wzgardą popatrzywszy nań, Stach odchodził znowu, gdy Mierzwa jak długi padł mu do nóg.
— Życiem daruj! zrobię co chcesz! — zawołał — życiem daruj!
— Nic od ciebie nie potrzebuję — odtrącając go, rzekł Stach.
Wtem Mierzwa nagle, jakby mu jakaś myśl przyszła, wstał i począł mówić prędko:
— Juchim da za mnie porękę, żem ja tu nic nie zrobił, a taki sprawiedliwy pan, jak książę Kaźmierz, karać mnie za to nie może, iż pana mego słucham. Wam żadnej krzywdy nie uczyniłem — Juchim wie, Juchim poręczy.
Drgnął naprzód żyd, gdy usłyszał o poręce, potem głowę spuścił, nie umiał odpowiedzieć, nie wiedział co począć.
— Juchima przecie macie w ręku, i jego trzos — rzekł Mierzwa. — Każdego czasu, jeżeli noga tu moja postanie, jeżeli co zbroję, weźmiecie go. On musi za mnie dać porękę!
— Musi? co to jest musi? — wyjąknął żyd — ja, za was?
— Jak nie dasz poręki — krzyknął Mierzwa, zwracając się ku niemu — na mękach czy bez mąk tak cię zwikłam, oplątam, oczernię, poprzysięgnę na ciebie, że zginiesz ty i cały ród twój i wszystkie mienie twe. Jak ja zdrajca, tyś też zdrajca. Choćbyś nim nie był, zrobię cię!
Stach słuchał, uśmiechając się z pogardą. Juchim odrętwiały, ręce to łamał, to sobie niemi oczy zakrywał — jęczał, głos stłumiony z piersi mu się dobywał, jak płacz nie mogący wyjść na świat.
Chwycił się za głowę i resztę włosów rozpaczliwie targać zaczął.
— Porękę za mnie da! — nalegał Mierzwa — a nie? mam ja ginąć, zgubię i jego!
— Juchim za ciebie da porękę — odparł Stach — a któż jemu za was zaręczy?
Juchimowi oczy błysły.
— Tak — przerwał — on musi dać zakładnika, syna swojego najstarszego Marka; ja go wezmę i dam porękę!
Mierzwie oczy się zaiskrzyły.
— Marka tu niema! — zawołał.
— To go przywiozą! — odparł żyd.
Stach myślał, wahał się, nie pewien co uczyni.
— Rozprawicie się o to z kim innym — począł — nie moja rzecz o twoim losie wyrzekać, ale moja dać cię w ręce komu trzeba.
— Tylko życia mi nie bierzcie! — przerwał Mierzwa — co chcecie róbcie ze mną, służyć będę.
— Służby twej nikt nie potrzebuje, milcz! — odparł Stach. — Sam Bóg chciał, abyś się dostał w ręce moje, nie puszczę cię...
Obaj obżałowani stali jak martwi...
— Mnie kara Boża spotkała niewinnego — odezwał się Juchim. — Świadczę się Bogiem moim, którego imienia wymawiać nam nie wolno, żem nie uczynił, anim pomagał do zdrady!
Podniósł oczy do nieba.
— Ten człowiek przyszedł tu po to, aby mi życie wziął!
— Co się tu stało — odezwał się Stach uspokojony — pewnie z niczyjej woli, tylko z Bożej. Mierzwa pójdzie ze mną do biskupa, bo Kaźmierz mógłby mieć nadto nad nim litości. Ale wolno go nie poprowadzę. Po ludzi moich posłać, Juchimie! Nim oni nadejdą, postronka mi dajcie...
Mierzwa wzdrygnął się, lecz milczał już. Nie było na podoręczu sznura, Juchim musiał długi pas zdjąć z siebie, którym Stach sam ręce w tył odgiąwszy spętał Mierzwie.
Sędzia prosił o opończę, aby przez miasto nie szedł skrępowany, jak złoczyńca. Stach nic mu nie odpowiedział. Żyd musiał wyjść spełnić rozkaz i postarać się o ludzi.
Po wyjściu jego, Mierzwa spróbował jeszcze litością natchnąć Stacha, lecz żadnej od niego nie odbierając odpowiedzi, zamilkł w ostatku zagryzłszy usta.
Wkrótce nadeszli ludzie Stacha; Juchim przyodziawszy się w płaszcz, musiał iść razem z winowajcą. Poprowadził ich uradowany obłowem Stach do biskupa. Szczęściem dla jeńców na dworze ściemniało, śnieg pruszył i nie spotkawszy nikogo, dostali się do dworca biskupa, któremu znać dano, iż Stach zdrajców jakichś na uczynku złapanych prowadził.
Nie jego już rzeczą było, sprawcę wysłańca Mieszkowego sądzić, który stanął w obronie swej przed biskupem z całą umiejętnością i przebiegłością swoją. Nie pomogły one nic — i po długich jękach i prośbach, biskup go kazał do więzienia dać, dopókiby zakładnika nie stawił.
Od wstąpienia na stolicę Kaźmierza cicho było i zamarło na zamku w Tęczynie. Dobrogost i Sędziwój stronili od księcia i dworu; znano ich jako przyjaznych Mieszkowi, lecz nie dali powodu jawnego, aby ich nieboszczyk Gedko lub następca jego Pełka do odpowiedzi za to pociągać mogli. Trzymali się cicho i na uboczu. Jeździli wprawdzie do Poznania i młodszych swych przy dworze księcia Mieszka osadzali, lecz za to ich karać się nie godziło, a mniej niż ktokolwiek, Kaźmierz mógł im to za złe poczytać. Pan był miłościwy wszystkim, szanujący wszelką miłość i każdą wierność.
Bracia z Tęczyna na wielkie nawet zjazdy, gdy się ziemianie wszyscy zbiegali do Krakowa, nie stawali wcale. Mówiono, albo, że ich doma nie było, lub, że chorzeli, a w końcu i wcale nic, bo już o nich zapomniano.
W Tęczynie jednak teraz, gdy pomiędzy ziemianami ciągłe wyprawy na Ruś, do Halicza, dla wypędzania jednych, a osadzania drugich kniaziów, coraz częstsze a uciążliwsze, zrobiły niechęci i narzekania — co było nieprzyjaznego Kaźmierzowi, tajemnie się na narady zbierało.
Biskup Pełka może nie przypuszczając, aby tak blizko, pod bokiem księcia i jego coś się knuć mogło, nie zwracał na te zjazdy uwagi. Odprawiano je niby dla myśliwstwa i zabawy, a w istocie groźne były wielce. Mieszko miał tu ognisko, z którego skry sypały się na całą ziemię.
Od dawna już oczekując sposobnej pory, gotowano się do jakiegoś zamachu na korzyść Mieszka, który niczem nie zrażony, zawsze pragnął i spodziewał się panowanie odzyskać. Teraz nowa do Halicza wyprawa, z powodu sporu Romana Włodzimierzowicza ze Wsewołodem Bełzkim niechętnym, nastręczała pole do próby nowej, śmielszej nad inne nieudane.
Sama wieść o tej wojnie postanowionej, jak się uskarżano, bez wiedzy i rady panów, burzyła umysły. Korzystał z tego Mieszek i słał kogo tylko mógł ze swoich ludzi, aby tam ziemian podburzali.
Zapowiedziane były wielkie łowy na zamku w Tęczynie i, wrzekomo dla nich rozsyłano gońców zapraszających do wszystkich tych, którzy albo już byli w spisku, lub się ich do niego wciągnąć spodziewano.
Bracia oba siedzieli tu już od dni kilku. Wielkie przygotowania czyniono dla gości, w izbie stoły ciągle nakryte były i pozastawiane, bo przyjęcie naówczas bez obfitości jadła i napoju niezwało się gościnnem. Sadzano przybyłego natychmiast do misy i dzbana, aby głód i pragnienie sycił i gasił.
Powoli do zamku ściągali się ziemianie, nie wedle obyczaju huczno i ludno, ale kupkami małemi, ze psy i myśliwskim przyborem. Spodziewano się wszystkich siedemdziesięciu głów rodów możnych, gdyż tyle ich było, co się z powodu wypraw na Ruś Kaźmierza, przeciw niemu oświadczały, chcąc mu wypowiadać posłuszeństwo. Zżymano się na samowolę księcia i hetmana Mikołaja.
Po jednemu ziemianie wjeżdżali na zamek otwarty, po większej części ludzie już nie młodzi, których strój i oręż wielką zamożność wydawały. Każdy z nich zaraz się rozbroiwszy, szedł do wielkiego ognia w bocznej izbie, siadał na ławie, ciepłem winem się zagrzewał i rozmowę przerwaną ciągnięto dalej.
Czy z obawy służby, chociaż ta posłusznie podzielała panów swych miłość i wstręty, czy z poczucia własnej winy i pewnego sromu, zwykle burzliwe ziemian narady i zjazdy, tym razem odbywały się cicho.
Mruczano więcej niż mówiono, szeptano półsłowy i półgłosem. Kilku tylko, szczególniej Sobek z Koziegłów i Daczko brat jego, dwu Śreniawitów z Proszowic, śmielej się czasem i głośniej wyrywali. Gospodarze oba, ludzie niezbyt mówni, potakiwali znakami lub potwierdzali półgębkiem. Wiedzieli wszyscy o co szło.
— A no! — mówił Sobek z Koziegłów — mamy już dosyć tego panowania miłościwego; trzeba mu koniec położyć. Dobry pan tak się stał dobrym dla Rusinów swych, wujów, stryjów, siostrzeńców i powinowatych, że dla nas jest zły, bo naszą krwią musiemy bękartom Halickim do tronów ich drogę skrapiać. Z Węgrami się zadarli — idź a idź na Ruś — nie pyta!
— Po co ma pytać? — przerwał Śreniawa — gdy biskup Pełka powie, a pan Mikołaj brat jego potwierdzi, Kaźmierz posłucha, oni dlań w sobie wszystkich ziemian zamknęli.
Nie dosyć było Brześć szturmować, Halicz brać dla Mścisława, teraz znów ich trzeba godzić i rozsądzać, a my za to płacim!
— Niedołęga we wszystkiem — odezwał się rzadko przemawiający Dobrogost z Tęczyna. — On sobą nie rządzi, nim wszyscy, Rusiny, baby, księża, tylko nie ci co powinni, nie my, co tu gospodarować mamy prawo. A toć lepiej Mieszka posadzić co siłę ma, państwo do ładu przyprowadzi i naszych panów ojców duchownych trochę na bok usunie, bo wkrótce, jak tak potrwa, sami biskupi już tu będą rządzili, bez wszelkiego pana się obchodząc.
— Hej! hej! — wtrącił z boku Drogut, stary i siwy człek, który schylony siedząc w ogień patrzał obojętnie. — Gdyby Mieszek tę siłę miał, o której prawicie, dawnoby już mógł opanować Kraków; ale i to ciemięga.
— Ho! ho! nie mówcie tego — rzekł inny. — Dla niego teraz porwać się, a nie dokazać, sprawa gardłowa; Pełka i Miklasz, gdy mu się noga ośliźnie, nie przebaczą i będzie z nim co ongi ze Zbigniewem było. Musi dobrze się gotować i wyważyć!
— Waży też do zbytku! — mruknął Drogut z uśmieszkiem. — Przypomnijcie sobie lat ostatnich sprawy.
— A toć! Albo nie jeździł do cesarza do Rudobrodego i nie dał córki własnej na ofiarę dzikiemu synowi Bogusza z Pomorza?
— I cóż z tego miał? nic — rzekł Drogut. — Rudobrody go zbył niczem, a Bohusz córkę wziął, ale porwać się nie śmiał.
— Bo i nie pora była — odezwał się Dobrogost. — Tylko co Brześć i Halicz wziął Kaźmierz, rycerstwo było rozzuchwalone zwycięztwy, do kupy ściągnięte, gotowe... Jak się miał porywać? jak?
Przypomnijcie sobie nie tak to stare dzieje, że naówczas Mieszek poczynał bardzo mądrze i oględnie. Ho! ho! nie wiecie, jak ze Szlązakami się sprzągł a Kaźmierza na nich podszczuwał?
— Tak — odparł Drogut — tylko, że i z tej mądrości nie było nic. Kaźmierz jak zawsze przebaczył, Mieszek się pokłonił i pojechał przemyślać o nowej sztuce, żeby i ta chybiła.
Nie sporzę, że wynajduje coraz co nowego, a no, nigdy mu nie dojrzeje tak, żeby się rozpękło, zwiędnieje w zawiązku.
— Cóż on winien? co? — począł drugi brat z Koziegłów. — Ludzie mu gorzej psów służą. Pan Bóg zdaje się go próbować. No, i jak Bóg miły, Kaźmierz przez te swoje relikwie, świętych nabożeństwa poprostu siłą Bozką odgania wszystko. Już nie mogło być nic większego, jak owa syna cesarskiego Henryka wyprawa w trzydzieści tysięcy ludzi na Kaźmierza.
— Prawda! — rozśmiał się Drogut — i pięknie się skończyła! gdy Henryk na owem probostwie odpoczywając, co się pod nim zawaliło, ledwie sam w oknie siedząc z Arcybiskupem Mogunckim ocalał, a Turyngskiego Landgrafa i innych panów ledwie żywych za uszy wyciągnięto z kloaki, w którą wpadli...
— Czyste czary! — podchwycił Sędziwój — bo ledwie się z tego gnoju dobyli, na drodze znowu od dzwonów zostali pobici, co im się zerwawszy, na głowy pospadały.
— Że nieszczęśliwy Mieszek, to prawda — potwierdził drugi — ale i Kaźmierzowi, jak temu dzbanowi co długo do wody chodzi, w końcu się urwie ucho.
Wielka większość przytomnych powitała przepowiednią śmiechem wesołym.
— Z Leszkiem młodym albo nie mądrze sobie postąpił, nie przebiegle, namówiwszy starego bałwana Żyrę, że mu Płock zdał i wymógł zapis. Już zamki wszystkie miał w ręku.
— A długoż je trzymał? — spytał Drogut.
— Na Mieszku jakiś przeklon cięży! — szepnął inny, wzdychając.
— Nieprawda — odparł Dobrogost. — Już przez to samo, że po tylu nieszczęściach nie stracił otuchy, dowód stawi, iż siłę w sobie czuje...
— A na Kaźmierza już Pan Bóg zaczął zsyłać przestrogi, i jemu się już nie wiedzie — mówił Śreniawa. — Piękne chłopię, najstarszego syna stracił tak marnie.
— O tem to jakoś różnie ludzie mówią — odezwał się głos z kąta.
— Niema o czem mówić, bo to był jawny Palec Boży — kończył Śreniawa. — Chłopak ze swawoli drzewo ścinał, na którem się coś poruszało. Była to żmija, czy padalec, co mu się na szyję rzuciła i ledwie dotknęła go, padł martwy.
— Syna ma drugiego, ten na dziedzica starczy — odparł Dobrogost. — Znalazłoby się też dzieci więcej, gdyby ich po kątach szukać, a no, z temi się chwalić nie będzie.
Po krótkiem milczeniu; starszy jeden począł znowu:
— Mówcie wy sobie co chcecie, wojna z Kaźmierzem, to razem z duchownemi i z Panem Bogiem i ze Świętemi Pańskiemi. Już matka jego Salome[1] kości i relikwii świętych siła nagromadziła, a Kaźmierz sobie w Rzymie uprosił całego jednego świętego zwłoki za patrona.
— Że mu te moce i potęgi pomagają — wtrącił drugi — temu nikt nie przeczy, ale my też nie jesteśmy niebożnicy, i tego samego Boga i Świętych Jego czcimy.
— Nie tak jak on! nie tak! — przerwał inny, głową kręcąc — on im kościoły buduje, trumny sprawia bogate, chwałę ich mnoży. To wszyscy wiedzą jak po kości święte słał do Rzymu do Papieża i co się tam stał za cud.
Milczeli wszyscy, a mówiący dalej ciągnął:
— Powiadają, że Lucyusz biskup najwyższy gdy do niego posłowie ci przybyli, wszedł z niemi do grobów, w których mnogie zwłoki męczenników spoczywają, i przechodząc około nich, począł sobie mówić, jakby pytał: — A któryżby z was jechać chciał do Polski?
Stanął naprzód u grobu Wawrzyńca świętego, z którego usłyszał wychodzący głos: — Nie dawajcie mnie na nową spiekę, bo tam się jako na ruszcie palić będę musiał między ludźmi gorącemi, a ugasić ich żaru nie zdołam.
Więc zdumiony wielce, postąpił krok dalej, kędy spoczywał Szczepan święty, a oto od grobu jego dał się słyszeć głos: — Nie dawajcie mnie na nowe kamienowanie porywczością narodu tego, który i na świętych swych i błogosławionych i ukochanych gotów miotać głazy, gdy nim szał owładnie, choćby jutro miał o przebaczenie błagać.
Gdy coraz bardziej strwożony Lucyusz, dalej jeszcze krok postąpił i spojrzał kędy leżały kości żołnierza-męczennika Floryana świętego, wysunęła się z grobu ręka jego i dał się słyszeć głos: — Dajcie mnie im za patrona, pójdę do ziemi ich, gdzie nieustannie płomienie gasić potrzeba, aby ich nie pochłonęły.
A tak dostał się nam mąż rycerski Floryan święty, który zaraz na wstępie do grobu swojego cud uczynił. Albowiem, gdy z wielką czcią prowadził zwłoki biskup Gedko i książę, wóz z niemi zatrzymał się na Kleparzu, gdzie święty chciał mieć kościół wystawiony pod zawołaniem swem, który mu też tam wzniósł Gedko i złożono w nim rękę tę świętego, co się ku naszej ziemi wyciągnęła litościwie.
Milczeli wszyscy słuchając opowiadania, aż Sobek z Koziegłów przerwał zasępienie długie, które po niem nastąpiło.
— Na Boga, ani na Świętych Jego się nie porywamy. Gdyby tak przyszło lękać się wszystkiego, nicby już człowiek nie począł. Czas, byśmy o sobie pomyśleli; Pełka i brat jego, a cała gromada ich zauszników obrócą nas w chłopy i niewolniki.
Pytaliż się oni kogo o tę na Ruś wyprawę? Słowa nikt nam nie rzekł, posyłają wici, słuchaj, pod gardłem.
— Tych Węgrów i Rusi naprawdę aż pod gardło mamy — odparł drugi z Koziegłów — niech już będzie co chce, a bronić praw swych musimy. Gdyśmy tu z Sandomirza prowadzili Kaźmierza, lepszegośmy się w nim pana spodziewali[2]
A oto zaraz w Łęczycy okazało się, żeśmy nie dla siebie, tylko dla biskupów pracowali, a dla kmieci. Im popuszczono, nas ściśnięto, ledwie dyszymy.
— Gedko nam tłumaczył, że książę nas do Rady przybiera i bez Rady nic stanowić nie będzie. Nie pytając dziś o radę nikogo — rzekł Dobrogost.
— Cała Rada, dwu Mikołajów, Pełka jeden, Jaksa i może niemiec przybłęda, nas co przedniejszych ojczyców zbywają, gdy przyjdziemy, tem, że już postanowiono...
Szeptać poczynali gromadkami pytając jedni drugich co postanowiono, gdy Dobrogost cicho rzekł niektórym, iż Kietlicza samego lada chwila spodziewa się z Krakowa; bo się teraz nie na żart zbierano do roboty.
— Gdy Kaźmierz na Ruś wyciągnie z całą siłą swoją — dodał — i swoich tam wszystkich zabierze, na zamku się pozostanie mało, albo nic ludu. Ku Haliczowi się zapuści, będziemy mieli dosyć czasu Mieszka powołać, który na Szlązku stać musi i czekać hasła... Wprowadzimy go na zamek i okrzykniemy.
— Ha! ha! niech Kaźmierz sobie w kochanym Haliczu o gospodę prosi — śmiał się Śrenawita.
— Albo we Włodzimierzu! Jużci mu ją Rusini dać winni — mówił inny szydersko — objadali go tu długo kniaziowie siadając u niego.
— Niechaj potem zna co ziemianie ważą! — mruknął Sędziwój.
— Byle się raz powiodło — dodał Dobrut — ja bo już wiarę straciłem, bośmy się nie mało razy sparzyli — i nie było z zachodów nic.
— Szyję za to daję — odezwał się Dobrogost — że Mieszek i Kietlicz tym razem dobrze wszystko wyważą i udać się nam musi...
Nie próbowali dotąd, bo nie byli swojego pewni.
— Zamku nie będzie bronić komu — mówił jeden.
— A miasto? a kmiecie?
— Na tych siłę mamy — odparł Dobrogost — czer ń[3] i ciżbę zgnieciemy i rozproszym.
— Zgnieciemy potwierdzali drudzy.
Głosy się nieco podniosły żwawsze i wnet spiskujący sami się tego uląkłszy znaki sobie dawać poczęli, aby milczeć.
Nadjeżdżali coraz nowi, czekano na obiecanego Kietlicza, który się opóźniał. Zciemniało już dobrze, oba gospodarze niespokojni trochę, naradzali się czyby ludzi nie posłać na drogę ku Krakowu. Inni odradzali, aby oczów na siebie nie zwracać zbytnim ruchem.
Ile razy w podwórcu zatętniało, wybiegano patrzeć, ale przybywali tylko ci co umyślnie pod noc się wybrali, aby ich nie postrzeżono.
Kietlicza nie było.
Domyślawszy się już płochliwsi czegoś strasznego. Nuż główny sprawca, prawa ręka, dostał się Pełce w garść? Przeczyli inni, iż to nie mogło być.
— Nie ma na świecie przebieglejszego lisa — mówił Sobek — nad tego Kietlicza. Uchowaj Boże by go pochwycili, Mieszek ani synowie jego sami sobie rady nie dadzą. Patrzeć na tę przysadzistą beczkę, na jego łeb ogromny wziąłby go za parobka, za człeka, co się żwawiej poruszyć nie zdoła, a zwija się jako nikt, a sunie jako wąż.. Mądry będzie, kto go ułowi!
— To prawda, że gdyby Henryka Kietlicza nie stało — rzekł Dobrogost — więcejby się z nim straciło, niż w dwu pułkach. Mieszek bez niego nie wart nic.
— Jako żywo — zaprzeczył Sędziwój — my lepiej księcia znamy. A któż to tego Kietlicza wziął tępego i nieokrzesanego i uczynił go tem czem dziś jest? On ci go popychał, on kierował, sam też bez mózgu nie jest...
— Pewno! pewno! — potwierdzało kilku.
Rósł tak niepokój z nadchodzącym wieczorem, aż gdy do stołów zasiedli i do kubków się wzięli, zapomniano trochę o trosce. Ino gospodarze często spoglądali ku sobie i nasłuchiwali.
Misy stały próżne i dzbany odnawiano, gdy naostatek w progu powitany okrzykiem stłumionym, ukazał się mężczyzna gruby, otyły nieco, czerwonej twarzy, najeżonego włosa. Był to długo oczekiwany Kietlicz. Sędziwój, który naprzeciw pośpieszył, postrzegł zaraz, że niewesół powracał. Twarz jego od wiatru ze śnieżnicą mocno zaogniona, pomięszaną była, oczy biegały niespokojnie, usta miał zacięte, czoło pofałdowane.
Na powitanie ledwie skinieniem głowy odpowiedziawszy, oczyma począł mierzyć zebranych. Wszyscy od stołów stając cisnąć się do niego zaczynali. Zarzucano go pytaniami, na które zasapany i zmęczony nie odpowiadał. Z obawą jakąś ludzi mierzył wzrokiem, jakby się znaleźć między niemi spodziewał niewiernych. Dobrogost dał mu znak, odstąpili na bok.
— Z czemże wracacie? — spytał.
— A, z lichem! — odparł szorstko Kietlicz.
— Cóż się stało? grozi co?
— Jeszcze to tam nic wielkiego — rzekł, głos zniżając Kietlicz — a no! a no! — Ruszył ramionami.
— Mówcież! — naglił Dobrogost.
Wahał się przybyły, widząc tylu ludzi dokoła których nie znał, targał na sobie odzienie, podano mu wina kubek, wychylił go żywo.
A tu naciskali się ciekawi, co zamiast go cieszyć, niepokoiło.
— Ot co — rzekł pocichu do gospodarza. — Wzięto mi najlepszego, najpotrzebniejszego sługę. Jak go na męki pociągną, gotów śpiewać co nie trzeba i mnie zdradzić. Uchodzić muszę...
Choć oprócz Dobrogosta mało kto mógł posłyszeć rzeczone słowo, popłoch jakiś wionął po całem zgromadzeniu. Ruch się wszczął niespokojny, szeptano trwożliwie dokoła. Kietlicz pomiarkował, że niepotrzebny może strach posiał — mogło to sprawie zaszkodzić. Rzuciwszy oczyma ku drugiej izbie, wsunął się do niej z kilku zaufanemi i drzwi się zaraz zawarły za niemi.
— A! zła godzina! — rzekł Kietlicz — zła godzina! Ale nie takeśmy już przebyli i przeżyli, nie ma czego rozpaczać — tylko ostrożnie dalej! westchnął — Mierzwę mi wzięto!
Mierzwa znanym był braciom z Tęczyna i innym wielu z czasów sędziowskiego urzędu, jako człek bystry i mądry, zasmucili się wszyscy.
— Gdzie? jak? — przerwał Sobek — pewnie do bab polazł, bo podwikę nadto lubi!
— Nie! — mówił, ożywiając się Kietlicz — licho nadało, do starego druha do Juchima wstąpił, a tam go niepoczciwy człek, niejaki Zabór, co mi już kością stoi w gardle, bo go na mej drodze wszędzie pełno — człek co mi się jak wąż z rąk wymyka — pochwycił i ujął!
— Gardło mu wezmą! — smutnie szepnął Dobrogost.
Kietlicz głową potrząsał.
— Może się nie dadzą — rzekł. — Gdzie dwu takich w sprawie jest, jak Juchim i on, nie może być, żeby się nie ratowali. Jeden ma rozumu dużo, drugi pieniędzy.
Tarł czoło Serb i stękał.
— Mnie uchodzić trzeba — ciągnął po chwili. — Krótko się rozmówmy. Na zamku trzeba ludzi kilku zyskać, aby było komu wrota zawczasu otworzyć. Jak tylko wyciągną na Halicz, dawajcie nam znać, w pogotowiu stać będziemy na szlązkiej granicy, wpadniemy jak piorun na Kraków.
— Nie wiecie, kogo Kaźmierz zostawi tu? — spytał Sędziwój.
— A no Pełkę biskupa, pewnie z bratem Mikołajem, tych dosyć. Nie lękali się dotąd nas... nie widzieli nic...
— Mikołaj w Krakowie — przerwał Dobrogost — twardy człek i obrotny — to źle!
— Bez ludu, co on wart? — odparł Kietlicz. — My z dobrą wpadniemy gromadą. Mieszek niedawno poręczył bratu swą wierność, spodziewać się go Kaźmierz nie będzie. Weźmy ich w pierwospy.
Byle sobie na Ruś wyszli.
— Pójdą panie — mówił Sędziwój. — Gdy idzie o sprawę kniaziów ruskich, Kaźmierz gotów zawsze choćby krew przelewać, byle im służyć. Nie dla żony to czyni, boć jej tak bardzo nie miłuje, ale mu się umieją przypochlebiać, kłaniać, połechtać, a wspaniałomyślny pan rad, aby go sławiono i czołem mu bito... O! pójdzie na Ruś, a choćby i na Węgry. Już to postanowione.
Kietlicz się zwrócił ku nim.
— Na was, miłościwi ziemianie tutejsi cała waga, wszystka nadzieja — rzekł. — Bez was choćby z tysiącami, my nie starczym. Biskup Pełka i pan Miklasz wojska się nie ulękną, a ziemianom ustąpić będą musieli.
— Będzie nas dosyć! — zapewnił Sędziwój.
Drudzy dwuznacznie głowami poruszali.
— Ilu liczycie? — spytał Serb.
— Żupanów z ich rodami i zawołaniem mamy siedemdziesięciu — dodał Sędziwój — toć znaczna rzecz.
Kietlicz nic nie powiedział.
— Przysporzy się ich, gdy wieść się rozszerzy, żeśmy na zamku i mamy go w ręku — ciągnął Sędziwój. — Siedemdziesiąt zawołań, na głowy zbierze się dużo. Zamek opanować, pójdzie reszta sama!
— Zamek i biskupi dwór — poprawił Kietlicz. — Pełkę w rękach musiemy mieć, brata jego też, bo ci są najstraszniejsi.
— Gdyby nawet wasze poczty nie nadciągnęły — mówił Dobrogost — naszych siedemdziesiąt żup, siła znaczna. Każdy swoich przyprowadzi, mają ich pogotowiu... Kto tylko mógł, od ciągnięcia na Ruś się wyzwolił.
— I z tem trzeba ostrożnie — przerwał Serb. — Gdy nadto wielu pozostać zechce w domu, Pełka i Miklasz mogą przewąchać, że się coś gotuje! Z każdego zawołania gorszych trzeba Kaźmierzowi dać, niech idą. Skoro się to na Ruś ruszy, resztę powołać od kołka do kołka i na Kraków!
Zaczęto się naradzać i obliczać pocichu, i zrzadka tylko szepty, głośniejsze wybuchy przerywały. Poza drzwiami zamkniętemi do wielkiej izby gwar słychać było głuchy, nieustający, czekano tam, aby się drzwi otworzyły, aby im znać dano, co się uradzi, bo niepokój zrodziło posępne oblicze przybyłego, a podwoiło go to, że na osobności z małą garstką pocichu radził.
Wyszedł ku oczekującym Dobrogost i półgębkiem oznajmił, iż nic złego się nie stało, że choć ciężko szło, ale nie zmieniło się nic, i gotowości, a pilności wielkiej tylko potrzeba było.
Czoła się zasępiły.
Dobrut począł szeptać swoim, że taki coś jest o czem im nie mówią, aby serca nie psuć.
Drudzy ducha krzepili. Przycichła jednak zrazu dość wesoła wrzawa, naradzać się przestali. Dobrogost zaraz powrócił do komory, w której był Kietlicz. Wielu ciekawszych u drzwi jej się skupiło nastawując ciekawego ucha — lecz oprócz szmeru, nic pochwycić nie mogli.
W tem zdało się im, że nagle zawieruszyło się we wnętrzu, hałas powstał, gadanie pomięszane, niewyraźne, niespokojne. Głos jakiś piskliwy, jęczący, który do żadnego znanego nie był podobny, dał się słyszeć.
W istocie był tam ktoś obcy. W chwili, gdy gospodarze i kilku zaufanych umawiali się z Kietliczem, wsunął się starszy komornik oznajmując, że ktoś pilno przybył z Krakowa, żądając mówić z Henrykiem.
Kietlicz, choć nie sam to imię nosił, dorozumiał się, że o niego szło i uląkł zdrady. Już miał uchodzić, gdy Sędziwój wybiegłszy sam wprowadził za sobą ledwie dyszącego, trzęsącego się, mówić jeszcze niemogącego i piersi rękami drżącemi cisnącego Juchima.
Kożuch na nim pomięty, sianem i słomą potrzęsiony, odzienie domowe ledwie narzucone, świadczyły o pośpiechu z jakim się wybierał. Oparł się stary o ścianę u drzwi dysząc jeszcze ze znużenia[4] Wodził długo oczyma po izbie, nim się przemówić zebrał.
— O wszystkiem wiem — rzekł przystępując Kietlicz.
— Nie wiecie o wszystkiem! — przerwał Juchim z rozpaczą, odzienie na piersiach targając. — Ja jestem zgubiony, ten człowiek mnie w grób wrzucił! mnie, dzieci — wszystko!
Jęknął.
— A ty jego i siebie wyzwolisz — odparł Kietlicz zimno.
— Jak? jak? — zawołał Juchim. — Ja jego nie uratuję, my poginiemy oba! Przyślijcie mu syna na zakładnika, przyślijcie, może tak się co zrobi! Ja nic nie wiem!
I głowę w dłonie ująwszy, żyd jęczeć począł. Kietlicz się przybliżył doń powoli.
— Syn, syn wam się na nic nie zda — odezwał się — ani Mierzwie ani wam nie przebaczą i nie zawierzą. Choćbyś się opłacił, już oni złem okiem na was będą patrzeć. Ratujcie Mierzwę, bo mi potrzebny, a sami też z nim do nas uchodźcie!
Juchim w początku słuchał chciwie, potem głową zaczął trząść.
— Uchodzić! aj! — odezwał się — cóż to ja sam, a żonę, a dzieci, czy ja w połę zabiorę? — i to co mam...
— Pieniądze i życie ratujcie naprzód — dodał Kietlicz — reszcie się nic nie stanie.
Juchim nie słuchał już, tak rada wydała mu się niezdarną.
— Tego co ja tam mam — mruczał — gałganów, sprzętu, ubóstwa mego? ja na dziesięć wozów nie zabiorę.
— Stary, a nieporadny! — z gniewem zawołał Kietlicz — Czyż ja cię mam uczyć, abyś wozy nocami po jednemu odprawiał!
Juchim uśmiechnął się gorzko, nie chciał mówić, aby się z bogactwem nie wydawać, rady brzmiały mu jak szyderstwo i urąganie. Za nic w świecie nie byłby tego mienia na które pracował całe życie, puścił bez straży; zabrać je i uwieźć niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Nierychło podniósłszy głowę, mówić zaczął z gorącością wielką.
— Albo to wy nie możecie tego teraz zrobić na co się od lat tylu daremnie zbieracie i odgrażacie? wojsko ciągnie na Ruś, miasto będzie puste, zamek goły. Niech książe przychodzi, weźmie jak grzyba.
Gospodarze z Kietliczem spojrzeli na siebie. Ostrożny Serb wtrącił.
— Albo to łatwa rzecz?
— Jeżeli ona teraz wam nie łatwa, to już zawsze będzie trudną — ciągnął żywo Juchim. — Dużo jest ludzi, co z pana nie radzi, nowegoby chcieli. Wszystko co żyje, zbierają na Ruś — no — w mieście zrobi się, co potrzeba. Starosta będzie nasz, ja za niego ręczę, a ja go znam! Ocalcie nas, ale potrzeba prędko — prędko.
Zadychał się stary i spojrzał. Słowa jego tak przypadały do myśli słuchających, że mu się nie sprzeciwili. Zdawało się, że ich odgadł.
— No — wtrącił Kietlicz — kto wie? mogłoby to być, ale i wy nie żałujcie na to groszy. Starostę ująć trzeba.
— Gdy wszystko mam tracić, wolę połowę — zawołał Juchim i poprawił się zaraz — wolę część. Nie pożałuję, starostę mam w ręku.
Kietlicz i bracia oba zbliżyli się do żyda, rozpytując pilno i o starostę i gmin miejski, za kim on trzymać będzie.
Starostę upewniał Juchim, rękę kładąc na piersiach, że weźmie, co do gminu, namyślał się nad odpowiedzią.
— Gmin? a co znaczy gmin? — rzekł cicho. — Motłoch księcia lubi, bo jałmużny daje, ubogich karmi, zły nie jest, ale gmin pójdzie za starostą, a tego ja mam!
Za kmieci nie chciał ręczyć żyd, owszem utrzymywał, iż tych od Kaźmierza żadną nie odciągnie siłą.
Już się narada kończyła, gdy nagle Juchimowi oczy zabłysły i począł rękę podnosząc.
— Ja jeszcze jedno powiem! Może ja tego nie wziąłem z własnego rozumu, może to nie mądra rzecz, ale mnie przychodzi do głowy jeden sposób, aby wszyscy poszli do Mieszka, nawet ci, co nie są jego!
Zatrzymał się chwilę i głos zniżył jeszcze.
— Cóż to? — ciągnął miotając oczyma — jak on pójdzie na wyprawę na Ruś, czy jego tam zabić albo otruć nie mogą?
Wszyscy zamilkli, a żyd zląkł się własnego słowa i rękami potrząsać zaczął.
— Nie trzeba, żeby jego kto zabijał albo truł — dodał żywo — na co? można powiedzieć, że on nie żyje. O tyle mil kto może temu kłam zadać? a jak wieść pójdzie, że jego na świecie nie ma, czy nie pójdą wszyscy do tego co jest?
Kietlicz się uśmiechnął, wszyscy zrozumieli i przewrotność i zręczność tego wybiegu.
— Rozumny człek! rada dobra! — zawołał Serb. — Gdyby nie ten kłopot dzisiejszy, nie byłby nam skarbny jej przyniósł, a mybyśmy na tę myśl nic[5] wpadli!
Uderzył tak silnie po ramieniu żyda, że się aż wzdrygnął.
— Róbcie tak — dodał.
— Co to pomoże — przerwał żyd — jeżeli wy się nie ruszycie? Jak się wieść rozgłosi, trzeba żeby było komu bezpańskie wziąć! Zamku nie ma bronić komu.
— A biskupi ludzie? — spytano.
— Biskup swoich daje księciu na Ruś — odparł Juchim.
— Brat jego idzie czy nie?
— Kto go wie — odparł Juchim — a co on będzie wart sam jeden?
W ten sposób Juchim stał się powiernikiem zmowy, nie postrzeżono się nawet, gdy przyjmując jego radę, wydano się z własnemi zamiarami. Plan cały był osnuty. Kietlicz zyskiwał pomoc pieniężną i czynnego robotnika, któremu szło o własne życie i mienie, nakoniec pomysł szatański rozpuszczenia fałszywej wieści o śmierci Kaźmierza, który się wszystkim zdał najdzielniejszym środkiem, do odebrania mu ostatnich przyjaciół i sług wiernych.
Pozostałe dziecię Kaźmierza, Leszek był małem chłopięciem, któremu opiekunem z prawa Mieczysław przypadał.
Rozjaśniły się twarze.
— Nie ma już potrzeby tak pilno myśleć o Mierzwie — rzekł Kietlicz. — Może posiedzieć trochę, uwolnim go, zamek zdobywszy!
Juchim zmarszczył brew.
— Byle nie zdradził, nie gadał, i nie uciekł — dodał chmurno — bo za niego wezmą mnie i zabiją!
— Nie bój się — przerwał Serb — tobie się nic nie stanie, a rychło też wszystko się skończyć musi.
Po tej rozmowie żyd uspokoił się nieco. Nie było już dłużej o czem rozmawiać, poszeptano jeszcze i Juchim, który musiał nocą do miasta powracać, aby wycieczki jego nie postrzeżono, wymknął się do swoich sani. Kietlicz kazawszy też konie podprowadzić, wyszedł do oczekujących w wielkiej izbie.
Jeden z nich zaraz przeciw niemu wystąpił, był to młodszy brat z Koziegłów.
— Powiedzcie nam, coście uradzili — odezwał się śmiało — bośmy tu karku nastawiając darmo nie przybyli, i chcemy wiedzieć, jak stoi sprawa? Będzieli z niej co? Albo znów mąka przepadła i chleba nie upieczem.
— Wszystko stoi, jak było mówiono — odparł posłannik Mieszka — nie zmieniło się nic. Stójcie pogotowiu, my przyjdziemy. Nie chybcie nam.
Ziemianie urażeni trochę, że im długo czekać kazano, nie zwierzając się niczego, poczęli wołać.
— Nie chybcie wy! niejeden raz myśmy już na was czekali, a my nikogo nie zawiedliśmy. Wodzicie nas, wodzicie, Kaźmierz jak siedział, tak siedzi, aby i teraz tak nie było!
— Teraz pora inna i my gotowi — rzekł Serb surowo — książe z synem Bolesławem na granicy już stoi. Z Wielkopolski lud pójdzie z nami, Pomorze i Szlązko.
Wtrącił ktoś, że bez Szlązaków lepiejby się obeszło; inny dopominał się naznaczenia czasu — odparł Kietlicz — że to od wyciągnięcia na Ruś zależało. Gwar się wszczął o prawdopodobny ów czas wyjścia, gdy już ten, na którego się oglądano, znikł z izby i przez komorę do koni swych pośpieszył, aby nocą dostać się do lasów i nie być postrzeżonym.
Gdy go nie stało, wszyscy też na noc szukali legowisk na sianie, ławach, gdzie kto uspiał miejsce pochwycić. Nazajutrz zapowiedziane były łowy, Z których mieli się wszyscy rozjechać, każdy w swoją stronę.
Tak ten spisek siedemdziesięciu uknuł się pod bokiem księcia, czujnem okiem biskupa i pilnym dozorem brata jego Mikołaja, a nikt się go prawie nie domyślał. Stach jeden miał jakieś przeczucia, chwytał ślady knowań, których nie mógł złapać wątku. Obawiał się wyprawy na Ruś i ogołocenia Krakowa, lecz biskup gromił go, że siebie i drugich niepotrzebnie trwoży.
Tak pochwycenie Mierzwy, które zdawało się szczęśliwą zdobyczą, pomnożyło tylko niebezpieczeństwo, wciągając w spisek Juchima i wszystkich tych, na których ów wpływ miał i związki z niemi.
Na zamku, w mieście nikt nie przypuszczał nawet, aby co ukochanemu księciu zagrażać miało. Wróżono mu zwycięztwo nowe, bo wszystkie wyprawy szczęśliwie się wiodły i Kaźmierz nie powrócił z żadnej nie pokonawszy nieprzyjaciół, nie postawiwszy na swem co zamierzał.
Na krakowskim zamku, pomimo trwożącej jeszcze zimy, która w tym roku dłużej niż zwykle wiała od Tatarów chłodem i śniegiem, wszystko się sposobiło do wyruszenia na Ruś z pochodem.
Sam książe zdawał się wyprawy najgoręcej pożądać, już dla swych stosunków z kniaziami, już dla utrzymania wpływu swojego na kraje te, które chciał w zawisłości od siebie zachować. Biskup Pełka i brat jego wojewoda podzielali myśl Kaźmierza; w ziemianach i rycerstwie, jak czasu poprzednich wypraw na Ruś, wielkiej ochoty do wojny tej nie było — ale młodzieży śmiała się nadzieja walki.
Nie zwoływano na radę starszyzny, postanowiono w małem kółku na zamku, aby ruszyć, a książe ani przypuszczał, ażeby ziemianie iść odmówili lub sarkali na to.
Pełka z bratem, oba ludzie silnej woli, nie obawiali się nikogo, mając księcia z sobą, na ziemian nie wiele zważali. Nie rozumieli tego, aby im kto opór mógł stawić. Wojewoda Mikołaj szczególniej lekceważył radę cudzą.
Zdania były podzielone na dworze księcia. Goworek wierny druh i sługa, pytany milczał, lub, gdy Kaźmierz naglił, nie śmiało przebąkiwał, że wojna ta nie była mu po myśli, a ludziom po sercu.
Książe przypisywał to jawnej już niechęci Goworka przeciw wojewodzie Mikołajowi i od myśli swej nie ustępował. Inni blizcy księcia niespokojni byli, widząc, że znaczna liczba ziemian szemrała przeciw rozlewowi krwi dla spraw ruskich, które lekceważono.
— Co nam potem czy Roman czy Wsewołod będą panowali na tych pustkowiach? Jak jednemu tak drugiemu wierzyć nie można, a pomagać nie warto!
Kaźmierz chciał przyśpieszyć już tylko wyprawę, gdyż od pobytu w Krakowie kardynał Malebranca, który tu przybył wzywając na wojnę krzyżową, miał na sercu jeśli nie Saracenów, to innych bliższych pogan wojować i iść w puszcze polskie na Jaćwieży.
Wieść o zdobyciu Jerozolimy od lat kilku gorliwsze o wiarę rycerstwo do wojowania z pogany pobudzała. Nie mogąc się wybrać do ziemi świętej, Kaźmierz chciał przynajmniej zmusić sąsiednich pogan, aby wiarę przyjęli. Odwoływały go chwilowo niepokoje między Romanem a Wsewołodem, chciał się oswobodzić od Rusi i zaraz potem iść z krzyżem.
Część rycerstwa już powoli pociągnęła ku ruskim grodom, reszta wybranych, przybocznych księcia gotowała się też wyjść z Krakowa. Ściągały się i dopełniały poczty, sposobiły wozy — czekano tylko aby niebo się cokolwiek rozpogodziło, a ziemia stężała.
Dawno Kaźmierz nie był tak dobrej myśli, tak wielkiego jak teraz ducha. Przeszłe zwycięstwa spokojnym go czyniły o losy wojny; dłuższy spoczynek ochoty do ciągnienia dodawał.
Księżna Helena też życzliwa Romanowi, nie śmiejąc namawiać do wojny, w duszy jej była rada. Mały ona wpływ wywierała na męża, ale woli jej chętnie czynił zadość w tych rzeczach, któremi mógł jej dowieść, że całkiem obojętnym nie był.
W samych początkach, gdy zagadano o pochodzie, niektórzy się starali księcia powstrzymać, teraz, gdy postanowienie zapadło, każdy myślał tylko jak dopomódz.
Ostatnie to były wieczory u stołu z duchownemi i ulubieńcami.
Dnia tego byli oni wszyscy jakby na pożegnanie zgromadzeni, nie brakło i ulubionego księciu mistrza Wincentego, ani świeckich kilku przyjaciół, między któremi żartobliwy i wesoły Chmara niepoślednie miejsce zajmował.
Gdy poważniejsi puszczali się na zbyt kręte manowce, stawiąc sobie zadanie do rozwiązania niemożliwe, Chmara występował z prostodusznością swą i kmiecym rozumem, umysły posępniałe rozweselając.
Wiek podeszły nie pozwalał mu ciągnąć z księciem, był nawet trochę tej wojnie przeciwnym, choć nie dla tych co inni pobudek. Jemu żal było oblicza pańskiego i wieczorów na zamku spędzonych.
Książe Kaźmierz, jeszcze nie wyszedłszy, obliczał już kiedy powróci, rachował dnie pochodu, czas potrzebny do załatwienia sprawy pomiędzy kniaziami, odpoczynku i powrotu. Wszystko się obiecywało łatwem i szybkiem. Wiosna nadchodząca wyprawę miała uczynić bezpieczniejszą dla ludzi i koni. Goworek słuchał pańskich wróżb i milczał. Mistrz Wincenty, z wielkiej miłości swej dla pana, słowy wytwornemi prorokował laury nowe, zdobycze mnogie i sławę pokojodawcy.
— Rycerska jest rzecz — mówił — pragnąć wojny, a królewska wojnę rycerstwu i państwu uczynić pożyteczną. W pokoju gnuśnieją ludzie, w gnuśności na cnocie łatwo stradają. Niedawno rzymianie męztwo a cnotę mieli za jedno, bo bez męztwa cnoty nie ma. Da Bóg uspokojenie na Rusi, poniesie pan nasz najmilszy krzyż na piersiach przeciw pogan w Polesie, którzy ani mniej złośliwi, ni bardziej godni są litości nad Saracenów. Opieka rycerza, patrona naszego, Florjana świętego królestwu temu zyskana, orężowi pańskiemu błogosławić będzie.
— Wojna, piękna rzecz — wtrącił Chmara — nie przeczę, a no wy, panowie duchowni, zachęcacie nas do niej, sami jednak siedzieć doma wolicie.
— Bo my między czterema ścianami największego wojujemy nieprzyjaciela jaki kiedy postał na ziemi, szatana i ciało nasze podległe pokusom jego — odparł mistrz Wincenty — a modlitwy nasze orężowi waszemu skutecznie w pomoc przychodzą.
Chmara skłonił głowę.
— Miłościwy panie — zwrócił się do Kaźmierza — żebyś choć na skowronki poczekał i na trawę zieloną, pod namioty będzie zimno!
— Nim my się do Halicza dobijemy i wiosna też dopędzi nas — rzekł Kaźmierz.
— Na to się coś nie zanosi — odezwał się milczący Goworek. — Ja, gdybym odradzać śmiał, miłościwego pana odciągnąłbym od tej wojny, której i wojewoda Mikołaj sam mógłby podołać.
— Dla czegóż mnie rycerskiej sławy i uciechy pozbawiać chcesz! — spytał książę z wymówką. — Masz że mnie już za niedołęgę i niewieściucha?
— Nie, ale miłość wasza droższą mi jest niż wszystkie ruskie kraje — odpowiedział Goworek. — Prawdę mam rzec, wolałbym na zamku widzieć księcia niż na dalekich szlakach z całem rycerstwem, gdy tu — ja zawsze go mam na myśli — Mieszek czycha może? a z oddalenia chcieć korzystać.
— Krzywdzisz brata mojego — odezwał się książe. — Choćby i pragnął panowania nie sięgnąłby po nie z bezbronności korzystając. Stanął by mi po rycersku oko w oko do boju.
— Nie chcę ujmować Mieszkowi — tłumaczył się Goworek — zestarzał stary, a za nim Kietlicz stoi, ten nie śpi!
— O Kraków lękasz się? — zapytał książe śmiejąc się.
— I o Kraków i o ziemię krakowską, która stać będzie otworem.
— Za nic że liczysz Mikołaja, który za wielu stanie? Ten ci tu na straży będzie!
Spuściwszy głowę zamilkł Goworek. Po chwili Chmara się odezwał tonem sobie niezwykłym.
— Ci co od Wielkopolski przybywają mówią, że tam bardzo wojenno wygląda.
— Nie przeciw mnie! spokojny jestem — rzekł książe.
— Jak skoro wasza miłość spokojną, nam się niepokoju ukazywać nie godzi — zamknął Goworek.
Na wiosnę się zbierało, wyznaczono dzień wyjazdu. Książe duchownych prosił o nabożeństwo i błogosławieństwo na drogę. Wszyscy posmutnieli, gdy się czas wyruszenia zbliżył, nawet ci co wyprawie nie byli przeciwni. Goworek, choć ostrożnie przypomniał, że zamku zupełnie bezbronnym zostawiać się nie godziło. Odpowiedział mu książe, składając wszystko na wojewodę Mikołaja, ale przyjaciel na imię to głową potrząsał.
— My tu zostaniemy — rzekł — z tem co W. Miłości najdroższe, z księżną panią i dziećmi, więc się troszczym. Za złe nam nie bierzcie.
Podał mu rękę Kaźmierz uśmiechając się, Goworek ją ucałował.
— Gdy wy tu z niemi, jam o moje skarby spokojny dodał.
Wieczora odjazd poprzedzającego wcześniej się z zamku zwykli biesiadnicy rozeszli, Wichfried towarzyszył panu do sypialni. Był on zawsze tym druhem co dawniej, choć od czasu zerwania z Dorotą zaufania wiele postradał. Śledził tak dobrze Kaźmierza, iż o wycieczkach za Wisłę był uwiadomiony, książe go nigdy nie brał z sobą, ani mu o nich wspominał, a gdy Wichfried napomykać próbował, zagadywał o czem innem.
Brak zaufania płacił mu książe uprzejmością wielką i obfitemi darami. Byłby wreszcie może i zwierzył mu się, gdyby nie Jagna, która między sobą a księciem nikogo mieć nie chciała.
Panowała ona teraz nad sercem odzyskanem, tak jak niegdyś — władza jej silniejszą była może, choć wdzięk młodości łzy zmyły z jej twarzy, a smutek na niej gościł częściej od uśmiechu.
W pustem domostwie za Wisłą prawie sama jedna, Jagna pędziła życie, jakiegoby inna niewiasta nie zniosła. Gdy księcia nie było, z okna dworu, które ku Wawelowi wychodziło, patrzała na zamek, śledząc co się tam na nim działo, odgadując co książe robił o każdej dnia porze, szyjąc w krosnach, czekając na niego,[6]
Krosna stały u okna tego, oczy jej nie schodziły prawie z Wawelu. Milcząca, rzadko do kogo przemówiła, oprócz pana swego i sług. Żyła myślą i sercem. Potęgowało się w niej samotnością to przywiązanie, które pochłonęło życie całe — tęskne godziny oczekiwania opłacały się temi, które z nim pędziła.
Dla niej Kaźmierz nie miał tajemnic, przed nią jak przed samym sobą mógł wypowiadać wszystko, i tęsknoty życia i jego nadzieje a zamiary. Jagna tak się umiała zespolić z myślami jego, że nigdy o nic sprzeczka żadna nie powstała między niemi. Chciała tego tylko co on, a z wyrzeczonego słowa snuła myśl, która w niem jak w ziarnie tkwiła.
W początku tajemnicą był ten pobyt Jagny i wycieczki Kaźmierza, który z sobą nie brał nikogo oprócz wiernego Smoka, milczącego jak kamień. Później ukryć się to nie mogło. Zausznicy donieśli o tem księżnie Helenie, która opłakawszy błąd męża, wedle zwyczaju, udawała, że wcale o nim nie wiedziała.
Dorota, która z zaciętością wroga starała się powziąć wiadomość o tej co jej Kaźmierza odebrała, wyśledziła miejsce jej pobytu, ale wszelkie zabiegi, aby się tam dostać, wysłać kogoś, napaść jakąś zgotować — rozbiły się o czujność ludzi, którym straż była powierzoną. Smok sam ich dobierał, a miał takich, co z obcemi mówić nawet nie chcieli. Odźwiernym zaś był człek, co nie spał nigdy i nie wierzył nikomu. Dwór bardzo szczupły otaczał Jagnę, a ten się prawie ztąd nie oddalał, aby do miasta nie wynosił wieści i z niego niepotrzebnych nie ściągał.
Stara Czechna służąca Dorocie, z polecenia jej różnemi sposoby zabiegała, aby się dostać do murowanki (tak ją zwano), albo z którą z dziewcząt zawiązać stosunek — wszystko dotąd było próżnem. Nienawiść, pragnienie zemsty wzmagały się w Dorocie, w końcu już jej nie tyle może szło o odzyskanie Kaźmierza, co o pomszczenie się na współzawodnicy.
Z myślą tą dzień i noc się nosiła, poprzysięgając, że póki żywa się jej nie wyrzecze.
W pomoc chciała użyć Wichfrieda — odmówił, księciu przypominać przyrzekał zawsze, ale nadto nic więcej. Znajdował do tego sposobność, wtrącił słowo, Kaźmierz słuchał niecierpliwie. Jeżeli o co dla niej prosił, dawał chętnie, ale na oczy widzieć i znać jej nie chciał. Miał teraz wstręt do niej, a to co z boku chodziło, zwiększało go jeszcze. Litował się nad nią i brzydził. Gdy zabiegała mu drogę, odwracał oczy.
Ze śmiercią starego wojewody Szczepana, Dorota straciwszy najpotężniejszego ze swych opiekunów, w miejscu jego wybrała drugiego możnego a niemłodego wdowca z rodu Porajów. Miotała nim jako chciała, a posługując się z wielkiem jego krewnych zgorszeniem.
Wichfried też często całe dnie tu przesiadywał, młodzieży pełno było zawsze; rzadki wieczór bez śpiewów i pląsów przechodził, w których gospodyni zawsze przodowała. Niemiec widując ją tak wesołą, wmawiał, że juści Kaźmierza zapomnieć musiała, naówczas marszczyła brew, zacinała usta i odpowiadała:
— Obaczysz!
Lata płynęły, a osobliwa ta niewiasta trzymała się zawsze młodo, na podziw świeżo i rzeźwo na umyśle. Z latami zdawało się jej przybywać zuchwalstwa i gorączki do ladajakich rozrywek. Najszaleńsza myśl się jej jęła, byle coś cowego[7] w niej było. Dostać się nie mogąc do murowanki, Dorota czasem puszczała się w okolicę, stawała niemal pod oknami na widoku, tak by ją Jagna mogła zobaczyć i palcami wskazując na okna, ruchami różnemi ściągając oczy na siebie, dokuczała nieprzyjaciółce.
Jagna ani się sromała, ani tych wyznań unikała. Gdy ją Dorota zastała w oknie, nie uciekała przed nią, zasiadała całą twarzą do niej obrócona i spokojem swym urągała Dorocie. Była to wojna niema, ale zajadła.
Wieczorem książe wszystkich odprawiwszy, ze Smokiem, który przy koniach czekał za bramą — ruszył za Wisłę. Rzeka stała jeszcze lodem, choć już puszczać zaczynało. Kaźmierz nie uląkł się ani kruchych lodów, ni płonek rybaczych — ruszył na drugą stronę. U wrót po uderzeniu pana poznawano, otwierały się natychmiast.
Na górze czekała zawsze Jagna z lampką w ręku, bo czuła gdy pan przybędzie. Szli potem we dwoje do jej izby, gdzie zimą ogień płonął i stół był nakryty. Tu siadali oboje, i jakby nie wczoraj, ale tylko co przerwana rozmowa, rozpoczynała się znowu. Tym razem książe przybywał smutny.
— Ej! gołąbko ty moja! — zawołał — kiedy ja do ciebie powrócę? Wszak ci to wyprawa za pasem, a ja... z pożegnaniem!
— Wiem — odpowiedziała Jagna spokojnie. — Wyprawy ja się nie boję, Bóg i święty patron ustrzeże. Tego co się tu zostaje, to się lękam.
Jagna od Stacha przez Hreczyna miała wieści.
— A czegóż się ty tu boisz? — spytał książe. — Mieć będziesz opiekę, o tom się starał.
— Mnie jedno widmo prześladuje. Mieszkowe — odezwało się dziewczę. — Mówicie, że mi się to śni; sny tych co kochają, próżne nie są. Dusza czuje co ukochanemu zagraża.
— Wszystkim bo wam Mieszek na myśli — rzekł obojętnie Kaźmierz. — Bodajbym straszniejszego nieprzyjaciela nie miał! Cóż on może?
— Co? a no i Kraków ci wziąć! — zawołała.
— Zważajże ty, dzierlatko moja złota — rozśmiał się książe — że go sami ziemianie moi ztąd wygnali, nie chcieli go, a mnie przymusili bym tu siedział.
— O, królu ty mój! — odparła Jagna — albo wy ludzi nie znacie, albo ich na swe podobieństwo wyobrażacie. Ci co kochają dziś, jutro nienawidzą.
— Nie dałem powodu! Bóg świadek! — rzekł książe.
— A bez powodu nienawiści nie ma? — poczęło dziewczę. — Gdy mu serce żółcią zapłynie, człek sobie powód wyszuka. Wszak ci już mówią.
Tu się wstrzymała, spojrzała, smucić go nie chciała.
— Śmiało, Jagno! co mówią?... — podchwycił książe.
— Mówią — ciągnęła dalej — ot tak, że mając iść na wojnę, książe Rady nie pytał, mówią, że wojewoda Mikołaj bardzo sobie dumnie poczyna, mówią, że pan krwi ziemian nie lutuje, mówią, że Ruś tego nie warta!
— Jam to wszystko słyszał — rzekł Kaźmierz — Goworek mi to powiada, rycerstwo ciągnie z okrzykiem, a Miklasza poczciwego słuchają jak dzieci, z Rusi łup nie do pogardzenia przywożą: i pawołocze i futra i srebro i złoto.
Jagna główką wahała.
— Wolać Boża — odparła — co on przeznaczy, człek nie przeinaczy! Panu mojemu, orłowi białemu chce się na wojaczkę, oj! chce!
— Bom do niej stworzony, na nią wysadzony! — mówił książe — choć ja krwi przelewać nie lubię, choć wolę ksiąg czytanie i z gołąbką gruchanie. Rycerstwo by mną pogardziło a nazwałoby mnichem, gdy i tak z mnichy rad siedzę.
Jagna pomilczała, zaśpiewała.
— Panku złoty! — ozwała się — czarne myśli dzierzgać przykro, a no mów! Gdyby się to stało, co się stać nie może, da li Bóg! gdyby ten Mieszek Kraków opanował, co ma Jagna czynić?
Książe, śmiejąc się, ramionami niecierpliwie ruszył.
— No, mów, co czynić ma?
— Nie może to być!
— Nie może! Bajki prawmy! — mówiła Jagna — dzieciom na sen, starym na zabawę; juści się bajdy plotą. Co mam czynić, gdyby Mieszek Kraków wziął?
— Uparta gołąbko moja!
— O, we wszystkiem, biały orle mój! w miłości, w nienawiści, i w żalu i w smutku! O, uparta! Co robić, gdyby Kraków wziął? — powtórzyła po raz trzeci.
— Ani go weźmie, ani się oń kusi!
— Bajkę prawmy!
— Cóżbyś ty zrobiła?
— Co? Siadłabym na konika i może do Ściborzyc, do Gaju, albo gdzie w las uciekła. Zwołałabym ludzi, strąbiła ziemiany, hej! kto wie? Kraków odebrała!
Kaźmierz śmiać się począł.
— Tak i czyń, a no bajki dosyć — rzekł smutniej. — Mikołaj wojewoda wie, że murowanki ma strzedz jako oka w głowie, ale kto w niej, nie wie.
— Wszyscy wiedzą! wie i on! — rzekła spokojnie. — Albo ja się wstydzę? Jam ci twoja pierwsza żona, której ani biskupi narzucili, ani książęta swatali! a no, sam Bóg! Ślub nam dawał wiatr wiosenny w dębinie!
I rękami objęła Kaźmierza, a dwie łzy, jak dwie perły błyszczące, z oczów się jej stoczyły.
Wkrótce potem książe na koń siadał i gnał nazad na Wawel ze Smokiem; drugi raz puścili się przez lód, który pękał już pod kopytami końskiemi i załamał się u brzegu, ale książe uskoczył na brzeg twardy, a Smok za nim przez wodę się rzucił.
Drugiego dnia bito we dzwony. Książe wyjeżdżał wprost od drzwi św. Wacława, przeprowadzony przez duchowieństwo, zawrócił na Kleparz do nowego kościoła św. Floryana, patrona swojego; modlił się tam jeszcze, a rycerstwo rozwinąwszy znaki, zanuciło
Szli wesoło, choć wiosenna odwilż z mokrym śniegiem i wiuhą biła w twarze, szli wesoło żegnając panie mieszczki i panów mieszczan znajomych, stojących u progów, siedzących po oknach, — szli wesoło, bo przodem jechał z pocztem świetnym sam książe, a z Wawelu księżna Helena, Goworek, Pełka, dwór długo za niemi patrzali, krzyżem świętym żegnali.
— Bóg daj powracać zdrowo! Bóg daj prędko! Bóg daj wesoło!
Na zamku stało się straszliwie pusto, stratowane podwórca, pootwierane szopy, ślady wozów, ludzi resztki, niedobitki, straż we wrotach słaba. Goworek się krzątał, aby w porządku garstkę tę utrzymać, którą mu zostawiono więcej dla posługi niż dla obrony.
Stach, choć po uwięzieniu Mierzwy trochę nabrał otuchy, że im szyki pomięszał — całkiem nie był spokojny. Ludzie, przez których się dowiadywał co się działo po ziemi i okolicy, niedobre znosili wieści. Juchim był spokojny, małomówny, jakby więcej wiedział niż chciał mówić. Ruszał ramionami, narzekał na nieszczęście swoje, a po nocach się gdzieś wykradał.
Biskup Pełka, któremu Stach się ze swych strachów spowiadał, odrzekł mu:
— Jeśliś podejrzliwy jedź tam zkąd ma zagrażać niebezpieczeństwo, a dochodź czy ono tam jest? Aliści bodaj widma się wam przed oczyma suwają!
Odprawiony z tem Stach wrócił do dworku, niepewien, czy ma jechać i gonić wiatra w polu, czy tu stać na straży? Dzień i drugi wałęsając się po mieście, spędził na rozmysłach. W końcu, że mu zawsze siedzenie w miejscu doskwierało, ruchu i zajęcia potrzebował, kazał konie sposobić. Żegieć też nie od tego był, i on sobie przykrzył zamknięty.
— W polu zawsze się jakaś zwierzyna nawinie — mówił — a w progu domu chyba pies ogonem zakręci pod nosem.
Gotowali się więc do podróży. Czas był obrzydły, bo niema u nas okropniejszej pory nad tę co wiosnę poprzedza. Wojuje ona z zimą, która jak w brudnych łachmanach żebraczka, barłogu swojego broni. Śnieg, deszcz, wiatr mieniały się z mrozem i ślizgawicą, z odwilżą do kości przejmującą. Pora to jednak była najprzyjaźniejsza dla tych co potrzebowali krętemi drogami przemykać się niepostrzeżeni, bo po gościńcach nawet trudno było kogo spotkać. Stach rozpytując, z ludźmi gwarząc po drodze, po gospodach sznurkując, zaglądając do chat, wlókł się nie śpiesząc, ku Poznaniowi i Gnieznu.
Choć dnia już było przyrosło, nie pędził bardzo koni, jechał nie śpiesząc, aby dalej. Odsadzili się już o dni kilka od Krakowa, gdy na noclegu spotkali się z kupcami, ciągnącemi od Wielkopolski do Krakowa. Byli to Niemcy, którzy potrosze się języka nauczywszy, z mową łamaną, znając już kraj, nie obawiali się po nim wędrować dla zysku, opatrzeni w listy przechodnie od książąt i duchownych.
Stach leżał już na sianie w izbie, gdy nocą przybłąkali się do gospody i szczęśliwi, że ją znaleźli, zabierać się zaczęli do spoczynku. Nie troszczyli się o to wiele, że ich rozmowę mógł kto słyszeć, mówiąc z sobą po szwabsku, i pewni, że ich tu nikt nie zrozumie.
Ponieważ w tej samej izbie w drugim końcu się umieścili, Stach mógł wysłuchać rozmowę. Było ich trzech. Mamrotali zrazu po cichu, a potem, ośmieleni czy zapominając się, coraz głośniej.
— Aby no listy nie zamokły — rzekł jeden.
— Nie ma strachu o to, dobrzem je skórą obłożył — odparł drugi.
— A księcia Mieszka pisanie gdzie?
— Tam, gdzie inne.
— Trzeba śpieszyć, choć droga psia, bo to ważna sprawa, a i nagroda będzie sowita.
— Najgorzej z dopytaniem się do tego w Krakowie, któremu list do rąk oddać trzeba. Jak się on zwie?
— Warsz, starosta... o nim tam wszyscy wiedzieć muszą. Drugi do menniczego Juchima, ten też znany być musi.
Stach uszu nastawił pilno.
— Trzeci znaczek trzeba jeszcze gdzieś wieźć w sąsiedztwo, mila czy dwie, nie wiem.
— Niedaleko, jam tam już był — odezwał się drugi. — Zamek to pański, a ludzie bogaci i sprzedać co można.
Niemiec przekręcił nazwisko Tęczyna, ale Stach się go łatwo domyślił.
— Wszystko pilne, pilne! — rzekł najstarszy z nich. — Książę Mieszek już sunie ze swojemi.
— Kupę ludzi nazbierał.
— Jak mrowia tego jest. On i syn i kilka książąt.
— I pan Hendrych, co listy nam te dawał.
— Mieszek też osobą swą.
— Ja — rzekł inny — nie będę tam długo popasał. Weźmie się na wojnę, na zabijatykę, obcemu człowiekowi zginąć łatwo, listy nie pomogą. Obedrzeć zechcą, żołdactwo grabieżniki.
— Czasu jeszcze dosyć nim książę Mieszek nadciągnie. Zejdziemy z drogi. Mówią nawet, że wojny nie będzie, bo tam ze sobą mają zmowę. Zamek im poddadzą i miasto.
Szydzili Niemcy z tego, co się gotowało dla Krakowa. Stach słuchał, słuchał przyczaiwszy się, tchu nie puszczając, a że więcej chciał się dowiedzieć, długo ani drgnął na posłaniu. Pierwszą myślą jego było rzucić się na Niemców, aby im listy, które wieźli odebrać, lecz, obrachowawszy się z siłami swemi bojąc się popłoch rzucić, boć pozabijać wszystkich było mu trudno — Stach inaczej postanowił. Leżał spokojnie dopóki się do snu nie poukładali; gdy znużeni wkrótce chrapać poczęli, wstał i z izby wybiegł do Żegcia, do koni. Obudził go, kazał siodłać.
Noc była jak w garnku ciemna; słota i wicher nad głowami — ale na to nie było co zważać. Gdy podróżni zaczęli się w stajni poruszać, czujny gospodarz wyszedł z ogarkiem. Powiedział mu Stach, iż sen miał taki, że jechać zaraz musiał precz, zapłacił i w świat — nazad do Krakowa.
Szczęściem pierwszą część drogi robił i nie śpiesząc, konie zmęczone nie były, mogli więc napowrót pędzić co tchu, choć ślizgawica, błoto, lody i wody piekielnie dokuczały. Teraz już gościńca nie patrząc, na proszki trzeba się było przedzierać, a prędzej. W stajni widzieli konie kupców, które były spaśne i duże, do chodu dobre — wyprzedzić je musieli.
Więc prawie bez spoczynku zaczęli biedz, i co wprzódy dni kilka kosztowało, teraz we dwa, licząc z nocami, przebyli zdyszani, konie pokaleczywszy, tak, że jednego na drodze zamieniono.
Gdy miasto się pokazało wreszcie, Stach lżej odetchnął, i jak stał do biskupa jechał.
Pora była wieczerzy. Pełka z bratem wojewodą, księży kilku siedziało u stołu.
Mowa była o tem właśnie, jak świeżo z Rzymu surowo ponowiono zalecenie, aby małżeństwa wszelkie księża błogosławili, i to nie po domach, ale w kościołach — jak surowo wzbroniono księżom brać żony a brody im golić polecono.
Wojewoda na tę surowość narzekał trochę, twierdząc, że dawniej księża żony zawsze miewali, ale biskup gorąco obstawał przy tem, iż ci co do wojującego kościoła należeli, nie powinni się byli obciążać rodziną, bo i rycerz idący na wyprawę, brzemion zbytnich na ramiona nie bierze.
Stach obłocony, zmęczony, zawsze mając wstęp do biskupa wolny, natychmiast wszedł do jadalni. Zobaczywszy go Pełka, uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
— Duchu niespokojny! powiedzże zkąd i z czem przybywasz?... Boś pono z podróży! widać to po tobie!
Odwrócił się doń i wojewoda, ale Stach, osób widząc tyle, mówić nie śmiał.
— Na gardło moje — zawołał wreszcie — wiadomość niosę taką, że od niej włosy na głowie powstać mogą! A no, czy miejsce mówić?
Biskup i wojewoda powstali ku niemu.
— Mów, nie zwlekaj! wszyscyśmy tu swoi — dodał Pełka, patrząc na duchownych. — Sumieniem obowiązuje do tajemnicy.
Rozpoczął więc Stach opowiadanie, jak jechał, gdzie kupców spotkał, powtórzył co mówili, opisał ich konie, wszystko, czemu się dobrze przypatrzył. Naostatek dodał, że przysiądz był gotów na krzyż, iż to co mówił prawdą było. Życie jego przeszłe zresztą i znany charakter za nim świadczyły.
Wojewoda stał chwilę przerażony. Biskup stronę, z której płynęło niebezpieczeństwo — przeżegnał. Oniemieli wszyscy.
— Ludzi do obrony mamy mało — ozwał się wojewoda — zbierzemy przecież tylu, że się zamek utrzyma, w Bogu nadzieja!
— A miasto? — spytał biskup.
— Jeżeli starostę w porę schwyciemy, może i ono — dodał wojewoda.
Stach na rozkazy czekał.
— Wy, co kupców konie znacie i twarze — rzekł do niego wojewoda — ruszajcie na gościniec, stańcie na czatach. Chwycić Niemców trzeba i listy im odebrać...
Rachowano kiedy kupcy przybyć mogą, a Stach co najrychlej obiecywał ich nazajutrz wieczorem, bo droga była rozkisła, a konie objuczone.
Nocy już nie było dla biskupa i Mikołaja; ten posłał po swoich ludzi, konia sobie kazał podprowadzić. Pełka gromadząc co miał najkosztowniejszego, natychmiast się gotował schronić na zamek. Z obawy zdrady czyniono wszystko potajemnie i nieznacznie.
Noc upłynęła na posyłkach na wsze strony, nad ranem posły powracać zaczęli, sprawa się okazała gorszą niż sądzono. Resztki słabszych ludzi, pozostawione przez Kaźmierza, nie mogły się pościągać tak rychło. Nikt się nie spodziewał napaści, nie wierzono w nią.
Biskup i wojewoda, nie tracąc odwagi, bodaj z małą garścią postanowili na zamku siedzieć i nie poddawać ga[8]. Obcy już nawet wszystkiemu ludzie nazajutrz dostrzedz mogli, że noc coś przyniosła niespodziewanego. Na zamku ruch był wielki, opatrywano wały, tyny, brmay[9] — a gdy ludzie pytali, mówiono, że na wszelki wypadek gotować się trzeba. Trwożne przeczucia ogarniały mieszczan, z których bojaźliwsi z mieniem się do zamku wpraszać poczęli. Tych, którzy mieli żywność i ręce zdrowe, przyjmowano.
Stach nad ranem poszedł do Juchima, ludzi z sobą wziąwszy. Wrota były zaparte; gdy się do nich dobijać zaczęto, nierychło i niechętnie otwarła służba. Sam Juchim nie pokazał się. Ludzie pomięszani, dopiero groźbą wyłamania zastraszeni, wpuścili oznajmując, że pana nie było, bo od dwu dni wyjechał do Wrocławia, gdzie wiadomo było, iż monetę kuł.
Pomimo to Stach wszedł, dom cały trzęsąc i rozpatrując, wśród jęku i płaczu niewiast i dzieci. Nie znalazł ani Juchima, ani skarbów jego.[10] które chciał zabrać dla księcia. Że się one ukryte gdzieś znajdować musiały, bo wywieźć ich nie było czasu, wiedział Stach dobrze, lecz żadne groźby na ludziach ukazania wymódz nie potrafiły. Dom strażą obstawiwszy, poszedł Stach do starosty Warsza, ale i tego dawno w domu nie było. Rodzina zaklinała się, iż nie wie, gdzie się znajduje.
Zasiadł potem, czatując na kupców na gościńcu u wrót miejskich — i czekał. Dzień, wieczór, noc i drugie tyle czasu zeszło — Niemcy nie przybyli. Wytrwał jednak na stanowisku, nie wiedząc, że kupcy obawę mając do Krakowa jechać, zawrócili naprzód do Tęczyna i tam zdawszy pisma wszystkie, sami w inną udali się stronę.
Stało się, czego Stach przewidzieć nie mógł, — a gdy po próżnem oczekiwaniu, nie pochwycono zapowiedzianych, wojewoda człek prędki, Stacha za kłamcę poczytawszy, w pierwszym gniewie do więzienia go chciał wtrącić.
Biskup się temu oparł, gdy ponowiwszy przysięgę, Stach uroczyście zaręczył, iż prawdę mówił, której blizka przyszłość dowieść miała. W rozpaczy po tym sporze z wojewodą, Stach, choć mu groziło niebezpieczeństwo, gdyby go Kietlicz pochwycił, zapomniawszy o sobie, nie chroniąc się na zamek, dzień cały przeleżał we dworku, straciwszy do wszystkiego ochotę.
Pamięć o obowiązku i pokucie nierychło wzięła górę i znękany zwlókł się z pościeli. Potrzebował Jagnie oznajmić, aby ona o bezpieczeństwie swojem myślała zawczasu, ale właśnie Wisła była lody porwała i życia nie wążąc[11], na drugi brzeg dostać się nie było można.
Stach do życia wielkiej nie przywiązywał wagi, choć Żegieć, na kolana padłszy, błagał go, aby się na okrutną krę nie puszczał, wziął czółen i sam z nim popłynął. Lody dopiero u brzegu sparły łódkę i obaliły, tak, że wyskoczywszy na nie,.[12] częścią wpław, częścią po krach na ląd się dostali.
Od wyjazdu księcia Jagna już w oknie swem nie siadywała, w innej izbie, krosien nie tykając całe dnie, pół martwa, milcząca, w kąt się zaparłszy, drzemała i marzyła. Stachowi jednemu dostać się tu było można, bo przykaz był u wrót, aby go tu puszczano.
Przyszedł więc ze swą smutną wieścią. Zobaczywszy go przed sobą, Jagna zakrzyknęła, domyślając się, iż darmo do niej przez kry na Wiśle nie przyszedł.
— Niosę wam zły gościniec — odezwał się Stach. Ot, co się dzieje. Mieszek na Kraków ciągnie, ino go nie widać.
— Pewne to? — zawołała, zrywając się.
— Jakom żyw.
Musiał jej opowiedzieć zkąd wiadomość wziął, słuchała go pobladłszy, ale wróciło jej życie.
— Niech biorą Kraków — zawołała — odbierze go im mój pan, a zdrada, w którą nie wierzył, na wierzch wypłynie!
— Co wy myślicie? — spytał Stach.
— Ja? ja miałam przeczucie — rzekła — czekałam tylko rychło li się to stanie. Na koń siądę, do Ściborzyc w lasy, nie wiem! Hreczyna mi ślij z końmi!
— Przez Wisłę, a lody?
— Powiedzcie mu, że go chcę mieć — odparła Jagna. — Wisła ta broni mnie od Mieszka, a Hreczyn przy pomocy Bożej dostanie się tu, gdy lody przejdą. Na ucieczkę czasu mam dosyć, gdy zamek brać zechcą, a w mieście zawre! Nie boję się!
Ze spokojną twarzą, ale brwią ściśniętą wysłuchała Jagna resztę powieści.
— Nie byłoby tego — rzekła — gdyby nie ziemian zdrada, gdyby nie Doroty bracia i to brudne ich gniazdo! Pociechę tylko mam, że gdy Kraków wezmą i siostrę zabiorą, a na wieżę posadzą!
Błysły oczy jej gniewem i zemstą, lecz płomyk ten prędko zagasnął. Posmutniała.
— Co mi ona? — szepnęła. — Pana mi już nie odbierze! Nie!
Stach patrzał na nią żałośnie. Uśmiechnęła mu się.
Dzień był pogodniejszy, słońce próbowało przebijać się przez chmury; z za nich wiosny obietnicami, pasami sinemi niebo oczyszczone przeglądało.
Skowronek nad rolą mokrą podnosił się do góry i śpiewał na owo nabożeństwo życia, jakby dzwonek na mszę świętą.
Bociany leciały górą, mówiono, ale od Tatarów smagało jeszcze mrozem i śnieg powracał uparty. Między jedną a drugą wiuhą, co się uciszyło, to ludzie spoglądali ku niebu. — Już wiosna?
Sypnęły potem krupy — znowu zima.
Młodzi mówili: tylko co zieleni nie widać, starzy prorokowali, że jeszcze śnieg powróci.
W mieście wymiatano śmiecia zimowe precz, ażeby je wiosenne wody z sobą wzięły, a spoglądano ku zamkowi, bo się tam działy rzeczy dziwne. Gdy książę wyjeżdżał, zamek stał otworem pusty, teraz wojewoda gotował go jakby do wojny. Lud pędzono do środka, żywność zwożono jak na oblężenie, ruch był, gwar i krzątanina. Śpieszono dniem i nocami. Robiło się niektórym trwożno, drudzy śmieli się wołając, że obawiać się nie ma czego. Tak dnie mijały.
Aż jednego rana ziemianie z okolic zbrojni wielkiemi tłumami poczęli wjeżdżać do miasta, a wprost się na zamek kierować. Tam znaleźli wrota zaparte, wojewoda Mikołaj czuwał. Rynek stał już pełen koni i ludzi, między przybyłemi na czele dwóch braci było z Tęczyna, dwu braci z Koziegłów i Śreniawa z Proszowic.
Zobaczywszy ich zamięszanie, pomiarkowali zaraz, że nie dla Kaźmierza przybywali, ale przeciw niemu. Nie śpieszyli do zamku, gdy go zobaczyli zawartym czekali. Coraz to nowe zawołanie, nowa chorągiew, nowy znak, nowe hasło wciągało do miasta. Ludzie się powoływali wedle obyczaju. Starża! Śreniawa! Koziegłowy! różnemi wrotami wchodzili Bogorje niektórzy, Różyce i inni tak, że z zamku patrząc, naliczono siedemdziesiąt znaków. Niektóre z nich były szczupłemi garstkami i rycerstwo to nie miało zbroi dobrych, oprócz przedniejszych, co świecili, reszta po małych, ubogich dworach zebrana być musiała.
Jechało to naprzód długo, bezładnie, kupiło się, aż kilku konnych nadbiegło z okrzykiem:
— Idą! idą!
Ruch stał się wielki. — Idą!...
Ulicami poczęły już wciągać wojska Mieszkowe, które po odzieży i znakach łatwo odróżnić było. Na czele pierwszych jechał młody Bolko syn Mieczysława, chłopak dzielny, wesół i rycerskiej postawy, przy nim krępy Kietlicz z twarzą czerwoną. Tuż u jego konia znalazł się już Juchim, jak z pod ziemi wyrósł.
Trząsł się stary żyd z radości, za kolana obejmując to Kietlicza, to Bolka, a oczy mu się śmiały, a ręce podnosił, rzucał się, oglądał, tryumfował
Na zamku cicho stało, jak mak siał. W dole krzyczano: — Żyw nam niech będzie książę nasz Mieszek!... Kaźmierz nie żyje!
— Kaźmierz nie żyje! — wołali nasadzeni. — Struli go miodem na uczcie Rusini! Na zamek! na zamek! Kaźmierz nie żyje!
Po mieście odgłos ten — Kaźmierz nie żyje! — poszedł jak piorun z ust do ust. Po twarzach ludzi widać było wielką żałość i trwogę. Łkać niektórzy poczynali, jakby ojca utracili.
Ziemianie się oglądali tylko — wołając. Na zamek!
Wszystek tłum z Bolkiem i Kietliczem, posypał się żywo, tłocząc, cisnąc ku zamkowi.
Juchim szedł przy koniu namiestnika, nie opuszczając go, powtarzając: — Nie mają się czem bronić! muszą się zdać!
Spytał Kietlicz o Mierzwę, a żyd oznajmił, że na zamku był więziony, ale nic mu się nie stało.
Na wałach zamkowych widać było zdala ludu dosyć, nie tak pusto, jak się spodziewano. Spokojnie stali patrzając, gdy z dołu ku nim wykrzykiwać Mieszka zaczęli i wołać, że Kaźmierz zmarł, że nie ma go już na świecie.
Do wrót ani Bolko, ani Kietlicz nie śmieli się zbliżać bardzo, posłali przodem półkowódzcę Serba Muchę, który począł wykrzykiwać, aby mu otwierano.
Krzyknął raz i drugi napróżno, z za wrót nie odzywał się nikt, choć na wałach stał dokoła lud zbrojny. Zaczęli więc we wrota żelazem kute tłuc i bić, aż naokół jęczenia ich słychać było — i na to nic nie odpowiedziano. Trwało to dobrych kilka pacierzy, gdy na wyżki do wązkiego okna wyszedł ktoś i zagrzmiał głos.
— Precz od wrót, bo się kamienie posypią!
Pierzchnęli ci co stali bliżej i zatrzymawszy się naradzali z sobą, wyszedł znowu Serb Mucha, wielkim głosem jakby na sądy wołał albo wolę książęcą opowiadał — krzycząc:
— Książę Kaźmierz nie żyje, zamek trzeba poddać na Mieszka. Miasto otworzono — wrota dawać! — Nie chcecieli szturmu i rzezi, posłuszni bądźcie. — Otwierać!
— Miasto całe nasze! — wołał Kietlicz.
— Ziemia nasza! — dodał Bolko zdala.
Patrzący z góry, zobaczyli w tej chwili człowieka, któremu zdawna nie wiele dawano wiary i nie wielką też miał wagę, choć miejsce znaczne zajmował. Był to starosta grodzki Warsz, pokorny sługa wojewody, biskupa, wszystkich zgoła, ale lis szczwany, który tu został na starostwie z czasów Mieszka, [13] teraz znowu z nim szedł, wpródy[14] się o to zmówiwszy.
Warsza tego, Pełka z bratem byliby dawno wygnali precz, a innego na jego miejscu osadzili, ale się obu im kłaniał, pochlebiał, zaklinał się, iż pana miłował nad życie tak, że go nad miastem od roku do roku zostawiono.
Sprawdziło się co Stach powiadał.
Warsza wypchnięto naprzód dając mu znać, aby mówił i począł ku wrotom wołać:
— Miasto się poddało, bo Kaźmierz pan nasz nie żyje. W Bożej mocy żywot człowieka. Otruli pana Rusini, przyszli ludzie z obozu płacząc. Starszy brat zajmuje ziemię...
Około Kietlicza i Bolka kilkanaście głosów wtórować poczęło, że Kaźmierz nie żyje!
— Zamek zdawać! domagano się. Czekali na odpowiedź, gdy z okna odezwało się:
— Rozmowy z wami nie ma — zdala, od wrót! nie chce się li wam trupa widzieć! Won zdrajcy, a nie to strzały!
Wysunęła się pięść ściśnięta przez okno, i w tem głaz ogromny z góry ciśnięty stoczył się na stojących tak, że Kietlicz ledwie miał czas uskoczyć, bo koniowi jego nogi potłukł. Głos ponury, groźny powtórzył Kietliczowi znaną mu przepowiednię nieboszczyka Gedki biskupa, o której wiedzieli wszyscy, do kogo się stosowała.
— W obcy cię kraj zawiodą jako koguta, co cudze pisklęta chce zagarniać, matkę z gniazda wyganiając.
Kietlicz posłyszawszy, zapienił się i pięści do góry podniósł ku murom!
Nastała cisza krótka, z orszaku Bolka młodzież zaczęła znowu się odgrażać. Niechno książę nadciągnie! weźmiemy to osie gniazdo, z życiem nie ujdzie nikt!
— W pień! w pień! — krzyczeli Kietliczowi.
Na zamkowych zdało się to nic nie działać, a że na razie do zdobywania nagłego nie można było przystąpić, nahałasowawszy i nagroziwszy, postawili mocną straż, dokoła obesłali górę oddziałami, co jej z oka spuszczać nie miały, poczem Bolko, Kietlicz, Warsz i ziemian starsi pociągnęli do miasta.
Gród, w którym Warsz przez swych sotników i dziesiętników ład utrzymywał i poddał go, wprzódy się o to zmówiwszy — pomimo, że się nie bronił i wrota otworzył, nie okazywał wcale radości z nowego pana. Twarze były zasępione, a ci co uwierzyli otruciu i śmierci Kaźmierza, płakali po nim.
Kietlicz posłał zaraz do dworca biskupiego, ale tam krom kilku starych duchownych, których tykać nie śmiano, nie znaleźli nikogo. Nie zamierzano też poczynać od gwałtów. Scholastyk Lambert, który często na zamku gościł, mąż surowy i nie obawiający się mówić prawdy, stanął przed Kietliczem z obojętnością dumną, nie obiecującą, aby na nim co wymódz było można.
— Gdzie biskup? — pytał Serb.
— Tam gdzie jego miejsce, przy swym kościele — odparł Lambert — przy księżnej pani, na straży dzieci pańskich.
— Kaźmierz otruty, nie żyje. Mieszek z prawa opiekun, miasto mu się zdało, zamek powinien mu się też zdać!
Lambert ruszył ramionami.
— Z obozu nie było poselstwa ani wieści, nie wiemy nic.
— A nam wiary nie dajecie? — zapytał Kietlicz.
— To nie moja sprawa — rzekł zimno Scholastyk — jam tu dla kościoła zostawiony nie dla was i księcia waszego.
Kietlicz odgrażać się począł, ale to najmniejszego nie uczyniło wrażenia.
— Idźcie na zamek do biskupa — dodał Serb — abyście ocalili się, póki czas. Czekamy tylko na przybycie księcia, potem szturm przypuścimy i noga nie ujdzie.. Niech żywotów swych bronią...
Żołnierz rozsierdzony sukni nie patrzy.
Scholastyk nie miał ochoty posługiwać Mieszkowi, namyślał się jednak, nie wiedząc, czy wiadomość na nieszczęście prawdziwą nie była?
— Jakiż dowód śmierci księcia Kaźmierza? — spytał.
— Posły były z obozu — krzyknął Kietlicz.
— Dajcież mi ich, abym z sobą na zamek poprowadził — rzekł scholastyk — naówczas pójdę.
Serb naprzód łajać i huczeć począł na zuchwalstwo polskie, potem złagodniał i prosił, wreszcie scholastyk zgodził się do biskupa udać. Wziąwszy kleryka z sobą i na wierzch sukni białą komżę włożywszy, aby żołdactwo duchownego w nim znało, z przewodem Kietlicza, poszedł scholastyk na zamek. Nierychło mu wrota otworzono, poznawszy go, bo się obawiano zdrady. Dopiero gdy się straże Kietliczowe oddaliły, furtę trochę przemknięto i wpuszczono ks. Lamberta z klerykiem. Straż, która z nim przybyła, pozostała oczekując powrotu.
Na zamku znalazł scholastyk lud w gotowości, rozstawiony po wałach do koła, bo się lękano, aby z którejkolwiek słabszej strony nie kuszono się wtargnąć znienacka. Sam wojewoda Mikołaj we zbroi z toporkiem w ręku ustawiał i porządek czynił. Zobaczywszy Lamberta, podszedł ku niemu, domyślając się z czem przychodził.
— Idźcie do biskupa — rzekł — ja zamku poddawać nie myślę do ostatka. W śmierć Kaźmierzową nie wierzę, zdradą ona jest i łżą. Warsz łotr, przechera miasto poddał, my bronić się będziemy.
Jakoż przygotowania widać było ogromne. Znoszono i ściągano na wały kamienie, drzewo i koły i co gdzie było na zamku dawniej przysposobionego na obronę, wideł, głazów, kół zębatych, narzędzi różnych i ciężarów. Ludu wojennego było mało, ale do obrony pod kilku dowódzcami, każdy się nadawał, kto ręce miał. Wojewoda wcale się nie uląkł, a zajadłością największą pałał przeciwko zdrajcom szczególniej Warszowi.
— Gdy da Bóg, książę wróci, ten mi głowę da! — wykrzykiwał.
W samą porę jeszcze Stach się też na zamek był schronił, boby go w mieście zemsta nie minęła.
Jakoż zaraz po otwarciu bram, Juchim, który się go obawiał, na dworek jego naprowadził ludzi. Przetrzęśli go, po wyżkach, na strychach, w lochach szukając i nie znaleźli nic, oprócz czeladzi, która o niczem nie wiedziała.
Grabić też niewiele co było.
Stach tymczasem na zamku był prawą ręką Mikołaja, i kaftan a zbroję przywdziawszy, biegał po wałach znużony. Znając Mierzwę i przebiegłość jego, obawiał się nie bez przyczyny, aby człek, którego na zamku trzymano, stróżów, co z nimi mieli styczność, nie namawiał do zdrady. Mogli się znaleźć tacy, co uląkłszy się Mieszka potęgi, a uwierzywszy w śmierć Kaźmierza, zamekby wziąć dopomogli. W czas tego więźnia przypomniawszy, Stach zaprowadzić go kazał do ciemnicy, do której jedzenie otworem podawano, a Żegciowi swemu pilność nad nim zlecił.
Gdy sam z tem do Mierzwy przyszedł, chytrym wzrokiem zmierzył go sędzia, w którym się jakaś otucha przebijała. Sądził, iż go może do poselstwa i układów użyją, i dopiero postrzegłszy, że go pod strażą wiodą, uląkł się losu, jaki mu był zgotowany.
Schylił się do kolan Stachowi, o życie prosząc.
— Życia ci nateraz nie odbiorą — odparł Stach — ale to wiedz, że jeśli się wyrwać będziesz próbował, a wezmą cię, ubić kazałem w miejscu.
Mierzwa ręce podniósł do góry, mówić chciał, nielitościwy Żegieć za kark go ująwszy, pchnął i do ciemnicy popędził.
Czuwano na wałach dzień i noc. Mikołaj ani siadł spoczywać. Biskup pocieszał księżnę płaczącą i strwożoną i jakby nie było nic, do kościoła dzwonić kazał, nabożeństwo odprawując uroczyste. On też wcale o poddaniu się nie myślał. Goworek, któremu pani i dzieci zdane były, zbroję też wdział, ale w niej najwięcej u proga Teremu i mieszkania Heleny stał, bo z wojewodą w nieprzyjaźni będąc, stronił od niego. Zdawna się oni z sobą o znaczenie i pierwszeństwo spierali, bo wojewoda równym go sobie nie chciał znać, a Goworek ulegać mu się wzdragał.
Niewiasty, które powybiegały strwożone ku wałom, gdy się wojska zbliżały, posłyszawszy, że książę Kaźmierz nie żyje.[15] zaniosły wieść tę do pani, która padła zemdlona. Nierychło dopiero potrafił ją tem uspokoić Goworek, iż jawne kłamstwo zmyślone, aby zamek pochwycić, bo z obozu świadka nie było. W niepewności i obawie o los swój i dzieci, księżna już gotową była zamek poddawać, sama się pod opiekę Mieszka udać, byle jej Sandomirz powrócono. Zaklinała o to.[16] lecz biskup ręczył za bezpieczeństwo i mówić o tem niedopuszczał.
Księżna zmieniła postanowienie co chwila, sama zostawszy poddać się żądała, gdy Pełka wlał w nią otuchę, chciała się bronić i zachęcała drugich do wałki. Trwoga wszakże przemagała, bo szturm i zdobycie jej i dzieciom groziło śmiercią. W niepokoju ciągłym powoływała do siebie to Goworka, to wojewodę, to duchownych, modliła się, narzekała, płakała i na chwilę jej samej nie można było zostawić.
Gdy się to działo na zamku, Jagna wziąwszy męzkie ubranie, kaftan, łuk, mieczyk, obuszek, razem z Hreczynem i kilku czeladzi puściła się w lasy, najmniejszej nie okazując trwogi. Przy dworze pustym służby mało co zostało. Wyjechawszy popatrzyła na Wawel i głową skinąwszy pognała lasami, szukając sobie bezpiecznej przeprawy przez Wisłę i schronienia.
Dorota nie spodziewając się napaści, nie wiedząc o niczem, do ostatka zabawiała się z przyjaciółmi, albo ze starą Czechną na naradach przesiadywała,[17] Nie przeczuwała wcale niebezpieczeństwa do ostatniej godziny. Dopiero gdy z wojskiem Mieszka bracia jej weszli do miasta i już się na rynku pokazali sługa przybiegł dając jej znać, że Dobrogosta i Sędziwoja zobaczył. Wpadła w rozpacz i trwogę taką, iż zrazu przytomność straciła, sądząc się zgubioną, potem w ulicę zbiegłszy jak stała, w sukni jednej pognała do swej powiernicy Czechnej, u niej spodziewając się znaleźć przytułek.
Czechna nie była ladajaką babą czarownicą. Miała dworek na przedmieściu piękny, ogrodu kawał i pola, a że się jej wszyscy radzili, bogaci i ubodzy, mężczyźni i niewiasty, bo uchodziła za przemądrą lekarkę i czarodziejkę — działo się jej dobrze.
Miano ją nawet za bardzo bogatą, a ona sama nie taiła się z tem, że jej na niczem nie zbywało. Owszem, gdy do kościoła się wybrała, a chodziła doń często, aby ją duchowni za czary nie prześladowali, stroiła się w futra i łańcuchy, jak najdostojniejsza kupcowa. Ze strachu, aby uroku jakiego nie rzuciła, zapraszano ją na wesela, chrzciny i pogrzeby; na nie też wybierając się, stroiła bardzo wytwornie. A choć lat przeszło pięćdziesiąt miała i dwu mężów pogrzebała, po których jej dzieci nie zostało, mówiono, iż radaby się była jeszcze za mąż wydała. Na weselach podpiwszy sobie, bo rada do kubka zaglądała, młodych i przystojnych chłopców wabiła mowami i słówkami takiemi, że się inne niewiasty rumienić musiały i oczy sobie zakrywać.
Czechnie wszystko było wolno, bo się jej lękał każdy, okupywali się wszyscy od jej czarów, płacili za lekarstwa i zamawiania. Czasu rzadko miała chwilę wolną, tak ją sobie rorzywano[18].
We dworku jej, w izbie, w której przyjmowała ludzi, wielkiego dostatku widać nie było. Leżały w niej zioła różne, inne wisiały u pułapu, schły na drążkach wianki, wiązki korzonków i pęki nasion; stały w garnkach nalewki, w słoikach i bańkach maście. A choć tego była moc wielka, Czechna od razu szła i sięgała po to, co komu potrzeba było dać. Oko miała tak bystre, iż często nim człek gębę otworzył, wiedziała co mu było potrzeba, zgadywała cudownie, czy jej dla siebie, czy dla kogo potrzebował i co mu było. Babieniem się też parała, a ludzie utrzymywali, iż do dzieci takie szczęście miała, że któremu ona pierwszą kąpiel przyrządziła, pewnie żyw i zdrów miał być.
Wdowa różnemi czasy sama do niej chadzać musiała, bo Czechna do dworu nie bardzo lubiła iść, aby jej tam nie widywano. Znała więc drogę do dworku, a teraz strach ją pędził, że wprost pominąwszy tylko wojsko wciągające do miasta, przez ogrody i ciasne zaułki, poleciała do niej. Na przedmieściach podtenczas pusto było, bo lud wszystek się zbiegał, gdzie tłum widział. Gdy zdyszana, blada, w sukni obłoconej, rozpuszczonej, na pół obnażona przybiegła Dorota do Czechny, zastała ją samą jedną w progu, przysłuchującą się oddalonemu gwarowi. Nie widać po niej było trwogi ni pomięszania. Zobaczywszy wdowę, namarszczywszy się i w chude, pomarszczone ręce plasnęła.
— Na Boga miłego, Czechno, matko ty moja, ratuj! — zawołała Dorota. — Bracia mnie pochwycą, jam zginiona.
Nic nie mówiąc, głową wahając, Czechna ją do izby wprowadziła.
— Czy ty im teraz w głowie? — odezwała się (bo wszystkim ty mówiła). — Nie rychło mieć będą czas gonić za tobą!
— Ukryć mnie musisz!
— Gdzie? tu? u mnie? — odparła śmiejąc się Czechna — a toć to targowica? drzwi się nie zamykają. Wszyscy teraz wiedzą, że Czechna wam posługiwała, to gdzież, jeśli nie tu szukać cię będą!
Dorota zanosiła się z jęków i płaczu; stara patrzała obojętnie, dając się jej wyszlochać.
— Oni mnie zamkną w ciemnicy! oni głodem zamorzą! — wołała Dorota — co chcesz dam, ratuj!
Upadła przed nią na kolana, ręce złożyła i powtarzała — ratuj!
Czechna wciąż potrząsała głową. Namarszczona myślała tak długo, w końcu nic nie mówiąc, z kąta chustę wzięła ogromną, którą się zwykła była wychodząc okrywać i skinęła na Dorotę. Ze dworku ścieżyna wydeptana prowadziła kręto między wiśniowe krzaki i drzewa, nie widać było dokąd. Czechna szła przodem milcząca, Dorota oglądając się trwożnie za siebie, bo wrzaski z miasta aż tu dochodziły, biegła potrącając ją, nagląc, chcąc przyśpieszyć pochód zbyt powolny. Nie zważając na to, stara się wlokła po swojemu.
W gąszczach zarośli widać już było dach, jakby bez ścian, wysoki i spiczasty, chatę ubogą, która w ziemię wrosła. Przed nią kałuża stała sięgająca aż do progu, którą po zgniłej kładce przebywać musiały. Czechna otworzyła drzwi nizkie i weszła, Dorota wcisnęła się za nią.
W środku dymu pełno było, który oczy wyjadał. Nikogo tu nie zobaczyły, dopiero gdy się Czechna odezwała: — Bywaj! — wyszła niewiasta chuda, oszarpana, wyżółkła, schorzała, nędzną okryta odzieżą. Stara poszeptała jej coś na ucho. Z izby drabina prowadziła na wyżki, które wdowie wskazano. Gnana strachem wdrapała się na nie. Czechna popatrzała na spinającą się do góry, zdyszaną Dorotę, coś zagadała jeszcze i nazad powróciła do domu.
W sam czas uciekła z domu wdowa, gdyż ledwie dobiegła do Czechny, a bracia już dwór jej ludźmi otaczali. Spodziewali się ją wziąć na pewno. Wtargnęli zaraz Dobrogost z Sędziwojem do środka, ale zamiast siostry zastali tylko czeladź spłoszoną, rozbiegającą się po domu.
Szukanie nic nie odkryło. W izbie, w której siadywała, przekonać się tylko mogli, iż niedawno w niej była jeszcze. Sami więc w pogoń się puścili i ludzi rozesłali.
Około zamku nazajutrz rano, gdy na nowe wzywanie do poddania się odpowiedziano łajaniem, bezczeszczeniem i odgróżkami, Kietlicz z Bolkiem już tylko przybycia Starego oczekiwali, aby obleganie rozpocząć.
W południe tegoż dnia Mieszek z resztą sił swoich z Poznania nadciągnął.
Wszyscy jego półkowódzcy, syn[19] Kietlicz, starosta Warsz i Juchim, który się oto napraszał, wyszli do bram miasta na jego spotkanie. Juchim, który dawno go nie widział, wzrokiem bojaźliwym mierzył księcia, chąc[20] poznać, czy z sobą szczęście przynosi.
Twarz była postarzała ale zawsze jedna, z której nikt nie wyczytywał, — zasępiona, zastygła, niema. Taż sama do góry poddarta broda, czoło pomarszczone, usta zapadłe co dawniej. Siwizna tylko znacznie mu włos popruszyła. Czuć w nim było człowieka co się nie poruszał chyżo, ale nie padał nigdy, nie cofał się i nie ustawał. Z powagą wielką ale nie bez pewnej obawy, którą ukryć się starał, patrzał na otaczających. Wzrok jego naprzód padł na Warsza, a było w nim więcej surowości, niż wdzięczności, potem na Juchima, którego długo oczyma ścigał.
Bolko tymczasem do ojca się zbliżywszy z uszanowaniem, ale twarzą wesołą i raźnością młodzieńczą szybkiemi słowy, niewyraźnie, mieszając się tłumaczył mu co tu uczynili.
Stary mało go słuchał skinąwszy na Kietlicza, aby się zbliżył. Stali tak we wrotach, a mieszczanie starsi bili pokłony nadaremnie, bo nowy pan ani na nich chciał spojrzeć.
Gdy Serb mu o zamku powiedział, oczy tylko ku Wawelowi skierował i nie rzekł nic. Konia spiął i dalej w miasto jechali.
Tu ziemianie, dowódzcy owych siedemdziesięciu zawołań poczęli go po drodze witając okrzykiwać panem, ale i tym mało co głową skinąwszy, do dwu tylko z Tęczyna trochę łaskawszą obrócił się twarzą.
Juchim co go z dawniejszych lat pamiętał, znalazł cięższym niż był i w słowa skąpszym jeszcze, na twarzy surowość dawna nabrała prawie wyrazu zimnego okrucieństwa. Widok tej stolicy, z której niegdyś wygnany uchodził, zdawał się poruszać. Może w duszy pytał sam siebie, ażali znów go wyżeną, i ile razy pod te mury powróci, póki je dla siebie i dzieci zagarnie.
Wśród gwaru i opowiadań Bolka i Kietlicza jadących obok, Stary zwolna posunął się ku zamkowi. Znał go dobrze, wiedział, iż do zdobycia nie będzie łatwym, tymczasem zaś kto wie, co się przygodzić mogło? Gdy mu doniesiono, że Pełka z Mikołajem zawczasu się na zamek schronili, z ust mu się wyrwało!
— Zdrada była!
Nie mówili już nic potem.
Wieczorem się obozem kłaść wojska zaczęły dokoła zamku. Stary milczał, Kietlicz pędził i gromił ludzi, wołając, aby się corychlej do szturmu sposobili. Do szturmu na ową srogą górę przygotowania nie było, a przyrządy do tłuczenia wrót, drabiny na wały potrzebowały czasu, nimby je pościągano i powiązano.
Gdy z zamku nie bez trwogi patrzano na to mrowisko ludu, co go oblewało dokoła, z dołu, z obozu spoglądano ku górze nie wiedząc jak i zkąd ją ująć? Siła ludu mogła zginąć nadaremnie przy walce, a poleżawszy głodem można było wziąć załogę. Tak radzili niektórzy, ale Kietlicz nie godził się na to, obawiając powrotu Kaźmierza, choć go dla drugich umarłym głoszono. Wiedział dobrze, iż na pierwszą wieść o zajęciu Krakowa rzuci się rycerstwo z Rusi dla odzyskania stolicy.
Mieszek nie spodziewał się ich tak rychło, ażeby Ruś w pomoc miała przyjść nie wierzył, bo ona doma zajęta była. Dzień i dwa upłynęły na wahaniu, naradach i próbach. Ttzeciego[21] o świcie, Kietlicz zamek zewsząd osaczywszy, w milczeniu wielkiem ludziom pełznąć kazał na górę, a dostawszy do parkanów, rzucić na nie nagle. Rachował, iż się tam napaści spodziewać nie będą i na zaraniu na stanowiskach nie znajdą. W ciszy i mroku poszli ludzie na górę, lecz gdy się do tynów i parkanów zbliżali, sypnęły się nagle bale gwoździste, koły, kamienie, pociski... Połowa napastników potłuczona zwaliła się w dół, pozabijana, poraniona, a reszta pierzchnęła. Strzały jak grad świsnęły za pociskami, [ok]rzykiem[22] ogromnym rozległa się góra i okolica.
Z miasta ludzie powybiegali patrzeć na szturm [ten,] zdawało się im bowiem, że się zamek nie obro[ni.] Kietlicz zajadły, ludzi chciał prowadzić raz drugi [pon]awiając napaść, żołnierze mu się wzdragali. Nie [ch]cieli ginąć nadaremnie. Kilkuset było straconych z pokaleczonemi.
Stary, który z namiotu swego wyszedłszy patrzał, wprędce nazad do niego powrócił, wyglądać już nawet nie chcąc. Bolko zły z potłuczonemi na sobie blachami powrócił do niego.
Wymyślano sposoby różne. Ogień podkładać chciał Serb pod parkany, potem między mieszczany szukał takiego, coby do zamku się wśliznął i do otwarcia wrót straż przekupił. Słano do Juchima, aby nastręczył człowieka, żyd ramionami poruszał, ręce załamywał, ale nie umiał wskazać zdatnego pomocnika.
W namiocie księcia radzono bezustauku[23] i bez skutku.
On sam sparty na stole, słuchał tylko, rzadko wtrącając jakie słowo. Serb rozgorączkowany, zły poprzysięgał, że choćby miał życiem przypłacić do zamku się dostać musi. Niecierpliwiło go, że patrzał nań, a wziąć nie mógł. Słał nieustannie, chodził, ludzi ściągał, nagrody obiecywał, a wlokło się nie po myśli i Stary coraz mocniej był zasępiony. Słowa z niego dobyć było trudno, oprócz narzekania na zdradę. Wszystko się o ten zamek rozbijało.
Szedł często przed namiot swój, stawał, na Wawel patrzał długo, jakby go temi oczyma świecącemi z pod brwi rozrosłych chciał pożreć. Wracał potem, siadał, zasępiał się, a gdy syn po młodzieńczemu sypał przed nim słowy i nadziejami żywemi, potrząsał głową pogardliwie.
Minęło tak dni dziesiątek, wiosna przychodziła ciepła i sucha, ludziom było raźniej, lecz z obozu wykradali się do miasta, a tam wszystkiego znajdując podostatkiem więcej myśleli o swawoli, niż o oblężeniu.
We dnie stawały kupy zbrojne naprzeciw wałów, na których ludzi nigdy nie brakło, zaczynano słowy ciskać jak kamieniami, łajać się, wyzywać i strzelać z łuków. Więcej z tego zabawy niż skutku.
— Nieboszczyka sługi, trupie wojsko! — wołano z dołu do góry.
— Rozbójniki! zdrajcy! — odpowiadano od zamku.
Leciał za tem belt[24], padał kamień, rwano się zdala do siebie, rosła złość, ale do zamku dostąpić nie było sposobu. Gdy im głodem grożono, oblężeni ćwierci mięsa wywieszali na okaz i wory mąki staczali umyślnie, okazując że zapasy mieli.
Mieszek po kilku tych dniach, Kietlicza wołać kazał.
— Kaźmierz może nadciągnąć i Ruś z nim — rzekł — w gołem polu obrona trudna, odejść przed niemi ze strachu, nie mogę... Na dole zamek warowny stawić i wały trzeba sypać...
Z początku na ten rozkaz pański potrząsano głowami, zamek drugi pod zamkiem wydawał się starszym niepotrzebny, wielu niebezpieczny, nazajutrz jednak powtórzył książę, iż mieć go chce; drzewo i kamienie ściągać zaczęto. Mieszek nie siedział już w namiocie, ale na pniaku, patrząc jak mu zamek budowano.
Wojsko musiało, pozrzucawszy zbroje, wziąć się do rydlów i toporów. Mała część tylko została na straży.
Z wierzchołka murów na Wawelu, Mikołaj i biskup Pełka patrzyli co się u stóp ich działo.
Gdy drzewo zwozić się zabrano, zaniepokoił się wojewoda, myśląc, że tarany do bicia bram i murów budować myślą, ale wkrótce się okazało, że tyny, parkany, szopy i dwór zakładano.
— Oni tu myślą siedzieć — rzekł wojewoda — my też nie wyjdziemy ztąd dla strachu.
Zapasu żywności dość jeszcze było. Radzić jednak nad tem, by odsiecz przyśpieszyć należało.
Choć wiedziano, że na Ruś dojdzie wieść o obleganiu, nie byli pewni, jak rychło; nużby głód ich zaskoczył nim Kaźmierz nadciągnie?
Wypadało z narady wysłać kogoś do księcia, a biskup zaraz Stacha wskazał — mówiąc — albo ten lub żaden.
Powołano go natychmiast. W izbie niewielkiej siedział Pełka u stołu za księgą, z której po całych dniach modlitwy czytał dlatego, iż owo przerywane ciągle nabożeństwo, mało ważył. W tem oblężeniu ducha na chwilę nie poprzestawał się modlić, aby ciągle nim być na straży. Wśród dwu rozmów, wśród dwu myśli, odmawiał wiersz psalmu, lub wysyłał westchnienie do Boga.
Oba z bratem nie tracili nadziei, że się obronią, lecz dzień każdy troski pomnażał.
— Ciężkie na was włożę znów brzemię — rzekł.
— Bylem mu podołał — odparł Stach.
— Widzicie co się dzieje, zamek sobie budują, jakby nam grozić chcieli, że ten zniszczą, a zawczasu inny przysposabiają. Kto wie, czy Kaźmierz zna położenie nasze i jak rychło powróci! Trzeba słać do niego.
A po chwili dodał:
— Jedźcie wy!
Stach stęknął.
— Nie proszę o zwolnienie ani się wzdragam — rzekł — ale jakże ja mogę stanąć przed obliczem pana? Wiecie ktom jest, że się mu ukazywać nie wolno mi, bom ja żywym dlań — policzkiem!
Biskup wysłuchał.
— Nie potrzebujecie z tem iść do samego księcia — odpowiedział — złożycie się chorobą, poślecie mu pisanie odemnie. Zwierzyć tego nie mogę innemu. Czyniliście już wiele dla okupienia grzechu młodości, zróbcie i to jeszcze, zasłużycie się panu, nam, królestwu....
Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto przemknie się niepoznany, jak z niego wymknie. Biskup wiedział, że nie mniejszych już dokazywał spraw, snując się po Szlązku i Wielkopolsce, a życia swego nie żałował.
Wojewoda Mikołaj mniej mu ufał, i obawiał się, aby go z listami nie wzięto. Zarzucano go pytaniami, biskup zachęcał. Mikołaj rad nie skąpił, w ostatku spytano, czy się podejmie. Milczał długo, ważył, wreszcie westchnienie mu się wyrwało i rzekł:
— Bóg łaskaw, pójdę!
Wojewoda po ramieniu go uderzył.
— Tak — dodał — będziesz miał opiekę Bożą nad sobą, bo dobrej sprawie usłużysz. Bierz do pomocy co ci trzeba, opatrz się w pieniądze i spiesz!
Biskup dodał:
— Dam ci kartkę z pieczęcią moją, do pierwszego probostwa dojechawszy, konie sobie dawać każ. Od dzwonnicy do dzwonnicy niech cię odwożą, a pośpieszaj!
Stachowi twarz poweselała.
— O to tylko proszę miłości waszej — odezwał się do biskupa — abyście, jeżeli zginę, byli mi świadkiem, żem moją pokutę do końca życia doprowadził, a za duszę grzeszną mszę odprawiali.
Pocałował w rękę biskupa, który błogosławił rozrzewniony.
Wyprawiono Stacha nim wieczór nadszedł. Pierwsza z zamku ucieczka z Żegciem, przydała się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy zciemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się niepostrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli po cichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały. Stach znowu na czółen rachował, jak przy dawniejszej ucieczce i pierwsze, które im się nastręczyło, pochwycił. Skoczyli już weń, gdy rybak na sieciach śpiący w nim, narobił wrzawy zerwawszy się. Żegieć chwycił go za barki i do wody cisnął, aby z obozu ludzi wrzaskiem swym nie ściągnął, odepchnąwszy się od brzegu, wypłynęli na środek, gdzie już po nocy ani ich dojrzeć, ani pochwycić nikt nie mógł.
U Starosty Warsza, w jego dworze na mieście, czasu tego wesoło było jak nigdy, i ludno tak, iż każdy inny człek, nie byłby mógł długo w usługach gości tylu wydołać. Starosta, choć giętki i podatny, miał żelazną siłę.
Mało to, że wszystkie sprawy i żałoby miejskie się tu rozsądzały, a było ich mnogo, bo między żołdactwem a mieszczany nieustanne wynikały spory i prócz tego starszyznę trzeba było dniem i nocą przyjmować, karmić i poić, wszystkie obozu rozkazy spełniać, żywności dostarczać, i dworować panom, aby z łaski nie wypaść.
W mieście samem nie bardzo szło po myśli Staroście.
Siedemdziesiąt zawołań ziemiańskich wprowadziło na stolicę nowego pana, mieszczanie zaskoczeni musieli też wrota otworzyć i pokłonić się. W początkach w śmierć Kaźmierza uwierzono, siła Mieszkowa zastraszała, teraz już zaczynano różnie mówić o zgonie księcia, wielu zaprzeczało tej baśni, a wojska dawały się srodze we znaki.
Trzeba je było karmić, a czasu wojny nowe prawo o podwodach i przewodach zapomniane zostało. Brano mieszczanom i kmieciom konie, strawę, siano, co kto napadł, nie pytając i nie płacąc.
W mieście baby musiano zamykać, bo obozowi ludzie zuchwale się z niemi poufalili — śpiżarnie chować, pieniądze zakopywać.
Szemrali bardzo kupcy i mieszczanie, że za Kaźmierza czasów cale inaczej bywało.
Nikomu tak pilno nie było ażeby zamek na Wawelu zdobyto, jak Warszowi. Stał mu nad głową, jak groźba. Zdawało mu się, że ludzie ci wojować nie umieli, nadto żałowali trochę gminu poświęcić, który na to był, aby go bito i tłuczono.
Zamek jakby się im urągał; przeczył nowemu panowaniu, które sobie nowe gniazdo musiało budować pod jego bokiem.
Szybko wznosił się ten gród nowy, choć niepokaźny, licho klecony, z drzewa cały — zawsze on znaczył, że tamtego nie zdobyto i rychło się zająć nie spodziewano.
Tymczasem zaczynano przebąkiwać, że na Rusi wszystko było skończone i ład przywrócony po myśli księcia.
Ziemian, co stronę Mieszka trzymali, liczono siedemdziesięciu, tych co Kaźmierzowi dobrze życzyli, dziesięćkroć więcej.
Kaźmierz, gdzie się tylko pokazał — zwyciężał, Mieszkowi upartemu nic się nie wiodło. Pierwsza radość z nowego pana, zaczynała się w niepokój zamieniać. Nuż tamten powróci?
Tymczasem Kietlicz lekkiej ręki nie miał. On tu teraz wszystkiem rządził, bo Mieszek na niego się zdawał i nim wyręczał wszędzie. Z Serbem ani rozgadać się, ani go uprosić nie było podobna. Nie patrzał ludzi, przyjaciela czy wroga darł ze skóry.
— Na to wojna! — powiadał.
A Warsz mu wtórować musiał.
— Na to wojna!
Tymczasem u starosty, jak w gospodzie, pito i jedzono od brzasku do pierwszych kurów, a choć miasto dostarczało dużo, Warsz musiał dokładać. W ostatku, zamiast wdzięczności, lada ciura zrywał się na niego, groził i od czci odsądzał.
Gdyby zamku dobyto, wszystkoby wejść w karby musiało, załoga stanęłaby na nim, a obóz się rozszedł po okolicy i zamkach. Byłby pokój. Zamek stał, we wnętrznościach swych gróźb pełen i wojny.
Co gorsza, nowemu panu i jego pomocnikom, zamiast coby miało dobrej myśli i łaskawości przybywać, — coraz tylko gniewu i złości przyrastało. Warsz nie śmiał się skarżyć nikomu, ale pożółkł z troski i zbledniał ze strachu.
Jednego wieczora, cboć[25] żadnego widomego do tego powodu nie było, dał się czuć niepokój na mieście i w zamku; ludzie z obozu biegali w różne strony, wysyłani konno i pieszo; parę oddziałów wyprawiono śpiesznie na gościńce; koło wrót miejskich powiększono straże i czujniej chodzić zaczęto, przy nowym grodzie drewnianym roiło się, brzęczało, szumiało, jak w ulu.
U starosty Warsza, mimo że stoły były jak zawsze na przyjmowanie gości gotowe, zrobiło się dziwnie pusto, muchy tylko z mis się żywiły. On sam, który tych dni częściej chodził w kaftanie i żupanie, teraz przywdział blachy, miał się w pogotowiu, jak do wystąpienia.
Po ulicach spotykając się ludzie szeptali z sobą bojaźliwie, pytając co się działo? Niewiele kto wiedział. Popłoch czuć było, lecz zkąd on szedł, co groziło? — chyba starszyzna sama była wtajemniczona. Przez część nocy widać było ognie na wałach, krzątaninę około szałasów i wozów, konie nawet z paszy nad Wisłą wszystkie pościągano.
Ciekawsi mieszczanie, mający stosunki z ziemiany i pulkowódzcami[26], podchodzili ukradkiem do znajomych, lecz na zapytanie, co się dzieje? odpowiadano im, że nic nie wiedzą — a kazano być w pogotowiu i czujności.
Krakowianie wyciągali z tego łatwy wniosek, że jakiś, zkądś nieprzyjaciel zagrażać musiał, a któżby nim mógł być, jeżeli nie Kaźmierz i wojska jego?
Padła trwoga na wszystkich, co jawnie stronę Mieszka trzymali. Starosta Warsz posłał na zamek syna, który niedorosły był, ale roztropny, tak iż mu zawierzano, pytając Kietlicza poufnie: — Czy co groziło? Serb odparł gniewnie chłopcu, aby do licha szedł, i odprawił go z niczem.
Syna i starą żonę zostawiwszy w domu na wypadek przybycia gości, starosta niespokojny przypasawszy miecz, hełm na głowę włożywszy, mrokiem pobiegł do dworku Juchima. Tam się spodziewał najpewniej czegoś dowiedzieć. Tu, jak zwykle, długo stukać było potrzeba i opowiadać się nim wrota otwarto nie bardzo chętliwie. Puszczono starostę, który żyda zastał w izbie siedzącego nad stołem, w obu rękach trzymającego starą głowę, zatopionego w myślach.
Ujrzawszy dostojnego gościa, starzec podniósł się z ciężkością, spojrzał nań i powoli przywlókł się ku niemu.
— Co się to dzieje? nie wiecie wy? — zapytał Warsz — nigdzie nic dopytać nie mogę. Przyszedłem do was. Ludzie biegają, w obozie ruch! Co to jest?
Juchim podniósł ręce do góry i począł głosem drżącym:
— Ręka Wszechmocnego nas dotknęła! Nieszczęście nad głowami naszemi!... Zagłada czeka, śmierć, zniszczenie, zguba!
Starosta osłupiał.
— Mów! co? — zakrzyknął.
— Nie wiecie nic? Książe Kaźmierz powraca! Idzie z całem rycerstwem swem i z Rusią. Po drodze w Lubelskiej ziemi, z Sandomirza jego wierni się doń zbiegają. Siłę ma wielką, z nią na nas idzie. Idzie i jak piorun ognisty spadnie na głowy nasze!
Warsz oniemiał ze zgrozy. On i Juchim byli w położeniu podobnem. Widzieli ich wszyscy gorliwie dla Mieszka pracujących, posiłkujących mu; obu czekała nieubłagana zemsta wojewody Mikołaja, który znał wszystko i wiedział. Oba mogli się za zgubionych uważać.
— Co bo mówicie? — przerwał Warsz, sam sobie usiłując dodać odwagi. — Mamy z sobą wojsko Mieszka i wszystkich ziemian krakowskich. Ruś! co znaczy niesforny tłum, garść jakaś?...
— My ziemian mamy! — odparł Juchim. — A wielu ich z nami? Albo oni umieją sobie robić przyjaciół? Od tej pory jak tu są, połowę stracili tych co mieli! Nigdy ich dużo nie było, kłamali! Kietlicz odzierając i bezczeszcząc, resztę zniechęcił. Co ziemianie znaczą, którzy dziś jednemu, jutro drugiemu służyć gotowi?
Juchim ręce załamał – Warsz stał, myśląc już tylko o sobie.
— Któż tu weźmie górę — spytał.
— Kto? — zawołał Juchim. — Na co to pytać!? Zamek się trzyma. Kaźmierz ich precz rozmiecie! On podejdzie z jednej, wojewoda z drugiej strony — wszystko się rozleci! Ziemianie zdradzą, gdy Kaźmierza żywym zobaczą!
— A ty co myślisz z sobą? — dodał starosta.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
Juchim westchnął.
— Ja? — rzekł cicho — ja jestem mały człowiek, ja siedzę w domu, ją służę każdemu kto mnie potrzebuje, ja tu gość! Że musiałem iść się kłaniać Mieszkowi, co za dziw? Każdy musi bronić swoich kości! Ja wojska nie mam, tylko pokłon mój.
Zamilkł, pot ocierając z czoła.
— Gdzie jest pokój, gdzie jest bezpieczeństwo na ziemi! — zamruczał.
Głową począł trząść, rękami ruchy czyniąc dziwaczne. Słów mu brakło ze wzruszenia.
Warsz zatopiony był w sobie.
— Ja muszę radzić inaczej — począł. — Oni powiedzą, że ja miasto wydałem! Nieprzyjaciół mam między mieszczanami. Powiedzą, żem miał zmowy z Kietliczem, żem ja naprzeciw niego jeździł. Kto wie, czego nie zmyślą na mnie! Ja życia nie jestem pewny, mnie ztąd z wojskiem trzeba, precz!
— A! — westchnął — dom, pola, wszystko zabrać gotowi!
Zawahał się.
— Juchim! — dodał — tobie nie będzie nic. Kupuj sobie dom, ogrody, wszystko!
— Ah! — krzyknął żyd — a mnie to na co? Albo ja mam za co kupować i czem płacić? Ta wojna ostatni grosz mi wycisnęła! Pożyczałem księciu, dałem synowi, wziął Kietlicz; ja nie mam nic! nic!
Potrząsł połami sukni i jęknął.
Oba stali długo niemi.
— Życie ratować trzeba, to najdroższe — dodał Warsz. — Kto wie co jeszcze będzie; kto życie ma, wszystko ma!
Żyd mu nic nie odpowiedział. Dotąd ze starostą byli w stosunkach takich, że Juchim mu się kłaniał, a Warsz go bardzo szanował; teraz zobojętnieli dla siebie, Juchim stał wyżej, starosta stracił na powadze.
— Co oni mnie zrobić mogą? — począł Warsz napół do siebie, pół do żyda — co mówicie? na gardle ukarzą?
Juchim zadumał się.
— Jeżeli sam książe sądzić będzie?... on jest miękkiego serca i krwi nie chciwy, ale wojewoda!
— A co im po mojem gardlel[27]... — zagadnął Warsz. — Starostwo odbiorą?? aby gardło zostało! Do kopalni poszlą? A i ztamtąd ludzie wracają, gdy się mają czem wykupić. Uciec, to znaczy przyznać się do winy i do strachu? skazać się samemu!
Juchim nie przeczył ani potakiwał, jęczał. Starosta przeszedł się po izbie razy parę z głową spuszczoną i prawie bez pożegnania wysunął się nazad do domu. Idąc przechodzić było potrzeba przez uliczki wązkie, od nowego zamku dolnego na zamek wiodące, przebiegały je oddziały zbrojne, mimo nocy nie ustawało poruszenie w obozie.
W domu zastał Warsz w izbie pustej tylko jednookiego Berezę nad kuflem, który mu kazała podać żona starosty. Kietliczowy sługa, teraz już pu!kowódzca[28], siedział ponuro zadumany, mrucząc coś sam do siebie. Uzbrojony był od stóp do głów, napiły i zły. Zobaczywszy gospodarza, ledwie się ruszył, ręką ogromną w rękawicy żelaznej uderzył o stół aż wszystko zabrzęczało.
Spojrzał Bereza na Warsza ostro i złośliwie.
— E, wy! wy! — zaburczał — wy wszyscy grodowi i ziemianie i wiele was tu jest, was by jak szczenięta wytopić i wydusić! Co po was! Gdyby dziesięciu panów było, po kolei każdemu będziecie na wierność przysięgali, a wszystkich zdradzicie! My was znamy! Komu tu wierzyć? Kłanialiście się i za kolana łapali, a jak się tamtego chorągwie pokażą, pójdziecie z pokłonem do niego. E, wy!
Dopił kubka i cisnął nim o stół. Starosta patrzał milczący i gniewny, ale Bereza ani na jego urząd, ni na gniew nie zważał. Nasunął hełm na głowę, poprawił pasa, na którym miecz miał uwieszony i powoli wywlókł się, nie powiedziawszy — Bóg zapłać!
Izba pustką stała.
Zwykle o tej porze bywało w niej najtłumniej, najwrzawliwiej; teraz choć drzwi stały na oścież otwarte, a światło biło na ulicę — nikt się nie przybłąkał. Ludzie przechodzili różni, nikt nie zajrzał.
Około północy, gdy koguty piały, już żona starosty chciała kazać dom zamykać, gdy niespodzianie z za węgła wysunęła się ludzi gromadka. Nie byli to rycerze, ani ziemianie, ale mieszczanie, których tu od niejakiego czasu mało widywano, oprócz kilku Warsza przyjaciół.
Ci, co teraz po nocy przybywali, właśnie do przeciwnego należeli obozu. Starosta, który jeszcze po izbie chodził stękając, zobaczywszy ich kilkunastu, a między niemi najpoważniejsze głowy, kupców bogatych, rzemieślników dostatnich — zmięszał się nieco.
Milcząc weszli do izby, a ostatni, nie pytając gospodarza, drzwi za sobą zasunął. Warszowi zrobiło się gorąco, potem zimno, zbladł, zmięszał się więcej jeszcze, stał się pokornym, słodkim, uprzejmym dla tych gości, których niedawno w ulicy ledwie chciał znać.
Starszyzna ta, poubierana w suknie długie, w kołpakach wysokich, ludzie wiekowi, poważni, stali długo z początku, rozglądając się, otaczając starostę.
Milczenia nikt nie przerywał.
— Cóż mi to, miłościwi bracia, przynosicie? — odezwał się w końcu Warsz łagodnie.
Patrzali po sobie, jakby wybierając tego co za wszystkich mówić miał.
Wysunął się naprzód podżyły, okrągły Soroka i ręką się po głowie pogładziwszy, poprawiwszy pasa rzekł:
— No, Warsz, wy nas wprowadziliście w kałużę, myślcie jak z niej wyciągnąć! Co teraz będzie?
— Ja? ja was wprowadził? — składając ręce przerwał starosta. — Ja? Com ja winien?... Czy to my mogliśmy się bronić, aby miasto w perzynę obrócili?
— A dziś ono choć nie w perzynie — dodał Soroka — to bez skóry i bez chleba kawałka. Popytajcie nas, wy tego nie zaznaliście co my biedaki, chudziny... A co teraz, panie starosto, co dalej?
— Albom ja temu winien co jest, abym odpowiadał za to co będzie? — zawołał Warsz.
— Hej, Warsz! A któż to z ziemiany siedemdziesięcią, z tą kupą warchołów się wąchał, kto im wrota otwierał? Gdybyście wy potajemnie do Mieszka nie jeździli, nie dali mu znać co gdzie stoi, nie obiecali miasta dać, nie byłoby tego co jest!
Wszyscy gorąco potakiwali, Warsz to się za włosy porywał, to w piersi bił, odskakiwał, przebiegał, a z ust wyrywały mu się niepowiązane słowa.
— No! co teraz? — naglił Soroka.
— A no, teraz — wtrącił Samko Zamiecha śmiało — coście zrobili dla Mieszka, musicie uczynić dla naszego prawego pana, nad którego my innego znać nie chcemy.
Mówicie, że miasto ocalić żądaliście? Przyjdzie Kaźmierz, to go też nie pożałuje, gdy mu bramy zamkniemy. On jak on, bo litościwy, a Ruś, którą z sobą ma, z dymem nas puści.
— Pewnie! — potwierdzili stojący za nim.
Warsz się za głowę trzymał.
— Albo ja wam bronię bramy otwierać? — zawołał — róbcie sobie co chcecie! Ja nie wiem co czynić! Ja zawsze o dobro wasze dbałem, jak o swoje, reszta u mnie była niczem. Za was i za miasto ja albo głowę dam, albo do torby przyjdę!
— Ej! ej! — rzekł Soroka. — Albo to my was nie znamy? albo to my nie wiemy, kto na czem siedzi i komu służy? Komu wy to mówicie?
Warsz załamał ręce i milczał.
Gromadka starszych stała, jak sędziowie przed winowajcą.
— Anośmy po to przyszli — rzekł Soroka — aby wam dowodnie rzec, że, chcecie wy czy nie, my panu Kaźmierzowi otworzym wrota, a przyjmiemy go jak pana naszego!
Na głowę kłamali ci co rzekli, że umarł, ino co go nie widać!
Warsz ramionami ściągnąwszy, po namyśle przystąpił do Soroki.
— Róbcie sobie co chcecie — rzekł — ja — dobra miasta tylko pragnę. Byle mi głowy z karku nie strącili!
— Wasza głowa wasza rzecz — odparł Soroka — pilnujcie jej sobie, my mały ludek nikomu ich nie zdejmujemy ani przyprawiamy!
Postali chwilę i powolnym krokiem ku drzwiom się skierowali, za niemi kroczył aż do progu pokornie Warsz i, gdy ostatni z nich wyszedł, postawszy jak osowiały we drzwiach, powlókł chwiejąc się do izby.
Drugie kury piały. Wiosenna noc już się dalekim ku wschodowi brzaskiem rozjaśniać zaczynała. Warsz przeszedłszy się po pustej jadalni powrócił do progu i zapatrzył się w pustą ulicę. O spoczynku myśleć już nie czas było. U św. Floryana dzwonek jakiś ranny na modlitwę wołał; od strony zamku nowego słychać było głuchą wrzawę dolatującą aż tu, gwar stłumiony. Tam też nie spano. Ruch panował w obozie. W izbie światło było pogasło. Starosta oddychał rannem powietrzem, sam nie wiedząc dla czego sen go nie brał. Niepokój nim miotał. Dzień się robił coraz większy, szarzało, bielało. Od strony obozu z gwaru wyszedł tentent daleki, jakby jazda szła wolna drogą, krokiem mierzonym.
Chwilę jeszcze Warsz stał tak w progu, gdy coraz bliżej słyszeć się dał tentent koni. Ulicą postępował jakiś oddział wojska — dokąd? Chyba za miasto? Nie naprzeciw Kaźmierzowi ruszył, bo on z tej strony iść nie mógł.
Serce mu bić zaczęło, mieliżby dobrowolnie opuścić Kraków?
Warsz drzwi prędko przymknąwszy, sam za niemi ukrył się tak, aby przez szparę na ulicę mógł patrzeć.
Oddział stąpał powoli, długo nań czekać musiał. Naostatek pokazali się ludzie, których poznawał łatwo, jako przyboczną straż książęcą, wszyscy w kolczugach, dobrze zbrojni i jednako poodziewani. Jechali z cicha, jakby miasta budzić nie chcieli, milczący, szyszakami pokryte twarze. Przodem jechał pułkowódzca, szła chorągiew zwinięta. Za oddziałem w małym przestanku, osobno postępowało kilku ludzi.
Otaczali oni jednego, w którym Warsz poznał Mieszka. Okryty popielicowym kożuszkiem na zbroję, jechał z głową na piersi zwieszoną, z brodą podpartą, którą mu część dolną twarzy zasłaniała, zasępiony, blady, straszny, jakby nie wiedział co się z nim dzieje. Nie patrzył przed siebie, patrzył pod siebie, konia nie wiódł, szedł on sam za drugiemi. Dokoła go osłaniali dworzanie, ale Kietlicza ani Bolka widać nie było. Domyślił się Warsz, że ci na nowym zamku zostać musieli.
Dwa oddziały szczupłe zamykały ten pochód smutny, jakby pogrzebowy, wśród ciszy poranku uśpionego wysuwający się z miasta ukradkiem.
Książe uchodził unosząc życie i swobodę, ale wojsko jego nie ustępowało, zamek więc i miasto z nim bronić się miało, wystawiając na zniszczenie.
Przeprowadziwszy ich oczyma, Warsz zamknął drzwi i przy nich upadł na ławę. Ze znużenia i frasunku jak był we zbroi, oparłszy się o stół, z głową zwieszoną, wpadł w sen głęboki a niespokojny.
Zbudziło go gwałtowne do drzwi dobijanie się. Zerwał się nie wiedząc już z pełna gdzie jest i co się z nim dzieje. Biały dzień jasny wpadł przez szczeliny pozasuwanych okiennic. Do drzwi wciąż szturmowano gwałtownie i głosy nakazujące domagały się wpuszczenia.
Warsz pośpieszył odryglować zasuwy i ledwie miał czas w bok ustąpić, gdy na próg wpadł od stóp do głów zbrojny Kietlicz, z oczyma zaczerwienionemi, z odgróżkami na ustach, hełm tylko co zdjęty trzymając w ręku.
Zobaczywszy Warsza ochłonął nieco, ale złość z niego zionęła jeszcze i przekleństwa z ust wymykały się jak grzmoty dalekie po gwałtownej burzy. Warsz zaspany ledwie się trzymał na nogach. Kietlicz tych co za nim szli, skinąwszy ręką za drzwiami zostawił.
— Śpisz, stary niedołęgo! — zakrzyczał — a tu miasta bronić trzeba! Ty niedbalcze! ty! Wrota zamykać, niech się mieszczanie kto żyw, zbroją.
— Nie kazał mi nikt! nie mówił nikt! nic nie wiem! — odparł Warsz.
— Rusiny ciągną z mordem, z pożogą! Idą mścić się za krew i ogień, który wasz miły Kaźmierz do ich ziemi nosił! Odwet przychodził! Brońcież się wy, baby jakieś, bo zamek mój też się będzie bronił do upadłego!
— A! — zawołał starosta — brońcież wy i nas. Sami się nie obroniemy.
— Mieszczan wypędź do nogi! na częstokoły, wały, do bram! Musicie się bronić zajęcze syny, bo życia stradacie. Ruś was miłować nie będzie. Wasz to Kaźmierz pono prowadzi ją na swych poddanych, tak jak Władysław Połowców.
To mówiąc stojącego jeszcze Warsza, Kietlicz pchnął silnie ogromną, pięścią zaciśniętą.
— Idź, czego stoisz! idź! Coś ogłupiał! Rozsyłaj, trąb żeby mi ludzie szli do obrony, z czem kto ma. A poddacie się bez walki, ja was wyrznę w pień! Ja — bo ja na zamku siedzieć będę, póki nie nadciągną posiłki. Idź! idź!
To mówiąc Serb wystraszonego starostę popędził w głąb izby, a sam zawrócił się do konia, którego łeb we drzwiach widać było. Dysząc oprawca na zamek wprost pobiegł ze swemi.
Pozbywszy się go Warsz długo stał jak wryty. Co miał czynić? słuchać jego, czy być posłusznym mieszczanom? Tak czy owak głową odpowiadał. Krzyk wpadającej żony do reszty go pomięszał. Chwycił za hełm na stole, i zapomniawszy przypasać miecza, nie wiedząc sam dokąd wybiegł w ulicę.
Tu ludzie snuli się tam i sam wystraszeni jak on, od drzwi do drzwi, spiesząc się, pędząc, stając, wykrzykując, wołając się. Miasto było obrazem nieładu i popłochu. Rządził kto chciał, rozkazywał kto głośniej krzyczał, słuchano chwilę, potem czyniono co kto inny doradzał.
Kupki przy wrotach domostw zbierały się niespokojne, zwiększały, rosły, rozpraszały, gromadziły w innych miejscach. Zatrzymywano przechodniów, rzucano się na ludzi nieznanych. Ciekawsi biegli ku bramom, bojaźliwsi uchodzili do lochów i szop, w ogrody.
Warsz wybiegłszy z domu opadnięty natychmiast, zarzucony pytaniami, groźbami, nie odpowiadał na nie, wyrywał się jakby już tylko myślał o własnem ocaleniu. Chwytano go za suknie, szarpano odzież na nim. Nie wiedział dokąd się skryć, czując tylko, że najgorzej było w domu pozostać. W niepewności co czynić miał, wolał nic nie robić i skryć się. Jako schronienie jedyne dwór Juchima na myśl mu przychodził.
Wyrwawszy się gwałtem z rąk tych co się od niego domagali aby ich bronił i radził im, Warsz małemi uliczkami zbiegł pod dwór żyda. Tu pusto było. Bił we wrota co sił stało, długo odpowiadało mu milczenie tylko.
Wreszcie zasuwa w furcie się otwarła i blada twarz Juchima ukazała za nią.
— Idź! ty, człowiecze złej godziny! — zawołał gniewnie żyd. — Czego ty chcesz odemnie? Ja cię znać nie chcę? Jam ci nie winien nic.
— Wpuść! na Boga, zlituj się.
— U mnie miejsca niema — nie chcę, nie przyjmę! Na moją starą głowę nieszczęścia ściągać nie będę! Idź! idź, tu dla ciebie miejsca niema!
I zasuwa w oknie zamknęła się tak silnie, iż furta zadrżała. Warsz pozostał sam ze swą rozpaczą.
W mieście tymczasem nieład się coraz powiększał, każdy zrazu czynił co chciał, potem starsi mieszczanie, naradziwszy się z sobą, poszli do bram, pilnując aby ich nie zamykano. Chciał kto z miasta precz, wypuszczali go, chciał do miasta nie bronili — czekali.
Poznać było łatwo, że miasto się ani myśli ni chce opierać, i gdyby był Warsz sprobował pełnić rozkaz Kietlicza, byłby może życie postradał, a niktby go już nie usłuchał.
Wszystko to się spełniło nim jeden żołnierz Kaźmierzów ukazał się pod murami, nim najmniejsza garstka przodowników przybyła.
Wieść o nadchodzących przyniesiono na zamek, ztąd ona rozeszła się po mieście. Zastępy Kaźmierza odmalowano tak groźno, że Mieszek po naradzie wolał sam ustąpić i iść po posiłki, a synowi zostawić zamek, powierzając go Kietliczowi. Na dolnym grodzie czyniono przygotowania do rozpaczliwej jego obrony.
Wszystko to nie mogło ujść oka tych co na Wawelu czuwali. Wojewoda Mikołaj już z wieczora dostrzegł co się działo w obozie nieprzyjaciela, serce wszystkim urosło, nowy duch wstąpił.
Domyślano się odsieczy.
Z wieży czatowano nieustannie, a że Wawel nad dolnym zamkiem panował, widać było najmniejszy ruch w nim i co się działo dokoła.
Pewnym był wojewoda, że największe niebezpieczeństwo przeszło, że lada dzień niewola się skończy. Zamierzał jak się tylko wojsko Kaźmierzowe ukaże, sam wypaść z zamku, aby oblegających wziąć w kleszcze.
— Teraz ten niezmożony warchoł wpaść musi w ręce nasze — mówił wojewoda, biskupa po rękach całując. — Okrutny nie jestem, zemsty chciwy nie byłem nigdy, ale oszczędzić go, grzech! Inaczej my i pan nasz nigdy nie zażyjemy pokoju.
— Bogu zostaw staranie o pomstę i pokój nasz — odparł biskup. — Byleśmy z więzienia tego wyzwoleni zostali, a pan nasz na zamek wrócił!
Jak na mieście i zamku dolnym wszystko było w trwodze, tu po długim ucisku, oddychało radością wielką. Księżna z synaczkiem i córką Adelaidą szły Bogu dziękować na mszę biskupią. Kościół mimowolnie przypominał jej męża, głos organu i śpiew łzy z oczów wyciskały; przypominała sobie Kaźmierza przy tych organach, grającego i śpiewającego pieśni pobożne.
Lud na Wawelu, choć jeszcze nikogo widać nie było, czuł się weselszym, silniejszym. Nareszcie te okowy co go opasywały, prysnąć miały, a on odetchnąć swobodniej.
— Pan przybywa! — wołano w dłonie poklaskując.
Tłumnie na wałach zebrani, napróżno jednak do wieczora samego oczekiwali żeby się przeczucia ziściły. Wprawdzie na dole, dotąd porozpraszane skupiały się siły, ale jak okiem zajrzeć, żaden oddział, ani czaty przednie się nie ukazały. Noc zapadła ciemna, wietrzna, chmurna, dalekiemi rozświecona błyskami, nic nie dojrzano, nie zmieniło się nic.
W mieście tylko gotowało się, wrzało, kipiało i dopiero późno w głęboką noc, uciszać nieco zaczęło.
Kietlicz, któremu dano znać, że bramy miasta stały otworem, posłał swych ludzi na mieszczan i pędzić ich kazał do obrony, a wrota zamykać. Lecz na ruchomą falę ludu, gdy się nie lęka zemsty, a czuje trochę silniejszą, niema potęgi coby ją zauzdała i wstrzymała. Schwycić ludzi nie było podobna. Tłumy się rozlewały, znikały jakby szły pod ziemię, skupiały potem w okamgnieniu i rozpraszały znowu, jakby naigrawając się z tych co je opanować myśleli. Małe ledwie gromadki dawały się zapędzić ku bramom, a i te, zaledwie odeszli stróże, znikały gdzieś za domy i płotami..
Noc to była bezsenna.
Niektórzy na dachy powyłaziwszy, spoglądali w ciemną jej otchłań, wypatrując tego, którego niegdyś wybawicielem zwali, i teraz go tem imieniem witać gotowi.
Cisza panowała w okolicy, tylko wprawniejsze oczy, z wierzchołka domostw, mogły dojrzeć na wschodzie, jakby bladą łunę na obłokach odbitą. Była li to jutrzenka nowego dnia czy zwiastunka pożogi i wojny?
Co się z Warszem działo nikt nie wiedział. Biegano szukając go wszędzie. Od tej pory, gdy stukał do dworku Juchima, nie widział go nikt. Kietlicz słał po niego ludzi, mieszczanie, starszyzna gromadami upominali się o niego u płaczącej żony, zaklinającej się, że nic o nim nie wiedziała. Strzęsiono dom, szopy, lochy, nie było śladu.
Co widząc mieszczanie po cichu między sobą wybrali starostę, ale o nim nie dali znać do zamku, aby Kietlicz nań nie wsiadł. Czekali jutra.
Nazajutrz rano deszcz kropił, ale słońce dobywało się z chmur, wiatr rozpędzał obłoki powoli.
Po wczorajszym popłochu oczekiwanie dłuższe, nieco uspokojenia dało. Na zamku dolnym ochłonięto ze strachu, na górnym ogarniał niepokój. Na mieście już nie wiedziano co myśleć.
Kietlicz chciał koniecznie ażeby miasto się zawarło i broniło, ale swojemi ludźmi, za mało ich mając, osadzać go nie mógł. Posłano do ziemian, którzy obiecywali stawać z Mieszkiem i wprowadzili go do Krakowa; teraz ich już widać nie było. Nie odmawiali posiłków, obiecywali się zwołać, pogotowiu nie było nic.
Siedzieli po gródkach, patrząc co Bóg da.
Kietlicz się i na nich odgrażał straszliwie, ale odgróżki szły na wiatr.
Dzień cały znowu upłynął przy wzrastającym niepokoju. Chociaż wiadomość o zbliżającym się z Rusią Kaźmierzu pewną była, bo ci co ją przynieśli na własne oczy widzieli pułki, które prowadził, zaczynano wątpić czy wprost na Kraków pociągnie. Wieczór już nadchodził, gdy okrzyki wielkie u bram miasta, odbiły się na zamkach obu. Nikt przybywających nie widział, podkradali się cicho, i ukazali u wrót, gdy się ich nie spodziewano.
Stały im wszystkie otworem.
W jednym z nich Soroka z głową odkrytą, przyjmował księcia Kaźmierza, który na koniu siwym jechał, u boku mając kniazia Romana. Za niemi szły pułki polskie i ruskie. Razem wojsko i mieszczanie wielkim głosem Kaźmierza okrzykiwać zaczęli. Kilką ulicami wciągnęli tak bez przeszkody do miasta, które Ruś zobaczywszy, z obawy jej puste trochę się wydało.
Kaźmierz jechał wprost do kościoła św. Floryana, aby tam Bogu za powrót dziękować.
Dopiero, gdy ujrzano z górnego zamku te zastępy i poznano chorągwie, biskup kazał we dzwony uderzyć i na wałach ludzie zahuczeli okrzykami.
Na dolnym szczelnie się zamknęli Mieszkowi.
Nadchodzący mrok nie dozwolił nic poczynać, jechali tylko książęta oglądać poczwarny, na prędce sklecony gród dolny, aby radzić jak go zdobywać.
Po Haliczu i Brześciu, którym Kaźmierz rady dał, choć obronniejsze były, zamek Kietlicza nie zdał się strasznym. Mógł jednak trochę zachodu i krwi kosztować.
Wojsko w rynku, po ulicach, na przedmieściach, około Wawelu się rozłożyło. Na sam Wawel przystępu bronił obóz i wojsko Mieszkowe. Książe zajął dworzec biskupi. W godzinie zmieniło miasto oblicze, stało się innem niż wczoraj, niby obozem jednym. Nieśmiało otwierali mieszczanie domy swe, Rusinów się obawiając, ale przekonawszy się, że spokojni byli, powoli się i z nimi bratać poczęli. Wszczął się gwar, biesiady, opowiadania, śmiechy, wskazywano co i gdzie leżało, obliczanie sił, wróżby na jutro. Choć miało obrońców, czuło miasto, że mu jeszcze srodze pokutować przyjdzie nim się Mieszkowych pozbędzie. Wojna miała się stoczyć prawie na ich śmieciskach.
Nocą jeszcze pościągano z miasta do księcia Kaźmierza ludzi, którzy świadczyli, co się tu, jak i przez kogo działo. Niektórzy dobrowolnie biegli opowiadać co widzieli.
Słuchał Kaźmierz i łza mu się w oczach kręciła.
— Com zawinił tym, którzy mnie opuścili? — odezwał się. — Starałem się być dla wszystkich sprawiedliwym i miłosiernym.
Bolało go najwięcej to, że ziemianie krakowscy tak pochopni byli do odstępstwa. Chciano mu imiona ich zliczyć, aby się przekonał, że tych niewielu było, lecz słuchać odmówił.
— Wiedzieć nie chcę, którzy byli aby w sercu gniew i pomsta się nie zrodziła — rzekł książe.
Późno w noc u drzwi pańskich znalazł się i ten, którego najmniej spodziewać się było można — skarbny Juchim. Stał już oddawna przed wrotami z głową obnażoną, rękami zwieszonemi, dopominając się, by go wpuszczono. Gdy się docisnął do księcia, padł na kolana przed nim i długo ze wzruszenia mówić nie mógł.
Chciał uprzedzić, co na niego donosić miano.
— Błogosławiony niech będzie Bóg, który sprowadza sprawiedliwego — począł. — Za tobą było jęczęnie nasze i boleść wielka; głowy mieliśmy posypane popiołem i szaty rozdarte.
Książe, któremu już mówiono, że Juchim Mieszkowi służył, wymówek mu nie czynił.
Gdy żyd jeszcze błogosławił i witał, rzekł doń krótko:
— Służyłeś przecie dawnemu swemu panu!
— A czegóż biedny robak nie uczyni, gdy go nogą cisną? Życia bronić musi każdy! Miłościwy książe — westchnął Juchim — za gardło trzymali mnie, posłusznym musiałem być!
Spytał go książe o starostę, bo o stosunkach jego z żydem, już także miał doniesienie.
— Nie wiem o nim nic, poprzysiądz mogę! — rzekł Juchim. — Jeżeli winien kto, że miasto się poddało, chyba on; ale czemże bronić się miało? Komu żywot i mienie nie miłe?
Długo bardzo, niespokojnie Juchim błogosławił, tłumaczył się, użalał na ubóstwo, na zdzierstwo, na wojnę, na dolę swoję, przypadając do kolan milczącego Kaźmierza, który go opuścił, nie dając znaku ani gniewu, ani poruszenia.
Cisnęli się tak kto mógł z żalami, doniesieniami, zalecając wierność swoją.
Książe na brata Mieszka mówić nie dopuszczał, słuchać nie chcąc obwinień przeciw niemu i otwarcie się z tem oświadczywszy, że Kietlicz był wszystkiemu winien, on namową, podżegaczem i sprawcą. Ktokolwiek poczynał o Mieszku, on wnet prostował, sprowadzając na Kietlicza. Na Serba zwalano myśl i wykonanie zamachu, i upartą chęć trzymania się na dolnym zamku.
Nazajutrz rano bardzo, ledwie na dzień się brało, ziemianie zaczęli się w mieście okazywać, nawet ci, co do siedemdziesięciu się liczyli, którzy pierwsi z Mieszkiem wciągnęli. Nim rozedniało i książe wstał, liczba ziemian powiększyła się znacznie, pierwsi się tu znaleźli co najwinniejszemi czuli. Jeden na drugiego winę strącał, wszyscy teraz wracali do dawnego pana.
Gdy się książe ukazał, pokłonami i okrzykami go powitano.
Przyjął to spokojnie, bez wymówek, bez gniewu, ale bez radości z nawrócenia.
Śreniawa, któremu najwięcej zarzucali wierni Kaźmierzowi, począł się tłumaczyć.
— Serce ojcowskie przebaczy choćby obłąkanym — rzekł. — Ujmowali nas i nęcili nie wiedzieć czem Dobrogost i Sędziwój, najeżdżał Kietlicz.
Kietliczem wymawiali się wszyscy, groźbami tego, zrzucano nań własną winę.
— Sromamy się i kajamy, żeśmy ulegli — mówił Śreniawa — ludzka rzecz pobłądzić, królewska przebaczyć. Odtąd wiernie tobie i rodowi twemu służyć będziemy. Zwiedziono nas, grożono.
Zaczęli i inni, już księcia znając, na Kietlicza narzekać.
— Zmuszał nas, nękał, serca nam psował, kłamstwy nas wziął! — wołali.
Z gorliwością wielką ofiarowano się do zdobycia zamku dopomagać, w którym Kietlicza ująć na pewno się spodziewano.
Gdy książe z Romanem na koń siadł oglądać gród nowy, ziemianie wszyscy posypali się za nim.
Zamczysko na prędce sklecone i liche leżało u stóp Wawelu, ladajakim wałem otoczone i tynami opasane. Do budowy tej nic nie miał Mieszek oprócz kłód drzewa ogromnych, które z sąsiednich lasów pościągano, z nich się i szopy i ogrodzenia składały, łatwem więc zdało się ogień podłożyć i wyprzeć nim nieprzyjaciela. Obszerność zamku znacznych dosyć sił w nim pozostałych domyślać się kazała.
Z wierzchołka Wawelu postrzeżono zaraz Kaźmierza jadącego ze dworem, i okrzyk się podniósł wielki, dzwony św. Wacława witały pana radośnie, a z wieży wiała czerwona chorągiew, którą wiatr wesoło unosił.
Rusini i Polacy stali w szeregach, czekając skinienia, aby się rzucić na gród, lecz książe zwlókł hasło do boju. Nie chciał poczynać lekko, aby żywotów ludzkich oszczędzić. Objeżdżano i oglądano ze wszech stron, radząc jak najłatwiej zdobywać było.
Posłał książe naprzód, domagając się dobrowolnego poddania; tego, który jechał, strzałami odegnano, łajaniem i pogróżkami. Rusini natychmiast chcieli rzucić się na wały, lecz tego dnia spoczynek dano wojsku i opasano tylko gródek dokoła.
Przez cały dzień coraz nowe gromady ziemian i kmieci przybywały z okolic, i dziedziniec a ulice dokoła dworca biskupiego pełne ich były. Jednych tylko braci z Tęczyna brakło, którzy Mieszkowi dotrzymując wiernie, z ludźmi swemi do niego poszli.
Spełnił Stach poselstwo swe szczęśliwie, choć nie bez wielkich utrapień i mozołu. Niktby inny tego co on nie dokazał może, bo mało kto tyle co Stach włóczył się po ziemiach wszystkich i lepiej znał język ich i obyczaj. Na żadnym gościńcu obco mu nie było, gdzie zajechać, jak się opowiadać wiedział z doświadczenia. Znaczną część drogi przebywać musiał lasami, od probostwa do probostwa przeprowadzony, wymijając ludniejsze gościńce. Nad granicami szczególniej bezpieczeństwa nie było, włóczyły się tu gromady zbrojne, jedne Mieszkowemi się mieniąc, drugie Kaźmierza, chciwe w istocie zdobyczy tylko, szukając zwady, wdzierali się i Rusini bezpańscy, Połowców prowadząc z sobą na nieopatrzne dwory, a nie jeden kmieć, gdy małą kupkę mógł napaść, gotów był obedrzeć, mszcząc się tego, co od rycerstwa doznawał.
Stachowi to nie było obcem, wymijał więc, uchodził, krył się, nocami często jadąc, a dniem u księży spoczywając, aby się nie dostać w ręce cudze. Pieczęć biskupa krakowskiego, którego dyecezya do granicy sięgała, służyła mu za opiekuna.
Szczęśliwie jakoś aż do obozu księciu dobiwszy się, tu, ażeby sam nie był zmuszony stawać przed Kaźmierzem, chorobę udał Stach, a poselstwo Wszeborowi przekazał i listy mu dał.
Jeszcze przed nim na Ruś doszła była wiadomość, iż w Krakowie ziemianie się burzyli, jakoby przeciw wojewodzie Mikołajowi. Kaźmierz nie bardzo temu wiary dawał, lekce sobie ważąc. Straszono Mieszkiem, poczytywał to za zmyślenie. Dopiero gdy Stach listy i powieść przywiózł pewną o tem co się w Krakowie stało, niepokój wielki ogarnął wszystkich. Rycerstwo wszystko rzucając, natychmiast na odsiecz biedz chciało. Nie dano się rozmyślać księciu. Gwałtem niemal chwycono go, aby z Rusią szedł przeciwko zdrajcom. Nigdy może pośpieszniejszym pochodem, ochotniej i gwałtowniej nie biegło wojsko, nie dając sobie ni koniom spoczynku. Kaźmierzowi też szło i o los miasta i o żonę a dzieci, pozostawione na Wawelu, który długo bronić się nie mógł. Smutny, modląc się przez całą drogę, mało co mówiąc, Kaźmierz jechał, dając się więcej prowadzić niż sam szedł. Pochód był dla ziem które przebywał ciężki, bo nie pytano o prawo, a zabierano żywiąc się co na drodze znaleziono. Porozprzęgały się trochę pułki, wszystkie jednym ogłodzonym gościńcem nie mogąc iść, każdy też rad był drugich wyprzedzać, bo gniew i niepokój pędziły. Dopiero zbliżając się ku Krakowu, do jakiegoś ładu Ruś i swoich można było doprowadzić.
Za dworem Kaźmierzowym ciągnął i Stach, tuląc się po kątach, aby oka na siebie nie zwracać.
Przybywszy do Krakowa, gdy już nie miał co czynić innego, przywdział zbroję, zabierając się razem z innemi iść do zdobywania dolnego zamku. Zajrzał do dworku Jagny, w którym Hreczyna nie zastał i mało co czeladzi zgłodzonej, a spiżarnie puste i zapasy wypróżnione; wiedział już z wieczora o wszystkiem co go mogło obchodzić, nawet o zniknięciu Doroty, którą za zginioną miano.
Nazajutrz po spoczynku, Rusinów i swoich utrzymać już było trudno, tak się rwali na gród dolny. Oblężeni domyślając się, iż pod parkany ogień podłożyć mogą, aby ich wykurzyć ze wnętrza, nocą koły i drzewo darnią i ziemią pookładali, wodą oblewali; sposobili się do wściekłej obrony. Lecz, łatwo przewidzieć było, że bez silnej odsieczy nie długo się w słabych okopach potrafią utrzymać.
Odgrażali się mściwi Kaźmierza pułkowódzcy, iż noga z tych co na gródku się zamknęli nie ujdzie. Opasano ich gęstemi zapasy dokoła, nigdzie wyjścia nie zostawując, ani nadziei przerznięcia przez oblegających. Jedna tylko strona, do Wawelu przylegająca, objętą być nie mogła, ale z tej spodziewano się wycieczki wojewody, który na hasło czekać musiał, aby razem z Kaźmierzem rzucić się na Bolka i Kietlicza.
Przygotowań żadnych do szturmu nie potrzebowano, ani taranów do bicia zasieków, ani wież, ani drabin. Okopy świeże nie wysokie, parkany były nierówne, bramy drewniane.
Jeszcze się Kaźmierz ociągał z daniem znaku do rozpoczęcia walki, gdy rycerstwo już cisnęło się na wały, tak że wstrzymać je było trudno. Jeszcze raz, unikając krwi rozlewu, książe chciał posłać do oblężonych, aby się dobrowolnie poddali.
Sprzeciwiano się temu, Kaźmierz obstał przy swojem.
Wyprawiono Sieńca, śmiałego człeka i wymownego, z gałęzią zieloną. Ten zaledwie ku bramie się zbliżył trąbiąc, gdy na wyźkach[29] kilkunastu zbrojnych się ukazało, między któremi łatwo po szerokich ramionach i głowie dużej na krótkim karku Kietlicza poznać było można. Nie dano się Sieńcowi z poselstwa wyspowiadać, gdy kilkanaście bełtów z kusz puszczono na niego, a jeden tak nieszczęśliwie padł, że mu kaftan pod ręką przebiwszy i pod blachę trafiając, w samo serce ugodził.
Sieniec tylko ręką się za piersi chwycił i na wznak padł, a koń z pod niego ranny kilką strzałami, nazad krwawiąc poleciał.
Zatem wrzaski się podniosły z obu stron straszne, swoich i Rusinów żadna już siła powstrzymać nie mogła; rzucili się nawałem ku okopom bezładnie, nie patrząc wodzów, wyprzedzając, popychając, tłocząc. Zamięszanie powstało wielkie, w mgnieniu oka wały całe się ludźmi okryły. Zdawało się, że ta ciżba mały zameczek zgniecie i rozniesie.
Ale Kietliczowi, którzy dotąd znaku życia nie dawali za parkanami, dopuściwszy ów tłum do samych ścian, cisnęli gradem strzały, bełty, kamienie i bierwiona.
Padło co stało najbliżej pobite i pokaleczone, inni po trupach się drzeć zaczęli, wszczęła się walka zacięta, bo gdy jedni miotali głazy i belki, drudzy przez parkan ręczny bój zaczęli toporami, mieczami, oszczepami ku sobie sięgając.
Oblężeni wiedząc jaki ich los czeka, bili się rozpaczliwie i zajadle. Co który padł, na miejsce jego darł się drugi, tak, że za parkanami żywiej się mieniali walczący niż Kaźmierzowi, którym trupy i kłody drogę tamowały.
Na wyżkach za parkanami widać i rozpoznać było można Bolka w całej zbroi z mieczem i Kietlicza, pędzących ludzi, zagrzewających, ciskających strzały.
Walka wrzała zacięta, gdy od Wawelu otwarły się bramy; wojewoda Mikołaj z doborem swoich ludzi puścił się ze swej strony na oblężonych, Kaźmierz też rwał się iść koniecznie do boju, bo był takiego serca, iż gdy w jego oczach walczyli drudzy, bezczynnie na to patrzeć nie mógł i jak prosty wojak biegł życie nastawiając, co i inni wodzowie w owych czasach czynili, aby ludzi przykładem zagrzewać.
Wstrzymali go ledwie ci co przy nim byli, mówiąc, że chwila nie przyszła.
Gdy się tu bój toczył straszny, z miasta co żyło wybiegło mu się przypatrywać, mieszczanie choć się o siebie lękali, wytrzymać nie mogli po domach. Tłum ich zdala stał ogromny, ręce podnosząc, krzykiem swoim posiłkując, rwąc się, jakby chciał też iść do boju, choć tam i miejsca już nie było, bo zamek opasywało wojsko i Ruś, tak, że sami się dusili oblegający.
Stojący dalej przez głowy swoim strzały miotali, wytrzymać nie mogąc, ażby na nich kolej nadeszła. Za wrzawą nic słychać nie było, nawet dzwonów, w które po wszystkich kościołach uderzono, gdzie się duchowieństwo za powodzenie oręża Kaźmierzowego modliło.
Stach był w tłumie na przedzie i szczęśliwie dotąd od kłód i kamieni się ochroniwszy, oszczep i miecz dobrze już okrwawił, sam nie wiele potłuczony.
W pierwszej chwili zdawało się, że bitwa potrwać długo nie może, a w jednej godzinie wszystko skończy; upłynęło ich trzy, a nigdzie parkanu nie złamano; Kaźmierzowi, którzy zrazu parli się z wielką zapalczywością, ostygli znacznie, ludu straciwszy dużo, a Kietliczowi nabrali ducha, kilka razy odparłszy szturm.
Trupa na wałach, przygniecionego belkami, zabitego kamieniami, rannych od strzał leżało mnóstwo na wałach — część ledwie ściągnięto w dół, aby drogę oczyścić.
Spodziewano się, że oblężonym posiłków zabraknie, ale zawczasu przygotowani, nie szczędzili ich i coraz gęściej sypali. Zaczynano się obawiać, aby w jedną rzucając się stronę, Kietlicz nie przebił i nie uszedł ze swemi.
Zagrzewali więc pułkowódzcy ruscy i swoi, coraz nowe prowadząc oddziały na słabsze miejsca, lecz nigdzie się wedrzeć do środka nie udawało. Widząc to Stach począł nawoływać, aby ogień podłożyć pod parkany.
Nikomu jednak nie chciało się miecza na żagiew mieniać, a niektórzy wyśmiewali doradzcę.
Zebrał z trudnością Stach małą gromadkę, która mu się namówić dała, aby głownie przenieść z bliższych domostw, susz i smołę. Nie rychło udało się naniecić ognisko pod drewnianą ścianą, z którego dym buchnął kłębami. Stach upatrzył miejsce, gdzie dla wysokiego parkanu mniej ludzi było, drabiny kazał nieść i pęk smolnych pochodni ująwszy.[30] nie czekając na drugich, z niemi się na zasiek drapać począł tak zręcznie i pośpiesznie, iż na wierzch się wdarł, nim się opatrzono... Pochodnie zapalając, ciskać wnet jął na dachy do środka, sam wołając:
— Gore!!
W istocie dachy dranicowe poczynały się palić, ale więcej dymu na zamek szło z dołu od kupy chróstu pod parkanami podłożonej... Dym i wrzask spłoszyły z tej strony Mieszkowych, którzy cofać się zaczęli i uciekać, powtarzając — Gore!
Po całym zamku wołanie — Gore! się powtarzało — Gore! Gore!
Ci, co śmierci w boju się nie lękali, ulękli się, aby ich żywcem nie spalono. Parkan z jednej strony gorzał, na dachach płomienie błyskały — trwoga ogarnęła oblężonych. Kaźmierzowi w tej chwili napadli ze wszech stron i wrota wielkie, bronione słabo — wyłamali. W kilku miejscach tyny pod naciskiem ich powaliły się.
Co się tam działo w tem zawarciu ostatniem, opowiedzieć trudno.
Rzeź się poczęła bezlitośna, wiązanie, bicie — pogonie. Dokoła stał lud tak ściśnięty, że nikt uchodzić nie mógł; kto się jednemu z rąk wyśliznął, wpad[31] na oszczep drugiego. Wielu na ziemię waliło się, udając zabitych, chowając między trupy, tych tratowano i gnieciono, aż gdy z nich dech się dobywał ostatni, dobijającego trup ów za nogi chwytał, kąsał, obalał i słał drugim pod stopy.
Kaźmierza już w tej chwili zamięszania przyboczni utrzymać nie mogli. Wbiegł i on w te tłumy z mieczem podniesionym, przerzynając się na drogę wiodącą do Wawelu, która otwartą była.
Niektórzy z Kietliczowych, nie mając innego ujścia, straciwszy głowy, na zamek górny zbiegać zaczęli, bo ich tu nikt jeszcze nie hamował.
Zobaczywszy to Rusini pierwsi, w pogoń poszli za niemi i część walki groziła przeniesieniem się na Wawel, z którego wojewoda Mikołaj był wyszedł. Bronić go nie było komu. Mogli Kietliczowi ludzie, broniąc się lub mszcząc, podpalić i mordować tych, co na nim byli.
Krzyknął więc Kaźmierz na swoich kilkunastu przybocznych i popędził za Rusinami na górny zamek. Bramę otwartą przebiegł oddział Kietlicza, Ruś za nim i w podwórcach zamkowych, pod oczyma księżnej Heleny, biskupa i resztki dworu, wszczęła się znów walka zacięta.
Kaźmierz biegnąc za niemi, postrzegł, że przez drzwi otwarte do kościoła św. Wacława część uchodzących wtargnęła, starając się tam ukryć i drzwi zaprzeć za sobą. Rusini przypadli zaraz i pod naciskiem ich wrota świątyni runęły.
Z przestrachem ujrzał książę co kościołowi Bożemu groziło, Ruś bowiem nie rozróżniając co swoje a co nieprzyjacielskie, w pogoni za ludźmi już się na ołtarze rzuciła, chwytając z nich świeczniki i opony.
Na widok ten, przerażony Kaźmierz z mieczem podniesionym, z krzykiem ogromnym, jak piorun rzucił się na plądrujących.
Znany głos jego, zbroja; hełm, natychmiast Ruś powstrzymały od rabunku. Lecz, że pomiędzy ławy, za ołtarze, po kątach ciemnych nacisnęło się mnóstwo zbiegów, za niemi się uganiać poczęto i kościół Boży jękami się rozległ, krwią oblewał.
Nim pochwytać uśpiano zbiegłych, których wszędzie znajdowano, dopadł Wszebór do drzwi, wołając, że Kietlicza z niemi uchodzącego tu widziano.
Pogoń się zaczęła za nim i szukanie po komorach, na strychu, za ołtarzami, we wszystkich kryjówkach kościoła — Kietlicza nigdzie nie było.
Przed wielkim ołtarzem głazem ogromnym zamknięte było wnijście do krypty i grobów — książę postrzegł, że wieko stało podniesione, a wnijście otworem. Spuściło się wnet kilku do głębi.
Z podziemia dał się krzyk słyszeć głośny... Skrytego pod trumny wywleczono sprawcę wojny...
Gdy się twarz jego zbladła, z hełmu już obnażona ukazała, a ludzie ręce mu związawszy, ciągnęli ku górze, stał właśnie Kaźmierz nad wschodami i pierwszy raz może w życiu gniew ogarnął go taki, że żelazną rękawicą, którą w ręku trzymał, opoliczkował zdrajcę[32].
Wtem nadbiegł o Rusinach tu zasłyszawszy, kniaź Roman.
— Bierz go sobie! daruję ci za niewolnika tego psa! Weź go sobie! — zawołał książę — inaczej lękam się, abym krwi jego nie przelał, a wszystka krew tego łotra nie opłaci ani cząstki tej poczciwej krwi, która się przezeń wylała.
Kietlicz bezmówny już był i bezwładny, twarz blada krwią mu nabiegła od razów, usta miał okryte pianą, ciało poranione, pobitą zbroję, poszarpaną odzież, nogi w ucieczce poodzierane do kości.
Rusini kniazia, wyrok usłyszawszy, natychmiast go pochwycili.
Pozbyto się zaraz z kościoła i jeńców powiązanych i pogoni niepotrzebnej w nim, aby co prędzej oczyścić skalaną świątynię, ku której już zewsząd zbiegali się duchowni, śpiesząc bezsilni na obronę.
Książę Kaźmierz upadł na kolana przed wielkim ołtarzem, aby Bogu podziękować za zwycięztwo, ale czasu na długą modlitwę nie było.
Biegli za nim ludzie z doniesieniem, że co żywego zostało na dolnym grodzie zagarnięto w niez wolę[33]. Z innemi razem Bolka syna Mieszkowego i kilkudziesięciu ziemian krakowskich, starszyzny wielkopolskiej, szlązaków.
Mikołaj wojewoda, który razem z tą wiadomością przybył do księcia, cały jeszcze nowym gniewem stare odżywiającym, — wołał, by ze zdrajców nikomu nie darować żywota, ścinać wszystkich i wieszać!
— Zostawcie to mnie — przerwał mu Kaźmierz niemniej gorąco — dajcie czasu do rozwagi i namysłu. Życia nikomu brać bez wyroku mojego nie dozwalam. Zabierajcie, zamknijcie, lecz włos niema spaść z ich głowy bezemnie, Bolka na zamek niech tu dadzą!
Mikołajowi nie bardzo się to podobało i odparł szorstko:
— Miłościwy panie, my od nich nigdy pokoju mieć nie będziemy, gdy im bezkarnie ujdzie raz zdrada.
Właśnie gdy to mówił, dostrzegł Kietlicza związanego i pięść wyciągnął ku niemu.
— Czy i temu przepuścicie? — zapytał.
— Ten nie moim już jest jeńcem — rzekł książę — dałem go w moc i władzę kniaziowi Romanowi, ten ma nad nim prawo życia i śmierci, ale swobody mu dać nie może.
— E! e! — rozśmiał się szydersko Rusin — bądźcie wy o niego spokojni, ja mu w Haliczu lub Włodzimierzu znajdę kąt dobry, gdzie sobie w dybach chodzić będzie, drwa rąbać i wodę nosić, a psy karmić. Chłopisko silne, zda się choćby i świnie paść. A już jemu dobrze u mnie będzie!
Gdy tak rozprawiali, walka już była skończona, wiązano tych co żyli, dzielono na kupy, odzierano ze zbroi i odzieży, ciury nad trupami znęcały się coprędzej odzierając swoich i cudzych.
Wieczór już zastał krwawe pobojowisko nagiemi trupy usłane, gród dolny spustoszony, na pół spalony i rozerwany. Tłumy zwycięzców zawodziły pieśni radosne razem i okrutne.
Miecz do pochew włożywszy Kaźmierz otoczony towarzyszami szedł na dworzec, w którego drzwiach widać było zdala oczekującego nań biskupa, księżnę i dzieci.
Oblicze Pełki zarumieniono było radością zwycięztwa, do którego on i brat tyle się wytrwałością swą i męztwem przyczynili. Powitanie było rzewne, a księżna, która z trwogi jeszcze ochłonąć nie mogła, łzami się ciągle zalewała. Dzikie wrzaski i jęki konających brzmiały w jej uszach śmiercią jeszcze.
— Bóg wielki, Bóg jedyny, Bóg nasz dał nam zwycięztwo! — zawołał biskup, oczy i ręce w niebo podnosząc — prawo i sprawiedliwość z nami były! Pan opiekunem sprawiedliwych! Probuje On tylko i krzyże zsyła, aby tem większą okazał łaskę. Imię Jego niech będzie błogosławione!
— Amen! — dodał Kaźmierz, rękę jego całując.
Roman stryj witał tymczasem księżnę, mimo powagi i grozy tej chwili strasznej, z uśmiechem figlarnym na ustach.
— E! ty gołąbko moja biała — zawołał — czyście choć piroga słodkiego dla gości upiec kazali, do łaźni winników nagotować, starego miodu utoczyć, bo my się tak upląsali, naskakali, że nam się i stół poczesny i kubek spory należy.
To mówiąc i z nogi na nogę przestępując a kołysząc się, jakby istotnie do pląsów się zabierał, ocierał rękami zakrwawionemi uznojone czoło.
— Cieszę się — mówił dalej — żem ja też tu na coś się zdał panu memu miłościwemu Kaźmierzowi, gdy on mnie tylekroć ratował. Rusini moi tak się zwijali koło kosowicy, że pokosy po nich grubo leżą; tylko to siano jutro pachnąć nie będzie!
Żartował tak sobie wesoły zawsze kniaź. U wnijścia dwór cały wybiegłszy witał za kolana ściskając księcia. Stał i Goworek na pół smutny, wpół rozweselony, którego po biskupie, żonie i dzieciach pierwszego Kaźmierz uścisnął.
— Zażyliście i wy biedy czasu tego oblężenia — odezwał się — alem ja przybyć wcześniej nie mógł, choć dniem i nocami śpieszyłem!
Gwarno opowiadać zaczęto, wszyscy społem, co się na zamku osaczonym działo, co w mieście, narzekano na zdrajców, a wojewoda Mikołaj piosnkę swą powtarzał, że surowości teraz zażyć było trzeba i nie litować nad winnemi, aby się to nie powtórzyło. Na ziemian nastawał najwięcej, jak tak dobrotliwego pana zdradzić mogli.
Wspomniał biskup, że posła ztąd odprawił nie mówiąc kogo, a Kaźmierz przyznał, że to powrót jego przyśpieszyło. Chciał zaraz wiedzieć, który był co życie ważąc z zamku się wymknął i do wojska przedzierał, aby go nie minęła nagroda, ale biskup zamilczawszy, o czem innem zagadał.
Wieczór ten zakończył się stołami dla starszyzny na zamku, a dla pospolitszego człowieka i dworu książąt obu w podwórcach zastawionemi, przy których do dnia białego pełno było.
Odchodzili jedni, cisnęli się drudzy. Rozporządzano jeńcami, zbierano łupy, przyprowadzano coraz więźniów nowych, przedniejszych, których w lichą odzież z postrachu znajdowano poprzybieranych. Musiano potem od jednego do drugiego z pobranych chodzić i każdemu zaglądać w oczy, aby ukrywających się pułkowódzców i ziemian rozpoznać. Tych osobno na zamku pod strażą zamknięto.
Stach, który przy zażegnaniu zamku się popalił i ran odniósł kilka, gdy wszystko się skończyło, pomyślał dopiero o sobie i do swego dworku się powlókł. Szczęściem był on trochę odległy, boby go Rusini, jak innych nie oszczędzali, choć tam już mało się czem pożywić mogli po Mieszku. Zaledwie kaftan z siebie poszarpany i zbroję potłuczoną zdjąwszy, zabierał się ledz na łoże i spocząć, w sieni dał się słyszeć głos lękliwy, natarczywie domagający się wpuszczenia.
W progu, nieśmiało wchodzący blady Juchim się ukazał.
Czatował widać na powrót Stacha, krokiem niepewnym zbliżył się do leżącego i kłaniając się, stał przed nim.
Stach zuchwalstwu temu wydziwić się nie mógł, zerwał się oburzony z pościeli i ukazując na drzwi krzyknął:
— A idźże ty mi precz ztąd, zdrajco bezwstydny!
Juchim ten wybuch zniósł spokojnie.
— Co to, zdrajco? jaki ja zdrajca? — odparł. — A! nie gniewajcie się! Na co to gadać takie rzeczy!
I z głębi piersi odetchnąwszy, dodał:
— Ja już widziałem naszego księcia i pokłoniłem się jemu, ja mu powiedziałem wszystko jak było... Cóżem ja miał robić? wojować z mojemi staremi rękami!...
— Idźże teraz z niemi gdzie chcesz — rzekł Stach — a mnie spokój zostaw...
— A! słóweczko tylko — rzekł Juchim. — Wy wiele możecie u biskupa, a biskup może wszystko u księcia... Niech mnie mennicy nie odbierają! A kto im lepiej zapłaci i lepsze pieniądze z czystego srebra bić będzie?
Stach nie odpowiedział nawet, odwrócił się tylko. Żyd stał uparcie.
— Za co wy macie nastawać i gubić starego Juchima!
— Ani gubić ani zbawiać cię nie myślę — rzekł Stach porywczo — ani dla siebie, ani dla drugich nic nie chcę, o nic nie proszę... Idź z tem do innych.
— Wyście powiedzieli, że Juchim zdrajca — ciągnął żyd nie zważając — to jest złe słowo, straszne słowo! Kogo on zdradził? samego siebie chyba, kiedy do tego nieszczęśliwego kraju noga jego stąpiła!
Nie otrzymując odpowiedzi, żyd mruczał, kręcił się, nie odchodził, wreszcie zagadując o tem i owem, natrącił o Mierzwie, i cicho spytał, co się z nim stało?
— Jeżeli go nie powiesili — rzekł Stach — to spodziewam się, że to wkrótce nastąpi.
— A! niech go sobie wieszają! co mnie do tego! — zawołał Juchim,[34] — Pytam o niego, bo on mi winien dużo... To jest zdrajca! On wszystkiego nawarzył!
Zbyć się żyda nie mogąc Stach, okrył głowę i udał usypiającego; jakoż Juchim postawszy trochę, odszedł, a nim do wrót się dostał, znużonego już sen głęboki objął z marzeniami gorączkowemi.
Nad ranem książę Kaźmierz poszedł do swej komnaty. Z okna jej widok był na Wisłę ku murowance, której ściana jedna szarzała w pośród drzew zielonych. Książę spojrzał w tamtą stronę. Niegdyś Jagna dawała mu ztamtąd znaki, gdy pilno jej było powołać go do siebie. Naówczas w oknie, u którego siadywała, wywieszała kobierczyk szkarłatny, który zdala na murze widać było.
Oko Kaźmierza, nawykłe do tego miejsca, które on zajmował, rozeznawało łatwo, gdy był rozesłany. I teraz zdało mu się, że kobierczyk u okna widać było.
Lecz mogłaż się już tam Jagna znajdować?... Służąca może niebaczna zawiesiła, nie wiedząc co robi. Może go oczy łudziły? Serce uderzyło.
— Miałażby powrócić?
Smok ranny leżał u drzwi na posłaniu, rękę miał zgruchotaną ciężkim razem obucha.
Książę sam poszedł do niego. Na widok pana, zerwał się stary sługa tak żywo, jakby o chustach, któremi miał poobwiązywane ramię i dłoń zapomniał.
— Co wam, ojcze trzeba, od Smoka? — zapytał troskliwie.
— Tyś ranny!
— Jaka to tam rana! — odparł Smok — at — rękę trochę zgnietli.
Patrzał mu w oczy pilno chcąc z nich coś wyczytać.
— Kobierczyk wisi w oknie — szepnął książę — miałażby do murowanki powrócić?
Smok natychmiast wybiegł.
Kaźmierz wrócił, siadł, patrzał oknem i usnął tak znużony.
Dzień już jasny był, gdy Smok powrócił, zajrzał do komory księcia, zobaczył śpiącego i sam się położył, a gdy Kaźmierz wstał wiedział już, że Jagna była w domu z powrotem.
Hreczyn, który przybył do dworku oznajmił o tem Stachowi, ale rozpytywany, gdzie się ukrywali przez czas ten mruczał ni to ni owo ramionami dźwigając.
Nazajutrz Wichfried też skorzystał z wolnej chwili, aby się przekonać co z Dorotą się stało. Słabość miał do niej. Najpewniejszym był że gdy Mieszek Kraków zajmował bracia ją pochwycić musieli. Z ich rąk żywą, nawet opieka Kaźmierza wydobyć jej nie mogła.
Wchodząc na próg domostwa zajmowanego przez Dorotę, w myśli się tej utwierdził. Znać tu było przejście żołdactwa i gospodarstwo nieprzyjaciół. W sieniach leżała słoma i siano, na których niedawno kupa ludzi spoczywać musiała, drzwi stały otworem, w izbach dawnego ich przybrania i sprzętów śladu nie było. Przechodząc je ze zdziwieniem postrzegł Wichfried w trzeciej dwie służebne Doroty, obdarte i wybladłe krzątające się około drzwi ostatniej komory, która stała zamknięta. Zobaczywszy Wichfrieda wydały okrzyk radośny.
Jedna z nich otwarła drzwi zaraz; wskazując mu by wszedł.
Komora stała we mroku, okna były pozasuwane i dojrzeć tu nie mógł nic jeszcze Wichfried, gdy z kąta głos, wymawiający imię jego, oznajmił, że Dorota tu była. Jej to był głos, choć osłabły bardzo i zmieniony. Nie rychło, przystąpiwszy bliżej zobaczył ją na łożu leżącą, bladą, wychudłą, z oczyma tylko błyszczącemi jak dawniej. Włos rozpuszczony, poplątany, w nieładzie spada[35] na ramiona jej, których kości z pod skóry zżółkłej wystawały.
Gdyby nie ten głos i oczy, nie poznałby był jej może, nie śmiał zapytać, co się z nią działo.
Wdowa dysząc gorączkowo nie mogła się zebrać na słowo.
— Jakżeście się potrafili ocalić od braci? — zapytał.
— Cudem! — odparła cicho Dorota. — Uciekłam zawczasu z domu! Widziałeś co z niego zrobili! Odarli mnie, zniszczyli. Czatowali tu azali nie wrócę, alem była dobrze ukryta!
O! tak! dobrze! o chlebie i wodzie, na wyżkach, na zgniłem sianie, przez szczeliny dachu patrząc na miasto w wiecznej obawie, aby mnie i tam nie pochwycono...
Patrz, co się stało z Dorotą. Skóra i kości! Głód, niepokój, niewczasy, zimne noce, choroba. Jedna stara Czechna miała litość nademną, żywiła mnie, leczyła jak mogła... Bez niej umieraćbym musiała.
Rozpłakała się i wnet z żywością niewieścią a dziecinną — poczęła:
— A! to nic, przeszło wszystko, siły mam jeszcze! To nic! odżywię się, spocznę. Krasa moja powróci! Czechna ma na to sposoby. Nie opuszczajcie Doroty, mówcie księciu niech zdrajców braci ukarze... Niech gardła dadzą! Oni nań zbierali ziemian, oni knuli z Mieszkiem. Niech gardła dadzą!
Zaczęła łzy znowu roniąc nad sobą, a usta się jej nie zamykały. Wichfried patrzał i słuchał z politowaniem.
— Nie ocaliliście nic z tego, coście mieli? — spytał.
— Ani jednej sukni, ani jednego łachmana — mówiła wdowa. — Leżę na barłogu... Zlitujcie się nademną, ratujcie!
Zmieniła znowu tok rozmowy.
— O, bylem spoczęła, Dorota znowu piękną będzie! — wołała gorączkowo. — Zobaczycie! Życie jeszcze w sobie czuję, wszystko powróci. Książę też powrócić mi musi, albo żyć nie będę!
Plotła tak długo, aż niemiec się w końcu obiecując pomoc oddalił. Wróciwszy na zamek, przy pierwszej zręczności szepnął księciu o losie Doroty, litując się nad nią. Kaźmierz prosić się nie dając odesłał do skarbnego, aby dom i ją zaopatrzono, ale słuchać nie chciał i imienia nawet nie wymówiwszy, odwrócił się. Wspomnienie nawet było mu przykre, wstręt i srom malował się na twarzy.
Wichfried sam też wysławszy co dla niej zyskał, nie śpieszył do Doroty. Kilka tygodni upłynęło nim wezwany przez sługę, którego wdowa umyślnie wysłała, niemiec niechętnie dosyć powlókł się do jej dworu.
Tu nowe go czekało zdumienie, domostwo odzyskało jeśli nie dawną swą świetność, przynajmniej pozór, zamożności pańskiej.
Ślady zniszczenia zupełnie zatarte zostały. Wichfried wchodził do wielkiej izby rozpatrując się ciekawie po niej, gdy z drugiej wdowa wybiegła na jego spotkanie.
Nie była to już owa piękność dni dawniejszych jasna i ciągnąca oczy, ale niewiasta jakaś inna może do życia już wrócona, wdzięczna, uśmiechnięta, wesoła... Trochę schudzona, zdawała się jakby odmłodzoną, oczy jej jaśniały znowu, płeć odzyskała świeżość i rumieńce. Suknia jedwabna okrywała ją, miała już pierścienie, łańcuchy i ochotę, a odwagę do życia.
— A co? — zawołała od progu. — Sądziliście, że już po mnie? O! nie! Jeszcze ja nie jednemu, gdy zechcę, zawrócę głowę.
Poruszyła się żwawo, aby swą rzeźwość okazać.
— Wszystko złe już przeszło! — wołała...
Niemiec zdziwiony nie mógł wymówić słowa, ona się śmiała, szczebiotała, wdzięczyła.
— Na nowo rozpocznę życie — mówiła. — Naleźy[36] mi nagroda za to com się wymęczyła na tych wyżkach! w tej chacie przeklętej! Dym mi się cisnąc przez dyle oczy wygryzał, gdy nocą szczury biegały do mnie, krzyczeć musiałam ze strachu! Gzło, suknia popadały na mnie... A te dnie, a te noce, na przemiany to skwarne, to duszne, to zimne, a długie jak wieki! ani ich było przespać ni przepłakać! I to milczenie bez końca, gdyby w grobie! Tylko czasem jęk chorej baby z dołu, płacz dziecka, a z miasta krzyki pijanych żołniezy[37].
Com ja tam przeżyła! Odpokutowałam za swoje i cudze grzechy. Teraz chcę zapomnieć o tem i żyć, żyć! — na nowo!
Uderzyła w dłonie. Wichfriedowi wstyd było za nią, stał jakoś skłopotany i zdrętwiały.
— Cóż, ty? — zapytała. — Przywiozłeś sobie z Rusi jaką córkę bojarską? kniahinię czy chłopkę?
— Nikogo! — rzekł niemiec — dobrze żeśmy ztamtąd życie wynieśli!
Rozśmiała się i pochwyciwszy pod rękę Wichfrieda, do komory go zaprowadziła.
Tu, wróciły jej stare nalegania o księcia, zaklinania niemca, aby jej pomagał — zwierzanie się o napoju, który Czechna przygotowała umyślnie, a ten miał niechybnie serce Kaźmierza skłonić ku niej znowu..
Wichfried był znudzony i gniewny, tak, że ledwie pół słowami odpowiadał, nie zraziło jej to jednak i nie puściła go od siebie, aż go rozchmurzyła i dobyła zeń co chciała. Niemiec często przybywał tak ostygły i obojętny, powracał oczarowany i zawojowany... Gniewał się sam na siebie, Dorota tryumfowała...
Wojewodę Mikołaja żelaznym mężem zwano, nazwać go też można było kamiennym, bo raczej się skruszyć dał niż ugiąć. W bracie jego biskupie Pełce tęż samą krew i umysł nieugięty łagodziła miłość chrześciańska i przytomna pamięci jego w każdej dnia godzinie Chrystusowa nauka. Choć pobożny, Mikołaj więcej był rycerzem i żołnierzem niżeli chrześcianinem[38] W nim jeszcze stary jakiś szczątek pogańskiego mieszkał ducha.
Takim samym był względem pana, podwładnych i dla siebie, ta siła wielka duszy dawała mu lekceważenie tych, co jej nie mieli, dumny był a bezwzględny. Przyjaciół też miał mało, ale szanowali go i ci co nie lubili. Jeden biskup powagą swą czasem mógł go powstrzymać i ułagodzić, Kaźmierz nawet, gdy go prosił rzadko co wyjednał. Ziemianie się go lękali, lecz czasu wojny nie było nad niego wodza i żołnierza. Gdy on prowadził, szli wszyscy pewni zwycięztwa.
Mikołaj wojewoda, a brat jego Pełka o te czasy byli już prawie wszechwładnymi, Kaźmierz cenił wodza i człowieka, miał w nim przyjaciela, w sprawach kraju dawał mu wiele czynić nie pytając. Mikołaj swobody tej używał, wcale jej nie szczędząc.
Natychmiast po otrzymanem zwycięztwie, wojewoda zapowiedział pomstę nieubłaganą, karę surową na winnych.
Nie byłby zwłóczył z tem i wziął odpowiedź na siebie, lecz pierwszego dnia Kaźmierz stanowczo mu oświadczył, iż wymiar sprawiedliwości sobie zostawia. Wojewoda uledz musiał w duchu klnąc się, iż stanie wbrew księciu i winnym przebaczyć nie da.
Nazajutrz zbyt jeszcze wiele do czynienia miano, aby się losem jeńców zajmować. Jednego tylko Kietlicza losem rozporządził książę, oddając go w niewolę Romanowi. Wojewoda mruczał na to, wyrzekał, chcąc go natychmiast powiesić, myśleć nawet nie mógł o tem, aby z życiem uszedł ten, którego on o wszystkie Mieszka knowania i spiski obwiniał. Inni więźniowie wszyscy, nie wyjmując Bolesława siedzieli na zamku jeszcze, gdzie i ziemian krakowskich kilkudziesiąt z owych siedemdziesięciu liczono.
Bolko najstarszy z synów z drugiego małżeństwa Mieszkowego, najulubieńszy mu, młodzian dzielny, silny i mężny, szedł w sprawie ojca więcej jako wojak boju chciwy, niż jako zdobywca i nieprzyjaciel stryja.
Tak samoby może wojował był pod wodzą Kaźmierza z Pomorzany lub prusakami, bo mu wojna smakowała. Nie było w nim jeszcze namiętności innej, oprócz bojowej i rycerskiej. Bił się też do ostatka wściekle, zbroję miał na sobie połamaną, ciało okryte sińcami, ran kilka, a uśmiechał się jeszcze na wspomnienie tych, którym się śmiertelnemi ciosami odpłacił. Rozpamiętywał walkę wczorajszą, jak łakomiec ucztę jaką. Teraz mu już było jedno co z nim stryj postanowi. Gotów był znieść los najsroższy, o jedno stojąc, aby oka nie zmrużyć, nie wydać jęku, nie okazać się słabym...
Zostawiony sam sobie, rzucony na słomę, — myślał dość obojętnie, jaką męczarnią go ukarzą. Śmierci się nie bał, tylko wyłupienia oczów, bo kalectwo w młodym wieku, gorsze mu się nad nią zdawało. Rękę jednę dałby był chętnie za tych oczu dwoje. Więzienie też ciemne, smrodliwe, w któremby go skazano gnić, grozę w nim budziło.
Na wspomnienie ojca, braci, życia, swobody, wojny, łza mu się w oku czasem kręciła, ale płacz rycerskim nie był — i poświstywał, aby ból ukryć i uśmiechał się gorzko. Czekał tak zamknięty, a niepewność dolegała mu gorzej może niż to co go spotkać miało. Wiedział, co się z Kietliczem stało.
Niewola na Rusi, zaprzedanie, nędza! Kto wie? i jego mógł ten los spotkać? Z niewoli wszakci uciekali ludzie! To mu się jeszcze uśmiechało więcej niż ciemnica głucha.
Z tych myśli, wrzawa go jakaś rozbudziła. Podniósł się ku oknu z kratą drewnianą, przez której szczeble zamek widać było — wczoraj tylą krwi oblany.
Pierś mu się jeszcze na to wspomnienie wzdymała.
Był to piękny dzień jego młodego życia, taki bój pijany, krwawy, zawzięty, mord, pożoga walka wściekła — niestety, zakończona tem, że go tłum na ziemię obalił i na pół zgniecionego pochwycił. Ale — bronił się do ostatka.
Poznano go ze zbroi i twarzy i posadzono za kratą.
Patrzał: na zamku niedogorzałym sterczały belki czarne, obalone dachy, porąbane ściany. Ziemia była zorana i usłana trupami. Żaden z nich nie miał i łachmana odzieży na sobie, do mogiły; ciała zabitych świeciły nagie, żółte sine, krwawe, pogruchotane. Powiązani jeńcy, czerń prosta, siedzieli przy nich i na nich, gryząc chleb suchy, który im z koszów rozdawano.
Inni pod strażą pędzeni przez dozorców, z dołu na zamek znosili trupy, na kupy je zrzucając. Ruch był jakiś śpieszny wśród tych gruzów.
Bolko widział, jak z nich odgrzebywano jeszcze co warte było zachowania, jak zdala niedopalone drzewo parkanów dźwigano na górę i pokrywano niem trupy, na które rzucano chrust suchy wiązkami.
Jeńców zaczęto spędzać precz potem, i stracił ich z oczów, tylko trupy zostały. Patrzał jeszcze na to miejsce pamiętne sobie, odgadując gdzie stał, kędy padł, gdy dym począł się wznosić miejscami i otaczać trupów pagórki. Pod ściany drewniane podkładano żagwie wszędzie. Gdzieniegdzie błyszczały ogniki, z innych kłębiły się gęste dymy i zwolna podnosiły do góry. Zdala posłyszał dochodzący trzask płonących bierwion smolnych, dranic z dachów upadłych i parkanów. Płomię rozlewało się, biegło ku sobie, chwytało się — i wkrótce cała przestrzeń, którą zamek zajmował, stała kotliną ognistą.
Gród i trupy razem ogień miał pożreć. Dokoła stojące gromady podrzucały chrustu i suszy, pilnując, by się ogień dalej nie szerzył. Powietrze było spokojne, dym rozpływał się i unosił do góry słupy ogromnemi. Co gdzie stało jeszcze, waliło się z łoskotem, od dołu podgorzawszy, iskry podskakiwały do góry i gasły w powietrzu.
Kiedy niekiedy podmuch lekki wiatru odwiał dym, odrzucił zasłonę siną i ciała poległych widać było piekące się w ogniu, zczerniałe. Okopy rozrzucali jeńce, nie miało pozostać ni śladu walki braterskiej.
Gdy z jednego okna Bolko spoglądał wzdychając nad losem ojca i swoim, z dwu innych szeroko roztworzonych przyglądali się pożarowi siedzący na radzie: Kaźmierz, biskup Pełka, Mikołaj wojewoda, Goworek, Jaksa i kilkunastu starszyzny.
Nieco na uboczu siedział kniaź Roman, jakby do narady mięszać się nie chciał, uśmiechał się pożarowi.
Biskup pilno badał twarze księcia, brata swojego i otaczających, czytając w nich co się w sercach działo.
Mikołaj już od godziny począł swą sprawę, wymownie, gorąco obstając przy tem, że kara surowa na zdrajców była niezbędną dla postrachu i przykładu.
— Miłościwy książe — mówił — gdyby rodzony brat mój znalazł się pomiędzy jeńcami, Bóg świadkiem duszy mojej, nie żywiłbym go, nie prosił za nim, dałbym winną pod topór głowę. Surowości w tem państwie potrzeba, bo się wszystko rozprzęga. Prawo Boże nie sprzeciwia się karze zasłużonej. Oni nastawali na gardło wasze, na życie, na prawa, na władzę, na skarby, oni by wam nie przepuścili, im się nie godzi przebaczyć.
Ziemianie za nim stojący, już to dla przypodobania mu się, już aby dowieść, że ze zdrajcami nic ich nie łączyło, choć książe milczał, potakiwali surowemu Mikołajowi.
Jak skoro on przestawał mówić, szmer i urywane słowa wtórowały karę surową, nieubłaganą. Kaźmierz słuchał, biskup oczy to na brata, to na niego obracał.
— Porwali się na nas, nic to jeszcze — ciągnął wojewoda — bunt to był, ale wojna! Gorzej że knowali, sprzysięgali się, zaręczali wierność, a obmyślali zdradę. Porwanie się z orężem krewkością ludzką można rozgrzeszyć, niepoczciwość o pomstę do niebios woła. Całowali nas pocałunkiem Judaszowym, zaklinali się krzywoprzysięstwem. Ślubowali wierność kopiąc doły.
Topor i pieniek — to ich nagroda!
Mruczano że śmierci winni — gdy ks. Kaźmierz, który słuchał cierpliwie, ręce do góry podnosząc, zawołał:
— Miły mój! miły mój! dość już krwawych tych słów. Winni są, a myżeśmy bez grzechu? Cóż gdy Bóg nas za winy nasze tak srodze karać zechce jak my ich? Przypomnij codzienną modlitwę o win odpuszczaniu! Chrystusowa to nauka! a myśmy dzieci tego pana.
Wyrzekł to z zapałem wielkim, iż wszyscy, wojewoda nawet uczuł się przejęty. Czoło mu promieniało, zwrócił się ku biskupowi, jakby Chrystusowego ucznia i kapłana na świadectwo wzywał. W tym samym czasie spojrzał na brata wojewoda, oba te wzroki, między któremi biskup miał rozstrzygać tkwiły w nim.
Chwilę Pełka jakby nie pewien milczał, zdawało się, że duszną odmawiał modlitwę, twarz blada oblała się rumieńcem, oko otwarło — zwyciężyło w nim to, co zwyciężyć było powinno — słowo Chrystusa.
Wstał natchniony i począł głosem uroczystym zwracając się do brata:
— Bracie mój! dziecko moje! Nie dobre są rady twoje choć serce twe dobre jest! Nie godzi się aby miejsce miłości w rodzinie zastąpiła surowość, szlachetniej jest dobroczyńcą być niż mścicielem. Zwycięzki Pyrrhus pokonawszy Rzymian, odesłał do Rzymu bez okupu dwóchset żołnierzy pojmanych, aby ci co męztwo jego poznali, wspaniałomyślności się też nauczyli. Aleksander Wielki wojując z Prusem[39], gdy go ujrzał tak znękanym iż pokarmu przyjmować ani ran goić nie dawał, czcząc męztwo duszy, nazad jeńca do domu odesłał. Tysiące takich przykładów przywodzą dzieje. Czytaj o Elizeuszu, Joramie, jaką dał radę prorok.
Bóg dał ich w ręce nasze, aby cnotę naszą wypróbował.
Kaźmierz usłyszawszy wymowne słowa, rzucił się z siedzenia ku biskupowi, i z najwyższą radością, obejmując go po rękach całować zaczął.
— Bądź mi błogosławiony, ojcze! — zawołał w uniesieniu — z serca mi wyjąłeś pragnienie, zgadłeś myśl moją — tak! Przebaczeniem ich zwyciężym.
Wojewoda rzucił się jakby mu cios zadano.
— Przeciwko kapłanowi i ojcu duchownemu — zawołał — nie godzi mi się zdania mojego bronić. Kapłan inaczej mówić nie może, lecz na Boga, inne prawo duchowne, a rycerskie i świeckie a królewskie! Znajdujecie przykłady łaskawości, postawię wam innej surowości!
— Bracie — przerwał biskup — strzeż się abyś rozróżniając prawa w błąd nie popadł i duszy swej nie zgubił. Nie ma dwóch praw na świecie — jedno jest tylko, bo co się z Ewangelią nie zgadza, bezprawiem jest i pogaństwem.
Wojewoda skłonił głowę przed bratem, ale nie zamilkł.
— Samem to z ust twych dosłyszał mój ojcze — rzekł — iż w Piśmie świętem stoi: złe drzewo wycięte będzie i na ogień rzucone!
— Pismo mówi prawdę — odparł żywo biskup — a ty go nie rozumiesz. Nie stoi w piśmie kto drzewo ma ściąć i rzucić na ogień. Wyrok spełniającym nie człowiek jest, ale sam Bóg — on karze zło i jemu zostawmy surowość, gdy nam ułomnym przystało przebaczenie.
Mikołaj na piersi zwiesił głowę.
— Zaprawdę — rzekł kwaśno — przeciwko panu naszemu dobrze jest bunt podnosić. Uda się, to się zyszcze, nie uda, to przebaczy. Czemuż źli ludzie próbować nie mają?
Westchnął ciężko.
— I Kietlicz ujdzie z życiem?
— Kietlicz mój! — odezwał się kniaź Roman z kąta — o niego wy bądźcie spokojni, ja mu zawdzięczę jak zasłużył.
— A Bolko? — spytał Mikołaj — i ten wolnym ma być?
— Ten tembardziej na uwolnienie zasługuje, że szedł nie po woli własnej, ale za rozkazem ojca — odezwał się książe — bratankiem mi jest, krew moja. Rychlej rozbroję Mieszka gdy go puszczę, niż gdybym go dał ściąć lub trzymał w niewoli. — Wszyscy jeńcy pójdą wolni! — dodał — przebaczam wszystkim!
— I zdrajcom siedemdziesięciu co spiskowali — dodał wojewoda.
— Wszystkim! wszystkim! — począł Kaźmierz — i usiłując rozbroić gniewnego wojewodę, poszedł go uściskać.
— Mikołaju, druhu mój — zawołał — nie sprzeciwiaj się głosowi Bożemu, który słyszałeś z ust brata. Bóg dał nam szczęście — my dajmy miłosierdzie!
— Amen! — dokończył biskup.
Wojewoda potoczył wzrokiem dokoła, milczeli wszyscy, Kaźmierz na miejsce swe powracał, on powolnym krokiem izbę obrad opuścił.
Książe natychmiast przez drzwi otwarte skinął na stojącego w dali Wichfrieda.
— Bratanka mi tu prowadź! — rzekł wesoło.
Niewielka przestrzeń dzieliła dworzec od domu w którym Bolko był osadzony. Gdy niemiec wszedł do izby, w której leżał, młodzian nie znający go, ledwie głowę doń zwrócił.
— Wstawajcie — rzekł Wichfried — pójdziecie za mną.
Jeniec opierać się nie mógł, zawahał się dumnie spoglądając, dźwigał się leniwo i niechętnie i, jak stał, w podartym kaftanie, płaszcza poszarpanego nie biorąc, posłusznie ku drzwiom się skierował.
Wichfried nie mówił nic, z twarzy też jego trudno co odgadnąć było.
Zdziwił się wychodząc Bolko, że go straż nie otoczyła — szedł wolno. Przejście przez kawał podwórca, pełnego butnych rycerzy, dla zwyciężonego było bolesnem. Szedł nie słuchając i nie patrząc.
Nie wiedząc dokąd go wiodą, domyślał się innego więzienia albo sądu. Zbroił się męztwem. Tłumy dworzan napełniały izby, niemiec wskazał mu drzwi.
Były one wpół otwarte, rzuciwszy w nie okiem, ujrzał więzień Kaźmierza i biskupa i radnych — spodziewał się sądu. Na próg wchodząc sposobił się stawić hardo, gdy książe z uśmiechem na ustach podszedł do niego rękę wyciągając — głos mu drżał.
— Chciałem ci sam oznajmić, że jesteś wolny — rzekł. — Wracaj do ojca twego jako świadek, że ja zemsty nie pragnę, że serce dla was mam braterskie, dla ciebie ojcowskie.
Bolko stał niemy, ledwie mogąc zrozumieć i uwierzyć temu co słyszał. Zwolna podniósł oczy zdziwione. Męztwo i duma opuściły go, z niedowierzaniem spojrzał na stryja, który obie ręce do niego wyciągnął. Widząc, że Bolko się nie rusza, przystąpił sam by go uścisnąć.
Młodzian nagle uczuł się rozrzewnionym, sam nie wiedział jaka siła ugięła mu kolana, ale Kaźmierz nie dał mu się schylić i pochwyciwszy do piersi przycisnął. W tem ujrzawszy go tak pobitym i oszarpanym, zawołał na Wichfrieda.
— Miły mój, od tej chwili to gość! prowadź go do łaźni, rany niech mu zawiążą, okryjcie go jak bratankowi memu przystało, nakarmcie — niech spocznie, a potem niech do mnie powraca!
Stał jeszcze oniemiały Bolko, gdy niemiec łagodnie ujął go pod rękę i wyprowadził. Kazano przywołać innych jeńców, do których biskup miał przemówić surowiej, oświadczając łm[40] łaskę, a karcąc i wyzywając do pokuty.
Takiego końca tej wojny, zaprawdę nikt się nie spodziewał. Zajadłość z jaką się broniono na dolnym zamku, krew, którą zdobycie jego kosztowało, kazały się obawiać surowego odwetu. Gdy biskup ogłosił przebaczenie wszystkim i oswobodzenie, po chwili osłupienia wyrwały się im okrzyki na cześć Kaźmierza. Niektórzy przybiegli do nóg jego i biskupa.
Dzień to był piękny dla księcia, którego serce otwierało się z rozkoszą miłosierdzia.
Nie wszyscy jednak wiadomość tę przyjęli równie radośnie, jak ci, których ona wyzwalała z więzów, Mikołaj i wielu z nim, szemrali chodząc chmurni, poczytywali to za błąd wielki.
Nie zbywało na zazdrośnych, gdy wieczorem Bolko za stołem był posadzony przy stryju, a Kaźmierz, o wszystkiem zapomniawszy, przyjmował go jak bratanka, obdarzył go i przewidując, że ojciec o los ukochanego syna niespokojnym być musi, następnego dnia opatrzonego we wszystko wyprawił do Poznania.
Ogłoszone powszechne przebaczenie, rozeszło się zaraz po mieście. Po ulicach ze zdumieniem zaczęto opowiadać co łaskawy książe uczynił. Wieczorem już ci co byli znikli ze strachu, zjawiać się poczęli, pokazał się w domu swym Wirsz starosta. Ślubował tylko, że więcej urzędowania żadnego się nie podejmie i żyć chce Boga chwaląc, spokojnie.
Juchim także dowiedział się o tej łasce pańskiej, a na nim ona wrażenie uczyniła niespodziewane — korzystał i on z miłosierdzia — ale znajdował je dziwnem! Wiara jego, która głosiła zemstę, ząb za ząb, oko za oko, z powolności tej wskazywała mu słabość i ślepotę. Miał pewien rodzaj wzgardy dla ludzi, którzy siłę mając w ręku, mogąc się pomścić — użyć jej nie umieli. Uśmiechał się sam do siebie, potrząsając ramionami. Doszedł w myśli do tego przekonania, że Mieszek nad ludźmi tak nierozumnemi kiedykolwiek przewagę mieć będzie. Dla niego było to wskazówką, aby na wszelki wypadek zapewnił tam sobie opiekunów. Przyszedł mu zaraz na myśl Mierzwa, uwięziony na zamku.
Zdało mu się nie złą rachubą, pomódz zapomnianemu do uwolnienia i na przyszłość mieć w nim znowu sprzymierzeńca. Przezorny człek myślał już o jutrze. Łagodny pan, według niego długo trwać nie mógł.
— Nie! nie! — powtarzał w duchu — oni tu panować nie będą!
Nazajutrz Juchim na zamek się udał, nie obawiając się już wcale; i wyszukał Wichfrieda, któremu czasem pieniędzy pożyczał.
— Miłościwy panie — rzekł — dobrotliwy książe nasz, wszystkim przebaczył z wielkiego serca swego. Tu siedzi jeszcze biedaczysko, którego posądzono, a on nie zawinił nic, tyle tylko, że do Krakowa tęsknił, i przybył tu nie w porę. Niech go wasza miłość wypuścić każe.
Niemiec natychmiast poszedł do księcia i uzyskał bez trudności rozkaz uwolnienia.
Dodano Juchimowi komornika, z poleceniem, aby Mierzwę puszczono. Zaledwie się o niego dopytać potrafili. Mierzwa zamknięty do ciemnicy, zapomniany, już był prawie nadzieję życia i swobody utracił, choroba go złamała. Gdy Juchim do izby wszedł, znalazł go snem niezdrowym ujętego na garści słomy.
Cień to był dawnego człowieka, ale iskierka nadziei dokazała cudu. Dźwignął się, zbierając łachmany swe, całując Juchima po rękach — bo jemu przypisywał swe uwolnienie. Dopiero na powietrze wyszedłszy, osłabł znowu i żyd go musiał pod rękę do dworku swego prowadzić.
Po drodze ludzie tego Łazarza, z głową na piersi zwisłą, wyżółkłego, zczerniałego, do trupa podobnego, ze wstrętem sobie pokazywali palcami.
Samarytanina czyn spełnił na nim Juchim, choć nie z miłością jego — ale z rachubą na przyszłość przezorną. Mierzwa zaledwie odżywiony i wypoczęty, wnet do Poznania schronić się miał, niosąc z sobą wdzięczność dla Juchima i poprzysięgając mu wierną usługę.
Mierzwa, gdy się dowiedział o wszystkiem co się tu stało, choć milczał ze strachu, nie rozpaczał o przyszłości dla Mieszka. Jedna rzecz go trapiła, to los Kietlicza, bez którego książe się obejść nie mógł, a zastąpić go było trudno.
Oba z Juchimem ufali w to, że zręczny człek i z ruskiej niewoli wyrwać się albo wykupić potrafi.
W kilka dni później dopiero Stach także Mierzwę sobie przypomniał i pobiegł na zamek dowiedzieć się o niego. Tu i o uwolnieniu go i o pośrednictwie żyda mu powiedziano. Strwożyło to Stacha, który zafrasowany z żalem do biskupa się udał.
Pełka przyjął swego wiernego sługę łaskawie i z dobrą myślą. Gdy wybladły i znękany ukazał się w progu, wyciągnął rękę i błogosławił.
— A czegóż to tak zasępiony przychodzisz — odezwał się — kiedy się cieszą wszyscy ze zwycięztwa, ze spokoju i skończonych zatargów braterskich? Co ci to jest?
— Cieszyłbym się i ja — odparł Stach — tylko dla złych łaska zbytnia, to ich uzuchwali. Bóg daj, byśmy dobroci pana nie opłakiwali.
Począł zatem opowiadać, jak już ci co niedawno drżeli i truchleli, po cichu żarty stroili z miłosierdzia i lekceważyli tego co je wyświadczył. Narzekał Stach na przebaczenie staroście, Juchimowi i Mierzwie.
Biskup się uśmiechał z początku, starając zbytnie troski te Stacha okazać przesadzonemi. W końcu jednak, gdy się obszerniej przybyły wytłumaczył, zgodził się na to, iż czujność była potrzebną.
— Zatem patrz, czuwaj, nie przestawaj stać na straży — dodał biskup.
Chciał dlań jakąś nagrodę uzyskać u księcia, choćby Zaborowi z Przegaja, wyjednać ją obiecując, ale Stach odmówił.
— Ojcze mój — odezwał się — jam nagrodę wziął naprzód za cały żywot mój. Wszystkobym stracił, gdybym inną jeszcze otrzymał. Pokutą być musi życie do zgonu. Gdy mnie Bóg do siebie powoła, naówczas objawicie panu, jakem mu służył i wdzięczen był.
Postanowiono więc po krótkiej naradzie, aby Stach nie oddalając się, jak dawniej, pilne miał na ludzi podejrzanych oko. Chciał biskup przy bracie swym Mikołaju umieścić go, lecz swobodnym być pragnąc, i tego Stach odmówił.
Wrócił do dworku niezbyt rad z tego, co się działo. Pomimo największej chęci zajęcia się czemś, śledzenia, Stach nie mógł teraz znaleźć roboty. Ucichło dokoła i Mieszek nawet jawnie nic nie przedsiębrał. Siedział więc w samotnem schronieniu, za całą mając pociechę, że częściej niż dawniej do kościoła chadzał, a dłużej się mógł modlić. Wiek czynił go pobożniejszym coraz i surowszym dla siebie. Nie zostawało mu już w życiu nic, tylko się dowlec do tego proga, od którego zdało mu się, że nie jest już dalekim.
Niekiedy rozmyślał o Jagnie, która rzadko znak życia dawała. Był czas, iż mu się marzyło, że Kaźmierz opuścić ją może, a on opiekować się nią będzie. Nadzieja ta teraz coraz słabszą była.
We dworku nudy były nieznośne, na łowy, choć się kiedy wybrał — i one mu już nie smakowały. Z dawnemi towarzyszami gdy się spotykał, a ci go gwałtem wciągnęli do gospody w gościnę, wśród wesołych ludzi, siedział jak trup niemy, psując im ich wesele. Do niczego nie miał serca, tyle pociechy co w kościele, lub na rozmowie z księdzem o rzeczach, które nie są świata tego.
Do Konar, za któremi tęsknił bywało, teraz mu się trudno wybrać było. Zamyślał czasem jechać, zbierał się, od dnia do dnia odkładał, zawsze coś przeszkodziło. Wolał się włóczyć około zamku, po kościołach i życie prowadzić zadumane a próżniacze. Dawnych znajomości unikał jak mógł, jeden tylko Jaśko Bogorja często doń się wciskał. Ten jak niegdyś był lekkim i wesołym, tak pozostał nim, choć trochę postarzał i ociężał. Dokazywał jeszcze na łowach lub w mieście i po dworach z takiemi jak sam był.
Rodzina go dawno żenić chciała, swatano nie jednę, zawsze albo ona jemu, lub on rodzicom się nie podobał! Już wreszcie sam chciałby się był zaswatać, widząc że na starość dzban i koń mu nie starczą.
Jednego dnia Stach leżał, patrząc na pułap, jak mu się to często zdarzało gdy spoczywał, aż usłyszał znany głos Jaśka.
Wpadł doń Bogorja podśpiewując podchmielony.
— Ej! ej! — krzyknął — co bo się z tobą dzieje, pustelniku tu mój zasępiony, a toż cię tu nędza zagryzie! Wstawaj, a chodź!
— Dokąd?
— A no, choćby się przewietrzyć.
Bogorja trochę się zawahał z wyznaniem i uśmiechnął.
— Prawdę powiem! — dodał. — Potrzeba mi na jedną wyprawę towarzysza wiernego. Nie mam, ino ciebie. Idę w takie miejsce, gdzie mi samemu nie raźno być. Chodź ze muą![41]
— Do kogo?
— E! do baby wróżbiarki.
— Po co?
— Chciałbym wiedzieć, czy się ja raz przecie ożenię, czy nie? Baba słyszę wróży, jak nie można lepiej, ale sam do niej iść — ot, boję się!
Stach się powoli zwlókł.
— Cóż ci po wróżbach? — rzekł.
Wyszli jednak razem. Jaśko przez ogrody zaprowadził do chaty, w której Czechna mieszkała.
Weszli do izby, w której zioła schły i garnki stały pełne zapachów odurzających. Ledwie się tu znaleźli, gdy z drugich drzwi wyjrzała stara, bystro ich mierząc oczyma.
Zwróciła się zaraz do Bogoryi.
— Czy to ja wam potrzebuję mówić po co przychodzę? — odezwał się Jaśko.
— Po co gębę studzić? — odparła baba, za stół siadając. — Taki jak ty nie przyjdzie pytać o co innego, tylko o podwikę.
Rozśmiała się, żółtych parę ukazując zębów. Popatrzała trochę na Stacha i palce skierowała ku niemu.
— Ot ten, po co się tu przywlókł, nie wiem, bo już mu nic nie pachnie.
— Ja też i wąchać tu nie myślę! — odparł Stach szorstko.
— A no, bał się sam do baby iść — przerwała — żeby go nie uczarowała dla siebie, a ludzie się zeń potem nie śmieli, iż się w starej miotle rozmiłował.
— Ej, wy! ej, wy wszyscy! — dodała, grożąc Bogoryi.
— No, wróżcie! — przerwał, obu rękami na stole się opierając Jaśko — będzie li co z tego co ja sobie myślę?
Czechna głową pokręciła.
— Trzeba zobaczyć... — bąknęła.
Bogorja położył garstkę srebrników na stole, które stara pilno naprzód do fartucha zagarnęła. Wstała, poszła do kąta, dobyła z niego garnek szeroki a płaski, nalała wody coś mrucząc, z drugiego naczynia coś dodała i postawiła na stole. Bogorja i Stach patrzyli milczący.
Z komina, w którym pod popiołem stały węgle czerwone, dobyła ich kilka na skorupę, nasypała na nie proszku, dym dyszący rozszedł się po izbie — Stach do okna ustąpił.
Bogorja musiał iść i dać się okadzać. Postawiła garnek z wodą przed nim i kazała mu weń patrzeć pilno, nie odwracając oczu. Jaśko, rycerz nieustraszony, drżał zapatrując się na wodę, w głowie mu się zawracało.
Twarz jego bladła, nie mówił co widział, stał tak osłupiały długo, pot mu z czoła kroplami ściekał. Nagle zakrzyknął, dziko klnąc i odskoczył.
Padł na stołek stojący blizko, gdy Stach mu w pomoc nadbiegł. Czechna szybko garnek zabrała i wodę z niego wylawszy, siadła spokojnie. Spoglądała na Bogorję, który oczy w ziemię utopił i jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
Stach ostro mierząc wzrokiem starą, naglił, aby odchodzili.
— Idźmy bo ztąd — mówił.
Jaśko wstać jeszcze nie mógł. Gospodyni zwróciła się do Stacha, jakby zemścić chciała za lekceważenie.
— No, a tobieby nie powróżyć?
— Nie ciekawym.
— Niewierny!
— Wiedzieć nie chcę, co Bóg gotuje! — rzekł Stach.
— A juściby ci się zdało — poczęła baba. — Dajno mi rękę, powróżę darmo.
Stach się wahał, gdy go prawie gwałtem chwyciła za prawą rękę, poczęła się w nią wpatrywać pilno, długo i oczy z szyderskim uśmiechem podniosła na niego.
— Ho ho! — poczęła — a toć ręka! a toć dłoń, co raz przylgnęła do twarzy.
Nim stara czas miała dokończyć, Stach spojrzał na nią tak groźno, że zmięszana puściła rękę i mrucząc cofnęła się.
Nie do jednej ona twarzy na wojnie przylgnęła — podchwycił żywo Stach. — Co było, o tem niema co mówić; macie wróżyć, to wróżcie!
Czechna zatopiła w nim oczy ciekawe i poczęła cicho:
— Nie ma tam już nic... at!... niedola... niewola!
— A życia tego dużo jeszcze?
Stara pokiwała głową.
— Jak dla was, aż nadto! — rzekła. — Albo to tam wasze życie? Wyście pono w ciężkiej służbie. Ono wam już na nic, łupina od orzecha, który robak zjadł.
— Dosyć! — przerwał Stach zdumiony.
Ustępował już, gdy na myśl mu przyszedł książe, zwrócił się do starej, dobywszy pieniążków.
— Jeśli wszystko wiecie — rzekł — powiedzcie, co czeka tego, którego ja miłuję?
Czechna spuściwszy oczy, zadumała się.
— Jego — rzekła — czeka to, co wszystkich ludzi.
Potrzęsła głową i zaśpiewała półgłosem:
— „Kto co lubi, to go zgubi!”
Zamilkła i odwróciła się od niego. Tymczasem wyszedł był ze swego osłupienia Bogorja, nie spojrzawszy na starą, wyciągnął Stacha ze dworku.
Śmiech się dał słyszeć za niemi.
Kilka lat upłynęło od opisanych wypadków.
Kraków cały wybiegł na spotkanie zwycięzkiego pana, który z wyprawy przeciw pogańskiej Jaćwie powracał.
Wojna to była, przypominająca czasy bohaterskie Krzywousta, walka z dziczą, w kraju niedostępnym, ze zdradą na każdym kroku. Dziś poddawał się Drohiczyn, jutro ci co wierność poprzysięgli zasadzali się na wracających spokojnie, aby ich wybić w lasach i moczarach.
Kaźmierzowe wojsko wśród błot, topielisk i gąszczy zgniotło dzicz i rozpędziło.
Witano Kaźmierza zwycięzcę.
Nic nie zdawało mu się braknąć do szczęścia; nikt nie śmiał się porywać na niego, rodzina siedziała cicho na udziałach, Mieszek nawet dochowywał danego słowa, pokój panował w kraju i na rubieżach. Kupcy ciągnęli z ziem dalekich, łany złociły się zbożem, kmieć oddychał, chwała Boża rosła, wznosiły się kościoły, uczeni mężowie przychodzili z zagranicy i rodzili się w domu. A na obliczu tego szczęśliwego pana poza łagodnym uśmiechem, widać było wiekuisty ów smutek dusz wybranych, których ten świat nakarmić, ani napoić nie może, a żadne szczęście nasycić.
Tęsknota zawsze biła z twarzy pięknej, spokojnej, malującej ukojony ból wewnętrzny.
Gdy przeciwko zwycięzkiemu panu wyszło duchowieństwo z biskupem na czele, witając go pieśnią dziękczynną, Pełka spojrzał nań, spodziewając ujrzeć rozpromienionym, a znalazł na obliczu to co wyniósł z Krakowa. Rycerstwo śpiewało pieśni, powiewało chorągiewkami, niewiasty stojąc szeregami klaskały w dłonie, dzwony biły, lud się weselił. Kaźmierz jechał w płaszczu białym z krzyżem, który wziął na pogan, — z głową spuszczoną, uśmiechając się ledwie tym co go witali, zadumany, chmurny, jakby nie ze zwycięztwem powracał.
Na zamku czekała z dziećmi księżna, złotowłosego Leszka trzymając za rękę, cały dwór świetnie przybrany, komornicy, czeladź, lud mnogi.
Oko pańskie błądziło po okolicy i ukradkiem biegło za Wisłę do okienka, chcąc dojrzeć, czy tam jest znak życia jaki? Nie widać było nic. Okno stało zamknięte, kraśny kobierzec nie zwieszał się na murze. I tam przecież dochodziły dzwonów dźwięki i ztamtąd widać być musiało na zamku powiewające proporce.
W kościele św. Wacława hymn sam Pełka odśpiewał, książe pomodlił się u relikwii i wstał, z dziećmi i żoną pieszo idąc do zamku.
Ale szedł milczący i uśmiechnięty tak smutnie, że ludzie go sobie pokazując, szeptali, iż go tak poleska dzicz zmęczyła wyprawą.
Rycerstwo rozkładało się obozem, szło w miasto rozpowiadać o Jaćwie dzikiej, która w powrocie omało nie wzięła im życia... Nie jeden płacz rozległ się wśród okrzyków, bo nie jedna mogiła została w lasach Polesia.
Stach, który przesiedział ten czas w Krakowie, na posługach biskupa, wywlókł się także na spotkanie znajomych, na rozpytanie o krwawą wyprawę. Tuż nadarzył mu się Jaśko Bogorja z ręką zawiązaną, ale dobrej myśli i wesół, że uniósł życie.
— Patrzajże, Zaborze — zawołał zdala do niego — nie będę mógł ręki podać do ołtarza narzeczonej, poganin mi ją siekierą ciął tak, że się dotąd zrosnąć nie może. Prawda, że on już więcej na tym świecie siekiery nie dźwignie!
Stach witał go trochę poweselawszy.
— Bóg łaskaw, że i tak nam wracacie!
— Cud prawdziwy! — mówił Jaśko. — Pogańska dzicz już się nam w Drohiczynie poddała i do nóg padała. Poili i karmili, przysięgali swym obyczajem posłuszeństwo i wiarę, dali zakładników, a w powrocie gotowali nam zasadzkę. Wysłali ludzi w gęstwiny i błota, pozarębywali drogi, mieli nas zgnieść do jednego. Spotkać nas miał los Henryka!
Aleśmy się bili! Trzeba było widzieć naszego księcia, jak dzielnie mieczem wywijał. Ludzie nań prawią, że tylko przy organie śpiewać i z księżmi rozprawiać umie — a to człek do wszystkiego, prawa Krzywousta krew...
Stach uśmiechnął się smutnie.
W tej chwili wśród tłumu, który wysypał się na spotkanie księcia, zobaczył Dorotę strojną wybieloną, która, ażeby przejeżdżający pan widzieć ją musiał, na wozie umyślnie sprowadzonym i wysoko wysłanym stała, górując nad wszystkiemi, uśmiechając się, chustą powiewając i obwołując Kaźmierza.
Książę też, gdy nad drogą, którą przejeżdżał, miejsce obrała, widzieć ją musiał, litość go wzięła i uśmiechnął się jej, głową skinąwszy.
Z radości zarumieniła się cała, zapomniała, że na nią tyle oczu patrzało, podwajając wołanie i wiewanie chustą, aż ludzie się jej dziwili i naśmiewali. Prawda, że wśród rycerstwa wielu innych miała dobrze znajomych i przyjaciół, którzy też ku niej głowami ukłony słali i od ust posyłali pozdrowienia.
Była bo znowu piękną, kwitła drugą młodością urodziwa niewiasta, a śladu lat i tego co przeżyła nie było na niej dopatrzeć.
Gdy wojska przeciągnęły, a wóz z nią potoczył się do dworu, na drodze jeszcze miała niespodziankę Dorota. Bracia jej, Dobrogost i Sędziwój, którzy dla okazania księciu posłuszeństwa, na wyprawę przeciw Jaćwie z nim ciągnęli, w ulicy się z siostrą spotkali. Wymijać wóz jej musieli. Oba przejechali koło niego ledwie się obejrzawszy, plując z pogardą za nią. Sto oczów na to patrzało. Dorota spłonęła i nie rzekła nic. Gdyby nie ten dzień, nie miasto, kto wie na coby się bracia z Tęczyna ważyli. Lecz ludzi było za dużo, którzyby za nią ująć się mogli.
Bogorja pociągnął za wdową z innemi. Stach którego chciał wieść z sobą, oparł się; widok bezwstydnej zburzył go i napełnił obawą o Kaźmierza, tembardziej, że z Jagną źle się działo.
Gdy książę do Drohiczyna szedł, biedna Ściborzanka niezdrowa już była, niepokój dręczył ją jakiś straszny. Kilka razy Kaźmierza powoływała do siebie na pożegnanie, we łzach się rozpływając, choć przyczyny ich nie wiedziała sama. Próżno książę starał się ją uspokoić, wesołością swą rozpraszając jej smutek, który mu się dziwactwem zdawał. Jagna stała, płakała, trzymała się za serce, patrzała w ziemię, jakieś przeczucie ją dręczyło!
Po wyjeździe księcia, gdy z murowanki już ani proporczyka widać nie było, wszystko ucichło i zamilkło, Jagna okno zamknęła, włosy jak do snu związała, zdjęła suknie i pierścienie, poczuła się senną, słabą, biedną — i legła na łoże.
Spała tak jęcząc przez sen dzień cały, nie chcąc jeść, do sług nie mówiąc. Gdy na obudzoną spojrzały jej dziewki, zdała się im jakby z długiej choroby powstającą, tak była wyniszczona i wybladła.
Starsza ochmistrzyni zaczęła ją poić zielem jakiemś, którego ona pić nie chciała, leżała pół senna, z rękami pod głową, z oczyma ku górze zwróconemi, nie mówiąc nic. Czasem łkanie z piersi się dobyło i łzy widzieli tryskające z oczów, płynące po twarzy, ale się na nic nie skarżyła.
Dnie tak upływały, Jagna wstawać nie chciała czy nie mogła.
Co się jej tam przez te czasy prześniło, co przez myśli przesunęło, ona tylko wiedziała jedna; gdy dziewczęta przychodziły z pytaniami, zdawała się ich nie słyszeć.
Kaźmierz był już dawno na wyprawie, gdy Jagna coraz słabnąc gorzej, a czując w sobie ledwie resztkę życia, Stacha kazała wołać do siebie.
Przybiegł natychmiast, lecz gdy ją po długiem niewidzeniu zobaczył teraz, przeraził się, tak strasznie nagle znalazł zmienioną. Wychudła była jak kościotrup; policzki i oczy zapadły, czoło się zmarszczyło...
— Patrz, co się to ze mną stało! — poczęła z uśmiechem bolesnym, wyciągając ku niemu ręce chude i drżące. — Niema już Jagny i nie będzie! Kwitła, śmiała się i przekwitła i wyśmiała ostatek... Czas było! Dłużej nie miałaby żyć po co!
— Cóż się wam stało? — spytał Stach.
— Nic... ot, tak... siły do szczęścia brakło, bo i na to sił potrzeba. Alboż zdrowe życie takie?.. Czekać dzień, a mieć godzinę, płakać rok, a śmiać się chwilę.
I usiadła na łożu, okrywając się włosami rozpuszczonemi, piękne oczy swe świecące obracając na Stacha, który stał z rękami załamanemi przed nią.
— Wołać ciebie kazałam — mówiła dysząc zmęczona — boś ty mi przecie bratem, jednym w świecie. Mojego pana, sokoła mego nie chcę już męczyć dłużej, już miał ze mną dość tej niewoli. Księża go męczyli, że żonę porzucał dla mnie, Pełka mu groził ciągle. Synaczka stracił i męczył się tem, jak karą Bożą — za mnie. Wszystko dla mnie cierpiał, przezemnie. Więc mnie już czas było! To i pójdę. Ciebie chciałam pożegnać, no, i coś zrobić trzeba, aby mienia ojcowskiego obcy ludzie nie zabrali. Sprowadzicie mi takiego, co pisać umie, zapiszę moją wolę i zapieczętuje... Was opowiem za męża. Ściborzyce wam zostawię, wieś jedną dam za grzechy mnichom do klasztoru, do Pokrzywnicy, aby się modlili za mnie...
Zamilkła.
— Przecież z wami nie tak źle — odezwał się Stach — ludzie ludziom radzą. Są lekarki i lekarze, wyście młodzi.
— Nie, nie! stara jestem — przerwała, patrząc na ręce wyschłe — po co życie wlec? nosić jak łachmany dziurawe?... Na mnie już całego nie ma nic, ani nitki! Bóg miłosierny, tam gdzieś, pewno lepiej będzie!
Uśmiechnęła się.
— Co taka jak ja niewiasta warta? — mówiła spokojnie — niewiasta, której Bóg nie dał dziecka? a sromać się kazał, oczów pokazać nie może? Trudno żyć? Gdzie? Bez niego? Nie! nie! A z nim, to jemu życie truć! Nie godzi się, nie godzi! Lekarz i lekarka nie pomogą, gdy człowiek chce umierać! Tylko mi takiego dobrego sprowadź księdza, aby mi się sromać nie kazał i dyabłu mnie nie dawał... Dam im wioskę do klasztoru... Reszta wasza!
— A mnie to na co? — zapytał Stach.
— O! na co? Weźmiesz sobie babę i będziecie żyć spokojnie, jak drudzy... Na zdrowie wam!
Stach głową trząsł.
— Albo to wy mnie nie znacie? — rzekł. — Ja też żyję z powinności, nie z ochoty. Mnie na co wioski? Baby żadnej nie wezmę i ziemi nie potrzebuje. Wioski rozdajcie na kościoły.
Jagna się sprzeciwiała.
— A no, nie! Wy je sobie dacie komu chcecie. Wam je przekażę, bo się za to choć mężem moim nazwiecie, choć nie byliście.
— Boś nie chciała.[42] — dodał Stach.
— Bom nie mogła — zawołała Jagna. — Dwóch mężów się mieć nie godzi, tamtego się zrzec dla was nie mogłam... Gdy się go wyrzeknę, to chyba dla niego samego, aby spokojny był, do murowanki nie jeździł, a biskup się na niego nie gniewał.
Stach starał się te myśli rozpędzić, obiecując blizki powrót Kaźmierza, z którym zdrowie wrócić miało.
— Wróci? nie? ja tam nie wiem — rzekła. — Już choćby on wrócił, mnie trzeba umierać... Tak się stało tak być musiało!
Milczała chwilę i spuściwszy oczy, jakby zawstydzona, palcem kręcąc we włosach, szepnęła:
— Jam się czegoś napiła! Stara Czechna mi dała na powolną śmierć, bom tak chciała.
Stach krzyknął posłyszawszy, uśmiechnęła się.
— Nie bolało! — rzekła — anim czuła! Tylko mnie wypaliło, wysuszyło, wyjadło... Przyprowadź księdza, a nie z dyabłami, takiego co anioły z sobą wodzi.
Nie mógł się jej Stach dłużej opierać, musiał być posłusznym. Z płaczem niemal odjechał do miasta, a że przy biskupie wielu miał znajomych księży, jednego z nich powiózł do niej.
Jagna się gości spodziewając, sługom kazała przyodziać się pięknie, choć, suknie dawne wisiały na niej, jak cudze, bo z niej kości tylko i skóra zostały. Śliczne włosy bujne nawpół okrywały wychudłą twarzyczkę, w której oczy jasne świeciły blaskiem przedśmiertnym, ale usta miała spalone i sine, a ręce jak z białej kości... Stać nie mogła, chodzić nie mogła, więc ją posadzili na stołku, podparłszy poduszkami, i tak sparta o stół — czekała.
Z okna znowu patrzała na zamek pusty i płakała...
Ksiądz Wit, człek dobry, powolny, nawykły w tym kraju przebaczać wiele (tym, co nie wiedzieli co czynili), przybył pocieszać, nie zasmucać. Jagna mu w krótkich powiedziała słowach, że Stach mężem jej miał być, więc go za męża liczy, a choćby nie chciał ich pobłogosławić — byle jej go mężem zapisał, bo mu mienie po sobie chce zostawić. Dodała, że wieś do Pokrzywnicy zapisze do klasztoru, kilką kop groszy do kościoła św. Floryana, przy którym ks. Wit zostawał. Wszystko to spisać prosiła.
Ostatnią tę wolę opowiedziała spokojnie, przytomnie, stanowczo, prosząc, aby ks. Wit poczestnych do listu znalazł świadków i spisał go tak, by pod klątwą, nikt nie śmiał naruszyć.
Ks. Wit sądząc, że pocieszać był winien, odezwał się, iż przecie żyć może.
— A choćbym i pożyła, mój ojcze, możecie spisać, toć nie grzech, woli nie zmienię.
Wręczyła mu jeszcze ofiarę dla niego i kościoła i rzecz była skończona. Wielkich naówczas formalności nie wymagano, a gdy duchowny spisał i świadków postawił i pieczęć przyłożono — starczyło tego.
Ks. Wita odesłano do miasta, Stach pozostał, nie miała już siły do rozmowy, słabym głosem prosiła go tylko, by się dowiadywał do niej póki żyła.
Stało się wszystko po jej woli.
Po tym dniu nie zasłabła gorzej, owszem uspokoiła się i położywszy, leżała pół senna, jak wprzódy, polewki trochą żyjąc lub chleba kruszyną.
Gdy Stach do niej przybywał, zwracała się do niego zawsze z jednem pytaniem:
— Niema pana?
O panu przychodziły wieści. Stach rozpowiadał: jak wojował zwycięzko, jak nieprzyjaciół krzyża pokonał, zdradę ich zwalczył i że już na drodze był do Krakowa.. Droga z powrotem ciężka była i długa, a Jagna codzień pytała:
— Nie ma pana?
Nareszcie jednego dnia Stach nie przybył o zwykłej godzinie, dzwony się odezwały inaczej, weselej, wszystkie razem, okrzyki z miasta aż tu dochodziły; chora zrozumiała, że pan powraca, zarumieniły się zapadłe policzki, usta zadrgały, oczy skierowały ku oknu chciwie, ale ani go otwierać, ani kobierca wywieszać nie pozwoliła. Popatrzała na Wawel, gdzie las proporczyków widać było, jak się zwijały, a nad niemi macierz wielka, chorągiew czerwona.
Tam on był. Patrzała, patrzała i zesłabłszy, do łóżka się położyć kazała.
Aż do mroku marzyła spokojnie; gdy wieczór zbliżać się zaczął, Jagna się ubierać kazała. Wdziała najpiękniejszą sukienkę, utrefiła włosy, posadziła ją na stołku znowu. Co zatętniało w podwórzu, podnosiła ku drzwiom oczy. — Pana nie było!
Noc zapadła[43] — Pan przybyć nie mógł!
Co za dziw? Otoczyli go tam swoi, rodzina, duchowni, ziemianie, starszyzna — mógłże ich wszystkich dla niej porzucić?
Już księżyc w ostatniej ćwierci wszedł późno na niebo, gdy zaskrzypiały wrota. Jagna siedząc drzemała, poruszyła się, chciała wstać — nie mogła, padła na stół, zakrywając twarz rękami.
Kaźmierz wszedł powoli — ujrzawszy ją przy świetle lampki, osłupiał. Ręce wyciągała ku niemu... Krzyknął boleśnie.
— Jagno! co się tobie stało?
Witała go uśmiechem.
— Nic, nic, sokole mój złoty! ot, tak, zajadła tęsknota! ot, tak, życia zabrakło... bo ciebie nie było. Alem się doczekała! nie trzeba mi już nic!
Kaźmierz patrzał, sługi obwiniając, chcąc słać po lekarzy, szukać ratunku, wstrzymała go łagodnie.
— Siądź przy mnie, crle[44] mój biały, panie mój drogi! siądź! a jeżeli ci twarz moja straszna, nie patrz na nią, jeżeli głos niemiły, nie słuchaj, a mnie patrzeć daj na siebie i słuchać.
Kaźmierz napróżno chciał dopytać, co się tu przydarzyć mogło, zkąd choroba powstała, nie przyznała mu się do niczego.
— Przyszło? z powietrza? z niczego? Nie bolało, senne było... smutno! Przeciem pana doczekała, czegóż więcej pragnąć?
Kaźmierz miał lekarza Benedyktyna w Tyńcu, rodem z okolic Salerno, który i w Montpellier leczyć się uczył, chciał go jej przysłać, zaklęła, aby tego nie czynił.
— Choroba teraz minie sama!
Smutkiem tym struty, Kaźmierz na zamek wrócił z nim. Przed nikim nawet poskarżyć się nie mógł. Nazajutrz do swoich wyszedł wybladły, milczący; Wichfried poznał z twarzy, że coś złego stać się musiało.
Odważył się zapytać — Kaźmierz przed nim nie przyznał się do niczego. Na duszy mu było ciężko, na piersi leżał kamień, chodził zadumany, nie słysząc co mówią do niego. Stawał i patrzał w okno ku murowance, stał tak wkuty, nie wiedząc co się w około działo.
A Jagna — odżyła nieco, obudziło się w niej życia pragnienie. Nazajutrz poruszać się mogła, kazała się w oknie posadzić i kobierczyk wywiesić znowu... Próbowała do krosien, ale siedzieć nie mogła, ręce opadały znużone. Patrzała na nie i sama z siebie się śmiała...
Wieczorem Kaźmierz przybył znowu. Następnych dni przybiegał na krótko. Jagna żyła, bo żyć zapragnęła.
Walczyła z tem, co ją do grobu ciągnęło. Stach, który przychodził zrana oszukiwał się i pocieszał, widział, że jej lepiej było, że na ustach uśmiech się zjawił — mówił, że będzie żyła.
I tak się ciągnęło dalej. Dnia jednego Jagna po starą Czechnę tajemnie posłała. Lekarka, która jej na śmierć powolną ziele dała, zdziwiła się usłyszawszy od sługi, że jeszcze żyje. Pokiwała głową, ruszyła ramionami, zamruczała coś do siebie.
Tegoż dnia pod wieczór przyszła do murowanki. Patrzała na wychudłą, wyschłą ofiarę swą z trwogą zabobonną.
— Widzicie — rzekła Jagna — ot, ciągnę! Jużby to się było skończyło, gdy przybył ten co życie moje w swojej dłoni trzyma, umierać nie puszcza. Ja jeszcze żyć będę!
Czechna nie odpowiadała, zdumienie zamykało jej usta.
— Widzisz stara — mówiła Jagna — ziele zabija, a kochanie żywi, co tamto uśmierci, to wskrzesi... i — życie się trzyma!
Spytała stara, czegoby chciała od niej.
— Nic, tylko cię spytać, czy tak długo ciągnąć się może?
— Czy ja wiem? — odparła schrypłym głosem lekarka. — Dawno się powinno było skończyć; jak się nie skończyło, wina nie moja, i rozum mój nie starczy... Ktoś tu lepiej odemnie czarował!
— Kto? On! — rozśmiała się Jagna. — Nie mogę bo umrzeć, trzyma mnie, a dopóki on będzie miłować, ja schnąć będę, kochać muszę i żyć muszę!
Uśmiechnęła się do starej, pierścień jej rzucając na podołek.
— Weź to — rzekła — już mi cię nie trzeba. Stanie się, co Bóg da!
Czechna jak pijana do domu wróciła, nie mieściło się jej w głowie, aby po jej zielu tak długo żyć można; silniejszych ono w kilka, kilkanaście dni ze świata brało.
Nie długo jednak troskała się tem stara, wiele zawsze mając na głowie. Czasu jej marnie trawić nie dawały, szczególniej panie mieszczki krakowskie, które zawsze od niej tysiąca różnych rzeczy potrzebowały.
Po przybycia Kaźmierza do Krakowa, upłynęła jesień cała i zima. Jagna ciągle słaba, umrzeć nie mogła. Książę dręczył się tem widowiskiem, a oderwać od niego nie mógł. Stach także przybywał do niej często i nawykł był już tak patrzeć na swą chorą, iż uwierzył, że życie jej powrócić może.
Miało się już ku wiośnie znowu, gdy jednego rana, do biskupa idąc, u którego codzień się stawić musiał, Stach w ulicy spotkał człowieka opończą osłonionego, okrytego kapturem, choć dzień bardzo chłodny nie był, przekradającego się pośpiesznie pod płotami i oglądającego bojaźliwie.
Zdało mu się, że na widok jego, nieznajomy przechodzień przyśpieszywszy kroku, rzucił się na boczną ścieżynę i znikł pomiędzy domami, jakby od niego uciekał. Chociaż nie widział jego twarzy, postawa i chód mocno go uderzyły. W tym nieznanym człeku coś mu przypominało Kietlicza.
Też same miał ruchy, kark gruby, głowę dużą, wzrost do niego podobny. Na samą myśl tę, że nie godziwy człek musiał się wyrwać z niewoli na Rusi i zbiedz tu dla jakiegoś nowego knowania, krew w nim zawrzała. Poskoczył za nim co siły.
Biegł nie mogąc go dognać, to z oczów tracąc, to biorąc na oko, a choć w ostatku znikł mu znowu, prawie był pewien, że się schronił do dworku Juchima. To mu więcej jeszcze do myślenia dało.
Juchim był zawsze menniczym, działo mu się dobrze, udawał wielką miłość dla pana, pod niebiosa go wynosił, a mimo to, pewnem było, iż z Poznaniem miał stosunki. Sam on nie krył się z tem, że bił pieniądze i dla Mieszka.
Podejrzenie to powziąwszy, Stach natychmiast do drzwi zastukał, choć od powrotu Kaźmierza, noga tu jego nie postała. Otworzono mu czekać nie dając, a gdy pośpiesznym krokiem dobiegł do izby gościnnej, zastał w niej Juchima nad zwitkiem pargaminowym siedzącego spokojnie.
Na widok jego, żyd powstał z twarzą rozradowaną, najmniejszej nie okazawszy obawy. Stach nie chcąc mu się zwierzać z podejrzeń, udał, iż szło o małą pieniężną pożyczkę.
Juchim oświadczył się z gotowością największą usłużenia bez zastawu nawet i był tak uprzejmym, jakby w istocie Stacha kochał i szanował. Zmusiwszy go napić się grzanego wina, po rozmowie przeciągniętej dość długo, odprowadził go aż do wrót.
Poszlaku człeka w kapturze żadnego tu nie było; Juchim jednak nadto mu się wydał swobodnym, zbyt wesołym i uprzejmym, aby się z czemś ukrywać nie potrzebował.
Stach wyszedł czując to.
Natychmiast wróciwszy do domu, z Żegciem umówił się o pilny nadzór nad dworkiem Juchima.
Przez cały dzień zwykle tłumy różnych ludzi uczęszczały do bogatego żyda, urzędnicy dworu, ziemianie, rycerstwo, duchowni nawet, bo Juchim pieniądze pożyczał, mieniał, przesyłał, kupował kruszce, dostarczał ich...
Dozór nad dworkiem potrzebował bystrego oka, by w ciżbie tej ropoznać[45] podejrzanego człowieka.
Stach sam naglądał zdaleka, nie ukazując się. Nie udało mu się dopatrzeć zakapturzonego człowieka, ale Żegieć mówił, iż go widział i w ślad chodził za nim niepostrzeżony. To co opowiadał zwiększało podejrzenie, iż w kapturze Kietlicz się mógł ukrywać. Żegieć szedł za nim do dworku starosty Warsza, a potem do Czechny, którą znali wszyscy jako lekarkę i wróżbiarkę.
Drugiego dnia Stach sam zdala stanął na czatach. Kaptur, obejrzawszy się dokoła, wysunął się z dworku Juchima i wolnym krokiem, pod ścianami się tuląc, przez mniej uczęszczane zaułki, przekradł się do domu Czechny. Stach zdala go śledził, nie płosząc. Świadkiem był, gdy po naradzie Czechna go na próg wyprowadzała. Twarzy i teraz dojrzeć nie mógł, ale głos stłumiony dźwięczał mu jakby Kietliczowy.
Słyszał, gdy stara mówiła mu:
— Przyjdźcie jutro... dziś u mnie bab pełno w sieni, mówić o tem nie pora. Święto u nas, będę sama...
Długie życie na czatach spędzone, uczyniło Stacha wprawnym i przebiegłym, potrzebował koniecznie człowieka widzieć, podsłuchać rozmowę i zaraz o tem myśleć począł.
W izbie, w której stara przyjmowała, był z Bogorją, znał ją, potrzebował skryć się gdzieś tak w pobliżu by mógł jutrzejszą schwycić rozmowę. Począł błądzić około dworku, czatując, czy stara nie wyjdzie na miasto, aby się dostać do wnętrza.
Nad wieczór Czechna wyszła na nieszpór przedświętny, i drzwi zaparła. Została sługa jedna, która po ziele na ogród wybiegłszy, za sobą dworku nie zamknęła. Skoczył Stach do sieni żywo i po drabinie na wyżki puste. Tu musiał noc przesiedzieć całą, czasu do powrotu starej z nieszporu używszy na przeskrobanie w pułapie otworu do izby, przez któryby coś widzieć i lepiej mógł słyszeć.
Nie rychło powróciła lekarka i nie sama. Przywiodła z sobą mieszczanina jakiegoś, za którego się podobno wydać myślała, pomimo, że zębów nie miała. Był świadkiem Stach, jak go poiła i namawiała prawiąc o swych dostatkach i o szczęśliwem życiu, jakie mógł z nią pędzić.
Zapalono drzazgę. Czechna postrzegła na stole glinę, która się z pułapu posypała, gdy Stach otwór sobie wiercił. Zobaczywszy to, stara, oczy zwróciła w górę, głową potrzęsła i zaczęła szczury przeklinać. Szczęściem, że się to na nie złożyć mogło. Stach jako tako umieścił się na strychu, choć na nim wiązki słomy nawet nie było. Nawykły spać na ławie, na dylach się położył, słuchając do późna jak mieszczanin miód popijając o przyszłości ze starą rozprawiał. Nastąpiła cisza głucha i noc nie przespana.
Gdy dzień się robić zaczął, niecierpliwy Stach oka już nie zmrużył. Dokuczył mu trochę głód, a więcej niepokój. Nie rychło dały się słyszeć kroki i Stach oko przyłożywszy do otworu zobaczył wchodzącego w kapturze; nic oprócz kaptura dojrzeć nie mogąc, i ramion szerokich.
Rozmowę słychać było wyraźnie, głos zdał mu się Kietliczowy, ale zniżony, cichy i jakby umyślnie zmieniony.
— No, starucho — rzekł — nie drożże ty mi się, nie dasz ty, znajdzie się druga.
— Mów dla kogo tego chcesz? — spytała Czechna.
— Co ja ci mam się spowiadać dla kogo — odpowiedział mężczyzna — to moja rzecz — na moje sumienie biorę, nikomu nic do tego.
— Nie powiesz to nie dam — odezwała się Czechna — szukaj drugiej.
Nastało milczenie.
— Ty się żony chcesz zbyć? — spytała.
— Nie — mówił mężczyzna.
— Brata?
— Nie.
— Wroga?
— A no — wyrwało się zapytanemu — wroga takiego co nie jednemu mnie a tysiącom już dojadł i dokuczył, i należy mu śmierć.
— Mów jaki? Kto? co? — poczęła stara. — Muszę wiedzieć. Nie glupiam! Gdy możnego człeka zgładzicie, powloką was, wydacie mnie, kołem będą tłukli, albo końmi szarpali.
— A jaż to mam być głupszy od ciebie i dawać tak, aby mnie za rękę chwycili — rzekł mężczyzna. — Czy mnie się chce też być szarpanym i bitym? Będę wiedział jak i przez kogo dawać?
— Komu? komu? — pytała Czechna uparcie.
Mężczyzna się uniósł.
— A! ty wiedźmo stara — krzyknął — dawaj albo nie, a wnętrzności ze mnie nie ciągnij! Nie twoja to rzecz. Mów co zapłacić, a powinno być takie by jak piorun ubiło — rozumiesz?
— I takie u mnie jest — odparła Czechna — co gdybym ci tylko powąchać dała przewróciłbyś się i nie wstał, i takie co kropla konia ubije.
— Takiego mi potrzeba — odparł kapturowy — dawaj mi go i mów co chcesz za nie?
Czechna po cichu wymieniła coś sporo grzywien srebra, a mężczyzna krzyknął:
— Oszalała!
Wszczął się targ. Czechna wołała:
— Ani życie, ani śmierć darmo nie przychodzi! Za mało oddać takiego ziela nie mogę, bo mnie ono samą kosztuje wiele zdrowia... Trzeba wiedzieć gdzie szukać, jak zbierać, z czem warzyć. Darmo mnie tego nie uczyli. Życiem ważyła gotując... — Rozgniewana dokończyła. — Idź sobie do szatana! niech ci on darmo służy.
Znowu się targowali sprzeczając, kaptur dawał mniej. Czechna przy swojem stała, łajali się wzajem, potem milczenie trwało chwilę, mężczyzna się poruszył, dobywał powoli coś z pod opończy, stara poszła drzwi zaryglować, okno zasunąć tak, że w izbie mroczno się zrobiło[46] Szeptali po cichu, zaczął przybyły pieniądze liczyć na stole, a stara siadła nad niemi[47]
Brała niektóre do rąk i do ust probując czy dobre są; szeptano cicho, brzęczały srebrniki zgarniane do garnka. Lik ich trwał dosyć długo, a gdy się skończył Czechna poszła jedną okiennicę na pół odsunąć i z wysokiej półki, a z za garnków dobyła maleńką banieczkę glinianą, tak drobną, że się w garści mieściła.
Kaptur spostrzegłszy ją począł wołać. — A to co? za tyle grzywien taka odrobina?
— Coś ty chciał, abym ci wiadro dała? żebyś studnie pozatruwał? — odparła stara. — Będzie z ciebie i tego, bo kropli dość na człowieka.
— A jak nie poskutkuje? — zapytał.
— Poprobój! — rozśmiała się stara.
Zawahawszy się, sięgnął po bańkę.
— A patrz, ostrożnie z tem — dodała Czechna — abyś nie rozlał. Padnie ci na ciało, wyżre je do kości, pryśnie w oko, wypali, jedna kropla w napój, olbrzyma zwali.
— W czem dać? — spytał cicho kaptur.
— W czem chcesz — szepnęła Czechna z powagą nauczyciela — albo w winie, w miodzie, w piwie, a choćby i w jadle.
— Dużo?
— Kropli dosyć...
Uwinięto bańkę w kawał płótna starannie, i człek włożył ją za pazuchę z ostrożnością! Już miał wychodzić, gdy stara ze śmiechem poczęła mówić.
— Myślisz, żem ja ciebie pytać potrzebowała ktoś ty taki i na co ci trutka? Próbowałam tylko. A no cię znam i wszystko wiem!
Zbliżyła się szepcząc mu coś na ucho, mężczyzna klnąc odskoczył od niej ku drzwiom, pogoniła śmiechem za nim. Słychać było jak drzwi, nagle odsunąwszy rygle, otworzył i wybiegł prędko.
Stach chciał się wnet puścić za nim, ale czekać musiał, aż baba wyjdzie, aby nie płoszyć, i nie rychło dopiero, widząc, że za długo siedzieć przyjdzie, z dachu drabinę wydarłszy, skoczył w ogród uchodząc.
Słyszał jak za nim wrzawę wielką baby podniosły, bo posłyszano łoskot. Powybiegały na ogród, gdy on już przez płot do drugiego sadu się dostał i uszedł[48]
Do domu powróciwszy ledz musiał odpocząć, tak go koścł[49] bolały, po nocy na strychu spędzonej. Nie wiele się to na co przydało — podejrzenie jednak wielkie miał, iż kupującym truciznę Kietlicz być musiał, a jeżeli on był — straszna myśl przechodziła dla kogo on ją mógł przeznaczać?
Stach chciał kapturowego, bądź co bądź pochwycić i zatrzymać. Żegieć i on zasiedli znowu około dworku Juchima śledząc i pilnując, lecz dla mnóstwa ludzi porwać się w ulicy nie śmiał Żegieć, chodząc tylko za nim, i strzegąc, aby im nie umknął.
Drugiego dnia wieczorem dopiero gdy ulica pustą była, udało się im podejrzanego zachwycić tak, iż się nań rzucić mogli. Ostrożnie rozpatrując się przesuwał uliczkę małą i Stach czatując nań, właśnie gdy miał nań rzucić, poznał odsłonioną nieco twarz Kietlicza.
W chwili jednej, z obu stron padli nań z Żegciem, lecz sługa w pośpiechu biegnąc o kół na drodze zawadziwszy, wywrócił się. Spłoszył się Kietlicz i uchodząc sam w ręce Stacha się rzucił, który za kark go chwyciwszy na ziemię obalić usiłował. Napadnięty nie tracąc przytomności dobył nóż z za pasa i żgnął nim Stacha, nie mającego na sobie nic oprócz łosiowego kaftana w same piersi. Nóż wbił się głęboko, Stach zachwiał i padł na wznak, a nim Żegieć dobiegł począł kaptur uciekać, korzystając z mroku, w krzaki się rzucił i zniknął.
Na drodze leżał przebity Stach jęcząc z nożem, który mu jeszcze tkwił w piersi. Kląkł nad nim Żegieć, aby naprzód żelazo dobyć z rany, po które sam Stach bezsilną już sięgał ręką. Krew strumieniem buchnęła. Krzyknął przebity i omdlał, zdawało się, że dlań ostatnia wybiła godzina.
Nie mogąc odstąpić rannego, Żegieć wielkim głosem krzyczeć zaczął nawołując o ratunek... Cisza nocna dozwoliła głosowi jego rozledz się szeroko i ludzie z uliczek bocznych i domostw wybiegać zaczęli.
Wypadkiem znalazł się i Jaśko Bogorja w poblizkim stojący dworze... Wzięto Stacha i zaniesiono do dworku Jagny. Krew chustami trochę zatamować się dała, a Żegieć po lekarza pobiegł na dwór biskupi.
Rana była ciężka i głęboka, ale się nie zdawała być śmiertelną, bo nóż w serce wymierzony, po żebrach się ośliznąwszy, niżej był zatopiony.
Były to pierwsze dni Maja 1194 r., a rzadko u nas ten miesiąc kwiatów i zieleni tak pięknym bywa, jak go Bóg dał w tym roku. Ciche, spokojne upływały dni wonne w ogrodach, któremi Kraków otaczał się dokoła. Cieszyli się wszyscy spoczywając po wojnie, i długie szczęśliwe panowanie zapowiadało.
Wrzawliwiej, szumniej nie zabawiano się nigdzie może jak we dworze wdowy Doroty, która teraz większą zdawała się mieć niż kiedy nadzieję, spoglądając na Wawel, że książe do niej powróci. Wiedziała ona, że Jagna dogorywała, że życie jej było na włosku, a Kaźmierz przy wjeździe do stojącej na wozie uśmiechnął się i pozdrowił ją tak, jak gdyby dawne czasy przypomniał. Skinienie to pańskie łaskawe lepszą przyszłość zdało się zwiastować. Wszystko się składało pomyślnie; Wichfried był czulszym i niezbyt się wyrzekał pośrednictwa, rachując też na Jagny chorobę. Czekano tylko, aby ona zgasła, niemieć[50] naówczas miał Dorotę przypomnieć i namówić Kaźmierza, aby dla rozrywki ją odwiedził.
W wigilją świętego Florjana, którego uroczystość, jako patrona Krakowa i kraju, od sprowadzenia zwłok jego, obchodzono z wielką świetnością, bo i sam książe bardzo czynnie się nią zajmował. Dorota miała wieczorem gości wielu. Znaczna ich część porozchodziła się zawczasu, wdowa została sama,[51] Czekała na kogoś jeszcze, coraz to oknem wyglądając. Zmierzchało, a w miarę jak wieczór nadchodził, wdowa coraz większą niecierpliwość okazywała.
Zawołała wreszcie na starszą sługę, ulubienicę swą Jagodę.
Jagoda to była, jak jej pani, już wielce dojrzała, ale wzorem jej nie wyrzekająca się jeszcze młodości. Usłyszawszy wołanie wbiegła z poufałością powiernicy i ręce na piersiach złożywszy, czekała marszcząc się nieco, co jej Dorota powie.
— Czego wam trzeba? — spytała.
— Czego? wiesz przecie — odparła Dorota — ten twój obiecany nie przychodzi, czekam na niego!
— O! przyjdzie pewnie — odpowiedziała Jagoda. — Czeka może, abyście sami byli, nie rad trafić na ludzi, dla tego nie śpieszy.
— Obiecał przynieść z sobą? — przerwała niecierpliwie wdowa.
— Napewno! obiecał! — głową potakując mówiła Jagoda.
— A nie oszuka mnie?
— Gdzie zaś, człek stateczny, zna go dobrze Juchim. On lekarstwami handluje i z za morza je przywozi. Jeździ na Ruś po różne zioła, leki, krople, smarowania, a wiadomo, że tego nigdzie lepiej jak tam przyprawiać nie umieją. Nasza stara Czechna ani się do niego umywała.
— O! ta stara! — odparła Dorota — ona tylko okłamać a grosz umie wyciągać. Ziele jej żadne nie skutkowało. Nawet ta woda, którą mi się umywać kazała, wcale marszczek nie zgładziła.
Chód się dał słyszeć, Jagoda obejrzała się, wybiegła, a po chwilce wprowadziła człowieka w opończy z kapturem, zdającego się ukrywać twarz, aby niezbyt w nią patrzano. Milcząc i rozpatrując się dokoła wsunął się do izby. Dorota podbiegła ku niemu.
— Macie z sobą? — spytała.
— Mam go — odpowiedział głos stłumiony i schrypły — zwolna dobywając z zanadrza coś w płótno obwiniętego. Nie puszczał jednak z rąk, choć Dorota chciwie sięgała po nie. Zaczęły się szepty i targi o posiadanie tego skarbu, do którego przybyły, choć przywiązywać się zdał cenę wielką, ustąpił go wszakże łatwo.
Dorota ciągle rękę miała wyciągnioną, aby węzełek ów chwycić.
— Trzeba wiedzieć, jak się z tem obchodzić — rzekł przybyły — ani odtykać, ani wąchać, bo wszystka siła uleci; dopiero gdy się kropla ma lać w naczynie do picia, można bańkę otworzyć. A ma moc taką, że i ręce pali, gdyby na nie padło.
Wdowie oczy świeciły.
— Ma moc wielką? — pytała.
— Ma moc straszną, wiekuistą! Ten, co się napije, nigdy już kochać nie przestanie. Gdy będzie pił, trzeba mu tylko imię niewiasty szepnąć.
To mówiąc, przybyły zwolna bańkę zawiniętą rozpowił, ukazując Dorocie, i znowu starannie zawiązał.
— Dziw, jak oni wszyscy jedne mają naczynia — odezwała się wdowa. — Czechna mi takie same bańki przynosiła.
Targ był skończony, wdowa oddała cenę umómioną[52] w worku, który przyniosła Jagoda, kupiec nie liczył, zalecił tylko, by nie odtykać naczynia i postąpić jak przykazał, coprędzej uchodząc z domu.
Po wyjściu jego, wdowa z radości wielkiej trzymając drogi nabytek przyciśnięty do piersi, skakała po izbie, lubując się nim i podśpiewując. Z obawy, aby się co bańce nie stało, schowała ją w suknię.
Była to godzina, w której zwykle Wichfried nadchodził. Niemiec postarzawszy, coraz więcej jeść i pić lubił; gosdodyni[53] dlań zawsze przygotowaną miała ucztę obfitą i wina poddostatkiem. Nigdzie też lepiej napoju tego nie umiano osładzać i korzenną zaprawą wzmacniać. Rozkoszował się Wichfried w napoju napozór łagodnym, który dziwną mu wesołość i odwagę wlewał.
Późno w noc nadszedł zmęczony.
— Coście to tak na siebie długo mi czekać kazali? — zapytała wdowa, podchodząc ku niemu wystrojona i wonnościami oblana, uśmiechając się zalotnie.
— Przy panu musiałem być — rzekł Niemiec. — Nie przebaczyłby mi zaniedbania przy nabożeństwie do swojego świętego. Jutro mamy św. Floryana, w kościele obchodzono nieszpory, sam Kaźmierz śpiewał pieśń, którą mistrz Wincenty ułożył po łacinie.
— Jutro więc cały dzień będziecie pobożni? — spytała Dorota.
— Jutro od rana do nocy nie będzie spoczynku — mówił Wichfried. — Książe prawie nie wychodzi z kościoła, czci patrona sam gorliwie, aby mu inni też cześć oddawali.
— A po nabożeństwie, juści będzie na zamku uczta dla wszystkich? — zapytała wdowa.
— Jutro nie, bo to dzień święty — mówił Wichfried — następnego dnia dopiero gotuje się przyjęcie wielkie, na które wszyscy biskupi, duchowni, rycerstwo i ziemianie się ściągną. Będzie to dzień spoczynku i wesela.
Dorota słuchała ciekawie, chwytając każde słowo Wichfrieda.
Niemiec tymczasem oglądał się z taką chciwością za napojem, jak ona za jego słowami. Zrozumiawszy to gospodyni, poszła przodem do jadalni. Wieczerza była gotową, wszystko co Wichfried lubił najlepiej. Jagoda ciepłe wino w sporym kubku podała mu zaraz z jakimś szyderskim uśmiechem. Siadał Niemiec za stół żywo i lice mu się rozjaśniło.
Pieczona sarna, której zapach po izbie się rozchodził, wabiła go; dobył nóż i umywszy ręce, zabrał się do krajania. Dorota usiadła naprzeciw, dotrzymując rozmowy, lecz nie tykając jadła.
— A taż? — spytała — żyje li jeszcze?
— Mówią, że żyje — rzekł Wichfried. — Chora bardzo, a umrzeć nie może, prawią ludzie.
— Ciągnie długo! — poczęła Dorota, głową trzęsąc — na co się już jej życie zdało? Kaźmierz tych kości i skóry kochać nie może! a cóż?... smuci się bardzo?
— Ponury bardzo — rzekł Wichfried, łakomie zajadając. — Smutek ten powoli przejdzie. Dziś w kościele twarz miał pogodną i jasną.
— Musi o niej zapomnieć — mówiła Dorota — nieprawdaż? A jak jej się zbędzie, kolej na mnie, że sobie musi Dorotę przypomnieć. Mówiłam wam, gdy do Krakowa wjeżdżał, jak mi się pokłonił i uśmiechał!
Podsunęła nalany kubek Niemcowi.
— Pij bo, pij! póki nie ostygło.
Gdy Wichfried kubek drugi wypróżnił, pochyliła się ku niemu.
— Stary druhu!... moje szczęście w twoich rękach!
Ruszył na to ramionami Niemiec, a Dorota dodała prędko:
— Nie zżymajcie się, nie chcę abyście mu mówili za mną, ani go ciągnęli. Zrobi się tak, że sam przyjdzie.
Wichfried spojrzał pytająco.
— Mam taki sposób, co go przyciągnie — mówiła wdowa — i na wieki go do mnie przykuje. Byle mu go dać kroplę i po cichu, gdy będzie pił, wymówić imię moje.
— E! stare baśnie pleciesz! — przerwał śmiejąc się Wichfried. — Niemałoż mu ziela nadawaliście, a przecie go nie macie?
— Takie to było ziele! Czechna zwodziła mnie! Nie zna i nie umie nic! Dopiero teraz za drogie pieniądze z Rusi dostałam takiego lubczyku, takiego!...
Wichfried śmiał się ciągle.
— Obeszłoby się bez tego, byle chciał przyjść — rzekł — a pociągnąć go nie można, tak się boi.
— Otóż napój to zrobi, że się bać przestanie — odrzekła Dorota. — Jedna kropla do wina wlana wystarczy, jedna kropelka.
To mówiąc, wydobyła z za sukni zawiniętą bańkę, pokazała ją zdala i prędko schowała znowu.
— Odtykać jej nie można — rzekła — dopiero, gdy się nalewać będzie. Inaczej siłę postrada, tak mnie nauczono. Dam wam, ale dopiero, gdy mi przysiężecie, że użyjecie, jak przykażę.
Zżymnął się Niemiec.
— Ja nie chcę! rzekł krótko.
— A komu innemu ja nie powierzę — zawołała Dorota — wy musicie wziąć i musicie mu dać!
— Nie! — odparł Niemiec.
— Całe moje mienie wam przekażę — poczęła gorąco wdowa — całe mienie, wszystkie ziemie co mi po ojcu należą, co po mężu oddać powinni. Wszystko oddam wam! Dzieci ja mieć nie będę. Przy świadkach wam zapiszę!
Wichfried się odwrócił.
— A bracia? — spytał.
— A książe! — odparła Dorota. — On za zdradę mógł im i tak wszystko odjąć, co po ojcach mają. Obroni tego, co ja zapiszę.
Zadumał się niemiec.
— Kto wie, co w napoju jest! — przebąknął.
— Nie jużbym ja co go miłuję, źle mu uczynić chciała? — zawołała wdowa. — Czyż nie wiecie, że Bóg daje różną siłę ziołom dla pomocy człowiekowi, że jedne ciągną, drugie odpychają! jedne kochać każą, drugie nienawidzieć?
— A są i takie, co zabijają! — zawołał Wichfried.
— Czyż jabym mu śmierci mogła życzyć!? — krzyknęła wdowa — ja? Ten co mi lubczyk sprzedał, człek pewny, stateczni ludzie ręczyli za niego.
Wichfried jadł i pił, słuchał jednem uchem, a w głowie coś liczył.
— Ziemi mieć będziecie po mnie dosyć — dodała kusicielka — byle książe się zaopiekował, a tego wam nie odmówi. Siędziecie na niej, jak książe udzielny.
— W pustyni! — mruknął niemiec.
— Pustki się przecie zaludniają! — mówiła Dorota — byle ziemia była, ludzie się znajdą. Choćby i z waszych Niemiec pójdą chętnie.
Prawiła żywo, Niemiec słuchał, coraz mocniej zadumany, ale jadł i popijał coraz raźniej. Dorota przysunęła się do niego, kubki nalewając sama, pogłaskała go po głowie, objęła za szyję. Zaczynał się rozochocony uśmiechać.
— E! — rzekła — bądź bo rozumnym a dobrym dla mnie i dla siebie... Zrób jak mówię, nie pożałujesz!
Niemiec się przestał opierać.
— Pojutrze, w czasie uczty — mówiła cicho — pod sam jej koniec, podając mu ulubioną jego czarę, jak się ona tam zowie?
— Teodulfowa — zamruczał Wichfried.
— Odetkniesz tę oto bańkę dopiero, gdy będziesz miał nalewać, wpuścisz z niej choćby kroplę jedną, a gdy pić będzie, szepniesz mu do ucha imię moje! Więcej nie potrzeba.
Niemiec głową potrząsał, ona ciągnęła dalej:
— Siła tego napoju sprawi, że zaraz zechce przyjść do mnie, a gdy przyjdzie, już mnie nie opuści.
Słuchający głową niedowierzająco potrząsał — wdowa dobywała bańkę, strzegąc, aby zatyczki jej nie tknąć.
— Tak! ty to musisz uczynić — mówiła, nie zważając na opór Wichfrieda — musisz, uczynisz. Przysięgam, a ja uczynię cię możnym i szczęśliwym!
Milczał jeszcze trochę upojony, trochę znudzony niemiec, ale ręka jego już po owo naczyńko sięgała.
— Bóg z tobą — rzekł — naprzykrzona, natrętna, niepozbyta babo, zrobię co chcesz, ale skutku z tego tyle będzie, co z twych innych czarów, chybaby... tamtej nie stało, a innej mu się szukać nie chciało.
Wyciągniętą trzymał rękę.
— A przysiążże mi — natarczywie zawołała Dorota — że zrobisz, jak mówię, na Boga, na świętych, na uczciwość twą!... Dasz mu dopiero przy uczty końcu,[54]
Niemiec rzekł z obojętnym uśmiechem:
— No, przysięgam, przysięgam!
I pochwycił w rękę bańkę, którą mu Dorota oddała, pilnując, aby ją natychmiast schował. Wichfried rozpiął kaftan na piersi, włożył naczyńko, zapięła mu go Dorota i lice jej zajaśniało niezmierną radością. Śmiejąc się, nowy kubek mu podała.
— Pij — rzekła — dałabym ci złota roztopionego, gdyby je pić było można. Będziesz mym dobroczyńcą!
— Byle napój poskutkował! — dodał Niemiec.
— O, musi! ja wiem! ten będzie skutecznym!
Uderzyła w ręce i zrywając się z ławy, pląsać poczęła wesoło przed Niemcem, który już ruszyć się nie mógł. Ale patrząc, lice mu się uśmiechało na widok pięknej jeszcze niewiasty, tak szczęśliwej, tak wesołej, że jemu się część tego szczęścia i wesela udzielała.
Pił tymczasem potrosze, bo napój ten palił go wewnątrz i zamiast gasić, powiększał pragnienie. W głowie kręciło mu się i szumiało. Coraz to kubek opróżniony stawiał, wyzywając do nalewania, a parę ich jeszcze wychyliwszy, sparł się zwolna o ścianę i usnął, ustami tylko poruszając uśmiechniętemi i coś niewyraźnie pomrukując.
Dorota zabezpieczyła go od upadku, aby z nim drogie naczyńko nie zostało nadwerężone i pozostała na straży.
Gdy we dworku wdowy tak się do oczarowania Kaźmierza przygotowywano, w domu Stacha, Żegieć i kilku przyjaciół otaczali łoże rannego. Upływ krwi z piersi szeroko rozpłatanej wstrzymać się udało. Żegieć wprędce od biskupa przyprowadził uczonego Benedyktyna, który był Pełki i księcia lekarzem. Staruszek opatrzył starannie rannę, pilno chorym się zajął, dał mu wewnątrz jakieś leki, po których sen przyszedł spokojny, balsamem zalał bok skaleczony, ale pytany o chorego, nie odpowiadał nic z początku, w końcu rzekł, że wszystko jest w mocy Bożej, a On cuda czyni, gdy wola Jego.
Ze wszystkich ciekawych, którzy z początku łoże chorego otaczali i domek napełniali, po upływie pół dnia pozostał tylko Żegieć wierny i ksiądz, który przyrzekł odwiedzać chorego.
Niewyjaśnioną dla wszystkich była tajemnicą ta rana otrzymana od nieznajomego człowieka, na którego dlaczego Stach po nocy się rzucił, nikt też odgadnąć nie umiał. Domyślano się różnie, Żegieć mówić nic nie chciał, ci co znali rannego, wiedzieli, że dla pieniędzy i przez chciwość tego uczynić nie mógł, że z zazdrości o niewiastę nie rzucił się pewnie, bo płochości wszelkiej wyrzekł się dawno; musiała więc jakaś chęć zemsty i śmiertelna nim powodować uraza.
Jeden biskup Pełka, lepiej od innych wiedząc co się w sercu Stacha działo, domyślał się sprawy większej wagi i był niespokojnym. Zlecił też benedyktynowi, aby pilne miał o chorym staranie. Po dniu spokojnym, drugiego rozwinęła się gorączka i ranny marzyć zaczął. Zrywać się z łoża, chciał biedz, wołając ciągle, iż pana otruć zamierzano!
Słyszał to lekarz i sługa, ale i oni wszyscy przypisywali gorączce to majeczenie dziwaczne, żadnego do wyrazów poplątanych nie przywiązując znaczenia.
Ile razy ze snu ciężkiego przebudził się Stach, z tą samą myślą się zrywał znowu, krzycząc, że na ratunek biedz trzeba, bo pana otruć mają. Uparte to ostrzeganie, wołanie i prośby, uderzyły wreszcie Benedyktyna, tak, że do biskupa wróciwszy, z politowaniem mu o tem rozpowiadał.
Pełka tłumaczył to sobie marzeniem chorego, którego znając przywiązanie do księcia, nowy dowód jego w tem upatrywał.
— Śni się biedakowi — rzekł — jak mu całe życie się marzyło, że zawsze panu jego coś zagraża. Poczciwy sługa żył lat wiele jednem staraniem o bezpieczeństwo pańskie, więc i teraz w głowie się to powtarza. Daj mu Bóg ozdrowienie i życie!
Za życie to lekarz nie ręczył jeszcze, drudzy mu go nie wróżyli. Choć silny, Stach krwi utracił wiele, rana była głęboka, a co się wewnątrz jej działo, czy oręż nie był jakim jątrznikiem zatruty? Bogu jednemu wiadomem było. Gorączka rosła, sił ubywało i tylko gdy dziwaczne marzenie o otruciu księcia wracało, naówczas zrywał się z taką mocą, iż go kilku ludzi ledwie mogło utrzymać.
Benedyktyn leki uspakajające powiększał coraz, dopóki tego szału wycieńczającego nie przemógł. Chory, choć go już skrępowała bezwładność, jeszcze mruczał przez sen, aby czuwano nad panem.
W sam dzień św. Floryana gorączka wreszcie ustawać zaczęła i przyszło osłabienie wielkie. Chory stękał, na ból głowy się skarżył, mnichowi się zwierzając, że go prześladował sen trapiący, jakoby Kaźmierzowi na uczcie do napoju trucizny wlać miano.
Badał go Benedyktyn, zkąd mu myśl ta przyjść mogła, lecz przed nim jaśniej się tłumaczyć Stach obawiał. Na karb gorączki poszedł ten niepokój. Tego dnia lekarz obiecywał więcej i pocieszającą wiadomość zaniósł biskupowi, który na intencyę chorego mszę świętą u relikwii św. Floryana odprawić obiecał.
Stary Hreczyn, który się był do Stacha przywiązał, w początku chorej Jagnie o wypadku znać dawać nie chciał. Po cóż miał chorą męczyć napróżno? Gdy lekarz zrobił nadzieję wyzdrowienia, Hreczyn pomyślał, iż powinien iść powiedzieć co się stało, i dlaczego Stach nie przychodzi. Dnia tego z południa, po wielkiem nabożeństwie, na które lud do dwu kościołów tłumnie się gromadził, bo na Wawelu i na Kleparzu kości męczennika były złożone, Hreczyn powlókł się za Wisłę.
Starego sługę swojego mile Jagna przyjmowała, i dowiedziawszy się o nim, zaraz go wpuścić kazała. Wszedł Hreczyn zbiedzony, z głową spuszczoną, nie wiedząc co mówić. Jagna odziana siedziała oparta w oknie.
— Coś ty tak smutny? — zapytała spojrzawszy.
— Stacha nam pokaleczyli! — westchnął Hreczyn, wprost mówiąc z czem przyszedł. — Leży biedak, dlatego nie widzicie go od dni kilku!
— A! — krzyknęła Jagna. — Kto? co? mów!
— Nikt dobrze nie wie, jak się to stało — rzekł stary. — Nocą w ulicy napaść jakaś. Zdaje się, że z Żegciem czatowali na kogoś i ująć go chcieli. Ten broniąc się, w piersi nożem pchnął Stacha, dobrze, że go nie ubił. Biskup przysłał mnicha lekarza, okładając ranę, majaczył dużo, teraz się uspokoił.
Jagna płacząc, słuchała. Osłabłej teraz łzy przychodziły łatwo, drżała ze wzruszenia. Nie kochała nigdy Stacha, ale go jak brata miłowała i wdzięczną mu była. Jedyny to był człowiek, co ją nie zdradził, nie ciężył jej, był wiernym zawsze. Myśl stracenia go, była dla niej bolesną. Chciała sama umrzeć wprzódy, pamięć swą zostawując mu w spadku. I to życzenie zagrożonem było.
— A! Hreczynie! Hreczynie! — zawołała — a! gdybym ja siły miała! ale ani na konia siąść, ani pieszo iść, ani na wozie jechać nie mogę, a ja tam przy nim powinnam być!
Załamała ręce.
— Hreczynie! Hreczynie! wy mnie zanieście do niego!
Stary się począł mocno opierać.
— Ani wam myśleć o tem, miłościwa pani — rzekł — choremu nie pomożecie, bo mu spokoju potrzeba, sobie zaszkodzicie, a jakby was nieść? Pełen teraz Kraków ludzi dla odpustu, dla nabożeństwa, zawalone ulice. Zobaczyliby was, gadali, dowiedziałby się pan i gniewał srodze.
Jagna płakała.
— Jakże go tak porzucić? — wołała — jak mu powiedzieć, że mi go żal?
— Ja mu powiem, gdy każecie — odparł Hreczyn.
— Inna rzecz posłanie, a inna żywe słowo! — mruknęła Jagna — ale wam nie poczuć tego!
Hreczyn kłaniając się do ziemi, już miał odchodzić, gdy Jagna odzyskała tę wolę wielką, jaką dawniej miała.
— Słuchaj stary — rzekła nakazująco — to nie może być! Wy mnie tam o mroku zanieść musicie! Choćbym umarła, nie pomoże nic. Muszę tam być. Nosze zróbcie, zakryjcie mi twarz chustami, droga niedaleka! Zaniesiecie mnie! Dziś święto patrona pańskiego, on u mnie nie będzie, ja u Stacha muszę być. Słowo mu rzeknę i powrócę.
Opierał się Hreczyn jeszcze, ale Jagna już wołała na sługi.
— Musi tak być, jak każę. Gałęzi urąbcie w lesie, nosze mi zrobicie.
Nastraszyły się służebne, ale nawykłe były do posłuchu, gdy Jagna chciała czego, próżno się jej opierać było. Hreczyn przeklinając siebie, że przybył z tą wieścią, musiał pójść rąbać drągi i gałęzie na nosze. Nim wieczór nadszedł, były one gotowe. Jagna od stóp do głów wielką się chustą okryła, a że iść nie mogła sama, prowadzić się, napół nieść musiała kazać. Włożono ją na nosze, jak rannego w boju i była w istocie Łazarzem porąbanym na pobojowisku życia. Nie mówiąc słowa, z twarzą zakrytą dała się nieść nie jęknąwszy. Na promie przebyła Wisłę, weszli do miasta, gdzie ludzi pobożnych ścisk był wielki. Myśleli spotykający, że rannego lub zabitego niosą, słudzy na pytania nie odpowiadali. Gdy w dworku stanęli, Stach spał; Jagnę, choć ją niesiono powoli, zmęczoną, wpół żywą wprowadzili do ciemnej izby, w której chory odpoczywał. Posadzili ją w kącie na ławie, sparła się na stole i tak przebudzenia czekała.
Nierychło otworzył oczy Stach, jęcząc i wołać począł o wodę. Żegieć podając mu ją, szepnął, że Jagna się tu przynieść kazała.
Zdumiał się mocno Stach.
— Gdzież ona jest?
— Tutaj jestem! — odpowiedział cichy, słaby głos z kątka — kaleka do kaleki przybyłam, aby rzec ci jedno słowo: żal mi ciebie!
Stach kazał przynieść światło.
— Niech ją choć zobaczę, lżej mi będzie! — rzekł przejęty.
Zaniecono drzazgę i lampkę. Izba była niewielka, mógł więc łatwo dojrzeć siedzącą, a że mu smutku przynieść z sobą nie chciała, poczęła się uśmiechać. Na tej twarzyczce wychudłej, na której śmierć już położyła piętno swoje, uśmiech wykwitł, jak piołun cmentarny, jak dziewanna mogilna.
Widząc ją, Stachowi zapłakać się chciało, — uśmiech ten przywołał wspomnienia młodości i krasy dawnej. Długo na twarzyczce jej pozostać nie mógł i zniknął.
Spytała go o ranę; Stach spowiadać się nie mógł.
— A! — rzekł — sam bo nie wiem, za com ją otrzymał, co mi się przyśniło. Człek mi się zdał podejrzany, włóczyłem się za nim, chodził do Czechny po trutkę, mnie się widziało już, że mogła być dla Kaźmierza przeznaczoną! Strach ogarnął.
— Dla niego? — przerwała Jagna. — A któżby śmiał tego anioła Bożego, człowieka, co nigdy nikomu zła nie uczynił, wszystkim przebaczał, wrogów kochał. Któżby śmiał!?
— Niedorzeczy marzyłem — odparł Stach — sam wiem! Wyście to wiedzieć powinni, że kto kogo kocha, o nim śni i myśli, a śniąc mu się widma roją. A! a! sen był i zmora, a przecie niechby mu kto powiedział, aby nie pił inaczej, aż podczaszy skosztuje napoju.
— Taki obyczaj na dworze! — rzekła Jagna.
— Ale pan ufny jest — mówił Stach. — Nie jeden podczaszy, lada kto mu napój nalewa i daje.
— Możeż on mieć nieprzyjaciół? — wołała Jagna.
Stach zamilkł, wiedział i on, że żaden z książąt nigdy takiej u wszystkich miłości nie miał. Ci, co go otaczali, życie zań dać byli gotowi, ale Kietlicz? A jemu się zdało, że poznał niecnotę.
— Gdy pana zobaczycie — dodał chory — od siebie mu powiedzcie, niech napoju próbować każe!
— Ani dziś, ani jutro ja go widzieć nie będę — westchnęła Jagna — a za dwa dni czy moje usta będą co mówiły? któż wie... Dziś święto obchodzą, jutro wielkie gody. Szczęśliwi ludzie będą tam patrzeć w twarz pana mojego, napawać się słodkiem wejrzeniem, słodszym głosem i sercem najsłodszem jego!
Rozmowa skończyć się musiała. Hreczyn czatował na swoją panią i do powrotu naglił. Chmury się od Tatrów zbierały, błyskało w nich, chciał ją odnieść, nimby burza nadciągnęła.
Więc groził nią stary!
— E! Hreczynie! — zawołała z uśmiechem — a pamiętasz stary, w jakie my burze z tobą puszcze przebywali? Gdy się drzewa od piorunów płonące na nas waliły, iskrami obsypując? A teraz ty się boisz?
— Teraz wam trzeba do domu — rzekł Hreczyn.
— Nieście! — szepnął[55] cicho.
I ręką od ust posłała Stachowi pozdrowienie.
— Wyzdrowiej mi prędko, póki ja nie umrę — rzekła wesoło.
Jak dziecię sługi ją na ręce wzięły, i tak ze skłonioną głową na podwórze wynieśli, a Stach pozostał sam w stokroć teraz puściejszym domku.
Jak sen chorobliwy przesunęła mu się ta twarz Jagny blada; słyszał jeszcze jej głos, widział oczy. Chciał naprawdę usnąć z tym obrazem, spokojniejszym był, zleciwszy jej poselstwo do pana.
Sen też ogarnął go znowu.
Lecz ledwie zamknął powieki, stanęła przed nim postać zakapturzonego człowieka z Kietliczową twarzą, który szeptał szydersko: — Zapóźno! Jutro gody! Jutro mu może naleją napoju, po którym się nie wytrzeźwi.
Jutro gody!
Całą noc tym snem był Stach dręczony, a gdy o brzasku się zbudził i Benedyktyn przyszedł ranę mu balsamem zalewać, pot ciekł z uznojonego marzeniem czoła.
— A! ojcze! — zawołał — znowu miałem sen srogi! Pan dziś gody sprawia. Widmo straszne jakieś lało mu do czary truciznę.
— Z choroby to są marne widziadła! — rzekł ksiądz — a może nagabania szatańskie, uczyńcie krzyż, zmówcie modlitwę, uspokoi się dusza.
Posłuszny Stach modlił się, lecz niepokój przez dzień cały dręczył go coraz większy we śnie i na jawie. Gdy wieczór nadszedł, rozpaliła mu się gorączką twarz, krew w żyłach kipieć poczęła, wytężał słuch, serce biło.
Z wysiłku tego, padł na łoże osłabły i krzyknąwszy: Ratunku! — przytomność utracił.
Nazajutrz po dniu św. Floryana, dla wszystkich tych, co z nim razem obchodzili święto patrona Krakowa, książe Kaźmierz wspaniałą ucztę gotował.
Zdawna ją przysposabiano, gdyż zaproszonych liczba niemała była, a książe uczcić ich chciał ze szczodrobliwością królewską.
Trzech biskupów przybyło umyślnie na tę uroczystość do stolicy, wszyscy panowie Rady, dostojniejsi ziemianie, wojewodowie, żupani, starzy druhowie Kaźmierza i Henryka. Jaksa z Miechowa, Rusław, na którego ziemi Sulejowski klasztor zakładał, Jarosław Belina, Goworek z Sandomirza, Żyra z Płocka, stawili się do boku pańskiego. Do relikwij tego danego państwu swemu patrona, książe najwyższą przywiązywał cenę, widział w nich porękę błogosławieństwa Bożego dla tej ziemi. Pomiędzy duchowieństwem, jak perła czystej wody, jaśniał mistrz Wincenty, ulubieniec pański, któremu niedawno Kaźmierz napisanie hymnu na cześć świętego polecił[56]. Sekwencyę tę sam przy mszy wielkiej śpiewał u organów w kościele i podobała się wszystkim.
Swą grą wyrazów, porównaniem świętego do kwiatu, wzywaniem opieki dla Krakowa:
Zachwycał duchownych, którzy hymnem tym zastąpić postanowili inny, po kościołach w Niemczech na cześć śś. Wiktoryna i Floryana śpiewany. Carus Deo Florianus — Toto corde fide sanus). Oddawna księcia weselszym, aż do łez rozkosznych rozczulonym serdeczniej nie widywano. Wdzięcznie się wszystkim uśmiechał, i szczęśliwi byli, widząc ten rzadki promyk wesela na zwykle smutnej twarzy jego. Poważny nawet biskup Pełka, surowy Mikołaj wojewoda dnia tego oblicza pogodne mieli, odmłodzone.
W istocie państwu teraz nie zbywało na niczem. Z łaski pana Mikołaja pokój był z Węgrami zmówiony, Ruś była w ład wprawiona orężem Kaźmierza, Jaćwa pokonana wyprawą zwycięzką, Niemcy zajęci podbojem reszty pogan na Pomorzu, nie myśleli o napaści, od cesarstwa się jej nie obawiano.
Dostatek panował w domu; po utraconym Bolku, jedyna ojca i matki pociecha Leszek się chował zdrowo i szczęśliwie, jak siostra i brat młodszy. W środku państwa co dawniej wichrzyło i bruździło, ukoiło się i przycichło. Dzielnica bezpotomnego syna Kędzierzawego, spadła na Kaźmierza, Mieszek po oddaniu mu syna siedział upokorzony, książęta Szlązcy nie ważyli się porywać.
Lżejsze prawo nowe kmieciom dozwalało odżyć po Połowieckich najazdach i Kietliczowym ucisku. Świetne w przyszłości zapowiadały się lata.
Rozumny Pełka i silny Mikołaj ziemian butnych trzymali w karności, nic się nie przeciwiło, nic nie wyrywało.
Następstwo po Kaźmierzu papiezką bullą utwierdzone było w jego rodzie, duchowieństwo stało na straży prawa. Z biskupami Kaźmierz rządził wspólnie i zgodnie dzieląc władzę, którą oni wielkim swym wpływem podtrzymywali. Klasztory zwłaszcza Cysterskie rosły, mnożąc się prawie codziennie, krzewiły w ziemi niedawno pustej i bezludnej. Mnożyły się też osady po trzebieżach, ludność po miastach, handel złotemi drogami przeżynał kraj ze wschodu na zachód.
Z zachodu co tylko Włochy, Francya, Niemcy miały, otrzymywała dzielnica Kaźmierzowa, płynął towar, szli rękodzielnicy. W mniejszym stopniu odbijały się tu wszystkie ruchy umysłów, jakie się czuć dawały w krajach innych. Ziemiański ów udział w rządzie i radzie, nie był bez związku z wyswobadzaniem możnych w Niemczech i we Włoszech. Pokora Rudobrodego w Wenecyi u stóp papieża składającego głowę dumną, w Polsce się odbiła, biskupom przyczyniając siły.
Kaźmierz, który miłował sprawiedliwość i pokój, dla którego słowo Boże było prawem najwyższem, nie pragnący zbytniej władzy, dzielący się nią chętnie, cieszył się tem wszystkiem, bo działo się po myśli jego. Wyswobodzony z brzemienia rządu samowolnego, mógł swobodnie oddawać się ulubionym marzeniom, o rzeczach zaświatowych rozprawiać z uczonemi, uczyć dziejów i śpiewać chwałę Bożą.
Gdy nad wieczór goście wszyscy na zamku się zgromadzili dokoła stołów książęcych, dość było spojrzeć po ich twarzach, ażeby zgadnąć, że mieli pana miłościwego, który był im ojcem a bratem.
Gdy piękny zawsze jeszcze z podniesionem do góry czołem jasnem tego dnia, z włosami na ramiona puszczonemi, z łańcuchem na szyi, u którego klejnot z orłem i lwem był zawieszony — wszedł książę strojny, rzeźwy, wesół do wielkiej izby, oczy wszystkich z wyrazem ukochania zwróciły się doń, jak do słońca.
Sunęli się doń i cisnęli, aby słówko posłyszeć, wejrzenie dostać, uśmiechem się pocieszyć, albo choć otrzeć o niego. Nie było jednej twarzy ponurej, jednego niechętnego serca. Nawet ci, co niegdyś obałamuceni szli przeciw niemu, przejednani dziś życie zań dać byli gotowi.
Zaprawdę inaczej też być nie mogło, tak miłością chrześcijańską, sercem anielskiej dobroci pełnem, wielkim był Kaźmierz, który dumy innych panów nie miał, a pokorą świętą obleczony, jeszcze się większym wydawał.
Choć zwykle na dworze jego zbytniego przepychu nie było, bo bogactwy swemi chętniej się dzielił niż używał, na ten dzień, a w cześć świętego patrona wspaniałość królewska jaśniała.
Wszystko, co skarbiec miał najpiękniejszego, wzięto na stoły. Police przy ścianach błyszczały od srebra i złota. Siedzenia wywyższone dla księcia, księżnej, biskupów, okryte były szkarłatem, cała izba zielonością przybrana majową, potrzęsiona sioły[57] wonnemi. Dwór pański przywdział szaty świąteczne, krasne i pokaźne, kto co miał najkosztownieszego[58], włożył na siebie.
Śmiać się zdawało wszystko. Dzień przed wieczorem do zbytku był ciepły, więc szeroko otwartemi oknami, gość pożądany, wonne wiosenne wchodziło powietrze. Na twarzy księżnej Heleny, zwykle mającej wyraz jakby trwogi i tęsknoty, w dniu tym widać było pokój i szczęście. Gwar po izbach, przytomnością pańską hamowany tylko, to przycichał, to tłumionemi śmiechy i żwawszemi ożywiał się wykrzyki. Około księcia skupiło się co było poważniejszego z duchownych i świeckich panów, a biskup Pełka pobłogosławiwszy stół, sam począł rozmowę od tego, iż należało Bogu za pomyślność jaką na to królestwo zlewał, dziękować.
— Tak Bóg sprawiedliwym błogosławi — rzekł — i przez pana naszego płynie nam łaska Jego!
Książę skłonił głowę.
— Bóg daj — odezwał się — zasłużyć na to coście mi niegodnemu rzekli. Nie przypisuję tego sobie, ale waszym modlitwom.
Tak zagajona poważnie mowa, wnet przez Chmarę, który siedział nieopodal, na weselszy tor została zwróconą.
— Komu my to winni, dojść trudno — rzekł stary — to pewna, że nam ubożuchnym z tem dobrze, i bodaj długie wieki trwało czego używamy[59]
A my biedacy, możeśmy zasłużyli też na miłosierdzie Boże, bośmy długo cierpliwie plagi i chłosty znosili.
— W niepamięć to puścić! — rzekł biskup. — Święcą się lepsze czasy, w niebie mamy Orędownika-Rycerza, który i od ognia i od wody broni.
— Bodaj też i od złych ludzi — dodał Chmara — bo to gorsze od ognia i wody.
Książę się począł nabożeństwom wspaniałym po kościołach radować, chociaż, jak mówił, wiele jeszcze niedostawało, aby świątynie polskie, włoskim, niemieckim i francuzkim równały.
— Da Bóg i my takie będziemy mieli — odrzekł Pełka — choć nam o kamień trudno, glina go zastąpi.
Cysters się odezwał, że mistrzów do budowania sprowadzając, swoich można było nauczyć tej sztuki, a Jarosław Bogorja, wtrącił, iż z kamienia, prawda, cudzy lepiej budować umieli, a z drzewa od naszych cieślów uczyćby się mogli.
— Proste było życie dawne na tych ziemiach — począł Jaksa — więc rzemiosła nie kwitły. Z obyczajem lepszym i ręce ludziom urosną zręczniejsze, boć nie święci garnki lepią.
Rozprawiano tak, jedząc, o rzeczy wszelakiej, książę słuchał, niekiedy wtrącając słowo.
Biesiada trwała dosyć długo, coraz się stając gwarniejszą, tak, że, w końcu już tylko najbliżsi słyszeć się mogli. W każdym kątku o czem innem rzecz się toczyła.
Przy dalszych stołach, rozmowy od ucha pańskiego odleglejsze, stać się musiały swawolne, gdyż je gęste śmiechy i puste słowa zdradzały.
Przeciągnęło się to do późnego wieczora, aż niektórzy wstawać poczęli, odeszła księżna, ziemianie dla chłodu na podsienia ustąpili, a książę został tylko, otoczony szczuplejszem gronem poważnych mężów.
Zostali przy nim biskupi, duchowni, Jaksa, Goworek, wojewoda Mikołaj i ziemian co ciekawszych kupka milcząca.
Mogli już teraz rozpocząć mówić o ulubionych Kaźmierzowi przedmiotach o rzeczach niepowszednich. Wichfried dnia tego wziął na się dobrowolne podczasowstwo, chodząc głównie około pana i biskupów, których rozmów słuchał, a kubki im nalewał. Książę przyjaźnie mu się uśmiechał i dnia tego dobrej będąc myśli, często swą czarę nalewać dawał.
— A! — odezwał się głośno — gdyby życie całe płynąć mogło jak ten dzień dzisiejszy, pół na nabożeństwie z Bogiem, pół z ludźmi sercu miłemi, na rozmyślaniu o rzeczach ostatecznych!
Niestety! nie tak zawsze się dzieje, ma prawa swe dzień powszedni, jak ma łaski dzień świąteczny. Chleb codzienny pożywać musiemy we łzach i pocie naszych skroni... Niczemby to było, gdyby duch nie cierpiał, gdyby go nie trapiła tęsknota wiekuista która i najjaśniejsze chwile przyćmiewa.
— Miłościwy panie — rzekł Pełka — nie wyłamać się nam z tego, czemuśmy przez ciało nasze podlegli. Człek z niewiasty narodzony, pełen jest wszelkiej nędzy, wschodzi jako ziele i więdnieje jako trawa.
— Tak — dodał mistrz Wincenty — aleć to życie znikome wstępem jest do wiecznego, a jak powiada modlitwa, którą czytamy za umarłych: „życie się o dmienia[60], nie ustaje“ (vita mutatur non tollitur). I dobrze rzekł Prudencyusz: „Nie płaczcie matki dzieci swych, bo śmierć jest żywotem nowym. Tak wyschłe ziarna pszeniczne umierają w ziemię zakopane i zielenią się wytykając z zagonów, kłosami odnowione.“
— Nam to tylko Chrystusowym dzieciom — rzekł Pełka — dostępna ta prawda żywota, pociechy tej nie mają poganie.
— Aliści — przerwał Wincenty — przeczucie onego życia drugiego i u najdzikszych pogan się znajduje, jak to wiemy o Getach (Prusakach), którzy wierzą, że dusze ich ciał wyszedłszy do innych narodzić się mających przechodzą, a inne nawet w zwierzęta.
— Myśmy — rzekł książę — doświadczyli tego w ostatniej wyprawie, iż gardzić śmiercią umieją, bo się bili mężnie i zakładników swych na stracenie skazali bez żalu.
— Jakże my, cośmy tego żywota wiekuistego pewniejsi — odezwał się biskup płocki — od nich śmielszemi być powinni w pogardzie śmierci.
— Tak, ojcze mój — odparł książę — życiaśmy pewni, lecz jakie ono dla nas będzie, czem? Któż to wie? Kto przewidzi?
— Określić to trudno — rzekł Pełka — co jest nad rozum człowieczy i nad słowo ludzkie.
— Wstyd mi tu przywodzić — przerwał jeden z Benedyktynów — tego, którego święty Bernard herezyarchą zowie — (spojrzał na Cystersów z ukosa[61], — ale Abailardus ów potępiony, pięknie wyraził się o przyszłem życiu, że ono przez to jest szczęściem, iż będzie zapatrywaniem się na doskonałość Bożą.
„Światło słoneczne blask sieje w południe, ciepło potęgą swoją świat ożywia, najwyższą szczęśliwością będzie, gdy widok Boga serca nasze rozpłomieni. Im lepiej poznamy, tem więcej ukochamy wszystkie jego doskonałości. Patrzeć na nie będziemy najwyższą szczęśliwością. Szczęśliwe wejrzenie, oczy błogosławione, które tej chwały używają.”
Cysters czując się dotkniętym wymówką św. Bernardowi uczynioną, po krótkim namyśle odparł:
— Ten to nasz Bernard, który Abailarda potępił, przyczynę swego sądu w liście do niego wyraża, pisząc w nim, co się do innych mędrków czasu tego da zastosować. „Igra się teraz z prostaczków wiarą, rozdzierają się tajnie Boże, zagadnienia rzeczy najwyższych zuchwale roztrząsają[62].
— Ojcze miły — przerwał Kaźmierz, który uczuł się z kolei dotkniętym zarzutem. — Nie godzi się może rozbierać i roztrząsać, ale godzi chcieć oświecać i szukać światła, nawet prostaczkom jak my. U ojców kościoła, u poetów chrześcijańskich, o których od was się uczę, wszak nieodgadnione zagadnienia co chwila wracają, bo się człowiek zajmowaniu niemi oprzeć nie może.
— Zaprawdę tak jest — dodał mistrz Wincenty — zagadki jednak pozostały nierozwiązane. Mędrcowie nauczają nas, że się nic nie wie, oprócz tego, że się nie wie nic. Teofrastus dodaje, że się w nic wierzyć nie powinno, oprócz, że niczemu wierzyć nie trzeba. A Eudemiusz poprawia go, dodając: prawie[63].
— Smutno byłoby w tych ciemnościach — wiekować — rzekł książę. — Coś przecie światła płynie od ludzi Duchem Świętym natchnionych.
— Zapewne — dodał Pełka — poetom też śpiewać się przydarza o tem, czego oko nie widziało, ucho nie słyszało, a co ich dusza przeczuwa.
— Świadkiem ów piękny opis Raju u św. Awitusa — rzekł mistrz Wincenty.
— Nie pomnicież go? — zapytał Kaźmierz.
— Jakżeby mistrz Wincenty miał nie pomnieć czego? on, którego pamięć za armarium starczy? — odezwał się biskup, zwracając ku niemu z uśmiechem.
Skromnie zarumienił się powołany.
— Sądzę, że opis ten przypomnę sobie — odparł — i po małym namyśle rozpoczął: „Za indyjską ziemią, kędy świat się poczyna, jak mówią, a kończyny ziemi z niebiosy łączą, jest las śmiertelnym niedostępny, zamknion w granicach wiekuistych, odkąd pierwszego grzechu sprawca wygnany był zeń po upadku, a aniołowie niebiescy przyszli na tej poświęconej ziemi zastąpić słusznie wygnanych winowajców. Niema tam pór roku przemiennych, wiodących za sobą zimę, słońce letnie nie przyświeca tu po mrozach. Gdy krąg wyniosły roku dla nas przywraca porę skwarów, gdy nasze pola bieleją szronem okryte, dzięki łagodności klimatu tu wieczna panuje wiosna. Gwałtowny Auster tu nie szumi, chmury uciekają od czystego powietrza, niebo jest zawsze jasnem. Ziemia nie potrzebuje deszczów, by ją orzeźwiały, rośliny karmią się rosą samą. Zielenieje ziemia, powierzchnia jej ogrzana łagodnie, wdzięcznie i świeżo wygląda, wzgórza okrywają trawy, drzewa zachowują zielone swe warkocze i tysiące wydając kwiatów, coraz nowemi odżywiają się soki. Tam owoce, które my raz do roku zbieramy, co miesiąc obficie się rodzą. Słońce nie warzy lilij jasnych, fijołki, których żadna ręka nie tyka, kwitną bezprzestannie, barwa ich nie blednie, kielich nie więdnieje. Zimy tam niema nigdy, ani letnich upałów ssących ziemię, wiosna tylko z kwiatami, jesień z owocami panują rok cały. Tu rosną cynamony, które wieść kłamliwa wyłączną własnością Sabeanom przyznaje, rośliny, które zbiera Feniks, gdy ma umierać, źródła dlań nowego żywota... Płonie ona na gnieździe swem i odradza się z popiołów, zmartwychpowstając po dobrowolnym zgonie. A niedość, że się rodzi po raz wtóry, odnawiając żywot ciała laty znękanego, coraz nowe narodziny starości mu oszczędzają, która w płomieniach ginie. Drzewa sączą z żył płodnych wonne balsamy. Gdy lekki wiatr powieje, gęsty las oddechem jego poruszy, szeleści i mruczy, uginając gałęzie kwieciste, a powietrze napełniając wonią słodką i rzeźwiącą. Źródło przejrzyste i jasne tryska z głębin, w których oko się nurza, srebro nie błyszczy jaśniej, kryształ nie połyskuje świetniej nad wody jego. Płyną one wśród kamieni drogich rozrzuconych po brzegach, a najszacowniejsze klejnoty tu się walają jak głazy... Pola barwami malowane świetnemi, natura zdobi królewskim przepychem.
Wszyscy słuchali zachwyceni opisem Raju, aż biskup Pełka rzekł:
— Piękny jest Raj ten, lecz w poecie czuć poganina, wolę św. Orjenta, gdy mówi o życiu przyszłem.
Książę się zwrócił ku niemu, jakby pytał i żądał więcej, a biskup kończył:
— Nie powtórzę ja słów jego tak wiernie, jak mistrz Wincenty Awitusa, ale coś mi z nich w pamięci zostało i św. Orjent powiada: „Koniec nasz nie jest końcem, a śmierć, przez którą umieramy, sama nieustannie umiera. Duchem i duszą, które trwają i życ[64] mają wiecznie człowiek żyć będzie wiekuiście. Tak, człowiek wiekuiście żyć będzie, ale tu łzy przerywają słowa, bo lepszym byłoby losem dla niego z żywotem się pozbyć boleści, a nawet zrodzonemu raz podobnym być tym, co się nie rodzili nigdy, aniżeli umarłym być dla żywota i żyć męczarniami w tych czasach niedoli, gdy grzech panuje światu. Nie sądźcie, proszę, aby srogość kary zmniejszoną była przez to, iż płomień sprawiedliwy prędko pożre winowajców. Patrzcie na one góry, które wieczne ognie trawią, palą się one zawsze, a nigdy spalić nie mogą. Patrzcie na świeże źródła i rzeki lazurowe, płyną one ciągle, a wyschnąć nigdy nie mogą. Tak ogień wieczny żreć będzie złych, którzy w nim nigdy nie zgorzeją.
Po obrazie raju Awitusa, ten drugi mąk piekielnych zachmurzył lice, a książę przerwał żywo:
— Straszne to groźby, niestety, dla nas grzeszników!
— Bośmy myśląc o wieczności i trwogi jej mieć powinni — dodał biskup. — Lecz zaprawdę, za poważne to do stołowej rozmowy.
— Owszem — odparł Kaźmierz — żadna rozmowa milszą być nie może. O śmierci myśleć potrzeba w każdej żywota godzinie.
— Tak, znikome jest wszystko — rzekł Cysters — i jak Proćper Tyro powiada: „wszystko co posiadamy przechodzi, co upłynęło nie wraca, próżności tego świata budzą dusz naszych ciekawość łudzącemi pozory, a w rzeczy są niczem.”
— Mój zaś Orientus w tąż śpiewa — dorzucił Pełka. — „Każdy dzień nas do śmierci zbliża, umieramy, gdy to mówiemy, niedostrzeżonym pochodem kroczym do dni ostatka. Jak pochodnie woskowe, które z nocy dzień czynią, płoną od ognia powoli, a płomię je pożera, ludzkie rzeczy dokonywając się giną, a co żyje, niszczeje i umiera.”
W tem M. Wincenty ujrzawszy posępniejące oblicza, począł weselej:
— Różnie się ludziom różnym ten koniec przedstawia, jednym smutnie, drugim wesoło. I tak opowiadają[65], iż raz na okręcie jednym filozof z błaznem płynęli. W tem zerwała się burza, dokoła świat cały oblokły ciemności; łoskot powstał okrutny, ludzkie się ozwały krzyki, bałwany srogie nawą miotać poczęły. Wiatry wściekłe to go pogrążały w przepaście, to na falach wznosiły do góry, strącając z nich w mokre otchłanie...
Filozof widząc śmierć zbliżającą się, trwożyć poczynał wielce. Drżał o przyszłe kłopocząc się życie. Pewien był drugiego żywota, przecie mu i tego doczesnego żal było. Tymczasem błazen widząc, że już do stracenia nic nie ma, pląsy wyprawiał, skoki dziwne i żarty szalone, ruchami śmiesznemi zabawiając potrwożonych. Aż oto burza ustawać zaczęła powoli, uspokoiło się wszystko. Naówczas błazen przystąpił do filozofa drwiąc z jego strachu, na co mu tamten odrzekł. — Nie miałeś się troszczyć o co, bo dawno jesteś stracony, ʻbłazen nie stał o błażeńskie[66] życie, jam się o żywot filozofa obawiał.
Rozśmiał książę, astary[67] Chmara rzekł:
— Ostrym językiem odciął mu się filozof; toć prawda, a no blazen[68] to ma za sobą, że odwagi nie stracił.
— Filozofowi też trwogi tak bardzo za złe się mieć nie godzi — odezwał się Kaźmierz — bo wierzymy w żywot ów drogi[69], ale nam go ciemności śmierci zasłaniają, i choć przeczuwszy wiele, nie wiemy nic.
— Oprócz tego co nam chrześciańska nauka podaje — poprawił Pełka. — Prudencjusz powiada: „Wierzymy, że ciało nie ginie, choć je grób pożera? bo Chrystus Pan wskrzesił ciało na krzyżu zmarłe i zaniósł je do tronu Ojcu, a przez to gościniec wytrzebił zmartwychwstaniu.”
— Pozwólcież — wtrącił cysters — abym do Prudencjuszowych dołożył tu słowa św. Paulina z Noli, który o życiu przyszłem głosi: „Czeka ma dusza obmycia się z grzechu, drży mi serce pełne wiary, tętnią w niem więzy wszystkie. Duch mój w trwodze przyszłości lęka się, aby go nie spętały troski o ciało, by ciężar jego nie przygniótł go do ziemi, boi się, aby gdy trąba brzmiąca z otwartych ozwie się niebios, nie podołała skrzydły lekkiemi unieść się na spotkanie króla, dźwignąć ku niebu do tysiąca świętych pełnych chwały, którzy z pęt świata wyzwoleni, ulatują lekko w przestrzenie ku gwiazdom wysoko! Niesieni na obłokach płynących między gwiazdami, unoszą się w powietrzu, by pozdrowić króla niebios i połączyć się z jego zastępy jasnemi u stóp wielbionego Chrystusa.”
— Ten to sam Paulin święty — przerwał Wincenty — powiedział pięknie: „Dusza, która ciała zniszczenie przeżyje, jest nieśmiertelną, dzięki jej niebieskiemu pochodzeniu. Zachowa więc uczucia swe i miłość swą z żywotem razem. Jeżeli umrzeć nie może, nie może zapomnieć, bo ma żyć wiecznie i wiecznie pamiętać.”
— A! — zawołał książę z uniesieniem. — Co za pocieszające słowa! — Wolno nam więc będzie kochać, cośmy miłowali, widzieć to, do czegośmy przywiązali się w życiu, spotkać druhów serdecznych, odnaleźć tam straconych ojców, braci, dzieci!
Chwilę milczano.
— To co poczciwą miłością było w Chrystusie Panu — odezwał się Pełka — czemuby poza kres życia doczesnego przeciągać się nie miało? Wszak ci nietylko dusza nieśmiertelną, ale i ciało ubłogosławione przywdziejemy znowu, a mój św. Orjent powiada: Mistrzu Wincenty! tyś mi to czytał, co czytasz, to pamiętasz!
Wszyscy się zwrócili ku Wincentemu, który skromnie rumienił się ilekroć do niego, jak do księgi się odwoływano.
— Pomnę to miejsce — rzekł. — Brzmi ono: „Przez nasze pobożne pragnienie i życie święte, staniecie się chwały godnemi w żywocie wiecznym i doczesnym tak, abyście uczczeni już przez poczciwy żywot, który prędko upływa, po zgonie mogli wieczną chwałę pozyskać, albowiem, wierzajcie mi, a pomnijcie to, że wszystko co szalonym zdaje się znikomem.[70] jest trwałem. Wiedźcie, że dusze wnijdą w te same ciała znowu i wdzieją swe cielesne powłoki. Postawa, barwa, krew, żyły, skóra, kości, włosy, powrócą jak były. I nietylko to, co kamienie spojone zachowały w grobach, co nie zepsutem przechowują balsamy i prochy Arabij — i to co częścią w grobach leży, częścią w rzekach spłynęło, wszystko powróci prędzej, niż wyrzecze się słowo i stanie ciałem twardem. Co zniszczył wicher, co rozszarpały zwierzęta, co ogień strawił, co gruzy przysypały, wszystko z rozproszonych części się połączy, choć je ptacy pożarli, ryby i dzikie potwory połknęły, wstanie na głos trąby Pańskiej.”
— A! — zawołał słuchający z chciwością Kaźmierz — mnie na usta przychodzi ów rytm św. Augustyna o raju, który do moich modlitw należy:
— A! miłościwy książę — przerwał Chmara — zlitujcie się, nie uciekajcie sierotom, potrzebniście nam!
— Niech Bóg da mu żywot najdłuższy — podchwycił Pełka — a o końcu myśleć nie szkodzi nam wszystkim.
— Nie zapominam o nim — mówił Kaźmierz — sposobię się doń, a choć Opatrzność Boża i ten mój pobyt na ziemi szczęśliwym uczyniła, przecie prawdziwej szczęśliwości tam dopiero wyglądam.
— Bo jej na ziemi być nie może — odparł Wincenty — ani cienia nawet! Nie ma tu chwili jednej bez kropli goryczy.
— Tak, ojcze mój, wielka to prawda! we wszystkiem co tu nas spotyka, na dnie żółć i ocet się znajduje, po największej rozkoszy największy ból ogarnia; wiecznie tu tęskniemy, pragniemy wiekuiście i ze spaloną wargą do źródła przyjdziemy!
To mówiąc Kaźmierz smutnie się uśmiechnął.
Stała przed nim ulubiona czara jego, misternie ze złota wykuta, pięknemi barwy obleczona, którą mu z Francyi przywieziono w podarunku. Zdobił ją dokoła biegnący napis Teodulfa biskupa Orleanu, który, że wiele pisał o sprawiedliwości, książę go sobie często czytać kazał i wysoce pisma jego szacował. Dlatego Cystersi, którzy tę czarę kazali robić dla księcia, wyryć na niej dali napis łaciński przez Teodulfa niegdyś ułożony:
Wichfried stał właśnie za księciem, godzina była spóźniona, Kaźmierz pomyślawszy trochę, jakby się wahał czy jeszcze jedną wychylić czarę — podał ją z uśmiechem, pełniącemu podczaszego obowiązek.
— Nalej, Wichfriedzie, ostatnią! — rzekł — i idźmy na spoczynek!
Z pewną bojaźnią i pomięszaniem Wichfried przyjął czarę z rąk księcia, poszedł z nią gdzie stało wino, pochylił się.
Czy wino ciekło powoli ostatkami, czy niemiec czarę wymywał, zabawił trochę długo, aż Kaźmierz, który rękę wyciągniętą trzymał, zawołał:
— Wichfriedzie! wina!
Podczaszy zwolna niósł nalaną czarę, a gdy książę do ust ją przykładał, schylił się szepcząc mu coś na ucho.
Jeszcze nie dokończył pić Kaźmierz, gdy złota czara z rąk mu wypadła, pochylił się na siedzeniu, głowa zwisła za poręcz, oczy stanęły słupem, drgnął tylko i ciężarem całego ciała na ziemię się obalił.
Wszyscy się rzucili ku niemu, pierwszy Wichfried przerażony, obejmując go rękami. Zerwali się biskupi, powstawali ziemianie, runęły ławy, rozruch się stał straszny, trwoga niewysłowiona... Wołano wody, lekarza!
Kaźmierz leżał już blady, zsiniały, martwy, zabity jak od pioruna, który mu nie dał jęknąć ni wymówić słowa.
Nikt wierzyć nie chciał zrazu, ażeby ten, który przed chwilą pełen był życia, mógł do tej wieczności, o której marzył i rozprawiał, przejść w jednem okamgnieniu. Odcierano go, oblewano,[71] wodą, klękli do koła dworzanie, podnieśli na rękach płacząc.
Trupem już był zastygłym i zimnym.
Dziwną łaską jakąś twarz ta, którą dłoń śmierci dotknęła tak gwałtownie, nie miała na sobie śladów żadnej walki z życiem, żadnej męczarni, ani cierpienia. Błogi spokój ją oblewał, zdawał się uśpionym, powieki nawet same mu na oczy zapadły, a usta zdawały się uśmiechać.
Po chwili osłupienia rykiem boleści rozległ się zamek, podwórca, miasto.
— Kaźmierz nie żyje!
Noc to była straszna, zamętu, popłochu, łez przerażenia. Na wszytkich[72] spadł ten cios, jak kamień z niebios w dzień pogodny. Co się stanie z królestwem? Co z Krakowem? Co z przyszłością? Co mieli poczynać biskup, starszyzna, ziemianie, dokąd i do kogo się obrócić?
Gdy u nóg martwego pana i małżonka leżała pół martwa, rozpadając się z żalu, drąc na sobie szaty Helena z trojgiem dzieci, biskup Pełka i Mikołaj wojewoda musieli już łzy połykając radzić, aby uchować sierotom ich ojcowiznę, niedopuszczając czychającego na nią Mieszka.
Noc majowa nie dobiegała do końca, gdy już na biskupstwie zebrała się rada i z rozpaczą w sercu, z trwogą w duszy, starsi o losach rodu i narodu radzić musieli.
A każdemu słowu niemal towarzyszyły okrzyki.
— Sieroty jesteśmy! sieroty, nie pana straciliśmy — ojca!
Któż taką chwilę boleści narodu całego odmalować potrafi?
Gdy w nocy zawrzało na zamku i krzyki się rozległy straszne, a żałobne dzwony miasto rozbudziły, kto żyw wybiegał w ulice. Jedni drugim podawali wieść nie do wiary.
— Książę umarł. Umarł pan i ojciec nasz...
Nie chcieli wierzyć ci, co go kochali, biegli pół nadzy na zamek, gdzie ciało jeszcze w ubraniu ucztowem nietknięte leżało otoczone płaczącemi...
Wichfried włosy rwąc na głowie, o ściany się rozbijał z rozpaczy. Dziwne wieści krążyły podawane cicho z ust do ust. Pełka go kazał przywieść do siebie,[73] Zamknęli się w izbie osobnej, słychać było głosy podniesione, jęki i wołanie, i jakby padanie na ziemię, a gdy Wichfried odszedł, biskup powrócił niemy, blady nie mogąc się na nogach utrzymać. Niemiec wprost do klasztoru na Tyniec jak pokutnik powlókł się piechotą.
Nim ranek nadszedł, Kraków cały był jedną izbą żałobną, jęki i zawodzenia słychać było wszędzie.
Na dworze Doroty z wieczora pozapalano światła, służba przybrana stała, gospodyni strojna wyglądała oknami na drogę ku zamkowi.
Gdy na mieście uderzono we dzwony i krzyki się słyszeć dały, Dorota na próg wybiegła.
Ulicą leciał człek bez nakrycia na głowie, rozpasany, z włosami rozwianemi i wołał nieprzytomny:
— Pan nie żyje? pan umarł!
Wdowa zabiegła mu drogę. Powtórzył jak obłąkany.
— Sieroty my! pan nie żyje! U końca uczty czarę do ust niosąc, skonał!
Z krzykiem dzikim Dorota nazad rzuciła się do domu i na progu padła zemdlona. Ztąd ją na ręce wzięły sługi i na łoże zaniosły.
Wśród tego zamięszania jakie po zgonie księcia panowało, około południa następnego dnia bracia z Tęczyna nie zapomnieli skorzystać z chwili, na którą oddawna oczekiwali. Oddział ich ludzi otoczył dwór Doroty i pochwyconą powieziono do Tęczyna.
Tu u wieży, która potem przez długie wieki od imienia nieszczęśliwej zwała się Dorotką, bracia zamknęli ją, ażeby więcej rodowi ich sromu nie czyniła[74]. Żyła w tem więzieniu pokutując szalona niewiasta lata długie, więcej już nie widząc świata.
Stach, który w gorączce ciągle marzył o otruciu pana, tej nocy złowrogiej nie dowiedział się o śmierci jego. Żegieć mu ją utaił, uspokajając jak umiał tem, że wołanie i bicie we dzwony było resztą wielkiej uroczystości i uczty zamkowej.
Benedyktyn dopiero, gdy ranę przyszedł opatrywać, z zapłakanemi oczyma na pierwsze zapytanie o wrzawę w mieście, odpowiedział z rezygnacyą mnicha.
— Módl się za duszę pana, którego Bóg wziął do swej chwały.
Padł twarzą na ziemię Stach onieprzytomniały z bólu; wróciła gorączka zaogniła się rana, ale nie przeznaczonem mu było życia tak rychło dokonać. Powoli znowu zabliźniać się zaczęła rana, wróciły siły, tylko nie ochota do nowego życia.
Stach mógł odzyskać dawne nazwisko swoje, chciał Pełka go umieścić u brata wojewody; nie przyjął tego znękany człek, który ciszy i pokoju pragnął. A że wiek mu do klasztoru wstąpić nie dozwalał, pozostał w mieście wziąwszy szatę pokutniczą, więcej żyjąc w kościele, niż z ludźmi, milczący, dogorywający już tylko.
Gdy na Wawelu dzwony uderzyły zwiastując zgon pana, a głos ich doszedł do murowanki za Wisłą, Jagna, która na łożu swem w pół drzemała, pół marzyła, otwarła oczy, tchnęła silnie dłoń przyciskając do piersi, i nazajutrz sługi znalazły ją uśpioną na wieki.
Drezno, 1879
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Salomea.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – czerń.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nie.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nowego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – go.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – bramy.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki powinien tu stać przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ważąc.
- ↑ Błąd w druku; zbędna kropka po przecinku.
- ↑ Błąd w druku; nieodbity spójnik: i lub a.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wprzódy.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki powinien stać tu przecinek.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki powinien stać tu przecinek.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rozrywano.
- ↑ Błąd w druku; powinien stać tu przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – chcąc.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Trzeciego.
- ↑ Brak części tekstu (usterka drukarska). Brakujące fragmenty uzupełniono na podstawie wydania I, Nakładu Spółki Wydawniczej Księgarzy w Warszawie, 1879 r. s.99—100.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – bezustanku.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – bełt.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – choć.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pułkowódzcami.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – gardle!.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pułkowódzca.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wyżkach.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej winno byćwpadł.
- ↑ Historyczne.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – niewolę.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – spadał.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Należy.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – żołnierzy.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Pyrrhusem.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – im.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mną.
- ↑ Błąd w druku; zbędna kropka kończąca zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – orle.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rozpoznać.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – kości.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – niemiec.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna by kropka lub następny wyraz (Czekała) małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – umówioną.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – gospodyni.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – szepnęła.
- ↑ Bardzo prawdopodobnie może to być Kadłubka dzieło, styl i język na tę myśl naprowadzają.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zioły.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – najkosztowniejszego.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – odmienia.
- ↑ Błąd w druku; brak nawiasu zamykającego.
- ↑ Irridetur simplicium fides, eviscerantur arcana Dei, quaestiones de altissimis rebus temerario ventilantur.
- ↑ Kronika M. Wincentego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – żyć.
- ↑ Kronika Wincentego.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być błazeńskie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – a stary.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – błazen.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być drugi.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; zbędny przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wszystkich.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka lub następny wyraz (Zamknęli) małą literą.
- ↑ Paprocki: „Herby.“