Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | J. Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Na krakowskim zamku, pomimo trwożącej jeszcze zimy, która w tym roku dłużej niż zwykle wiała od Tatarów chłodem i śniegiem, wszystko się sposobiło do wyruszenia na Ruś z pochodem.
Sam książe zdawał się wyprawy najgoręcej pożądać, już dla swych stosunków z kniaziami, już dla utrzymania wpływu swojego na kraje te, które chciał w zawisłości od siebie zachować. Biskup Pełka i brat jego wojewoda podzielali myśl Kaźmierza; w ziemianach i rycerstwie, jak czasu poprzednich wypraw na Ruś, wielkiej ochoty do wojny tej nie było — ale młodzieży śmiała się nadzieja walki.
Nie zwoływano na radę starszyzny, postanowiono w małem kółku na zamku, aby ruszyć, a książe ani przypuszczał, ażeby ziemianie iść odmówili lub sarkali na to.
Pełka z bratem, oba ludzie silnej woli, nie obawiali się nikogo, mając księcia z sobą, na ziemian nie wiele zważali. Nie rozumieli tego, aby im kto opór mógł stawić. Wojewoda Mikołaj szczególniej lekceważył radę cudzą.
Zdania były podzielone na dworze księcia. Goworek wierny druh i sługa, pytany milczał, lub, gdy Kaźmierz naglił, nie śmiało przebąkiwał, że wojna ta nie była mu po myśli, a ludziom po sercu.
Książe przypisywał to jawnej już niechęci Goworka przeciw wojewodzie Mikołajowi i od myśli swej nie ustępował. Inni blizcy księcia niespokojni byli, widząc, że znaczna liczba ziemian szemrała przeciw rozlewowi krwi dla spraw ruskich, które lekceważono.
— Co nam potem czy Roman czy Wsewołod będą panowali na tych pustkowiach? Jak jednemu tak drugiemu wierzyć nie można, a pomagać nie warto!
Kaźmierz chciał przyśpieszyć już tylko wyprawę, gdyż od pobytu w Krakowie kardynał Malebranca, który tu przybył wzywając na wojnę krzyżową, miał na sercu jeśli nie Saracenów, to innych bliższych pogan wojować i iść w puszcze polskie na Jaćwieży.
Wieść o zdobyciu Jerozolimy od lat kilku gorliwsze o wiarę rycerstwo do wojowania z pogany pobudzała. Nie mogąc się wybrać do ziemi świętej, Kaźmierz chciał przynajmniej zmusić sąsiednich pogan, aby wiarę przyjęli. Odwoływały go chwilowo niepokoje między Romanem a Wsewołodem, chciał się oswobodzić od Rusi i zaraz potem iść z krzyżem.
Część rycerstwa już powoli pociągnęła ku ruskim grodom, reszta wybranych, przybocznych księcia gotowała się też wyjść z Krakowa. Ściągały się i dopełniały poczty, sposobiły wozy — czekano tylko aby niebo się cokolwiek rozpogodziło, a ziemia stężała.
Dawno Kaźmierz nie był tak dobrej myśli, tak wielkiego jak teraz ducha. Przeszłe zwycięstwa spokojnym go czyniły o losy wojny; dłuższy spoczynek ochoty do ciągnienia dodawał.
Księżna Helena też życzliwa Romanowi, nie śmiejąc namawiać do wojny, w duszy jej była rada. Mały ona wpływ wywierała na męża, ale woli jej chętnie czynił zadość w tych rzeczach, któremi mógł jej dowieść, że całkiem obojętnym nie był.
W samych początkach, gdy zagadano o pochodzie, niektórzy się starali księcia powstrzymać, teraz, gdy postanowienie zapadło, każdy myślał tylko jak dopomódz.
Ostatnie to były wieczory u stołu z duchownemi i ulubieńcami.
Dnia tego byli oni wszyscy jakby na pożegnanie zgromadzeni, nie brakło i ulubionego księciu mistrza Wincentego, ani świeckich kilku przyjaciół, między któremi żartobliwy i wesoły Chmara niepoślednie miejsce zajmował.
Gdy poważniejsi puszczali się na zbyt kręte manowce, stawiąc sobie zadanie do rozwiązania niemożliwe, Chmara występował z prostodusznością swą i kmiecym rozumem, umysły posępniałe rozweselając.
Wiek podeszły nie pozwalał mu ciągnąć z księciem, był nawet trochę tej wojnie przeciwnym, choć nie dla tych co inni pobudek. Jemu żal było oblicza pańskiego i wieczorów na zamku spędzonych.
Książe Kaźmierz, jeszcze nie wyszedłszy, obliczał już kiedy powróci, rachował dnie pochodu, czas potrzebny do załatwienia sprawy pomiędzy kniaziami, odpoczynku i powrotu. Wszystko się obiecywało łatwem i szybkiem. Wiosna nadchodząca wyprawę miała uczynić bezpieczniejszą dla ludzi i koni. Goworek słuchał pańskich wróżb i milczał. Mistrz Wincenty, z wielkiej miłości swej dla pana, słowy wytwornemi prorokował laury nowe, zdobycze mnogie i sławę pokojodawcy.
— Rycerska jest rzecz — mówił — pragnąć wojny, a królewska wojnę rycerstwu i państwu uczynić pożyteczną. W pokoju gnuśnieją ludzie, w gnuśności na cnocie łatwo stradają. Niedawno rzymianie męztwo a cnotę mieli za jedno, bo bez męztwa cnoty nie ma. Da Bóg uspokojenie na Rusi, poniesie pan nasz najmilszy krzyż na piersiach przeciw pogan w Polesie, którzy ani mniej złośliwi, ni bardziej godni są litości nad Saracenów. Opieka rycerza, patrona naszego, Florjana świętego królestwu temu zyskana, orężowi pańskiemu błogosławić będzie.
— Wojna, piękna rzecz — wtrącił Chmara — nie przeczę, a no wy, panowie duchowni, zachęcacie nas do niej, sami jednak siedzieć doma wolicie.
— Bo my między czterema ścianami największego wojujemy nieprzyjaciela jaki kiedy postał na ziemi, szatana i ciało nasze podległe pokusom jego — odparł mistrz Wincenty — a modlitwy nasze orężowi waszemu skutecznie w pomoc przychodzą.
Chmara skłonił głowę.
— Miłościwy panie — zwrócił się do Kaźmierza — żebyś choć na skowronki poczekał i na trawę zieloną, pod namioty będzie zimno!
— Nim my się do Halicza dobijemy i wiosna też dopędzi nas — rzekł Kaźmierz.
— Na to się coś nie zanosi — odezwał się milczący Goworek. — Ja, gdybym odradzać śmiał, miłościwego pana odciągnąłbym od tej wojny, której i wojewoda Mikołaj sam mógłby podołać.
— Dla czegóż mnie rycerskiej sławy i uciechy pozbawiać chcesz! — spytał książę z wymówką. — Masz że mnie już za niedołęgę i niewieściucha?
— Nie, ale miłość wasza droższą mi jest niż wszystkie ruskie kraje — odpowiedział Goworek. — Prawdę mam rzec, wolałbym na zamku widzieć księcia niż na dalekich szlakach z całem rycerstwem, gdy tu — ja zawsze go mam na myśli — Mieszek czycha może? a z oddalenia chcieć korzystać.
— Krzywdzisz brata mojego — odezwał się książe. — Choćby i pragnął panowania nie sięgnąłby po nie z bezbronności korzystając. Stanął by mi po rycersku oko w oko do boju.
— Nie chcę ujmować Mieszkowi — tłumaczył się Goworek — zestarzał stary, a za nim Kietlicz stoi, ten nie śpi!
— O Kraków lękasz się? — zapytał książe śmiejąc się.
— I o Kraków i o ziemię krakowską, która stać będzie otworem.
— Za nic że liczysz Mikołaja, który za wielu stanie? Ten ci tu na straży będzie!
Spuściwszy głowę zamilkł Goworek. Po chwili Chmara się odezwał tonem sobie niezwykłym.
— Ci co od Wielkopolski przybywają mówią, że tam bardzo wojenno wygląda.
— Nie przeciw mnie! spokojny jestem — rzekł książe.
— Jak skoro wasza miłość spokojną, nam się niepokoju ukazywać nie godzi — zamknął Goworek.
Na wiosnę się zbierało, wyznaczono dzień wyjazdu. Książe duchownych prosił o nabożeństwo i błogosławieństwo na drogę. Wszyscy posmutnieli, gdy się czas wyruszenia zbliżył, nawet ci co wyprawie nie byli przeciwni. Goworek, choć ostrożnie przypomniał, że zamku zupełnie bezbronnym zostawiać się nie godziło. Odpowiedział mu książe, składając wszystko na wojewodę Mikołaja, ale przyjaciel na imię to głową potrząsał.
— My tu zostaniemy — rzekł — z tem co W. Miłości najdroższe, z księżną panią i dziećmi, więc się troszczym. Za złe nam nie bierzcie.
Podał mu rękę Kaźmierz uśmiechając się, Goworek ją ucałował.
— Gdy wy tu z niemi, jam o moje skarby spokojny dodał.
Wieczora odjazd poprzedzającego wcześniej się z zamku zwykli biesiadnicy rozeszli, Wichfried towarzyszył panu do sypialni. Był on zawsze tym druhem co dawniej, choć od czasu zerwania z Dorotą zaufania wiele postradał. Śledził tak dobrze Kaźmierza, iż o wycieczkach za Wisłę był uwiadomiony, książe go nigdy nie brał z sobą, ani mu o nich wspominał, a gdy Wichfried napomykać próbował, zagadywał o czem innem.
Brak zaufania płacił mu książe uprzejmością wielką i obfitemi darami. Byłby wreszcie może i zwierzył mu się, gdyby nie Jagna, która między sobą a księciem nikogo mieć nie chciała.
Panowała ona teraz nad sercem odzyskanem, tak jak niegdyś — władza jej silniejszą była może, choć wdzięk młodości łzy zmyły z jej twarzy, a smutek na niej gościł częściej od uśmiechu.
W pustem domostwie za Wisłą prawie sama jedna, Jagna pędziła życie, jakiegoby inna niewiasta nie zniosła. Gdy księcia nie było, z okna dworu, które ku Wawelowi wychodziło, patrzała na zamek, śledząc co się tam na nim działo, odgadując co książe robił o każdej dnia porze, szyjąc w krosnach, czekając na niego,[1]
Krosna stały u okna tego, oczy jej nie schodziły prawie z Wawelu. Milcząca, rzadko do kogo przemówiła, oprócz pana swego i sług. Żyła myślą i sercem. Potęgowało się w niej samotnością to przywiązanie, które pochłonęło życie całe — tęskne godziny oczekiwania opłacały się temi, które z nim pędziła.
Dla niej Kaźmierz nie miał tajemnic, przed nią jak przed samym sobą mógł wypowiadać wszystko, i tęsknoty życia i jego nadzieje a zamiary. Jagna tak się umiała zespolić z myślami jego, że nigdy o nic sprzeczka żadna nie powstała między niemi. Chciała tego tylko co on, a z wyrzeczonego słowa snuła myśl, która w niem jak w ziarnie tkwiła.
W początku tajemnicą był ten pobyt Jagny i wycieczki Kaźmierza, który z sobą nie brał nikogo oprócz wiernego Smoka, milczącego jak kamień. Później ukryć się to nie mogło. Zausznicy donieśli o tem księżnie Helenie, która opłakawszy błąd męża, wedle zwyczaju, udawała, że wcale o nim nie wiedziała.
Dorota, która z zaciętością wroga starała się powziąć wiadomość o tej co jej Kaźmierza odebrała, wyśledziła miejsce jej pobytu, ale wszelkie zabiegi, aby się tam dostać, wysłać kogoś, napaść jakąś zgotować — rozbiły się o czujność ludzi, którym straż była powierzoną. Smok sam ich dobierał, a miał takich, co z obcemi mówić nawet nie chcieli. Odźwiernym zaś był człek, co nie spał nigdy i nie wierzył nikomu. Dwór bardzo szczupły otaczał Jagnę, a ten się prawie ztąd nie oddalał, aby do miasta nie wynosił wieści i z niego niepotrzebnych nie ściągał.
Stara Czechna służąca Dorocie, z polecenia jej różnemi sposoby zabiegała, aby się dostać do murowanki (tak ją zwano), albo z którą z dziewcząt zawiązać stosunek — wszystko dotąd było próżnem. Nienawiść, pragnienie zemsty wzmagały się w Dorocie, w końcu już jej nie tyle może szło o odzyskanie Kaźmierza, co o pomszczenie się na współzawodnicy.
Z myślą tą dzień i noc się nosiła, poprzysięgając, że póki żywa się jej nie wyrzecze.
W pomoc chciała użyć Wichfrieda — odmówił, księciu przypominać przyrzekał zawsze, ale nadto nic więcej. Znajdował do tego sposobność, wtrącił słowo, Kaźmierz słuchał niecierpliwie. Jeżeli o co dla niej prosił, dawał chętnie, ale na oczy widzieć i znać jej nie chciał. Miał teraz wstręt do niej, a to co z boku chodziło, zwiększało go jeszcze. Litował się nad nią i brzydził. Gdy zabiegała mu drogę, odwracał oczy.
Ze śmiercią starego wojewody Szczepana, Dorota straciwszy najpotężniejszego ze swych opiekunów, w miejscu jego wybrała drugiego możnego a niemłodego wdowca z rodu Porajów. Miotała nim jako chciała, a posługując się z wielkiem jego krewnych zgorszeniem.
Wichfried też często całe dnie tu przesiadywał, młodzieży pełno było zawsze; rzadki wieczór bez śpiewów i pląsów przechodził, w których gospodyni zawsze przodowała. Niemiec widując ją tak wesołą, wmawiał, że juści Kaźmierza zapomnieć musiała, naówczas marszczyła brew, zacinała usta i odpowiadała:
— Obaczysz!
Lata płynęły, a osobliwa ta niewiasta trzymała się zawsze młodo, na podziw świeżo i rzeźwo na umyśle. Z latami zdawało się jej przybywać zuchwalstwa i gorączki do ladajakich rozrywek. Najszaleńsza myśl się jej jęła, byle coś cowego[2] w niej było. Dostać się nie mogąc do murowanki, Dorota czasem puszczała się w okolicę, stawała niemal pod oknami na widoku, tak by ją Jagna mogła zobaczyć i palcami wskazując na okna, ruchami różnemi ściągając oczy na siebie, dokuczała nieprzyjaciółce.
Jagna ani się sromała, ani tych wyznań unikała. Gdy ją Dorota zastała w oknie, nie uciekała przed nią, zasiadała całą twarzą do niej obrócona i spokojem swym urągała Dorocie. Była to wojna niema, ale zajadła.
Wieczorem książe wszystkich odprawiwszy, ze Smokiem, który przy koniach czekał za bramą — ruszył za Wisłę. Rzeka stała jeszcze lodem, choć już puszczać zaczynało. Kaźmierz nie uląkł się ani kruchych lodów, ni płonek rybaczych — ruszył na drugą stronę. U wrót po uderzeniu pana poznawano, otwierały się natychmiast.
Na górze czekała zawsze Jagna z lampką w ręku, bo czuła gdy pan przybędzie. Szli potem we dwoje do jej izby, gdzie zimą ogień płonął i stół był nakryty. Tu siadali oboje, i jakby nie wczoraj, ale tylko co przerwana rozmowa, rozpoczynała się znowu. Tym razem książe przybywał smutny.
— Ej! gołąbko ty moja! — zawołał — kiedy ja do ciebie powrócę? Wszak ci to wyprawa za pasem, a ja... z pożegnaniem!
— Wiem — odpowiedziała Jagna spokojnie. — Wyprawy ja się nie boję, Bóg i święty patron ustrzeże. Tego co się tu zostaje, to się lękam.
Jagna od Stacha przez Hreczyna miała wieści.
— A czegóż się ty tu boisz? — spytał książe. — Mieć będziesz opiekę, o tom się starał.
— Mnie jedno widmo prześladuje. Mieszkowe — odezwało się dziewczę. — Mówicie, że mi się to śni; sny tych co kochają, próżne nie są. Dusza czuje co ukochanemu zagraża.
— Wszystkim bo wam Mieszek na myśli — rzekł obojętnie Kaźmierz. — Bodajbym straszniejszego nieprzyjaciela nie miał! Cóż on może?
— Co? a no i Kraków ci wziąć! — zawołała.
— Zważajże ty, dzierlatko moja złota — rozśmiał się książe — że go sami ziemianie moi ztąd wygnali, nie chcieli go, a mnie przymusili bym tu siedział.
— O, królu ty mój! — odparła Jagna — albo wy ludzi nie znacie, albo ich na swe podobieństwo wyobrażacie. Ci co kochają dziś, jutro nienawidzą.
— Nie dałem powodu! Bóg świadek! — rzekł książe.
— A bez powodu nienawiści nie ma? — poczęło dziewczę. — Gdy mu serce żółcią zapłynie, człek sobie powód wyszuka. Wszak ci już mówią.
Tu się wstrzymała, spojrzała, smucić go nie chciała.
— Śmiało, Jagno! co mówią?... — podchwycił książe.
— Mówią — ciągnęła dalej — ot tak, że mając iść na wojnę, książe Rady nie pytał, mówią, że wojewoda Mikołaj bardzo sobie dumnie poczyna, mówią, że pan krwi ziemian nie lutuje, mówią, że Ruś tego nie warta!
— Jam to wszystko słyszał — rzekł Kaźmierz — Goworek mi to powiada, rycerstwo ciągnie z okrzykiem, a Miklasza poczciwego słuchają jak dzieci, z Rusi łup nie do pogardzenia przywożą: i pawołocze i futra i srebro i złoto.
Jagna główką wahała.
— Wolać Boża — odparła — co on przeznaczy, człek nie przeinaczy! Panu mojemu, orłowi białemu chce się na wojaczkę, oj! chce!
— Bom do niej stworzony, na nią wysadzony! — mówił książe — choć ja krwi przelewać nie lubię, choć wolę ksiąg czytanie i z gołąbką gruchanie. Rycerstwo by mną pogardziło a nazwałoby mnichem, gdy i tak z mnichy rad siedzę.
Jagna pomilczała, zaśpiewała.
— Panku złoty! — ozwała się — czarne myśli dzierzgać przykro, a no mów! Gdyby się to stało, co się stać nie może, da li Bóg! gdyby ten Mieszek Kraków opanował, co ma Jagna czynić?
Książe, śmiejąc się, ramionami niecierpliwie ruszył.
— No, mów, co czynić ma?
— Nie może to być!
— Nie może! Bajki prawmy! — mówiła Jagna — dzieciom na sen, starym na zabawę; juści się bajdy plotą. Co mam czynić, gdyby Mieszek Kraków wziął?
— Uparta gołąbko moja!
— O, we wszystkiem, biały orle mój! w miłości, w nienawiści, i w żalu i w smutku! O, uparta! Co robić, gdyby Kraków wziął? — powtórzyła po raz trzeci.
— Ani go weźmie, ani się oń kusi!
— Bajkę prawmy!
— Cóżbyś ty zrobiła?
— Co? Siadłabym na konika i może do Ściborzyc, do Gaju, albo gdzie w las uciekła. Zwołałabym ludzi, strąbiła ziemiany, hej! kto wie? Kraków odebrała!
Kaźmierz śmiać się począł.
— Tak i czyń, a no bajki dosyć — rzekł smutniej. — Mikołaj wojewoda wie, że murowanki ma strzedz jako oka w głowie, ale kto w niej, nie wie.
— Wszyscy wiedzą! wie i on! — rzekła spokojnie. — Albo ja się wstydzę? Jam ci twoja pierwsza żona, której ani biskupi narzucili, ani książęta swatali! a no, sam Bóg! Ślub nam dawał wiatr wiosenny w dębinie!
I rękami objęła Kaźmierza, a dwie łzy, jak dwie perły błyszczące, z oczów się jej stoczyły.
Wkrótce potem książe na koń siadał i gnał nazad na Wawel ze Smokiem; drugi raz puścili się przez lód, który pękał już pod kopytami końskiemi i załamał się u brzegu, ale książe uskoczył na brzeg twardy, a Smok za nim przez wodę się rzucił.
Drugiego dnia bito we dzwony. Książe wyjeżdżał wprost od drzwi św. Wacława, przeprowadzony przez duchowieństwo, zawrócił na Kleparz do nowego kościoła św. Floryana, patrona swojego; modlił się tam jeszcze, a rycerstwo rozwinąwszy znaki, zanuciło
Szli wesoło, choć wiosenna odwilż z mokrym śniegiem i wiuhą biła w twarze, szli wesoło żegnając panie mieszczki i panów mieszczan znajomych, stojących u progów, siedzących po oknach, — szli wesoło, bo przodem jechał z pocztem świetnym sam książe, a z Wawelu księżna Helena, Goworek, Pełka, dwór długo za niemi patrzali, krzyżem świętym żegnali.
— Bóg daj powracać zdrowo! Bóg daj prędko! Bóg daj wesoło!
Na zamku stało się straszliwie pusto, stratowane podwórca, pootwierane szopy, ślady wozów, ludzi resztki, niedobitki, straż we wrotach słaba. Goworek się krzątał, aby w porządku garstkę tę utrzymać, którą mu zostawiono więcej dla posługi niż dla obrony.
Stach, choć po uwięzieniu Mierzwy trochę nabrał otuchy, że im szyki pomięszał — całkiem nie był spokojny. Ludzie, przez których się dowiadywał co się działo po ziemi i okolicy, niedobre znosili wieści. Juchim był spokojny, małomówny, jakby więcej wiedział niż chciał mówić. Ruszał ramionami, narzekał na nieszczęście swoje, a po nocach się gdzieś wykradał.
Biskup Pełka, któremu Stach się ze swych strachów spowiadał, odrzekł mu:
— Jeśliś podejrzliwy jedź tam zkąd ma zagrażać niebezpieczeństwo, a dochodź czy ono tam jest? Aliści bodaj widma się wam przed oczyma suwają!
Odprawiony z tem Stach wrócił do dworku, niepewien, czy ma jechać i gonić wiatra w polu, czy tu stać na straży? Dzień i drugi wałęsając się po mieście, spędził na rozmysłach. W końcu, że mu zawsze siedzenie w miejscu doskwierało, ruchu i zajęcia potrzebował, kazał konie sposobić. Żegieć też nie od tego był, i on sobie przykrzył zamknięty.
— W polu zawsze się jakaś zwierzyna nawinie — mówił — a w progu domu chyba pies ogonem zakręci pod nosem.
Gotowali się więc do podróży. Czas był obrzydły, bo niema u nas okropniejszej pory nad tę co wiosnę poprzedza. Wojuje ona z zimą, która jak w brudnych łachmanach żebraczka, barłogu swojego broni. Śnieg, deszcz, wiatr mieniały się z mrozem i ślizgawicą, z odwilżą do kości przejmującą. Pora to jednak była najprzyjaźniejsza dla tych co potrzebowali krętemi drogami przemykać się niepostrzeżeni, bo po gościńcach nawet trudno było kogo spotkać. Stach rozpytując, z ludźmi gwarząc po drodze, po gospodach sznurkując, zaglądając do chat, wlókł się nie śpiesząc, ku Poznaniowi i Gnieznu.
Choć dnia już było przyrosło, nie pędził bardzo koni, jechał nie śpiesząc, aby dalej. Odsadzili się już o dni kilka od Krakowa, gdy na noclegu spotkali się z kupcami, ciągnącemi od Wielkopolski do Krakowa. Byli to Niemcy, którzy potrosze się języka nauczywszy, z mową łamaną, znając już kraj, nie obawiali się po nim wędrować dla zysku, opatrzeni w listy przechodnie od książąt i duchownych.
Stach leżał już na sianie w izbie, gdy nocą przybłąkali się do gospody i szczęśliwi, że ją znaleźli, zabierać się zaczęli do spoczynku. Nie troszczyli się o to wiele, że ich rozmowę mógł kto słyszeć, mówiąc z sobą po szwabsku, i pewni, że ich tu nikt nie zrozumie.
Ponieważ w tej samej izbie w drugim końcu się umieścili, Stach mógł wysłuchać rozmowę. Było ich trzech. Mamrotali zrazu po cichu, a potem, ośmieleni czy zapominając się, coraz głośniej.
— Aby no listy nie zamokły — rzekł jeden.
— Nie ma strachu o to, dobrzem je skórą obłożył — odparł drugi.
— A księcia Mieszka pisanie gdzie?
— Tam, gdzie inne.
— Trzeba śpieszyć, choć droga psia, bo to ważna sprawa, a i nagroda będzie sowita.
— Najgorzej z dopytaniem się do tego w Krakowie, któremu list do rąk oddać trzeba. Jak się on zwie?
— Warsz, starosta... o nim tam wszyscy wiedzieć muszą. Drugi do menniczego Juchima, ten też znany być musi.
Stach uszu nastawił pilno.
— Trzeci znaczek trzeba jeszcze gdzieś wieźć w sąsiedztwo, mila czy dwie, nie wiem.
— Niedaleko, jam tam już był — odezwał się drugi. — Zamek to pański, a ludzie bogaci i sprzedać co można.
Niemiec przekręcił nazwisko Tęczyna, ale Stach się go łatwo domyślił.
— Wszystko pilne, pilne! — rzekł najstarszy z nich. — Książę Mieszek już sunie ze swojemi.
— Kupę ludzi nazbierał.
— Jak mrowia tego jest. On i syn i kilka książąt.
— I pan Hendrych, co listy nam te dawał.
— Mieszek też osobą swą.
— Ja — rzekł inny — nie będę tam długo popasał. Weźmie się na wojnę, na zabijatykę, obcemu człowiekowi zginąć łatwo, listy nie pomogą. Obedrzeć zechcą, żołdactwo grabieżniki.
— Czasu jeszcze dosyć nim książę Mieszek nadciągnie. Zejdziemy z drogi. Mówią nawet, że wojny nie będzie, bo tam ze sobą mają zmowę. Zamek im poddadzą i miasto.
Szydzili Niemcy z tego, co się gotowało dla Krakowa. Stach słuchał, słuchał przyczaiwszy się, tchu nie puszczając, a że więcej chciał się dowiedzieć, długo ani drgnął na posłaniu. Pierwszą myślą jego było rzucić się na Niemców, aby im listy, które wieźli odebrać, lecz, obrachowawszy się z siłami swemi bojąc się popłoch rzucić, boć pozabijać wszystkich było mu trudno — Stach inaczej postanowił. Leżał spokojnie dopóki się do snu nie poukładali; gdy znużeni wkrótce chrapać poczęli, wstał i z izby wybiegł do Żegcia, do koni. Obudził go, kazał siodłać.
Noc była jak w garnku ciemna; słota i wicher nad głowami — ale na to nie było co zważać. Gdy podróżni zaczęli się w stajni poruszać, czujny gospodarz wyszedł z ogarkiem. Powiedział mu Stach, iż sen miał taki, że jechać zaraz musiał precz, zapłacił i w świat — nazad do Krakowa.
Szczęściem pierwszą część drogi robił i nie śpiesząc, konie zmęczone nie były, mogli więc napowrót pędzić co tchu, choć ślizgawica, błoto, lody i wody piekielnie dokuczały. Teraz już gościńca nie patrząc, na proszki trzeba się było przedzierać, a prędzej. W stajni widzieli konie kupców, które były spaśne i duże, do chodu dobre — wyprzedzić je musieli.
Więc prawie bez spoczynku zaczęli biedz, i co wprzódy dni kilka kosztowało, teraz we dwa, licząc z nocami, przebyli zdyszani, konie pokaleczywszy, tak, że jednego na drodze zamieniono.
Gdy miasto się pokazało wreszcie, Stach lżej odetchnął, i jak stał do biskupa jechał.
Pora była wieczerzy. Pełka z bratem wojewodą, księży kilku siedziało u stołu.
Mowa była o tem właśnie, jak świeżo z Rzymu surowo ponowiono zalecenie, aby małżeństwa wszelkie księża błogosławili, i to nie po domach, ale w kościołach — jak surowo wzbroniono księżom brać żony a brody im golić polecono.
Wojewoda na tę surowość narzekał trochę, twierdząc, że dawniej księża żony zawsze miewali, ale biskup gorąco obstawał przy tem, iż ci co do wojującego kościoła należeli, nie powinni się byli obciążać rodziną, bo i rycerz idący na wyprawę, brzemion zbytnich na ramiona nie bierze.
Stach obłocony, zmęczony, zawsze mając wstęp do biskupa wolny, natychmiast wszedł do jadalni. Zobaczywszy go Pełka, uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
— Duchu niespokojny! powiedzże zkąd i z czem przybywasz?... Boś pono z podróży! widać to po tobie!
Odwrócił się doń i wojewoda, ale Stach, osób widząc tyle, mówić nie śmiał.
— Na gardło moje — zawołał wreszcie — wiadomość niosę taką, że od niej włosy na głowie powstać mogą! A no, czy miejsce mówić?
Biskup i wojewoda powstali ku niemu.
— Mów, nie zwlekaj! wszyscyśmy tu swoi — dodał Pełka, patrząc na duchownych. — Sumieniem obowiązuje do tajemnicy.
Rozpoczął więc Stach opowiadanie, jak jechał, gdzie kupców spotkał, powtórzył co mówili, opisał ich konie, wszystko, czemu się dobrze przypatrzył. Naostatek dodał, że przysiądz był gotów na krzyż, iż to co mówił prawdą było. Życie jego przeszłe zresztą i znany charakter za nim świadczyły.
Wojewoda stał chwilę przerażony. Biskup stronę, z której płynęło niebezpieczeństwo — przeżegnał. Oniemieli wszyscy.
— Ludzi do obrony mamy mało — ozwał się wojewoda — zbierzemy przecież tylu, że się zamek utrzyma, w Bogu nadzieja!
— A miasto? — spytał biskup.
— Jeżeli starostę w porę schwyciemy, może i ono — dodał wojewoda.
Stach na rozkazy czekał.
— Wy, co kupców konie znacie i twarze — rzekł do niego wojewoda — ruszajcie na gościniec, stańcie na czatach. Chwycić Niemców trzeba i listy im odebrać...
Rachowano kiedy kupcy przybyć mogą, a Stach co najrychlej obiecywał ich nazajutrz wieczorem, bo droga była rozkisła, a konie objuczone.
Nocy już nie było dla biskupa i Mikołaja; ten posłał po swoich ludzi, konia sobie kazał podprowadzić. Pełka gromadząc co miał najkosztowniejszego, natychmiast się gotował schronić na zamek. Z obawy zdrady czyniono wszystko potajemnie i nieznacznie.
Noc upłynęła na posyłkach na wsze strony, nad ranem posły powracać zaczęli, sprawa się okazała gorszą niż sądzono. Resztki słabszych ludzi, pozostawione przez Kaźmierza, nie mogły się pościągać tak rychło. Nikt się nie spodziewał napaści, nie wierzono w nią.
Biskup i wojewoda, nie tracąc odwagi, bodaj z małą garścią postanowili na zamku siedzieć i nie poddawać ga[3]. Obcy już nawet wszystkiemu ludzie nazajutrz dostrzedz mogli, że noc coś przyniosła niespodziewanego. Na zamku ruch był wielki, opatrywano wały, tyny, brmay[4] — a gdy ludzie pytali, mówiono, że na wszelki wypadek gotować się trzeba. Trwożne przeczucia ogarniały mieszczan, z których bojaźliwsi z mieniem się do zamku wpraszać poczęli. Tych, którzy mieli żywność i ręce zdrowe, przyjmowano.
Stach nad ranem poszedł do Juchima, ludzi z sobą wziąwszy. Wrota były zaparte; gdy się do nich dobijać zaczęto, nierychło i niechętnie otwarła służba. Sam Juchim nie pokazał się. Ludzie pomięszani, dopiero groźbą wyłamania zastraszeni, wpuścili oznajmując, że pana nie było, bo od dwu dni wyjechał do Wrocławia, gdzie wiadomo było, iż monetę kuł.
Pomimo to Stach wszedł, dom cały trzęsąc i rozpatrując, wśród jęku i płaczu niewiast i dzieci. Nie znalazł ani Juchima, ani skarbów jego.[5] które chciał zabrać dla księcia. Że się one ukryte gdzieś znajdować musiały, bo wywieźć ich nie było czasu, wiedział Stach dobrze, lecz żadne groźby na ludziach ukazania wymódz nie potrafiły. Dom strażą obstawiwszy, poszedł Stach do starosty Warsza, ale i tego dawno w domu nie było. Rodzina zaklinała się, iż nie wie, gdzie się znajduje.
Zasiadł potem, czatując na kupców na gościńcu u wrót miejskich — i czekał. Dzień, wieczór, noc i drugie tyle czasu zeszło — Niemcy nie przybyli. Wytrwał jednak na stanowisku, nie wiedząc, że kupcy obawę mając do Krakowa jechać, zawrócili naprzód do Tęczyna i tam zdawszy pisma wszystkie, sami w inną udali się stronę.
Stało się, czego Stach przewidzieć nie mógł, — a gdy po próżnem oczekiwaniu, nie pochwycono zapowiedzianych, wojewoda człek prędki, Stacha za kłamcę poczytawszy, w pierwszym gniewie do więzienia go chciał wtrącić.
Biskup się temu oparł, gdy ponowiwszy przysięgę, Stach uroczyście zaręczył, iż prawdę mówił, której blizka przyszłość dowieść miała. W rozpaczy po tym sporze z wojewodą, Stach, choć mu groziło niebezpieczeństwo, gdyby go Kietlicz pochwycił, zapomniawszy o sobie, nie chroniąc się na zamek, dzień cały przeleżał we dworku, straciwszy do wszystkiego ochotę.
Pamięć o obowiązku i pokucie nierychło wzięła górę i znękany zwlókł się z pościeli. Potrzebował Jagnie oznajmić, aby ona o bezpieczeństwie swojem myślała zawczasu, ale właśnie Wisła była lody porwała i życia nie wążąc[6], na drugi brzeg dostać się nie było można.
Stach do życia wielkiej nie przywiązywał wagi, choć Żegieć, na kolana padłszy, błagał go, aby się na okrutną krę nie puszczał, wziął czółen i sam z nim popłynął. Lody dopiero u brzegu sparły łódkę i obaliły, tak, że wyskoczywszy na nie,.[7] częścią wpław, częścią po krach na ląd się dostali.
Od wyjazdu księcia Jagna już w oknie swem nie siadywała, w innej izbie, krosien nie tykając całe dnie, pół martwa, milcząca, w kąt się zaparłszy, drzemała i marzyła. Stachowi jednemu dostać się tu było można, bo przykaz był u wrót, aby go tu puszczano.
Przyszedł więc ze swą smutną wieścią. Zobaczywszy go przed sobą, Jagna zakrzyknęła, domyślając się, iż darmo do niej przez kry na Wiśle nie przyszedł.
— Niosę wam zły gościniec — odezwał się Stach. Ot, co się dzieje. Mieszek na Kraków ciągnie, ino go nie widać.
— Pewne to? — zawołała, zrywając się.
— Jakom żyw.
Musiał jej opowiedzieć zkąd wiadomość wziął, słuchała go pobladłszy, ale wróciło jej życie.
— Niech biorą Kraków — zawołała — odbierze go im mój pan, a zdrada, w którą nie wierzył, na wierzch wypłynie!
— Co wy myślicie? — spytał Stach.
— Ja? ja miałam przeczucie — rzekła — czekałam tylko rychło li się to stanie. Na koń siądę, do Ściborzyc w lasy, nie wiem! Hreczyna mi ślij z końmi!
— Przez Wisłę, a lody?
— Powiedzcie mu, że go chcę mieć — odparła Jagna. — Wisła ta broni mnie od Mieszka, a Hreczyn przy pomocy Bożej dostanie się tu, gdy lody przejdą. Na ucieczkę czasu mam dosyć, gdy zamek brać zechcą, a w mieście zawre! Nie boję się!
Ze spokojną twarzą, ale brwią ściśniętą wysłuchała Jagna resztę powieści.
— Nie byłoby tego — rzekła — gdyby nie ziemian zdrada, gdyby nie Doroty bracia i to brudne ich gniazdo! Pociechę tylko mam, że gdy Kraków wezmą i siostrę zabiorą, a na wieżę posadzą!
Błysły oczy jej gniewem i zemstą, lecz płomyk ten prędko zagasnął. Posmutniała.
— Co mi ona? — szepnęła. — Pana mi już nie odbierze! Nie!
Stach patrzał na nią żałośnie. Uśmiechnęła mu się.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – nowego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – go.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – bramy.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki powinien tu stać przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ważąc.
- ↑ Błąd w druku; zbędna kropka po przecinku.