Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | J. Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Od wstąpienia na stolicę Kaźmierza cicho było i zamarło na zamku w Tęczynie. Dobrogost i Sędziwój stronili od księcia i dworu; znano ich jako przyjaznych Mieszkowi, lecz nie dali powodu jawnego, aby ich nieboszczyk Gedko lub następca jego Pełka do odpowiedzi za to pociągać mogli. Trzymali się cicho i na uboczu. Jeździli wprawdzie do Poznania i młodszych swych przy dworze księcia Mieszka osadzali, lecz za to ich karać się nie godziło, a mniej niż ktokolwiek, Kaźmierz mógł im to za złe poczytać. Pan był miłościwy wszystkim, szanujący wszelką miłość i każdą wierność.
Bracia z Tęczyna na wielkie nawet zjazdy, gdy się ziemianie wszyscy zbiegali do Krakowa, nie stawali wcale. Mówiono, albo, że ich doma nie było, lub, że chorzeli, a w końcu i wcale nic, bo już o nich zapomniano.
W Tęczynie jednak teraz, gdy pomiędzy ziemianami ciągłe wyprawy na Ruś, do Halicza, dla wypędzania jednych, a osadzania drugich kniaziów, coraz częstsze a uciążliwsze, zrobiły niechęci i narzekania — co było nieprzyjaznego Kaźmierzowi, tajemnie się na narady zbierało.
Biskup Pełka może nie przypuszczając, aby tak blizko, pod bokiem księcia i jego coś się knuć mogło, nie zwracał na te zjazdy uwagi. Odprawiano je niby dla myśliwstwa i zabawy, a w istocie groźne były wielce. Mieszko miał tu ognisko, z którego skry sypały się na całą ziemię.
Od dawna już oczekując sposobnej pory, gotowano się do jakiegoś zamachu na korzyść Mieszka, który niczem nie zrażony, zawsze pragnął i spodziewał się panowanie odzyskać. Teraz nowa do Halicza wyprawa, z powodu sporu Romana Włodzimierzowicza ze Wsewołodem Bełzkim niechętnym, nastręczała pole do próby nowej, śmielszej nad inne nieudane.
Sama wieść o tej wojnie postanowionej, jak się uskarżano, bez wiedzy i rady panów, burzyła umysły. Korzystał z tego Mieszek i słał kogo tylko mógł ze swoich ludzi, aby tam ziemian podburzali.
Zapowiedziane były wielkie łowy na zamku w Tęczynie i, wrzekomo dla nich rozsyłano gońców zapraszających do wszystkich tych, którzy albo już byli w spisku, lub się ich do niego wciągnąć spodziewano.
Bracia oba siedzieli tu już od dni kilku. Wielkie przygotowania czyniono dla gości, w izbie stoły ciągle nakryte były i pozastawiane, bo przyjęcie naówczas bez obfitości jadła i napoju niezwało się gościnnem. Sadzano przybyłego natychmiast do misy i dzbana, aby głód i pragnienie sycił i gasił.
Powoli do zamku ściągali się ziemianie, nie wedle obyczaju huczno i ludno, ale kupkami małemi, ze psy i myśliwskim przyborem. Spodziewano się wszystkich siedemdziesięciu głów rodów możnych, gdyż tyle ich było, co się z powodu wypraw na Ruś Kaźmierza, przeciw niemu oświadczały, chcąc mu wypowiadać posłuszeństwo. Zżymano się na samowolę księcia i hetmana Mikołaja.
Po jednemu ziemianie wjeżdżali na zamek otwarty, po większej części ludzie już nie młodzi, których strój i oręż wielką zamożność wydawały. Każdy z nich zaraz się rozbroiwszy, szedł do wielkiego ognia w bocznej izbie, siadał na ławie, ciepłem winem się zagrzewał i rozmowę przerwaną ciągnięto dalej.
Czy z obawy służby, chociaż ta posłusznie podzielała panów swych miłość i wstręty, czy z poczucia własnej winy i pewnego sromu, zwykle burzliwe ziemian narady i zjazdy, tym razem odbywały się cicho.
Mruczano więcej niż mówiono, szeptano półsłowy i półgłosem. Kilku tylko, szczególniej Sobek z Koziegłów i Daczko brat jego, dwu Śreniawitów z Proszowic, śmielej się czasem i głośniej wyrywali. Gospodarze oba, ludzie niezbyt mówni, potakiwali znakami lub potwierdzali półgębkiem. Wiedzieli wszyscy o co szło.
— A no! — mówił Sobek z Koziegłów — mamy już dosyć tego panowania miłościwego; trzeba mu koniec położyć. Dobry pan tak się stał dobrym dla Rusinów swych, wujów, stryjów, siostrzeńców i powinowatych, że dla nas jest zły, bo naszą krwią musiemy bękartom Halickim do tronów ich drogę skrapiać. Z Węgrami się zadarli — idź a idź na Ruś — nie pyta!
— Po co ma pytać? — przerwał Śreniawa — gdy biskup Pełka powie, a pan Mikołaj brat jego potwierdzi, Kaźmierz posłucha, oni dlań w sobie wszystkich ziemian zamknęli.
Nie dosyć było Brześć szturmować, Halicz brać dla Mścisława, teraz znów ich trzeba godzić i rozsądzać, a my za to płacim!
— Niedołęga we wszystkiem — odezwał się rzadko przemawiający Dobrogost z Tęczyna. — On sobą nie rządzi, nim wszyscy, Rusiny, baby, księża, tylko nie ci co powinni, nie my, co tu gospodarować mamy prawo. A toć lepiej Mieszka posadzić co siłę ma, państwo do ładu przyprowadzi i naszych panów ojców duchownych trochę na bok usunie, bo wkrótce, jak tak potrwa, sami biskupi już tu będą rządzili, bez wszelkiego pana się obchodząc.
— Hej! hej! — wtrącił z boku Drogut, stary i siwy człek, który schylony siedząc w ogień patrzał obojętnie. — Gdyby Mieszek tę siłę miał, o której prawicie, dawnoby już mógł opanować Kraków; ale i to ciemięga.
— Ho! ho! nie mówcie tego — rzekł inny. — Dla niego teraz porwać się, a nie dokazać, sprawa gardłowa; Pełka i Miklasz, gdy mu się noga ośliźnie, nie przebaczą i będzie z nim co ongi ze Zbigniewem było. Musi dobrze się gotować i wyważyć!
— Waży też do zbytku! — mruknął Drogut z uśmieszkiem. — Przypomnijcie sobie lat ostatnich sprawy.
— A toć! Albo nie jeździł do cesarza do Rudobrodego i nie dał córki własnej na ofiarę dzikiemu synowi Bogusza z Pomorza?
— I cóż z tego miał? nic — rzekł Drogut. — Rudobrody go zbył niczem, a Bohusz córkę wziął, ale porwać się nie śmiał.
— Bo i nie pora była — odezwał się Dobrogost. — Tylko co Brześć i Halicz wziął Kaźmierz, rycerstwo było rozzuchwalone zwycięztwy, do kupy ściągnięte, gotowe... Jak się miał porywać? jak?
Przypomnijcie sobie nie tak to stare dzieje, że naówczas Mieszek poczynał bardzo mądrze i oględnie. Ho! ho! nie wiecie, jak ze Szlązakami się sprzągł a Kaźmierza na nich podszczuwał?
— Tak — odparł Drogut — tylko, że i z tej mądrości nie było nic. Kaźmierz jak zawsze przebaczył, Mieszek się pokłonił i pojechał przemyślać o nowej sztuce, żeby i ta chybiła.
Nie sporzę, że wynajduje coraz co nowego, a no, nigdy mu nie dojrzeje tak, żeby się rozpękło, zwiędnieje w zawiązku.
— Cóż on winien? co? — począł drugi brat z Koziegłów. — Ludzie mu gorzej psów służą. Pan Bóg zdaje się go próbować. No, i jak Bóg miły, Kaźmierz przez te swoje relikwie, świętych nabożeństwa poprostu siłą Bozką odgania wszystko. Już nie mogło być nic większego, jak owa syna cesarskiego Henryka wyprawa w trzydzieści tysięcy ludzi na Kaźmierza.
— Prawda! — rozśmiał się Drogut — i pięknie się skończyła! gdy Henryk na owem probostwie odpoczywając, co się pod nim zawaliło, ledwie sam w oknie siedząc z Arcybiskupem Mogunckim ocalał, a Turyngskiego Landgrafa i innych panów ledwie żywych za uszy wyciągnięto z kloaki, w którą wpadli...
— Czyste czary! — podchwycił Sędziwój — bo ledwie się z tego gnoju dobyli, na drodze znowu od dzwonów zostali pobici, co im się zerwawszy, na głowy pospadały.
— Że nieszczęśliwy Mieszek, to prawda — potwierdził drugi — ale i Kaźmierzowi, jak temu dzbanowi co długo do wody chodzi, w końcu się urwie ucho.
Wielka większość przytomnych powitała przepowiednią śmiechem wesołym.
— Z Leszkiem młodym albo nie mądrze sobie postąpił, nie przebiegle, namówiwszy starego bałwana Żyrę, że mu Płock zdał i wymógł zapis. Już zamki wszystkie miał w ręku.
— A długoż je trzymał? — spytał Drogut.
— Na Mieszku jakiś przeklon cięży! — szepnął inny, wzdychając.
— Nieprawda — odparł Dobrogost. — Już przez to samo, że po tylu nieszczęściach nie stracił otuchy, dowód stawi, iż siłę w sobie czuje...
— A na Kaźmierza już Pan Bóg zaczął zsyłać przestrogi, i jemu się już nie wiedzie — mówił Śreniawa. — Piękne chłopię, najstarszego syna stracił tak marnie.
— O tem to jakoś różnie ludzie mówią — odezwał się głos z kąta.
— Niema o czem mówić, bo to był jawny Palec Boży — kończył Śreniawa. — Chłopak ze swawoli drzewo ścinał, na którem się coś poruszało. Była to żmija, czy padalec, co mu się na szyję rzuciła i ledwie dotknęła go, padł martwy.
— Syna ma drugiego, ten na dziedzica starczy — odparł Dobrogost. — Znalazłoby się też dzieci więcej, gdyby ich po kątach szukać, a no, z temi się chwalić nie będzie.
Po krótkiem milczeniu; starszy jeden począł znowu:
— Mówcie wy sobie co chcecie, wojna z Kaźmierzem, to razem z duchownemi i z Panem Bogiem i ze Świętemi Pańskiemi. Już matka jego Salome[1] kości i relikwii świętych siła nagromadziła, a Kaźmierz sobie w Rzymie uprosił całego jednego świętego zwłoki za patrona.
— Że mu te moce i potęgi pomagają — wtrącił drugi — temu nikt nie przeczy, ale my też nie jesteśmy niebożnicy, i tego samego Boga i Świętych Jego czcimy.
— Nie tak jak on! nie tak! — przerwał inny, głową kręcąc — on im kościoły buduje, trumny sprawia bogate, chwałę ich mnoży. To wszyscy wiedzą jak po kości święte słał do Rzymu do Papieża i co się tam stał za cud.
Milczeli wszyscy, a mówiący dalej ciągnął:
— Powiadają, że Lucyusz biskup najwyższy gdy do niego posłowie ci przybyli, wszedł z niemi do grobów, w których mnogie zwłoki męczenników spoczywają, i przechodząc około nich, począł sobie mówić, jakby pytał: — A któryżby z was jechać chciał do Polski?
Stanął naprzód u grobu Wawrzyńca świętego, z którego usłyszał wychodzący głos: — Nie dawajcie mnie na nową spiekę, bo tam się jako na ruszcie palić będę musiał między ludźmi gorącemi, a ugasić ich żaru nie zdołam.
Więc zdumiony wielce, postąpił krok dalej, kędy spoczywał Szczepan święty, a oto od grobu jego dał się słyszeć głos: — Nie dawajcie mnie na nowe kamienowanie porywczością narodu tego, który i na świętych swych i błogosławionych i ukochanych gotów miotać głazy, gdy nim szał owładnie, choćby jutro miał o przebaczenie błagać.
Gdy coraz bardziej strwożony Lucyusz, dalej jeszcze krok postąpił i spojrzał kędy leżały kości żołnierza-męczennika Floryana świętego, wysunęła się z grobu ręka jego i dał się słyszeć głos: — Dajcie mnie im za patrona, pójdę do ziemi ich, gdzie nieustannie płomienie gasić potrzeba, aby ich nie pochłonęły.
A tak dostał się nam mąż rycerski Floryan święty, który zaraz na wstępie do grobu swojego cud uczynił. Albowiem, gdy z wielką czcią prowadził zwłoki biskup Gedko i książę, wóz z niemi zatrzymał się na Kleparzu, gdzie święty chciał mieć kościół wystawiony pod zawołaniem swem, który mu też tam wzniósł Gedko i złożono w nim rękę tę świętego, co się ku naszej ziemi wyciągnęła litościwie.
Milczeli wszyscy słuchając opowiadania, aż Sobek z Koziegłów przerwał zasępienie długie, które po niem nastąpiło.
— Na Boga, ani na Świętych Jego się nie porywamy. Gdyby tak przyszło lękać się wszystkiego, nicby już człowiek nie począł. Czas, byśmy o sobie pomyśleli; Pełka i brat jego, a cała gromada ich zauszników obrócą nas w chłopy i niewolniki.
Pytaliż się oni kogo o tę na Ruś wyprawę? Słowa nikt nam nie rzekł, posyłają wici, słuchaj, pod gardłem.
— Tych Węgrów i Rusi naprawdę aż pod gardło mamy — odparł drugi z Koziegłów — niech już będzie co chce, a bronić praw swych musimy. Gdyśmy tu z Sandomirza prowadzili Kaźmierza, lepszegośmy się w nim pana spodziewali[2]
A oto zaraz w Łęczycy okazało się, żeśmy nie dla siebie, tylko dla biskupów pracowali, a dla kmieci. Im popuszczono, nas ściśnięto, ledwie dyszymy.
— Gedko nam tłumaczył, że książę nas do Rady przybiera i bez Rady nic stanowić nie będzie. Nie pytając dziś o radę nikogo — rzekł Dobrogost.
— Cała Rada, dwu Mikołajów, Pełka jeden, Jaksa i może niemiec przybłęda, nas co przedniejszych ojczyców zbywają, gdy przyjdziemy, tem, że już postanowiono...
Szeptać poczynali gromadkami pytając jedni drugich co postanowiono, gdy Dobrogost cicho rzekł niektórym, iż Kietlicza samego lada chwila spodziewa się z Krakowa; bo się teraz nie na żart zbierano do roboty.
— Gdy Kaźmierz na Ruś wyciągnie z całą siłą swoją — dodał — i swoich tam wszystkich zabierze, na zamku się pozostanie mało, albo nic ludu. Ku Haliczowi się zapuści, będziemy mieli dosyć czasu Mieszka powołać, który na Szlązku stać musi i czekać hasła... Wprowadzimy go na zamek i okrzykniemy.
— Ha! ha! niech Kaźmierz sobie w kochanym Haliczu o gospodę prosi — śmiał się Śrenawita.
— Albo we Włodzimierzu! Jużci mu ją Rusini dać winni — mówił inny szydersko — objadali go tu długo kniaziowie siadając u niego.
— Niechaj potem zna co ziemianie ważą! — mruknął Sędziwój.
— Byle się raz powiodło — dodał Dobrut — ja bo już wiarę straciłem, bośmy się nie mało razy sparzyli — i nie było z zachodów nic.
— Szyję za to daję — odezwał się Dobrogost — że Mieszek i Kietlicz tym razem dobrze wszystko wyważą i udać się nam musi...
Nie próbowali dotąd, bo nie byli swojego pewni.
— Zamku nie będzie bronić komu — mówił jeden.
— A miasto? a kmiecie?
— Na tych siłę mamy — odparł Dobrogost — czer ń[3] i ciżbę zgnieciemy i rozproszym.
— Zgnieciemy potwierdzali drudzy.
Głosy się nieco podniosły żwawsze i wnet spiskujący sami się tego uląkłszy znaki sobie dawać poczęli, aby milczeć.
Nadjeżdżali coraz nowi, czekano na obiecanego Kietlicza, który się opóźniał. Zciemniało już dobrze, oba gospodarze niespokojni trochę, naradzali się czyby ludzi nie posłać na drogę ku Krakowu. Inni odradzali, aby oczów na siebie nie zwracać zbytnim ruchem.
Ile razy w podwórcu zatętniało, wybiegano patrzeć, ale przybywali tylko ci co umyślnie pod noc się wybrali, aby ich nie postrzeżono.
Kietlicza nie było.
Domyślawszy się już płochliwsi czegoś strasznego. Nuż główny sprawca, prawa ręka, dostał się Pełce w garść? Przeczyli inni, iż to nie mogło być.
— Nie ma na świecie przebieglejszego lisa — mówił Sobek — nad tego Kietlicza. Uchowaj Boże by go pochwycili, Mieszek ani synowie jego sami sobie rady nie dadzą. Patrzeć na tę przysadzistą beczkę, na jego łeb ogromny wziąłby go za parobka, za człeka, co się żwawiej poruszyć nie zdoła, a zwija się jako nikt, a sunie jako wąż.. Mądry będzie, kto go ułowi!
— To prawda, że gdyby Henryka Kietlicza nie stało — rzekł Dobrogost — więcejby się z nim straciło, niż w dwu pułkach. Mieszek bez niego nie wart nic.
— Jako żywo — zaprzeczył Sędziwój — my lepiej księcia znamy. A któż to tego Kietlicza wziął tępego i nieokrzesanego i uczynił go tem czem dziś jest? On ci go popychał, on kierował, sam też bez mózgu nie jest...
— Pewno! pewno! — potwierdzało kilku.
Rósł tak niepokój z nadchodzącym wieczorem, aż gdy do stołów zasiedli i do kubków się wzięli, zapomniano trochę o trosce. Ino gospodarze często spoglądali ku sobie i nasłuchiwali.
Misy stały próżne i dzbany odnawiano, gdy naostatek w progu powitany okrzykiem stłumionym, ukazał się mężczyzna gruby, otyły nieco, czerwonej twarzy, najeżonego włosa. Był to długo oczekiwany Kietlicz. Sędziwój, który naprzeciw pośpieszył, postrzegł zaraz, że niewesół powracał. Twarz jego od wiatru ze śnieżnicą mocno zaogniona, pomięszaną była, oczy biegały niespokojnie, usta miał zacięte, czoło pofałdowane.
Na powitanie ledwie skinieniem głowy odpowiedziawszy, oczyma począł mierzyć zebranych. Wszyscy od stołów stając cisnąć się do niego zaczynali. Zarzucano go pytaniami, na które zasapany i zmęczony nie odpowiadał. Z obawą jakąś ludzi mierzył wzrokiem, jakby się znaleźć między niemi spodziewał niewiernych. Dobrogost dał mu znak, odstąpili na bok.
— Z czemże wracacie? — spytał.
— A, z lichem! — odparł szorstko Kietlicz.
— Cóż się stało? grozi co?
— Jeszcze to tam nic wielkiego — rzekł, głos zniżając Kietlicz — a no! a no! — Ruszył ramionami.
— Mówcież! — naglił Dobrogost.
Wahał się przybyły, widząc tylu ludzi dokoła których nie znał, targał na sobie odzienie, podano mu wina kubek, wychylił go żywo.
A tu naciskali się ciekawi, co zamiast go cieszyć, niepokoiło.
— Ot co — rzekł pocichu do gospodarza. — Wzięto mi najlepszego, najpotrzebniejszego sługę. Jak go na męki pociągną, gotów śpiewać co nie trzeba i mnie zdradzić. Uchodzić muszę...
Choć oprócz Dobrogosta mało kto mógł posłyszeć rzeczone słowo, popłoch jakiś wionął po całem zgromadzeniu. Ruch się wszczął niespokojny, szeptano trwożliwie dokoła. Kietlicz pomiarkował, że niepotrzebny może strach posiał — mogło to sprawie zaszkodzić. Rzuciwszy oczyma ku drugiej izbie, wsunął się do niej z kilku zaufanemi i drzwi się zaraz zawarły za niemi.
— A! zła godzina! — rzekł Kietlicz — zła godzina! Ale nie takeśmy już przebyli i przeżyli, nie ma czego rozpaczać — tylko ostrożnie dalej! westchnął — Mierzwę mi wzięto!
Mierzwa znanym był braciom z Tęczyna i innym wielu z czasów sędziowskiego urzędu, jako człek bystry i mądry, zasmucili się wszyscy.
— Gdzie? jak? — przerwał Sobek — pewnie do bab polazł, bo podwikę nadto lubi!
— Nie! — mówił, ożywiając się Kietlicz — licho nadało, do starego druha do Juchima wstąpił, a tam go niepoczciwy człek, niejaki Zabór, co mi już kością stoi w gardle, bo go na mej drodze wszędzie pełno — człek co mi się jak wąż z rąk wymyka — pochwycił i ujął!
— Gardło mu wezmą! — smutnie szepnął Dobrogost.
Kietlicz głową potrząsał.
— Może się nie dadzą — rzekł. — Gdzie dwu takich w sprawie jest, jak Juchim i on, nie może być, żeby się nie ratowali. Jeden ma rozumu dużo, drugi pieniędzy.
Tarł czoło Serb i stękał.
— Mnie uchodzić trzeba — ciągnął po chwili. — Krótko się rozmówmy. Na zamku trzeba ludzi kilku zyskać, aby było komu wrota zawczasu otworzyć. Jak tylko wyciągną na Halicz, dawajcie nam znać, w pogotowiu stać będziemy na szlązkiej granicy, wpadniemy jak piorun na Kraków.
— Nie wiecie, kogo Kaźmierz zostawi tu? — spytał Sędziwój.
— A no Pełkę biskupa, pewnie z bratem Mikołajem, tych dosyć. Nie lękali się dotąd nas... nie widzieli nic...
— Mikołaj w Krakowie — przerwał Dobrogost — twardy człek i obrotny — to źle!
— Bez ludu, co on wart? — odparł Kietlicz. — My z dobrą wpadniemy gromadą. Mieszek niedawno poręczył bratu swą wierność, spodziewać się go Kaźmierz nie będzie. Weźmy ich w pierwospy.
Byle sobie na Ruś wyszli.
— Pójdą panie — mówił Sędziwój. — Gdy idzie o sprawę kniaziów ruskich, Kaźmierz gotów zawsze choćby krew przelewać, byle im służyć. Nie dla żony to czyni, boć jej tak bardzo nie miłuje, ale mu się umieją przypochlebiać, kłaniać, połechtać, a wspaniałomyślny pan rad, aby go sławiono i czołem mu bito... O! pójdzie na Ruś, a choćby i na Węgry. Już to postanowione.
Kietlicz się zwrócił ku nim.
— Na was, miłościwi ziemianie tutejsi cała waga, wszystka nadzieja — rzekł. — Bez was choćby z tysiącami, my nie starczym. Biskup Pełka i pan Miklasz wojska się nie ulękną, a ziemianom ustąpić będą musieli.
— Będzie nas dosyć! — zapewnił Sędziwój.
Drudzy dwuznacznie głowami poruszali.
— Ilu liczycie? — spytał Serb.
— Żupanów z ich rodami i zawołaniem mamy siedemdziesięciu — dodał Sędziwój — toć znaczna rzecz.
Kietlicz nic nie powiedział.
— Przysporzy się ich, gdy wieść się rozszerzy, żeśmy na zamku i mamy go w ręku — ciągnął Sędziwój. — Siedemdziesiąt zawołań, na głowy zbierze się dużo. Zamek opanować, pójdzie reszta sama!
— Zamek i biskupi dwór — poprawił Kietlicz. — Pełkę w rękach musiemy mieć, brata jego też, bo ci są najstraszniejsi.
— Gdyby nawet wasze poczty nie nadciągnęły — mówił Dobrogost — naszych siedemdziesiąt żup, siła znaczna. Każdy swoich przyprowadzi, mają ich pogotowiu... Kto tylko mógł, od ciągnięcia na Ruś się wyzwolił.
— I z tem trzeba ostrożnie — przerwał Serb. — Gdy nadto wielu pozostać zechce w domu, Pełka i Miklasz mogą przewąchać, że się coś gotuje! Z każdego zawołania gorszych trzeba Kaźmierzowi dać, niech idą. Skoro się to na Ruś ruszy, resztę powołać od kołka do kołka i na Kraków!
Zaczęto się naradzać i obliczać pocichu, i zrzadka tylko szepty, głośniejsze wybuchy przerywały. Poza drzwiami zamkniętemi do wielkiej izby gwar słychać było głuchy, nieustający, czekano tam, aby się drzwi otworzyły, aby im znać dano, co się uradzi, bo niepokój zrodziło posępne oblicze przybyłego, a podwoiło go to, że na osobności z małą garstką pocichu radził.
Wyszedł ku oczekującym Dobrogost i półgębkiem oznajmił, iż nic złego się nie stało, że choć ciężko szło, ale nie zmieniło się nic, i gotowości, a pilności wielkiej tylko potrzeba było.
Czoła się zasępiły.
Dobrut począł szeptać swoim, że taki coś jest o czem im nie mówią, aby serca nie psuć.
Drudzy ducha krzepili. Przycichła jednak zrazu dość wesoła wrzawa, naradzać się przestali. Dobrogost zaraz powrócił do komory, w której był Kietlicz. Wielu ciekawszych u drzwi jej się skupiło nastawując ciekawego ucha — lecz oprócz szmeru, nic pochwycić nie mogli.
W tem zdało się im, że nagle zawieruszyło się we wnętrzu, hałas powstał, gadanie pomięszane, niewyraźne, niespokojne. Głos jakiś piskliwy, jęczący, który do żadnego znanego nie był podobny, dał się słyszeć.
W istocie był tam ktoś obcy. W chwili, gdy gospodarze i kilku zaufanych umawiali się z Kietliczem, wsunął się starszy komornik oznajmując, że ktoś pilno przybył z Krakowa, żądając mówić z Henrykiem.
Kietlicz, choć nie sam to imię nosił, dorozumiał się, że o niego szło i uląkł zdrady. Już miał uchodzić, gdy Sędziwój wybiegłszy sam wprowadził za sobą ledwie dyszącego, trzęsącego się, mówić jeszcze niemogącego i piersi rękami drżącemi cisnącego Juchima.
Kożuch na nim pomięty, sianem i słomą potrzęsiony, odzienie domowe ledwie narzucone, świadczyły o pośpiechu z jakim się wybierał. Oparł się stary o ścianę u drzwi dysząc jeszcze ze znużenia[4] Wodził długo oczyma po izbie, nim się przemówić zebrał.
— O wszystkiem wiem — rzekł przystępując Kietlicz.
— Nie wiecie o wszystkiem! — przerwał Juchim z rozpaczą, odzienie na piersiach targając. — Ja jestem zgubiony, ten człowiek mnie w grób wrzucił! mnie, dzieci — wszystko!
Jęknął.
— A ty jego i siebie wyzwolisz — odparł Kietlicz zimno.
— Jak? jak? — zawołał Juchim. — Ja jego nie uratuję, my poginiemy oba! Przyślijcie mu syna na zakładnika, przyślijcie, może tak się co zrobi! Ja nic nie wiem!
I głowę w dłonie ująwszy, żyd jęczeć począł. Kietlicz się przybliżył doń powoli.
— Syn, syn wam się na nic nie zda — odezwał się — ani Mierzwie ani wam nie przebaczą i nie zawierzą. Choćbyś się opłacił, już oni złem okiem na was będą patrzeć. Ratujcie Mierzwę, bo mi potrzebny, a sami też z nim do nas uchodźcie!
Juchim w początku słuchał chciwie, potem głową zaczął trząść.
— Uchodzić! aj! — odezwał się — cóż to ja sam, a żonę, a dzieci, czy ja w połę zabiorę? — i to co mam...
— Pieniądze i życie ratujcie naprzód — dodał Kietlicz — reszcie się nic nie stanie.
Juchim nie słuchał już, tak rada wydała mu się niezdarną.
— Tego co ja tam mam — mruczał — gałganów, sprzętu, ubóstwa mego? ja na dziesięć wozów nie zabiorę.
— Stary, a nieporadny! — z gniewem zawołał Kietlicz — Czyż ja cię mam uczyć, abyś wozy nocami po jednemu odprawiał!
Juchim uśmiechnął się gorzko, nie chciał mówić, aby się z bogactwem nie wydawać, rady brzmiały mu jak szyderstwo i urąganie. Za nic w świecie nie byłby tego mienia na które pracował całe życie, puścił bez straży; zabrać je i uwieźć niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Nierychło podniósłszy głowę, mówić zaczął z gorącością wielką.
— Albo to wy nie możecie tego teraz zrobić na co się od lat tylu daremnie zbieracie i odgrażacie? wojsko ciągnie na Ruś, miasto będzie puste, zamek goły. Niech książe przychodzi, weźmie jak grzyba.
Gospodarze z Kietliczem spojrzeli na siebie. Ostrożny Serb wtrącił.
— Albo to łatwa rzecz?
— Jeżeli ona teraz wam nie łatwa, to już zawsze będzie trudną — ciągnął żywo Juchim. — Dużo jest ludzi, co z pana nie radzi, nowegoby chcieli. Wszystko co żyje, zbierają na Ruś — no — w mieście zrobi się, co potrzeba. Starosta będzie nasz, ja za niego ręczę, a ja go znam! Ocalcie nas, ale potrzeba prędko — prędko.
Zadychał się stary i spojrzał. Słowa jego tak przypadały do myśli słuchających, że mu się nie sprzeciwili. Zdawało się, że ich odgadł.
— No — wtrącił Kietlicz — kto wie? mogłoby to być, ale i wy nie żałujcie na to groszy. Starostę ująć trzeba.
— Gdy wszystko mam tracić, wolę połowę — zawołał Juchim i poprawił się zaraz — wolę część. Nie pożałuję, starostę mam w ręku.
Kietlicz i bracia oba zbliżyli się do żyda, rozpytując pilno i o starostę i gmin miejski, za kim on trzymać będzie.
Starostę upewniał Juchim, rękę kładąc na piersiach, że weźmie, co do gminu, namyślał się nad odpowiedzią.
— Gmin? a co znaczy gmin? — rzekł cicho. — Motłoch księcia lubi, bo jałmużny daje, ubogich karmi, zły nie jest, ale gmin pójdzie za starostą, a tego ja mam!
Za kmieci nie chciał ręczyć żyd, owszem utrzymywał, iż tych od Kaźmierza żadną nie odciągnie siłą.
Już się narada kończyła, gdy nagle Juchimowi oczy zabłysły i począł rękę podnosząc.
— Ja jeszcze jedno powiem! Może ja tego nie wziąłem z własnego rozumu, może to nie mądra rzecz, ale mnie przychodzi do głowy jeden sposób, aby wszyscy poszli do Mieszka, nawet ci, co nie są jego!
Zatrzymał się chwilę i głos zniżył jeszcze.
— Cóż to? — ciągnął miotając oczyma — jak on pójdzie na wyprawę na Ruś, czy jego tam zabić albo otruć nie mogą?
Wszyscy zamilkli, a żyd zląkł się własnego słowa i rękami potrząsać zaczął.
— Nie trzeba, żeby jego kto zabijał albo truł — dodał żywo — na co? można powiedzieć, że on nie żyje. O tyle mil kto może temu kłam zadać? a jak wieść pójdzie, że jego na świecie nie ma, czy nie pójdą wszyscy do tego co jest?
Kietlicz się uśmiechnął, wszyscy zrozumieli i przewrotność i zręczność tego wybiegu.
— Rozumny człek! rada dobra! — zawołał Serb. — Gdyby nie ten kłopot dzisiejszy, nie byłby nam skarbny jej przyniósł, a mybyśmy na tę myśl nic[5] wpadli!
Uderzył tak silnie po ramieniu żyda, że się aż wzdrygnął.
— Róbcie tak — dodał.
— Co to pomoże — przerwał żyd — jeżeli wy się nie ruszycie? Jak się wieść rozgłosi, trzeba żeby było komu bezpańskie wziąć! Zamku nie ma bronić komu.
— A biskupi ludzie? — spytano.
— Biskup swoich daje księciu na Ruś — odparł Juchim.
— Brat jego idzie czy nie?
— Kto go wie — odparł Juchim — a co on będzie wart sam jeden?
W ten sposób Juchim stał się powiernikiem zmowy, nie postrzeżono się nawet, gdy przyjmując jego radę, wydano się z własnemi zamiarami. Plan cały był osnuty. Kietlicz zyskiwał pomoc pieniężną i czynnego robotnika, któremu szło o własne życie i mienie, nakoniec pomysł szatański rozpuszczenia fałszywej wieści o śmierci Kaźmierza, który się wszystkim zdał najdzielniejszym środkiem, do odebrania mu ostatnich przyjaciół i sług wiernych.
Pozostałe dziecię Kaźmierza, Leszek był małem chłopięciem, któremu opiekunem z prawa Mieczysław przypadał.
Rozjaśniły się twarze.
— Nie ma już potrzeby tak pilno myśleć o Mierzwie — rzekł Kietlicz. — Może posiedzieć trochę, uwolnim go, zamek zdobywszy!
Juchim zmarszczył brew.
— Byle nie zdradził, nie gadał, i nie uciekł — dodał chmurno — bo za niego wezmą mnie i zabiją!
— Nie bój się — przerwał Serb — tobie się nic nie stanie, a rychło też wszystko się skończyć musi.
Po tej rozmowie żyd uspokoił się nieco. Nie było już dłużej o czem rozmawiać, poszeptano jeszcze i Juchim, który musiał nocą do miasta powracać, aby wycieczki jego nie postrzeżono, wymknął się do swoich sani. Kietlicz kazawszy też konie podprowadzić, wyszedł do oczekujących w wielkiej izbie.
Jeden z nich zaraz przeciw niemu wystąpił, był to młodszy brat z Koziegłów.
— Powiedzcie nam, coście uradzili — odezwał się śmiało — bośmy tu karku nastawiając darmo nie przybyli, i chcemy wiedzieć, jak stoi sprawa? Będzieli z niej co? Albo znów mąka przepadła i chleba nie upieczem.
— Wszystko stoi, jak było mówiono — odparł posłannik Mieszka — nie zmieniło się nic. Stójcie pogotowiu, my przyjdziemy. Nie chybcie nam.
Ziemianie urażeni trochę, że im długo czekać kazano, nie zwierzając się niczego, poczęli wołać.
— Nie chybcie wy! niejeden raz myśmy już na was czekali, a my nikogo nie zawiedliśmy. Wodzicie nas, wodzicie, Kaźmierz jak siedział, tak siedzi, aby i teraz tak nie było!
— Teraz pora inna i my gotowi — rzekł Serb surowo — książe z synem Bolesławem na granicy już stoi. Z Wielkopolski lud pójdzie z nami, Pomorze i Szlązko.
Wtrącił ktoś, że bez Szlązaków lepiejby się obeszło; inny dopominał się naznaczenia czasu — odparł Kietlicz — że to od wyciągnięcia na Ruś zależało. Gwar się wszczął o prawdopodobny ów czas wyjścia, gdy już ten, na którego się oglądano, znikł z izby i przez komorę do koni swych pośpieszył, aby nocą dostać się do lasów i nie być postrzeżonym.
Gdy go nie stało, wszyscy też na noc szukali legowisk na sianie, ławach, gdzie kto uspiał miejsce pochwycić. Nazajutrz zapowiedziane były łowy, Z których mieli się wszyscy rozjechać, każdy w swoją stronę.
Tak ten spisek siedemdziesięciu uknuł się pod bokiem księcia, czujnem okiem biskupa i pilnym dozorem brata jego Mikołaja, a nikt się go prawie nie domyślał. Stach jeden miał jakieś przeczucia, chwytał ślady knowań, których nie mógł złapać wątku. Obawiał się wyprawy na Ruś i ogołocenia Krakowa, lecz biskup gromił go, że siebie i drugich niepotrzebnie trwoży.
Tak pochwycenie Mierzwy, które zdawało się szczęśliwą zdobyczą, pomnożyło tylko niebezpieczeństwo, wciągając w spisek Juchima i wszystkich tych, na których ów wpływ miał i związki z niemi.
Na zamku, w mieście nikt nie przypuszczał nawet, aby co ukochanemu księciu zagrażać miało. Wróżono mu zwycięztwo nowe, bo wszystkie wyprawy szczęśliwie się wiodły i Kaźmierz nie powrócił z żadnej nie pokonawszy nieprzyjaciół, nie postawiwszy na swem co zamierzał.