Stach z Konar/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Data wyd. 1879/1899
Źródło Skany na Ccommons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa

J. I. KRASZEWSKI.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.
VIII.

STACH Z KONAR.
Powieść historyczna
z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego.


KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1879.

KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SP.




Non enim adolescentularum inter musas collascivere choris, sed sacri senatus assistere tenemur suggestui; non umbratiles palustrium harundines, sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles, sed veras patrum effigies de sinu oblivionis, de ebore antiquissimo iubemur excidere: immo divinae lampades lucis in arce Regia iubemur appendere et bellicis inter haec insudere tumultibus.


Mag. Vincentij Episcop. Cracov.
Chron Polonor. Prologus.


Panu Gustawowi
Baronowi Manteufflowi
w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku
przesyła
Autor.
Drezno

26 Lipca 1878 r.


Tom I
I.

Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego.
Po ciepłych deszczach, słonecznemi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowemi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanemi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystéj rozpowić słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.
Z ciszy głębokiéj, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannéj lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czém była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.
Mięszały się w niéj oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonéj ziemi, parujących źródeł, unoszącéj się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszéj nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniéj.
W tém z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.
Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiéj zadrgało, ozwało się głośniéj na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niéj już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małemi otoczonéj wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu rzeczki, na pagórku nie zbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary gródek, dość rozległy. Zdala z za okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jéj nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczém.
Gródek ten zwał się Sciborzyce, a obszerne do koła włości należały do niego, i mało było żupanów w Sandomierskiéj ziemi nad Scibora ze Sciborzyc, starego już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś, Scibor z domu nie puszczał, a do domu téż nie wpuścił ktoby mu usynowiony gospodarzył...
Kto temu był winien? czy piękna Jagna Sciborzanka, czy stary ojciec? mówiono różnie, nikt pono całéj prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzali na tę dziewkę wielkiemi ciekawemi oczyma. — Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jéj nie rozumiał.
Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
I oto tego poranku, ktoby był widział Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknéj dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.
Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jéj lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknéj dziewczyny, któréj ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jéj zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jéj być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jéj jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Sciborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła Dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowemi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna a tak silna, że mimo swéj piękności niewieściéj podobniejszą była z postawy i ruchu do młodzianka raczéj niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło szyte wzorzysto na ramionach i piersi i przyodziewek sukienny krótki, a spódniczkę kraśną, szkarłatną złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastemi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce które z pod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca z pod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklannych pereł ciasno, jak pancerzem, białą jéj szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonemi liśćmi do koła obwiedzioną.
Ślicznie jéj było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jéj tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, po za nią budziło się wszystko na gródku, piały na wyprzódki kury, gdakały kokosze, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.
Stary Scibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżéj wałów, kędy o dziewce pańskiéj, już rozbudzonéj wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jéj takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny téż nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męzkie.
Wiedziano o tém że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcéj niż się lękali, a litowali się bardziéj niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic.
Stare baby po cichu zwały ją: „nawiedzoną“. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dla tego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok“ aby dziewka do rozumu przyszła.
Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jéj było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jéj czynić co sama chciała. Miała już Jagna jak liczyła ta co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych niewiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie — nie chciała nikogo.
To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę, i postrzygłszy kosy, jużby pana, wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego — ale żyła dziewczyna nie po niewieściemu.
Prząść len i szyć w krosnach i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie jak mało która, gdy się do tego wzięła prędzéj jeszcze i piękniéj niż inna potrafiła, a no serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potém, usta się jéj pogardliwie do góry podnosiły i więcéj już ani spojrzała. Za to męzkie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.
Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonéj, często podrapanéj niczém dla niéj było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męzku, stroiła dziwacznie, i aż się jéj oczy śmiały gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męzkie upodoby, najgorzéj ze wszystkiego że się czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jéj nic nie stało.
Gdy jéj potém wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się pogardliwie odrzucając:
— Nic mi nie będzie!
Stare ojczysko już się z tém było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie. W początkach Scibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał, a no, jak się to człowiek i z najgorszem oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary. — Już ona wié co czyni — niech tam sobie! Tyle jéj co poszaleje!
A gdy powracała to ją cisnął do piersi i płakał, póki mu się nie rozśmiała białemi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.
Scibor był już prawie zdziecinniał.
Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Scibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha, a nie ocucił się, aż gdy swoi grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli by pochować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potém chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Sciborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącéj ptaszyny pociechę, a choć i dawniéj Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jednę zszedł, i z niczego więcéj nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.
Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkiém, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innemi do najlepszych wojaków, potém gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król, i dzieci posyłał. Jeździł do Sciborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani, Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali: Henryk i Kaźmierz, z małą naówczas Jagną bawili się po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męzku się nauczyła dla nich przebierać i męzkich nabrała obyczajów.
Późniéj za Władysława, gdy cięższe nastały czasy a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo niemi, młodszemi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Sciborzycach nie było. Przejazdem tylko Kaźmiérz tu czasem zaglądał.
Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka, i u ojca jedyne, na odgłos o niem sypały się swaty starym obyczajem. Niepytano Jagny, kogoby ona chciała a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka, wszystko z wielkich rodów.
Zrazu Scibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby nie synem był tylko zięciem. Wiadomo iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nietylko na Rusi gdzie o nich przysłowie chodzi — ale i w Polsce. Patrzał więc Scibor i prośbie rad był, ale owa dziewucha mu długo myśleć nie dała, pocałowała go i rzekła:
— Darmo sumujesz stary, ja nie pójdę zamąż chyba sobie sama pana wybiorę. Wybór będzie nie łatwy! A po co ci spieszyć, stary mój, mnie za mężem nie tęskno chyba tobie. Po co pana sobie szukać? Albo ci ze mną źle? Czy się boisz abym ja na koszu nie siadła i rutki nie siała pod siwy włos? A gdzieżeśto widział, aby tylu ziem i wsi dziedziczka jedyna, męża gdy zechce nie znalazła?
Naprawdę więcéj się tego obawiał Scibor aby powinowaci, gdyby zmarł, majątku ich nie zajechali i nie pochwycili jako mienia ojczystego, dziewczynę lada wiankiem zbywając, ale Jagna śmiała się z tego strachu, mówiąc że krzywdy sobie nie da uczynić.
— Toć Bolka i Mieszka i Henryka i Kaźmierza znamy i łaskę u nich mamy, że nam krzywdy uczynić nie dadzą. — Przyczyniała do tego — ktobykolwiek z nich panował, krzyw nam nie będzie, a jeśli najmłodszy Kaźmierz przyjdzie do mocy, ten mój druh najlepszy, bośmy z nim razem na drewnianych koniach jeździli!
Scibor głową pokręcał.
— Po niewieściemu Ci w głowie świta — odpowiedział. Kaźmierz najmłodszy, w klasztorze chyba siedzieć, ojcowizny niema żadnéj, a gdzie mu przed starszymi do panowania!.
Byłoto za tych czasów gdy Władysława wypędzano z Krakowa, a Kędzierzawego sadzono w miejscu jego, więc gdyby się panowanie zmienić miało, swatało się doń dużo, bo i Władysławowicze i, gdyby Bolko nie dotrwał, Mieszko ze swoim potomstwem, Kaźmierz naówczas ani kawałka ziemi nie miał, u brata będąc na łasce. Dopiero gdy Henryk, najmilszy mu z braci, nieszczęśliwie zginął w zasadzce, Sandomierz mu się po nim dostał.
Ale do Krakowa, który mu Jagna przepowiadała, żartobliwie ojca pocieszając, bardzo było jeszcze daleko. I téj dzielnicy pięknéj, Sandomierza z Lublinem, wydziedziczony ów najmłodszy synek Krzywousta spodziewać się nie mógł, cóż dopiero stolicy głównéj i panowania zwierzchniego. Scibor się śmiał z córki, że towarzysza zabaw dziecięcych rada była widzieć tak wysoko, aby w niéj swej samowoli opiekuna znalazła — ona, pomrukując głową sobie trzęsła.
Przekonać ją, gdy się w czém uparła, bardzo było trudno, raczéj niepodobna. Co się tam w téj głowinie snuło i plotło myśli dziwacznych, Bóg wiedział jeden.
Czasami gdy wieczorami, jesienią, jak to najczęściéj bywało, pół siedział na pół leżał w kącie izby, a u ogniska kłody wieczorne niebieskiemi dogorywały płomyki i Jagna usiadłszy przy starym puszczała wodze swym cudackim wymysłom i marzyła dziwne rzeczy; stary słuchał to się zżymając, to spluwając, to śmiejąc, a w końcu nieraz i zapłakał dziecko ściskając. Bo co Jagna wygadywała, nie do wiary było szalone, a ci co czasem podsłuchiwali, ręce do góry podnosili — i dlatego ją „nawiedzoną“ zwano.
W istocie nawiedzały ją baśnie złote, jakby te które u kądzieli prządki sobie wymyślają, przypominając co im u kolebki prawiono. — Czasem się w tych baśniach widywała królową, żoną jakiegoś władzcy ukochaną, rozkazującą na cztery świata strony, szczęśliwą a w sercu jego mocną. I jakby coś w sobie miała, wspomnienie czy przeczucie, opisywała ojcu miłego swego, co go pewnie na świecie nie było, zawsze jednako, takim pięknym jak chyba prawdziwy mógł być królewicz.
Po takich nawiedzeniach nazajutrz, gdy dzień jasny rozwiał nocne widziadła, Jagna wychodziła ze swéj komnaty taka blada, smutna, tak przybita, niema, jakby wszystkie szczęścia wczoraj wypiła do dna, a na dziś jéj i kropli nie pozostało.
Takich dni czasem siadywała na kamieniu u dworca, nie słysząc nic i nie widząc, albo gnała z koniem w lasy, póki się w śmierć nie umęczyła i nie powróciła bez tchu, bez mowy, aby ledz bezduszną na pościeli i snem żelaznym spać potém dzień i noc. Ojciec wówczas czuwał nad nią i płakał.
Z gachami co się swatali dużo biedy bywało. W początkach ją oni gniewali, zamykała się od nich, dąsała, nie jednemu takiego coś rzekła że z gniewem precz odjechał, zemstę poprzysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.
Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca a dziewce starając przypodobać. Więc gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie, szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był, choć drudzy się układali.
— Ino mnie weź! — położywszy sierść gładko. Ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci co poszli precz odprawieni, z gniewu potém wymyślali na nią, że „nawiedzoną“ była, drudzy że coś miała w myśli i sercu tak podłego że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo: nie dbając o nic, znikała często, niewiedziano gdzie się podziewała, prawili ludzie co chcieli.
Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.
Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął, Jagna co się była w okolicy, na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała do koła, posłyszała że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów.
Wprost z łąk ciągnęła do ojca.
Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potém na dzień zachwycić. —
Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze.
Potem, zimą czy latem ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu. —
Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i — ot tyle; dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściéj długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyźbę, albo gdzie mu się zamarzyło.
Jagna ku dworowi podchodziła gdy już Wierucha miskę staremu niosła, skinęła na nią milcząc aby ją oddała i sama niosąc do izby weszła ojcowskiéj.
Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana który bez modlitwy nie wojował a Bogu więcéj służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam codzień wieczór i rano czytano, odmawiano, śpiewano.
Zobaczywszy córkę Scibor prędko dokończył służbę Bożą, przeżegnał się, usta mu się do niéj uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko.
— Moja ty! moja!
Ona téż uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie że już wiedział, iż dzień będzie nie wesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jéj obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potém i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.
On patrzał tylko na nią i jeść mu się już niechciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonemi jak pręgami poprzepasywany — pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad nim choć zbladłe jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadłą ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku choć zżółkł, wybielał téż razem, włosów reszta srébrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach; gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.
Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i niemogąc walczyć rad go był okupić choć drogo. Pragnął go może więcéj dla córki jak dla siebie.
— Ptaszę ty moje, — odezwał się cicho — cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?
Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.
— A dzień tam jaki? — zapytał Scibor — widzę z okna że już słonko dokazuje. Ho! ho! wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie na potém pewna burza lub słota..
— Ranek był długo pochmurny — odparła Jagna — na pogodę ptactwo śpiewa.
— A ty jak? — zapytał stary.
— Ja? albo mi się pogoda na co zdała? szepnęło dziewczę — mnie z tém jedno pogoda czy słota. Czasem gdy pioruny biją to mi rzeźwiéj i raźniéj.
Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nieopodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.
— Burza — począł zamyślony jakby sam do siebie Scibor — pod dachem to nic. Bóg broni od niéj i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a niedaj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i, wśród zaciętego boju, pan Bóg téż swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się naówczas żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas, tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia Bożego!
— Jam to na wojnie nie bywała — smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę — a w lesie gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było! Tylko patrzeć a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę to się pali i gore jak jedno łuczywo! Co uderzy w dąb to rozpłata korę aż do ziemi, co się zsunie po jodle to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!!
Mówiła tak a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeźli nie mowy to głosu.
— Eh! ty, — rzekł w końcu — ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki jaki we mnie dawniéj bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda że na niewiastę zuchwałości téj do zbytku.
— Bóg mi taką dał być! — odparło dziewczę spokojnie — radzić trudno, strzymywać się nie umiem.
— Tybyś inną téż być nie chciała — zaśmiał się stary.
I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym że pokarm siły nie daje, tém więcéj zdają się go pragnąć. Jagna patrzała wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jéj chmurném pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jéj same pod piersią składały i wiązały u pasa.
Ze starca potém wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennéj. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano pokładły mordy kosmate jadło czując i ku panu poglądając.
— Wiesz, — rzekł stary kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił — wiesz ty Jagno kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna że ja stary miewam sny takie, iż mi się zawsze wyśni kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje co do niéj idzie.
— Ale kogożeście to wyśnili! — zapytała Jagna obojętnie.
Scibor popatrzał na nią smutnemi oczyma.
— Kogo! kogo! — powtórzył — albo to tobie co po kim? albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział kto ci upodobany, Boże odpuść, czasami bym go tu gotów ściągnąć.
Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.
— A co mi tam po nich? — poczęła ręce zaciskając mocniéj jeszcze. — Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten kogobym ja mieć chciała i czary go tu nie ściągną!!
Jagnie oczy zabłysły żywo.
— A kogożbyś ty mieć chciała? — zapytał podchwytując — kogo?
Złapane za słowo dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło..
— E! nikogo! nikogo! — odparła pół głosem.
Stary westchnął. Któż to ci się śnił mój ojcze? dodała zaraz.
— A co ci potém, choćbyś się dowiedziała — rzekł Scibor. — Tyle wiem że — pomnisz go? nie? — Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć? nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie ma potrzeby.
Znowu spojrzał na córkę, któréj rumieniec żywy na twarz wypłynął gdy imię Stacha posłyszała.
— Stach z Konar! — zawołała nagle zżymnąwszy się cała — Stach z Konar! Wiem! niecierpię go!!
— Toć mi nie tajno! — odparł stary.
— Stach z Konar! — ciągnęła daléj Jagna — a toć nie ma człowieka w świecie, któryby mi nienawistniejszym był nad niego.
Zamilkł Scibor.
— Stach z Konar! — powtórzyła raz jeszcze. — Zbój ten niepoczciwy.
— E! e! — przerwał stary — za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz! za co?
— Alboż nie wiecie? — z oburzeniem odparła Jagna.
— Juści się dorozumiewam — mówił ojciec. Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książe dawno o tém zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.
— Odpokutował! — wtrąciła gniewnie miotając się dziewczyna. — Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tém on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i jabym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć nie wart! nie wart!
Stary wzdrygnął się posłyszawszy mowę córki.
— Jagno! — zawołał — Jagno! tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść. Posłuchaj mnie starego. Ja téż panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka, miłowałem więcéj nad wszystkich. Aleś ty spełna téj sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.
— I byłabym była — odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry — i łebby dał!
— Więc posłuchajno, ty zła moja Jagno jakaś — odezwał się zwracając ku niéj stary. — Znać żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.
— O! wiem ci ja dobrze jak było! — odparło dziewczę.
— A ja lepiéj wiem niż ty — rzekł stary uparcie. — Gdy raz się o tém zgadało, musisz posłuchać.
Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jéj ojcu ust nie zamknęła.
— Ot jak było! — mówił Ścibor. Ot i, że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równo latki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.
— A tak! — wtrąciła dziewczyna — zabawiali się — książe go przez łaskę do osoby swéj przypuścił, a ón, jak pies któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niéj plądrować i paskudzić.
Stary ścierpiawszy przerwanie, mówił daléj.
— Ot jak było. Młodzi zwyczajnie młodzi, czémże się zabawiać mieli. Pili oba. Pił książe Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. — A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?
Oczy Jagny paliły się z gniewu słuchając, ale ojciec ożywiwszy się mówić i wygadać się potrzebował.
— Stawił królewicz, stawił i Staszek co miał. Kości na przemiany to jednemu to drugiemu szczęście dawały. W tém Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku zgrawszy się ojcowiznę któremuś z rycerzy co świadkami byli założył za summę wielką, aby grać daléj. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się co miał srébra na kupę zsunął ważąc wszystkie na kość jedną.
Na księcia Kaźmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.
Jagna krzyknęła z oburzenia.
— A nie powinienże był wisieć téj godziny! — wyrwało się jéj z ust.
— Na krzyk przytomnych, mówił daléj Scibor — nie czekał téż Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy dopadł konia i uchodził.
Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał kto żył, wołali wszyscy aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał jakim był i jest.
— Okazał się prawie świętym i wielkim — zawołała Jagna z zapałem.
— Tak — potwierdził ojciec — bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony w obronie winowajcy. Nie on winien — rzekł — ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniéj jemu przebaczyć, który z rozpaczy że wszystko postradał zmysły téż utracił, niżeli mnie com krwi swéj, powagi i dostojeństwa nie szanował.
A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy aby mu się Stach więcéj na oczy nie śmiał okazywać.
— Jakże więc — podchwyciła dziewczyna — i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winę darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?
— Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna — rzekł starzec spokojnie. — Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód tak umiłował od téj godziny stokroć więcéj i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę radby sprawiać, a wygnanym jest na wieki z przed oczów tego, którego kocha.
— O tego mało! mało! — odezwała się Jagna.
— Niema Książe Kaźmierz, ja to wiem, — ciągnął Scibor — niema sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tém do dziś dnia albo nikt lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tém dać wiadomości nie może.. Taki los tego człowieka!
— Dobrze mu tak! choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać — podchwyciła niezmiękczona Jagna — o! dobrze mu tak! Litości nie wart! zbrodzień jest! mała to kara dla zbója!
— Zawinił ci, prawda, — westchnął Scibor — ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce i pokochali i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.
— Bo godzien jest tego — przerwała Jagna — bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma jak on!
Domawiała tych słów gdy chłopak wszedł do izby i u wrot się trąbka ozwała.
— Oto i mój sen! — zawołał Scibor.
Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzéj drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojéj.
Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.



II.

Stach z Konar był tu niegdyś znanym za swych lat młodszych. Ojciec jego Żyrosław wojował razem ze Sciborem, dalekie jakieś łączyło ich powinowactwo przez żony; syn téż dzieckiem bywał czasem w Sciborzycach, ale po owym nieszczęsnym policzku gdy się go wyrzekli wszyscy i on nikomu nie śmiał już pokazać oczów.
Tułał się kędyś, niewiadomo było co się z nim działo, nikt nawet o niego nie spytał. Młodsi synowie Krzywoustego, Henryk i Kaźmierz mieli wielką miłość u ludzi, oburzyło zuchwalstwo wyrostka wszystkich, a choć z życiem ujść mu dano, nikt go znać po tém nie chciał.
Stary Scibor który był ojca przyjacielem, dziś ostyglejszy, winę młodzieńczą jeźli nie rozgrzeszał to tłumaczył. Tęsknił trochę za biednym potępionym, żal mu go było, dziwił się że przez lat tyle nie szukał u niego ani rady, ani pomocy, ani pociechy. Myśliwał często o nim i to mu może poddało sen ów proroczy.
Jagna od bardzo dawna tego znienawidzonego i wyklętego nie oglądała, zapomniała o nim, stał się jéj zupełnie obcym. Mało się i dawniéj znali.
I teraz, gdy oznajmiono jego przybycie, nie chciała go widzieć ani się z nim spotkać i być widzianą, uciekła. Ciekawość jednak niewieścia podżegała ją do zobaczenia jak téż ten zbrodzień wyglądał.
Obok izby Scibora, przez ścianę tylko od niéj była komnatka Jagny, świetlica do któréj wszedłszy trudno odgadnąć było, kto tu mieszkał, niewiasta, dziewka czy młokos. W najdziwniejszym nieładzie rozstawione były sprzęty osobliwie dobrane. Na ścianach wisiały i niewieście stroje i męzkie suknie a oręże. Rogi i łuki, chusty kraśne i przyodziewki razem się z sobą mięszały. Na krośnach rozpoczętych leżał kołczan ze strzałami, na kądzieli zawieszony sterczał kołpaczek, kwiatki stały po oknach a przy nich toporki. W kącie twarde posłańko jakby męzkie, skórami pokryte, zmięte świadczyło, że pani na niém często i dniem spoczywała. Posłanie to przypierało do ściany przy któréj sypiał z drugiéj strony ojciec. Okno w niéj z zasuwą dozwalało dziewczęciu nocą, gdy stary jęknął, wnet doń wyjrzeć, spytać czego chciał i biedz mu na usługi. Nieraz gdy Scibor mocniéj w nocy chrapał tylko a Jagna nie spała, zwolna odsuwała okienniczkę, przysłuchując się ciężkiemu ojca oddechowi. Jagna kochała go jak on ją — duszą całą. Teraz ta okienniczka wpadła jéj w oko z pokusą zajrzenia przez nią na niepoczciwego Stacha, którego tak nienawidziła. Nie było nic łatwiejszego nad odsunięcie deszczki nieznaczne i zajrzenie przez szparę a podsłuchanie rozmowy. Chciała wiedzieć z czém przybywał aby ojca nie dać więcéj bałamucić, gdy i tak słabość okazywał dla niego. Uklękła więc ostrożnie na ławie, a że okienniczka znalazła się już nieco przesuniętą, mogła natychmiast oko przyłożyć do szpary.
W téj chwili właśnie zapowiedziany Staszek wchodził do izby Scibora nieśmiało i po cichu, oko Jagny wprost nań padło.
Był to dosyć piękny, młody jeszcze mężczyzna, który jak książe Kaźmierz zdawał się mieć lat trzydzieści kilka, ale twarz zdradzała przebyte cierpienia. Słusznego wzrostu, głowę miał nieco małą na barki szerokie, twarz ogorzałą mocno, ale rysów szlachetnych. Świeciły w niéj oczy czarne ogromne dość głęboko pod łukiem brwi osadzone, trochę dziko biegające i jakby wylękłe.
Mała bródka okrywała mu dół twarzy, a wąs ciemny wargę z pod któréj rząd białych zębów jasnym paskiem wyglądał. W sprzeczności z obliczem młodem było czoło pofałdowane i wyraz całéj postaci malował w téj chwili niepokój, smutek, upokorzenie.
Ubiór miał skromny, ciemny, tak, że nie łatwo po nim poznać było do jakiego stanu należał, tylko dumna postawa, ruchy raźne i śmiałe mimo zakłopotania, okazywały wojaka i człowieka co rozkazywać był nawykły. Wszedłszy Staszek przystanął chwilę nieopodal od progu, spojrzał na Scibora, jakby chciał zbadać jak go przyjmie, nie pewien jeszcze czy mu dozwoli przystąpić do siebie czy precz odegna.
W rękach obu trzymał kołpaczek pogotowiu, a włosy z pod niego się dobywszy długiemi i gęstemi puklami ciemnemi spadały mu na ramiona.
Inaczéj pewnie tego niepoczciwego zbója Jagna sobie wystawiać musiała, bo zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy i baczniéj do szpary przyległszy przypatrywać mu się zaczęła. Zdziwił ją — tém szczególniéj, że był onieśmielony, że oczyma strzelał tak bojaźliwie i niespokojnie. Może się w nim zuchwalca spodziewała.
Scibor zobaczywszy go wchodzącego, rękę ku niemu litościwie wyciągnął — nie mówiąc nic. Dość było tego aby zdziczałego Stacha ośmielić, podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.
— Albo to opowiedzieć można — począł Stach — albo ja sam wiem co było ze mną? Ani policzę ani opiszę com wycierpiał! Gdy mię łaska pana Kaźmierzowa życiem obdarzyła i swobodą, gdy mię rozwiązali i puścili, poszedłem jak szalony skryć się w lasy, niewiedząc co uczynić z sobą.
Chciałem umierać; potém inne myśli przystąpiły. Zawróciłem do Konar. Tu ojca starego zastałem który na wieść o mojém nieszczęściu miał mnie za zginionego i ze wstydu a bolu konał. Gdym głodny i pół żywy padł u jego łoża, pchnął mnie tylko od siebie i życia w nim już nie stało.
Żem naówczas nie oszalał — mówił Stach daléj. — A! oszalałem ci, tylko mi pomsta Boża rozum wróciła abym czuł com za zbrodnię popełnił.
Jak ojciec tak wszyscy się odwrócili odemnie. Młodsi bracia znać nie chcieli żem im zakałę uczynił, wzbronili się do siebie zbliżać bratanki. Nikt z rycerstwa stać ze mną nie chciał, nikt siąść za stół, ani pić ani jeść, gnano mnie zewsząd.
— Idź na skręcenie karku! Musiałem precz, sam niewiedząc dokąd. Zabrawszy trochę srébra powlokłem się na Ruś do Halicza, potém po innych dworach kniaziów, aż do Kijowa i Nowogrodu. Imieniam się swego musiał zaprzeć i służyć pod cudzém. Śmierci szukałem, ale znaleźć jéj trudno bez woli Bożéj. A tu i tęsknica smagać mnie poczęła, choćby przyszło ginąć, napowrót do Konar, do swoich. Wytrzymać u obcych było trudno, choć na niczém tam nie zbywało, bodaj szyję dać, musiałem wracać do domu. Wróciłem myśląc, że mnie jedni zapomnieli i drudzy nie poznają. Tak się i stało. W Konarach pustki były, włodarz się na nich pasł tylko, bo bracia niechcieli się tykać póki by o śmierci méj niewiedzieli dowodnie. Wziąłem moją majętność, i zamknąłem się w niéj myśląc jak tu żyć żeby się życiem nie struć.
Najwięcéj mnie to gryzło, dniem i nocą chodząc po głowie żem panu Kaźmierzowi zawdzięczyć tego nie mógł, iż był dla mnie tak świętym a dobrotliwym. Chciałem mój grzech odpokutować, aby na przebaczenie zasłużyć, pójść choćby za parobka do niego, a życie darowane okupić czémś...
Zabrakło głosu Stachowi i oczy sobie zakrył, pomilczał i po małym przestanku ciągnął daléj, śmieléj coraz.
— Cóż mam przed tobą, ojcze miłościwy, taić — uderzył się w pierś suknię na niéj targając — co się mam kryć? Służyłem i służę panu Kaźmierzowi potajemnie, choć on niewie o mnie, płacę mój dług, to moje życie, moja pokuta, moje wszystko!
Scibor nań popatrzał zdumiony nieco i wzruszony.
— Co ci we łbie Stachu, — odparł upamiętywając go — a na co ty się jemu zdać możesz? jak ty mu służysz, kiedy nie masz prawa na oczy się pokazywać?
— A! tak ci jest na oczy mu się pokazać nie mogę, bom ja dlań policzkiem! Póki życia mu się ani dam widzieć, ni wiedzieć o sobie. Tak ci jest, ale i zdala coś uczynić można, jam dziś tak zmieniony, że mnie rodzeni nie poznają bracia, choć by mnie zobaczył zdala — nie pozna i on! Poznaliżbyście wy mnie, ojcze, gdybym się wam nie oznajmił kim jestem?
— Pewno, nie — odparł Scibor — bieda i wiek cię zmieniły strasznie — ale moje stare oczy!! ufać w to nie można, że cię nie poznają. Ty się sam zdradzić możesz.
— A ja wam się przyznam — szepnął półgębkiem Stach — co mam kłamać, żem ja już nie jeden raz był blizko niego, widział mnie choć kryć się starałem, patrzył i nie poznał.
— Jak cię kto wyda, głowę dasz! — odparł Scibor z politowaniem.
— To dam — rzekł Stach powoli i dobitnie — to dam, albo mi to ona i tak nie cięży? Co mi po niéj? Czegoż ja w życiu jeszcze mam się spodziewać dla siebie? Nie obmyję się choćby krwią własną. Głową potrząsł rozpaczliwie.
Gdy potém trochę pomilczeli, Scibor, który szelest usłyszał za okienniczką, rzucił na nią okiem z ukosa i głos zniżył pochylając się do Stacha.
— A no, mów z czém przyszedłeś do mnie?
— Z czém? z bolem i z żalem — zawołał Stach — poskarżyć się, wynurzyć! Myślałem, poprobuję czy i ten mnie popchnie, a nie to choć przed nim usta otworzę, serce rozkryję, powiem co za pazuchą jak kamień mi cięży, bo niemam się zwierzyć komu.
Scibor zdziwiony popatrzał nań, jakby nie rozumiał co Stach kryć, co wyznać i powiedzieć może więcéj. Tym czasem jemu oczy błyskały dumnie i usta się krzywiły od jakiegoś wzruszenia.
— Prawda, — mówił — żem ja dziś robak na pół zgnieciony, żem ja proch i nędza, a no i mały i najmniejszy cóś może, kiedy tak bardzo chce jak ja — Bóg świadek!
Scibor ciągle z otwartemi usty słuchał coraz bardziéj zdumiony, myśląc co ten biedny człowiek uczynić może. Stach na ławie kręcił się, jakby go piekło, ruszał się, wstawał, siadał, włosy rękami rozrzucał, wąsy targał, odzież na sobie ciągnął. Widać w nim było człowieka co się dawno nie mógł wygadać z tém co miał w duszy, a teraz mu się razem wszystko do ust cisnęło. Z piersi jego dobywały się tłumnie łkania, głosy, westchnienia niezrozumiałe, jakby nadmiar ich go dusił.
— Jakbym ja wam zaczął opowiadać wszystko com uczynił, co robię, wzięlibyście mnie może za kłamcę! — zawołał.
A cóż, kto mógł być takim jak ja zbójem, ten i łgaczem być może? Jam już nawykł wszystko dźwigać na ramionach, co mi rzucą na nie!
— No, gadajże — przerwał Scibor — cóżeś to zrobił?
— Jakem umiał takem pokutę odprawiał — począł Stach. — O! mała to była chwila, w któréj człek zapomniawszy się, oszalawszy ręce podniósł na świętego młodzieńca. Szatan opętał! A za tę chwilę, ot ile lat zgryzot mnie męczy!
Scibor na łokciu się sparłszy, blade oczy wlepił weń i słuchał.
— Com robił powiedzieć trudno — ciągnął Stach — służyłem mu skrycie, broniłem go, stróżowałem nad nim, dawałem mu życie i daję i dawać będę aż — zdechnę.
— Gdzież? co? — zapytał trochę niecierpliwie stary.
Zawahał się z odpowiedzią Stach i włosy na głowie targać począł.
— Nie uwierzycie — rzekł — byłem u niego parobkiem przy koniach, aby ino patrzeć i stróżować. — Ani mnie znał ani wiedział o mnie. Com robił? Oto gdzie było największe niebezpieczeństwo stałem za nim w gotowości, choć małe człecze, możem ja i niemało dokonał! Zawahał się znowu.
— Trudno wszystko gadać, — dodał — czyż to wy nie znacie losu pana Kaźmierza? Dziś on, dzięki Bogu na Sandomirzu książe i pan. Nie wiecie co było gdy Krzywousty umierał?
Chłopię zostało u nieboszczki pani roczniaczkiem na kolanach, w pieluchach. Przyszło dzielić, panowanie Biskupi radzili, ziemi dla niego nie stało. Nieboszczyk król, panie mu świeć, gdy ową swą wolę ostatnią dogorywając powiadał do pisania, nie spełna już wiedział co czynił. Myślał może iż Kaźmierz do klasztoru pójdzie jak córka — a może? kto wie? Gdy go pytano jakby nieprzytomny odpowiadał. Mówił o czterech rzekach, czterech synach i o wiadrze złotém, o czterech kołach i o wozie. Nikt go nierozumiał.. Dość, że dla Kaźmierza ziemi nie stało. Chował się przy braciach, przy Bolku, przy Mieszku, na łasce jak sierota bezdomny. Henryk się wybrał z krzyżem do ziemi Świętéj, on był jeszcze nie dorósł, iść z nim nie mógł. Dali go Kędzierzawemu, ten tylko że go uczyć kazał jakby na księdza. Rycerskiego tyle co sam chciał pochwycił. Karmili go pargaminami i modlitwą. Przecie się nie popsuł.
Pamiętacie ową chwilę złą gdy Cesarz niemiecki wtargnął do nas, a nie było sposobu mu się obronić. W Kargowie przyszło przed nim pokorę odprawiać..
Rudobrodemu nie bardzo się chciało iść na puste ziemie za cudzą sprawę — stanął pokój obrzydły. Zażądał Cesarz zakładników. Kogo dać? Nie myśleli długo, dali Rudobrodemu Kaźmierza na przepadłe imię.
— Toć wiem — mruknął Scibor.
— A któż tego nie wie? — mówił Stach daléj — ale tego wy nie wiecie i niewie nikt, żem ja tam lichym służką był z Bolkiem w Kargowie gdy tę nieszczęsną pokorę, boso odprawiać musiał, z mieczem u szyi, a brata wrogowi dać.. Byłem ci tam i serce mi się krajało, co za dola spotka biednego Kaźmierza.
Gdy go wydawali płaczącego ze sromu i trwogi Rudobrodemu, jam dobrowolnie pachołkiem poszedł za nim.. Myślałem sobie, życie dam gdyby na niego nastawali.
Dziwy wówczas prawili o Rudobrodym jakoby ludzi jadł a krwią popijał. A no co miało być zgubą pan Bóg na łaskę obrócił. Wydali brata jako na rzeź, a stało się, że mu niewola u Cesarza była wychowaniem i nauką.
Sześć lat byliśmy ja i on na Cesarskim dworze, jako w szkole. Ja com zdala patrzał na tego strasznego pana, przed którym drzało wszystko, powiem tylko jedno, że sprawiedliwym był i księcia naszego sprawiedliwości nauczył. Cesarz to chłopię bardzo polubił i nie dał mu długo nad Renem u dziada Wichfrydowego siedzieć, wodził go z sobą na wyprawy. Było na co patrzeć. Uczyliśmy się świata i obyczaju wszelkiego na dworze, między rycerstwem i duchownemi, choć ja na to tylko ze stajni poglądałem.
— Nie widział że was książe? — zapytał Scibor.
— Nie, prawie, bom ja widzianym być nie chciał — rzekł Stach — choć u jego namiotu, u drzwi izby nikt na straży nie sypiał ino ja.
Uśmiechnął się dumnie Stach. — Możem ja mu téż nie jeden raz życie ocalił, zbudził, ostrzegł, ale zawsze tak aby inny za mnie to zrobił.
Zaraz potém gdy nas w Kargowie zabrano, Cesarz ruszył na Włochy. Ciągnęli i my z nim. Rudobrody pono sam mawiał do Kaźmierza. Patrzaj a słuchaj, ucz się, nie stracisz czasu u mnie.
Prawda że ani rycerzy dzielnych na dworze jego, ani prałatów i uczonych nie brakło. Ciągnęliśmy tłumem wielkim na zbuntowane miasta, Karynty, Szwaby, Burgundy, Sasy..
Może we sto tysięcy darliśmy się przez okrutne góry na południe, aż po wielki gród Milan, który opór stawił żeśmy go głodem brać musieli. W obozie, gdyśmy mury jego opasywali, tyle prawie było duchownych co starszyzny rycerskiéj, wieczorami i dniami przy spoczynku było się czego nasłuchać. Rudobrody z uczonemi zasiadał co mu ich zewsząd zwozili, rozkładali księgi ogromne i z nich prawa mu wykładali, a on i drudzy uczyli się.
Tam to nasz książe nabrał wielkiéj do ksiąg miłości, do ludzi mądrych i do wszelkiego dobra. U Rudobrodego na wargach nie było nic jeno sprawiedliwość. Srogi nie był z natury, ale jak miecz Boży nieubłagany.
Kiedyśmy onego Milanu dobyli pierwszy raz patrzałem się i ja na to jak rycerstwo tamtejsze boso szło, z głowy odkrytemi, miecze w ręku niosąc do przysięgi; prosty lud z postronkami na szyi — na wozach chorągwie.
Nasz pan to się wszystkim przypatrywał sprawom, to z większą jeszcze miłością podsłuchiwał gdy przyszły narady nad prawem, które uczeni pisali dla zwyciężonych. Gdy poszli umawiać się o to, a czytać a rozprawiać, on tam wciąż stał i słuchał, że go z pod namiotu wywołać było trudno.
Co my to tam przeżyli i przebyli!
Zbuntował się potém drugi raz ten gród ogromny, podatki płacić i pańskich urzędników słuchać nie chciał, musieliśmy iść nań po raz drugi. Cesarz kazał palić i niszczyć bez miłosierdzia, mówiąc, że posłuch musi być! Ogłodziliśmy miasto po raz wtóry — ścisnęli a nie było dlań ratunku. Wyszedł lud i urzędnicy z grodu w pokutniczych szatach, z krzyżem poprzód, padając do nóg Cesarzowi. Sto chorągwi rzucili mu pod stopy żebrząc zmiłowania. Cesarz nie rzekł nic zrazu, ani groził, ni przebaczał. Dziesięć dni ich zostawiwszy w niepewności i trwodze, potém ludowi życie darował, a gród z ziemią zrównano, że jeden Kościół Ś. Ambrożego ocalał.
Poczęło się na téj ziemi piekło srogie a pomsta straszna. Na tośmy patrzali z panem naszym.. Tak nam tam sześć lat upłynęło, aż księcia nazad odesłano, a jam za nim z końmi pociągnął. Żył jeszcze naówczas Henryk, który téż był świata za morzami widział wiele, bo krzyż włożywszy szedł z niemcami i francuzami do ziemi świętéj, ale mu się i im nie wiodło, a mówiono, że królowa francuzka płocha bardzo, przyczyną była niebłogosławieństwa Bożego. Henryk z Jaksą z Miechowa powrócili cali i mnichów z sobą przyprowadzili.
— Trzeba to było widzieć, — mówił Stach daléj. — Kiedyśmy nazad z niewoli powracali, jak Henryk nam drogę zabiegał, brata najmilszego ze łzami, gdyby straconego i zmartwychwstałego witając.
Widać było naówczas, że ci dwaj młodsi z sobą zbratani są jako najserdeczniéj, jedna w nich była dusza. Żyli z sobą społem, nieodstępując jeden od drugiego, a co jeden chciał oba czynili.
Jam na to patrzał.
— Cóż! — przerwał Scibor z uśmieszkiem — zawsze ze stajni?
Rzekł to jakby z niedowierzaniem.
— Ojcze — rzekł Stach poczuwszy niewiarę — szydzicie sobie ze mnie, widzę, sądzicie że kłamię. — A no tak było, odprawiałem pokutę i w stajni i różnie, Bóg świadek, prawda co mówię. Byłem i u koni i pod chorągwią, alem się poznać nie dał..
Toć wiecie że jak Henryk tak Kaźmierz oba naówczas nie żonaci byli a żenić się nie chcieli. Różnie o tém mówiono, — dodał Stach — głos zniżając, Henryk krzyż nosił i o zakonie pono rycerskim myślał, więc się wiązać nie mógł a mój pan —
— Ludzie powiadali — szepnął cicho bardzo Scibor — że ten od podwiki nie uciekał...
— Tego ja tam nie wiem, czy gonił czy uciekał — rzekł Stach — a to pewna że kochanicę jakąś jedną miał. Z tą się tak krył że i djabeł nie dopatrzył, kto i gdzie ona była.
— Jakże mógł to tak ukrywać? — zapytał stary.
Stach głową potrząsnął.
— Oprócz jednego może Smoka, sługi z którym się wyrywał do téj miłéj, nikt nie wiedział i nie wie kto ona była, dziewka czy zamężna niewiasta, prosta kmiecianka czy co lepszego. Mówiono że się z księciem gdzieś zjeżdżali, że ona do niego przybywała. — Szpiegowali ciekawi, podpatrzeć chcieli, nikomu się nie udało. Spotykali się w lasach, słyszę, na łowach, Kaźmierz tak ginął gdzieś na dni czasem kilka, powracał smutny i nie zwierzał się nikomu nawet bratu.
Dworzanie szeptali że Henryk nalegał nań i na miłość braterską zaklinał, aby się przed nim zwierzył, na co Kaźmierz miał odpowiadać. Gdyby to moją było tajemnicą, dałbym ci ją, ale cudzą jest — niemogę.
I tak to trwało, a może i do dziś dnia trwa jeszcze — dokończył Stach.
— Przecież książę żonaty jest — mruknął Scibor.
— A żonaty — mówił Stach — ale nie po swéj woli. Gdy Henryk w téj niegodziwéj zasadzce na trzęsawiskach zamordowany został, mimo Mirosława przyjaciela, co go własném okrył ciałem, już był naówczas wolę swą kazał spisać przy świadkach, że w razie śmierci na niego dzielnica Sandomierska nie komu się ma dostać innemu tylko bratu najmilszemu.
Tu Stach uśmiechnął się spuszczając oczy.
— Nie uczyńcie mnie kłamcą, proszę, za to co teraz powiem. Klnę się wam na zbawienie, nie dla chwalby, ile dla świętéj prawdy że książe Kaźmierz mnie po troszę winien iż po Henryku wziął Sandomierszczyznę.
— Świta bo ci w głowie! — zawołał Scibor.
— Posłuchajcież — mówił Stach — a cierpliwie, zobaczycie. Było tak naówczas żem ja ode dworu Kaźmierza musiał iść precz, bom się tam zwaśnił, zaciągnąłem się w służbę na dwór Biskupa Krakowskiego, Macieja Cholewy, który potém zmarł na rok przed księciem Henrykiem.
— Znaliście wy go? — zapytał Stach.
— Nie — potrząsając głową odparł Scibor, — nie znałem go bliżéj, choć się o nim nasłuchałem wiele. Mąż mówią, uczony był, mądry, wielkiéj gęby i języka. Ten ci to co gdy raz księciu Władysławowi pieniędzy pożyczył w potrzebie, potém go już za bogacza miano. Słali potém doń posłów aby księciu wygodził znowu pieniędzmi. Gdy przybyli doń z tém posłowie, wysłuchawszy ich rzekł — a no, dobrze, chodźmy do skarbca mojego. I powiódł ich miasto do skarbca do wychodka, a wskazując nań i śmiejąc się, odezwał się. — Oto gdzie są wszystkie skarby moje! Maciek zrobił, Maciek zjadł!
Albowiem imie mu Maciej było. Obżartuchem przez to nie był wcale, tylko że ludzi wielu przy sobie karmić musiał, a na księgi téż których siła kupował, wydawał wiele, niemiał więc w skarbcu zapasu. Pan był pobożny, uczony, ale wesołą rozmowę lubiący, do żartów skłonny a gotów słowy szermować noc i dzień, i nie było nikogo co by mu w rozumnej mowie sprostał, co po dziś dzień ludzie dobrze pamiętają.
— Tak, tak — przerwał Stach — jakbyście go znali. Na dworze biskupim na małym żołdzie i ja służyłem, bylem się tam docisnął, a stał nie daleko. Zwali mnie tam jak i do dziś dnia mnie zwą, bom sobie to imię przybrał od uroczyska mojego na granicy od Spicymirza, Zabora z Przegaju. Biskup mnie dosyć lubił. Choć poważny mąż, gdym przy nim służby sprawiał, wedle obyczaju swojego nieraz ze mną pożartował. Wolno mu było wesołém słowem odeprzeć, byle do rzeczy.
Obu młodszych książąt lubił bardzo stary, szczególniéj Kaźmierza, bo ten go bywało godziny ba i dnie całe gotów był słuchać gdy rozprawiał o wszelakich dziejach. Biskup zaś mówić potrzebował a żeby go rozumnie słuchano i o obu książętach powiadał zawsze że z całego rodu najmędrsi byli.
Raz tedy, gdy do tego przyszło, że książe Henryk, który krzyż nosił ciągle, a gdy niemógł z nim iść do ziemi świętéj bo okazyi nie było, parł się na swoich pogan, życie ciągle ważył i o mało już zabit nie został; — począł Biskup boleć, że gdyby zszedł bezpotomnie, bardzoby krwi poczciwéj żal było.
Zdało mi się wtedy rzec słowo, że żal by téż było aby po nim, uchowaj Boże czego, Kędzierzawy albo Mieszko zagarnął dzielnicę, a sierota bezdomny Kaźmierz i na dal na łasce braci miał zostawać.
Uderzyło to biskupa i jak był zwykł drwić — rzekł do mnie śmiejąc się.
— Patrzcie go! Oślica Balaamowa rozumnie przemówiła!!
Od téj chwili jak sam przyznawał, począł na księcia Henryka nalegać aby dał spisać wolę ostatnią i umiłowanemu bratu sierocie księztwo po sobie przekazał.
A że mąż był prawości wielkiéj, i czego się sam nie domyślił tém się chwalić nie chciał, koniecznie nalegał na mnie, aby księciu Kaźmierzowi opowiedzieć iż to ja myśl tę poddałem. Padłem mu do nóg błagając aby tego zaniechał, a gdy się i zdumiewał i wyśmiewał, o spowiedź go prosiłem, na któréj zeznałem mu com zacz był, dla czegom się ukrywać z sobą musiał.
Tedy pobłogosławił mnie ze łzami starzec święty i rzekł — Pan Bóg niech będzie z tobą, dziecko moje, wszelako co nie moje tém ja się chwalić niechcę, abym grzechu na sąd Boży nie poniósł, w cudze się strojąc pióra. I odtąd śmiejąc się opowiadał zawsze. — Nie jam ci to wymyślił, oślica Balaamowa przemówiła do mnie.
Słuchał Scibor z zajęciem, a Stach czoło otarłszy spoczął trochę.
— Cóż daléj — boście odbiegli od swego — zapytał stary.
— Gdy książe Henryk, święte paniątko, padł w téj zdradzieckiéj wyprawie na moczarach, a ciało jego nawet dzicz ta rozszarpała, że mu pogrzebu poczestnego dać nie było można, Kaźmierz po bracie z żałości wielkiéj szaty na sobie darł, utulić się niemogąc.
Przez tę śmierć jednak panem został na Sandomierzu i Lublinie. Duchownych wszystkich za sobą miał, bo choć na stolicy w Krakowie Gedko już siedział i on i wszyscy pasterze Kaźmierza za swego uważając, z nim trzymali. Nie mógł mu więc nikt przeczyć spadku i poszedł zająć Sandomierz. Bracia wnet i duchowni, widząc go tam nalegać poczęli aby, jak przystało książęciu bez żony nie był, a owe miłostki, o których przebąkiwano ciągle, porzucił. Biskup Gedko zwłaszcza, surowy człek, domagał się tego koniecznie.
Opierał się w początku książe, ale naleganiom ojca duchownego, w końcu musiał być posłusznym. Poczęto mu zaraz z niemiec swatać dziewek siła, bo o to tam łatwo i zapas zawsze trzymają dla obcych, aby się do naszych ziem przez niewiasty wciskali. Niemkini książe nie chciał powiadając, że ta nademną panować zechce, jako Władysławowa, więc gdy się żenić mam, rusinkę wolę brać.
I wziął Helenę księżną którą mu z Bełża od Wsewołoda Mścisławowego przyprowadzono, a no wziął jak się bierze narzucone.
— Hę! — zapytał stary — a nie rozmiłował się w niéj potém?
Stach głową pokręcił i głos zniżył.
— Przeciw pani téj nie można nic rzec, dobrą być chciała i jest, ale, piękności wielkiéj nie miała, ani mógł do niéj przystać.
— Przecie swą potajemną miłościcę dla niéj porzucić musiał — odezwał się Scibor.
Na to pytanie, Stach jakby odpowiadać nie bardzo chcąc, zmilczał trochę, ramionami poruszywszy.
— Spełna ja tam tego niewiem, — dodał. — Ludzie prawią różnie, nie powiem lepiéj nic. Pan pobożny, widać że z żoną chciałby żyć po Bożemu, a zmusza się do tego. Czasami trwa wiernie przy niéj, powiadają, gryzie się, chodzi jak obłąkany, męczy widomie, to pierzchnie w lasy i nie będzie go dni kilka. Ludzie dworscy prawią że do swojéj dawnéj pojechał, bo odstać od niéj nie może, ale kto to tam wie co się z nim dzieje? Prawią że mu napój zadano. — Ja nie wiem.
Scibor ramionami potrząsał.
— Do dziś dnia więc to trwa? — zapytał.
— Pono — rzekł Stach. — Jam ostatnich czasów na dworze nie był, musiałem gdzieindziéj — bo —
Niedokończył, Scibor go przynaglał.
— Gadajże już wszystko, gdyś począł.
— Zawczasu bo o tém mówić — odparł Stach. — Ot pozwólcie abym ja téż was popytał.
Tu z ławy wstawszy, pochylił się do starego i głos bardzo zniżywszy, począł.
— Cobyście wy na to rzekli, gdyby ziemianie pomyśleli Kaźmierza na Krakowie posadzić?
Sciborowi brew się ściągnęła, nie odpowiedział nic długo.
— Teraz bo wam panów raz wraz chce się mieniać jak kukły dzieciom, — rzekł zwolna. — Nie może być aby się przy tem krew nie lała. Czemuż Mieszko raz posadzony na Krakowie, ostać się na nim nie ma spokojnie?
— Spokojnie! — podchwycił Stach szydersko. Wy tu chyba ojcze, spokojnie w kącie siedząc o niczém nie wiecie, nie słyszycie nic, nie zalano wam niczém, to się wam zdaje to panowanie do wytrzymania? Toć to ręka żelazna, nie ojciec ale gorzéj ojczyma. Nie słyszeliście co Henryk ów Kietlicz dokazuje? Jeden jęk się rozlega po całym kraju, w takie go dyby wzięli.. Ze skóry drą i ziemian i kmieciów nikomu nie przepuszczając.
— E! cicho byś był! — przerwał Scibor — nie słyszałem nic i słyszeć nie chcę. Ty bo Stachu, jakeś złym będąc szalał, tak teraz dobrym chcąc być znów szalejesz niepomiernie. Cóż to za łaskę wyrządzisz Kaźmierzowi gdy go w wojnę z bratem wwiążesz, ty czy kto inny? Cóś to oszalał chyba. Albo to Mieszkowi synowce, zięciowie, szwagrowie nie obronią go! A możnych ma i na Czechach i po niemcach! I sam téż ów Stary, człek z którym igrać niebezpieczno. Młodym był gdy go Starym przezwano, bo rozum i wolę miał nie młodą.
— No! no! — począł Stach, — nie tak on straszny gdy go i Biskupi i ziemiany wszyscy nie lubią. Rycerstwu dopiekł do żywego.
— Milczałbyś, — przerwał Scibor surowo, — prawisz nie do rzeczy. Gdybyście nawet po szalonemu Kaźmierzowi drogę usłali, toć mówicie że Sprawiedliwy jest i bogobojny, czyżby on chciał brata zrzucać, aby się jego mieniem bogacić? On, który za Kędzierzawego już, gdy go Jaksa z przyjacioły na kolanach błagali aby Kraków brał, prośby ich odepchnął, a po śmierci Bolesława jeszcze raz toż samo uczynił.
— A! — zawołał porywczo Stach — inaczéj stało naówczas a teraz.. Jaksa z przyjacioły nie byli by go utrzymali, potém Mieszka nie znano, i spodziewano się po nim wiele..
Teraz inaczéj ludzie myślą.
— A milcz że! — począł Scibor jakby przelękły — milcz i tego pana którego kochasz nie wiedź na pokuszenie aby głową nie przypłacił jeszcze waszego szaleństwa.
— Wy bo — mówił stary — aby wam nowe sitko na kołku powiesić, aby coraz nowy pan, a taki coby wszystkim cugli popuścił. Ej, Mieszko na was dobry jest, bo żelazną rękę ma, a wam takiéj trzeba — E! milcz!
I podąsał się Scibor, Staszek zmilczał, ale sposępniał.
W tém około okienniczki coś zaszeleściało. Jeszcze oba na siebie patrząc, milczeli, gdy z podziwieniem starego, drzwi się otwarły i Jagna co na oczy Stacha widzieć nie chciała, weszła do izby nagle.



III.

Zdumiał się niepomału ojciec ujrzawszy ją, ale więcéj jeszcze widokiem dziewczęcia zdziwiony był Stach, który zmięszany w ciemny kąt cofać się począł. Srom mu na twarz wystąpił.
Jagna weszła śmiało. Strój trochę zmieniła poranny, kosy puściwszy na ramiona, na koszulę wdziawszy krótki jedwabny przyodziewek z rękawami rozprutemi długiemi. Jakby się jéj zachciało być piękną, występowała z główką raźnie do góry podniesioną i rumieńcem na dumnéj twarzyczce, bystro oczyma rzucając do koła.
Padły one naprzód na chłopca, który się w ciemny kąt zasunął, potém na ojca, przypatrującego się jéj z uśmiechem dziwnym, na pół szyderskim.
— Gości macie, — rzekła do niego — toć by przyjąć potrzeba, a jam wasza gospodyni. Każecie podać jadło i napój?!
Staszek ciągle jeszcze nie występował, stary wskazał nań ręką.
— Gościa tego albo znasz lub nie, Jagno.
Stach prędko mu przerwał.
— A skądżeby Zabor z Przegaja mógł być znajomym!!
Dziewczę się uśmiechnęło jakoś żartobliwie, gniewu już ani wstrętu takiego jaki zrana dla Stacha z Konar okazywała, widać po niéj nie było — przypatrywała mu się śmiało.
Zabor z Przegaja, czy kto tamkolwiekbądź — odezwała się, — chleba i napoju potrzebuje. Możeby wstyd było gdyby głodnym ztąd odchodził.
Zwróciła się zwolna, a Stach za nią ciekawemi powiódł oczyma.
Gdy wyszła, Ścibor dziwnie uśmiechnął się sam do siebie, znać pomyślawszy — otóż niewieście dąsy i gniewy. Z rana go wieszała i ścinała, a teraz mu się uśmiechać i karmić gotowa! Wierz że tu babom!
Potrząsł głową i spytał.
— Widziałeś ty dawniéj Jagnę? poznałbyś ją?
— Dzieckiem może ją najrzałem kiedy, — rzekł Stach — alem nie pamiętał. Urosła na panią.
— I czas by jéj nią być — dodał Ścibor, — a no niechce. Zalecało się wielu, a ta dzika koza pana nad sobą cierpieć nie chce.
— Przecież prędzéj, późniéj ktoś ją weźmie — odparł Stach.
Scibor westchnął.
— Jeżeli się ona wziąć da komu!
Mówili jeszcze, gdy drzwi się otworzyły znowu i stara sługa, a za nią dziewczęta jednako poodziewane chędogo, poczęły iść misy niosąc, dzbany i ręczniki, a wszystko co do jedzenia było potrzebne.
Ścibor nie wstawał, więc mu ławę przystawiono tak do nizkiego łoża, aby mógł na niéj wygodnie pożywać. Resztę mis i dzbanów porozstawiano na stole, a Jagna pierwsza dając znak ręką gościowi aby usiadł, miejsce zabrała.
Znak ten łaski mocno zdziwił Ścibora, nie mógł strzymać, aby uśmiechem córce nie okazać, jak był rad jéj postanowieniu. Zrozumiawszy to piękna Jagna, pogardliwie podniosła usteczka, tymczasem rączki myjąc i ręcznikiem je ocierając, co téż i Stach, wedle zwyczaju ówczesnego zrobić musiał.
Siedli na przeciw siebie, gość na nią jak w tęczę patrzał. Dziewki takiéj jako żyw nie widział, bo pod te czasy mało było podobnych; niewiasty słuchały, nie rozkazywały, a choć która władzę miała, kryła się z nią jak ze zbrodnią. I nie mówiły one wiele z obcemi, oczyma więcéj niż usty rozmawiając a aż nadto wiele niemi wypowiadać umiały.
— Dużoście podobno świata widzieli? — odezwała się Jagna, na pół rozogniona, pół obojętna, nie pomyślawszy o tém iż się zdradza z podsłuchanéj rozmowy.
Stach zdziwił się pytaniu.
— Rycerska to rzecz, — odparł — po świecie się włóczyć, gdy wojny niema, innych wszelakich przygód szukając. Spokojnie siedzieć starym się tylko godzi, ci się wysłużyli.
Jagna popatrzała nań szydersko.
— Juści téż rycerzowi włodarzować nie przystoi, miejsce jego w wojsku i przy dworze. A wy, pozwolicie spytać, komu służycie?
Stach się zmięszał, ale wnet odzyskał przytomność.
— Bywało się różnie, — odezwał śmieléj — a teraz, teraz jestem sam, niewiem dokąd się obrócę. Jest dworów dosyć...
— A no, — odparła żywo Jagna — prosta rzecz zdaje się do swojego pana iść, który ziemią rządzi, do swego księcia.
— Tak, to mnie by przystało ku Mieczysławowi służyć — rzekł Stach — a ja do tego serca niemam.
— To ziemia wasza pod krakowskim księciem? — zapytała.
Stach nic nie odpowiedział, zajęty był wrzekomo jedzeniem i pytanie puścił mimo uszu; zagadując że na Rusi w tym roku o wojnie słychać nie było.
— Tam ona prawie zawsze trwa, jak zapamiętam — wtrącił Scibor. — Kniaziowie się z sobą swarzą, biją, jedni drugich zrzucają nieustannie. Było tak za Chrobrego, za Szczodrego, a od tych czasów bodaj nie gorzéj jeszcze.
Byleśmy i my — dodał cicho — na Rusinów się nie zapatrzyli, bo to przykład nie do rzeczy.
Od śmierci Krzywoustego i u nas nie ma bo pokoju — a już by go czas mieć.
Stach spojrzał, twarz Scibora sposępniała.
— Miłościwy panie, — odparł po chwili, — pokoju pono pod te czasy nigdzie nie szukać ni znaleźć. W Niemczech nie lepiéj, choć tam cesarze zwierzchnią moc mają, nie inaczéj i na południu około papieża rzymskiego, boć życie to wojna! tak już Bóg przeznaczył!
Stary zamruczał coś niewyraźnie, unikając sporu, Jagna niecierpliwie to na niego to na Stacha patrzała. Coś jéj było nie po myśli. Stach rozmawiając więcéj oczyma biegał ku dziewczęciu, niż pilnował tego o czém prawił. Ile razy wzrok jego trochę natarczywszy spostrzegła Jagna, zżymała się i minę stroiła dumną a groźną, dając mu poznać, że czytania w swéj twarzy nie rada była dopuścić. Stach mało zważał na to.
Siedzieli tak jeszcze u stołu, bo miski ciągle podawano, a podróżny jadł i pił zdrowo po długim poście, gdy Jagna ledwie czego dotknęła; — aż w podwórzu pod oknami szmer, gwar i ruch budzić się począł. Baczne ucho dziewczęcia poznało może zkąd to pochodziło, bo zaraz rzuciwszy jedzenie, pilniéj się przysłuchiwać zaczęło. I Scibor téż ku oknu obrócił głowę, a psy które tam na kości czatowały pod niém, choć nie odstąpiwszy z miejsca, coraz to zwracały pyski i groźno ujadając, poszczekiwały ku wrotom.
Ojciec i córka spojrzeli ku sobie, jakby pytając co to znaczyć miało.
Gwar ten niezrozumiały coraz wzrastał. Szło to widocznie kędyś od wałów i bramy, a w podwórzach się tylko odbijało. Ludzie spór jakiś żwawo wiedli. Niekiedy dziki głos krzykliwy, nakazujący, wysilony, gniewny zdala dochodził.
Brwi Jagny coraz się mocniéj marszczyły. Gdyby byli sami, pewnie by skoczyła zaraz dowiedzieć się co się tam u wrót działo, uczynić porządek, wydać rozkazy; w obec człowieka cudzego wstydziła się pewnie zająć męzką sprawą. Czekała więc niecierpliwie aż znać dadzą. Scibor się zżymał niespokojny.
Nie było zwyczaju w Sciborzycach, aby lud na gródku będący tak się z sobą sam ujadał, umiano go trzymać w karności i porządku.
Łatwo więc było odgadnąć, że przyczyna wrzawy z zewnątrz pochodzić musiała.
— A kież tam licho kaszy jakiéjś nawarzyło? — odezwał się z prosta Scibor do córki. — Co się tam za łby biorą, czy co?
Ruszyła Jagna ramionami i chciała już wstawać, iść, ale gość się zerwał z ławy prędko aby ją wyręczyć.
— Jeśli mi dozwolicie, pójdę się dowiem — rzekł, patrząc na Scibora.
Nikt nie bronił, skoczył więc za próg Stach, i słychać było, jak kilka słów zamieniwszy na podsieniu z ludźmi, pobiegł ku wałom i bramie.
Dosyć obojętna, zadumana Jagna podparłszy się na stole, na ojca patrzała, który brwi zmarszczył i ku oknu wyzierał.
— Cóż Stach, — rzekł potém do córki — nie tak ci coś krzyw jak zrazu był? — I rozśmiał się Scibor do niej. — Chłopak przystojny, i zaprawdę, choć zawinił raz, szkoda by go było ćwiertować.
Jagna wzgardliwie wykrzywiła usta i krótko zbyła ojca.
— Juści gościa trzeba przyjąć, choć pewniebym innego wolała, bo nie mogę patrzeć na tę rękę, co się na pana targnęła.
Scibor zmilczał, przysłuchiwali się znowu, gdy weszła stara mamka Jagny i w progu stanęła. Ku niéj się dziewczę zwróciło.
— Co tam u was?
— U nas nic, — odpowiedziała stara. — Za wrotami jacyś ludzie z odźwiernym się swarzą. Książęcy urzędnik, czy coś — dodała.
— Naszego księcia Kazimierza? — zawołała z oczyma zaognionemi nagle zrywając się Jagna, jakby już biedz chciała.
— Nie wiem czyj, a no urzędnik! — odparła starucha, zabierając misy opróżnione. Łają strasznie!
W tém i nadbiegającego Stacha posłyszano, który na próg wpadł z twarzą płomienistą, gniewny i zburzony.
— Co każecie robić, nie wiem — zawołał zwracając się do Scibora. — Urzędnik z Krakowa, bodaj sam ten Kietlicz Mieczysławowy, z dużą ludzi kupą, prowadzi jakichś pobranych winnych i niewinnych kmieciów, osadników i czerń po drogach połapaną i przewodu się domaga od was. Słusznie mu się ludzie opierają.
Juści przewód swoim zakon dawać nakazuje, ale Mieczysławowym z krakowskiéj ziemi, co tu w cudzem księstwie plądrują, nie macie obowiązku.
Jagnie brwi się ściągnęły gniewnie.
— A co im do nas, co nam do nich! — wybuchnęła.
Scibor milczał.
— Grożą, że gwałtem konie zabiorą i ludzi popędzą — dodał Stach.
Spuściwszy głowę stary zafrasowany, nie odpowiedział jeszcze. Nierychło podniósł oczy i westchnął.
— Jak się tu opierać i prawa szukać, — rzekł smutnie. — Niech ich licho porwie! gotowi gwałt uczynić jaki! Odczepnego ich zbyć, konie dać, a niech idą do...
— Ależ to nie ich ziemia! — zakrzyczała Jagna.
— Będziesz że z niemi wojnę prowadziła? — rzekł stary. — Ich ziemia czy nie, krakowski książę zwierzchnią władzę ma, a choćby jéj nie miał, gniewać go — źle. Nie daleko granica, mścić się będą, spokoju nie dadzą!
Ręką zamachnął.
— Kat ich bierz!
— To musi być Kietlicz sam, — mówił Stach, — bo bardzo zuchwale pod bramą stojąc, włamaniem się grozi. A nie tylko przewodu chce, ale ukarania tych, co mu go odmówili. Dobija się, jakby moc i prawo miał!
Sciborowi ręce się aż załamały z niepokoju i trwogi, czuł się słabym. Jagnie piersi się podnosiły gniewem, usta drżały.
— Precz by go odegnać zuchwalca — zawołała. — To ziemia księcia Kaźmierza, on tu żadnego prawa nie ma. Gródka przecie siłą nie weźmie, a da mu się raz posłuch i przewód, nie będzie od niego spokoju.
Stary podsłuchawszy to, aż się rzucił.
— Jagno ty, sokolicho drapieżna! — zawołał do niéj, ty byś ciągle wojowała! Tobie się było mężem rodzić, idź do swéj izby! Ja spokój mieć chcę, niechaj go wpuszczą, niech nakarmią, ktoby kolwiek był, ugłaskać go lepiéj.
Oburzone dziewczę, posłyszawszy ten rozkaz, rzuciło się, jakby chciało mu opierać, potém spojrzało na Stacha, pomyślało, i na ojca z wymówką popatrzywszy milczącą, wybiegło precz, trzaskając drzwiami.
— Stachu mój! — odezwał się Scibor głosem słabym, — opatrzność cię tu dziś nadała. Choć obcy, idź proszę, każ im wrota otworzyć, przyprowadź go tu, juści z nim radę damy. Zadzierać się nie chcę.
Stach się trochę zawahał.
— Idź, idź, — powtórzył Scibor. — Wrzasku nie znoszę, trzeba skończyć z niemi, puść go tu do mnie i sam z nim powracaj.
Nie było sposobu opierać się staremu, choć Stach wolałby był dziewczyny posłuchać i Kietlicza tego za bramą zostawić, musiał spełnić rozkaz starego, który więcéj już nie mówiąc, rękami dawał mu znaki aby pośpieszał, bo gwar i wrzawa coraz rosły.
Wyszedł więc. W podwórzach wszystko co żyło na grodzisku, mężczyźni i niewiasty powybiegali z zakątów, psy ujadały biegnąc ku wrotom i okopom, ludzie postraszeni, to przypadali do tynów aby spojrzeć za wały, to się od nich cofali tłumnie. Zdala hałas, krzyki i bicie drągami we wrota nieustannie słychać było.
Zobaczywszy biegnącego Stacha, wszyscy ku niemu się skupiać zaczęli, domyślając się że musiał iść z pańskim rozkazem.
Dziwiło ich że Jagny, która zwykła była pierwsza zawsze pośpieszyć gdzie powstał niepokój, dotąd niewidzieli. Jagna gniewna na ojca, na siebie, na Stacha, rzuciła się na posłanie w swéj świetlicy i co znalazła pod ręką, miotała bezmyślnie o ziemię. — Oburzało ją że ojciec ulegał. Dumne dziewczę byłoby wolało, bądź co bądź, strzałami napastników od wrót odegnać, niż taką powolnością uzuchwalić.
Gdy Stach przypadł z rozkazem aby wrota otwierano, ludzie już przy nich zajątrzeni łajaniem do oporu się zabierali. Słowo pańskie zamknęło im usta, mrucząc zaczęto ciężkie drągi odwalać i wrota otwierać.
Tuż pod niemi stał na koniu pianą okrytym, mężczyzna krępy, czarny, którego długie czarne włosy kręcone wiatr rozwiewał. Twarz mu się czerwieniła od gniewu, a że brzydkim był, jeszcze go zapamiętałość czyniła straszniejszym.
Stach poznał w nim zaraz tego, którego się domyślał, prawą rękę księcia Mieczysława, osławionego jego doradźcę, owego Henryka z Kietlic od Budziszyna, któremu naówczas przypisywano wszystko co książę poczynał i o straszne kraju uciemiężanie obwiniano.
Obcy ten człek, najbliższy osoby księcia krakowskiego, znienawidzony przez panów duchownych, ziemian i rycerstwo, najmniéj o to dbał.
Wejrzawszy nań, widać było w silnym, jak żubr zbudowanym, z krótką szyją, głową dużą, oczyma wypukłemi, patrzącemi groźno, żywych ruchów i szorstkiéj mowy człowieku, takiego, co nienawykł ulegać nikomu a wszystkich gotów był łamać, bo czuł potężną opiekę nad sobą. Sługa to był, któremu pańska moc dawała zuchwalstwo bez miary.
Trząsł się cały z gniewu gdy mu nareszcie wrota otwarto i Stacha ujrzał przed sobą. Spiął zaraz konia i jak burza wpadł na podwórze, klnąc głośno. Tuż za nim tłoczyło się kilkudziesięciu zbrojnych, a w pośrodku między ich końmi postrzegł Stach znaczną kupę ludzi, starców, ziemian poważnych, kmieci, razem z parobkami i pastuchy pomięszanych, powiązanych łykami, rozwścieczonych lub wylękłych. Ludzie Kietliczowi batami ich gnali i popędzali z sobą, końmi ściskając i napierając.
Wszystko to za wjeżdżającym we wrota Kietliczem wpadło w podwórze jak do domu, natychmiast z koni zsiadając i zabierając się tu obozować, nie spytawszy nikogo.
Kietlicz tymczasem ledwie na Stacha spojrzawszy z ukosa, popędził do dworca. Ten musiał biegiem go dognać, aby razem z nim stanąć jak chciał stary. Kietlicz z koniem wpadł aż w podsienie, tu dopiero z niego skoczył, a że nikogo nie znalazł oprócz staréj baby w progu, spokojnie mu się przypatrującéj, krzykliwie wołać zaczął, domagając się gospodarza.
Stara, wcale nie przestraszona tym wrzaskiem głową trzęsąc, rzekła mu spokojnie.
— Pan nasz z łoża nie wstaje, ani nawet dla księdza, słabuje od dawna.
Widząc że nikt mu nie wskazuje drogi, Kietlicz począł ją sobie sam torować do wnętrza, rzucił się do jednych drzwi, które do czeladnéj prowadziły, spostrzegł błąd, zwrócił się i zobaczył dopiero Stacha, który właśnie nadchodził.
— Gdzież ten wasz władyka? — krzyknął głosem zachrypłym — gdzie?
Stach, choć go złość brała i krew mu na twarz występowała, udał bardzo spokojnego.
— Władyka to nie mój, — odparł — bom ja tu gość jak i wy! Nie krzyczcie tak, bo stary słaby jest i nie znosi wrzasku.
— Słaby, a choćby i zdychał! — przerwał Kietlicz — a co mi to? Ja posłuchu wymagam! Wy tu ze mną wojnę prowadzić myślicie hę! a wiecie z kim!
— Hej no, hej! ktoś kolwiek jest, ciszéj! — odparł Stach, — toż nie w zdobytym grodzie jesteście a na ziemi pana Kaźmierzowéj, przystałoby tak głosu nie podnosić...
Kietlicz poskoczył ku niemu, mierząc go od stóp do głów iskrzącemi oczyma.
— Cóż ty, ty jakiś, będziesz mnie tu uczył? ty, mnie? Jam tu z ramienia pana, który i nad Kaźmierzem waszym jest i nad wszystkiemi! Rozumiesz?
Już się kłótnia na dobre miała zawiązać, bo Stach ustępować nie myślał, gdy drugie drzwi się otworzyły i wylękły tym hałasem Scibor o dwu kulach powoli się wlokąc, wystąpił sam, przygarbiony, wpół złamany, z włosy siwemi i brodą okrywającą mu piersi obnażone. Widok starca zgrzybiałego, drżącego, niedołężnego, na chwilkę opamiętał Kietlicza nieco. Gniew jego nie ustał, ale nieco złagodniał. Rzuciwszy Stacha, wprost poszedł na starego.
— To wyście tu władyka! — zawołał do niego — wy! A dobry u was ład i posłuch dla książęcych urzędników. Wiecie ktom jest?
Stary podniósł ku niemu głowę, któréj usta bezzębne, otwarte, z wargami drżącémi i zbielałe oczy wyrażały więcéj zdumienia niż postrachu.
Nie czekając odpowiedzi Kietlicz, krzyczał ciągle.
— Najwyższego pana Mieczysława krakowskiego jestem pierwszym urzędnikiem! Ho! ho! słyszeliście pewnie o mnie, bom ja się nie jednemu dał we znaki i żartów nie ma ze mną. Tu mi w waszych włościach ludzie przewodu odmawiają, u wrót mi każą stać! Cóż to ty pan jesteś udzielny? Co to władzy książęcéj nie znasz nad sobą? Coś ty za jeden? co?
Na to zuchwałe pytanie w niedołężnym starcu poruszyła się żółć, podniósłszy głowę znów, oczyma go zmierzył.
— Coś ty za jeden? — powtórzył Kietlicz.
— Jam Krzywoustego wojewoda — odparł poważnie i spokojnie Scibor. — Choć byście byli pańskim urzędnikiem, siwy włos powinniście szanować!
Zamilkł jakoś Kietlicz, ale gdy stary, któremu na nogach dłużéj ustać było ciężko, do izby się nazad zawrócił, aby na łożu ledz znowu, napastnik jak stał w hełmie z biczem w ręku wpadł za nim.
— Słyszysz ty stary, choćby i wojewoda nieboszczyka, sam na pół trup, żeby mi przewód był, owies i siano dla koni, strawa natychmiast dla ludzi, a na tych co mi się opierać śmieli kara w moich oczach, chłosta i ciemnica.
Scibor, który był legł już dysząc mocno ze wzruszenia i ręką piersi cisnąc, zrazu odpowiedzieć nie mógł. Zmierzył stojącego przed sobą oczyma raz jeszcze i Stachowi ręką dał znak.
— Dać mu co chce! na gwałt rady nie ma, i niechaj mi idzie ztąd!
Jakby nierozumiejąc tego, Kietlicz się nie ruszał. Spojrzał po izbie, zobaczył na stole pozostałe misy i dzbany, nie pytając przystąpił ku nim, nalał sobie kubek i wychylił go chciwie.
Niegościnnie przyjęty, niezważając na to że mu precz iść kazano, na ławę się rzucił. Milczenie groźne trwało chwilę. Drzwi stały otworem, za niemi włodarz Scibora Domuch, czekał na rozkazy drżący. Stary się ku niemu zwrócił.
— Domuch! dawaj im co chcą, niech żrą i idą ztąd! Przewód nakazać zaraz. Słyszysz! Wojować z niemi nie będę, niech mi długo na karku nie ciężą i idą precz zkąd przyszli! Ze dworu przewód wybrać dla pośpiechu, bo do wsi daleko, a tam już ludzi porozpędzać musieli.
— Spędzić mi ich na powrót zaraz — krzyknął Kietlicz, — żeby mi te psy w oczach moich chłostę wzięły!
Scibor twarz ku niemu zwrócił.
— Tego nie będzie — rzekł — tego nie dam! Czyń sobie co chcesz. Masz swój przewód i strawę, ruszajże jakoś przyszedł.
W głosie starca było coś nakazującego, groźnego, czemu się oprzéć było trudno. Kietlicz się rozśmiał szydersko i począł jakby sam do siebie, rozpierając się na ławie.
— Oh! oh! myślicie sobie poczynać z nami, tak jakoście z dawnemi swemi pany czynili! Ale mój pan inny! Sprawa nie z Włodzisławem, nie z Kudrawym? My wam pokażemy, kto tu ma prawo życia i śmierci, nakazu i posłuchu!! u mnie ziemianin, kmieć, klecha, rab wszystko jedno, nie patrzę ja kto on! Łby polecą! Dopiero się nauczycie pana szanować. Mieszko was i panów duchownych rozumu nauczy! nauczy! Zobaczycie...
Wy tu mi śpiewacie, żem ja na Kaźmierzowéj ziemi, mnie i pana mojego tak dobrze Kaźmierz jako i ty i wszyscy, wszędzie słuchać musicie. Jeden tu pan i więcéj ich nie będzie. Nieznamy ani biskupów, ani wojewodów, ani żupanów, gdy nieposłuszni są.
Chcecie kaźni, będzie kaźń, będzie, taka jakiéj nie bywało za książęcych braci. Ze skóry was drzeć, kołem tłuc, wieszać i ścinać będziemy, aż się rozumu nauczycie i ładu!
To mówiąc, pięść z biczem podniósłszy, zdał się nim grozić staremu.
Na ten wybuch gniewu Kietliczowi nikt nie odpowiedział. Znikł tylko zaraz Domuch, a Stach naprzeciw siedzącego stanąwszy o ścianę sparty, słuchał go milcząc z miną szyderską, wyzywającą, tak że ona gniew w nim jeszcze rozżarzać musiała.
Zdawał się mówić mu oczyma.
— A no, a no, pozwól sobie, nic nie kosztuje, pleć!
Scibor leżący na swém posłaniu, ręką głowę podparłszy zadumał się, twarz jego bladła, czoło się zasnuwało marszczkami.
Kietlicz kubek po kubku wychylał, nie pytając ni dziękując, wreszcie chléb łamać począł i reszty mięsa z misy wyciągać, nie troszcząc się o gospodarza.
Stara gospodyni, która na to z za drzwi otwartych ciągle patrzała, położyła temu koniec śmiało do izby wszedłszy i zabierając z przed siedzącego dzbanek, kubki i misy.
Nikt się do niego nie odezwał, nikt go przebłagać nie myślał, więc coraz mocniéj sierdził.
— Ufajcie w to, żeście Kaźmierzowi! — począł rychocząc ze złością po chwili. — No to się jemu poskarżcie! Niechaj probuje zadrzéć się z naszym panem. A no? może mybyśmy temu i radzi byli.
Dosyć już tego ziemiańskiego i książęcego gospodarstwa, czas na inne. My wam pokażemy co ład, co zakon i co kaźnia!
Znów tedy pięść z biczyskiem do góry podniósłszy na Scibora patrzał uparcie, który milczał, to na Stacha stojącego z miną drwiącą... Nie odpowiadali mu... Nie było tu już co robić, powstał z ławy gburowato, stół popychając przed siebie, pasa ociągnął, hełmu poprawił, obejrzał się do koła, plunął ze złości i wyszedł.
Drzwi się natychmiast za nim zamknęły.
We dworze nie mając już co poczynać, poszedł zwolna w podwórze do swoich ludzi rozłożonych tu taborem, chciwie pożerających strawę, którą im w necułkach i wiadrach dostarczano. W pośrodku tych rozpasanych siepaczy, kupka więźniów po drodze pochwyconych leżała na ziemi, ponakrywawszy głowy, twarzami do murawy, spoczywając i jakby nie słysząc zmagania się, łajania, szyderstw i wyzywań, któremi ich jątrzyć chciano. Jeńcom tym nie dano ani jeść ani pić, gdy Domuch przez litość przynieść i dla nich kazał strawę, żołnierstwo ją śmiejąc się pomiędzy siebie rozchwyciło, a potém kośćmi na powiązanych jak na psy rzucali, wołając że im i to nadto dobre.
A więźniowie, jak można było miarkować z odzieży i twarzy, byli w większéj części ludzie dostatni, pod różnemi pozorami z domów pobrani, na gościńcach pochwytani, którzy wiedzieli czego się mieli spodziewać, dostawszy Kietliczowi w ręce. Nikt z nich cały nie wyszedł.
Gbur ów, niemogąc się dłużéj nad Sciborem znęcać, bo mu ten ani odpowiadał nawet, poszedł się mścić na więźniach swoich. Smagał ich szyderstwy i groźbami.
— Dam ja wam dobrą gościnę w Krakowie, dam, dam! Popamiętacie pana i mnie, który z was z całą skórą wyjdzie i ze łbem na karku, będzie do śmierci pamiętał że był w moich łapach!
Drużyna pana Kietliczowa, za każdym takim wykrzykiem, wtórowała mu śmiechem pijanym. Niektórzy leżących na ziemi więźniów oszczepami żgali, wołając.
— A no! nie spijta! słuchajta! kiedy pan gada!
Kietlicz szukał może powodu aby się nad którym mógł pastwić, chciał wywołać jakie rozpaczliwe z nich słowo, ale biedota owa głowy poukrywawszy milczała.
Poczęło się tedy rzucanie a groźby na włodarza Domucha, aby dawał, a dawał coraz więcéj, strawy, mięsa, napoju, owsa, obroków.
Gdy wreszcie konie i wozy do przewodu z szop prowadzić poczęto, aby się zbyć ich, Kietlicz wpadł między nie i począł wybredzać, aby mu innych, lepszych szkap i powózek dostarczano.
Przykazanie było od Scibora, by się ich zbyć jako bądź, więc ściągano i prowadzono co chcieli, w pośród wrzawy, kłótni i śmiechów. Kietlicza który był za pan brat z księciem najwyższym, wzgardliwe to przyjęcie w Sciborzycach bolało... Nie przełamano się z nim nawet chlebem, nie chciano gniewów przebłagać, zbył się go stary jak napastnika. Kietlicz nie mogąc się mścić na gospodarzu, gniew spędzał na jego czeladzi, głośno przeciw jéj panu odzywając się ze złością i pogardą.
Czeladź téż ujmować się nie mogła, ale zębami zgrzytała.
Dzień już był w drugiéj połowie, gdy nareszcie wszystko do wyjazdu stanęło pogotowiu. Więźniów na wozy powciągano po dwu i po trzech powiązawszy razem plecami do siebie, gromada Kietliczowa na konie siadać zaczęła, wiadra i necułki próżne porozbijawszy umyślnie. Pańskiego konia już podprowadzono. Nie było pozoru gościć się dłużéj, a Kietliczowi z tak małym zyskiem precz się odjeżdżać nie chciało. Już na konia siadać miał, gdy coś sobie pomyślawszy, nazad pode dwór zawrócił.
W czasie gdy tak w podwórzach gospodarowano, Stach na czatach stał, nie wiedząc co czynić, choć mu krew w żyłach kipiała przeciwko napastnikowi.
Do pilnującego progu wybiegła Jagna z twarzą zapłonioną gniewem.
— Do ojca mi go więcéj nie puszczajcie! — zawołała i znikła.
Rozkaz ten odebrawszy, Stach gotował go się spełnić bądź co bądź i pierwsze drzwi zasunąwszy, stanął u nich na straży z rękami złożonemi. Kietlicz, któremu do głowy przyszło, pewnie jeszcze pieniężną karę ściągnąć za odmówienie przewodu, gdy podbiegł ku dworowi, zastał Stacha u progu.
Spojrzał nań wskazując na drzwi.
— Do władyki chcę! otwierać! — zawołał nakazująco.
— Nie pójdziecie do niego, bo i tak chory już leży — odparł Stach.
— A wy mi tu stawić opór będziecie! hę! — krzyknął Kietlicz.
— Tak mi polecono, nie puszczę — rzekł Stach, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Kietlicz porwawszy za rękę stojącego, chciał go na stronę odepchnąć, ale trafił na równą swojéj siłę. Stach ani drgnął, nie łatwo go było ruszyć lada komu. Oparłszy się plecami o drzwi, nogi mocno wbiwszy w ziemię — stał jak mur. Szarpnął go Kietlicz raz i drugi nadaremnie i opór znalazłszy niespodziany, przyskoczył, oburącz go chwytając, aby odrzucić na stronę. Gniew obu dodawał siły. Kietlicz miał jéj dosyć, ale Stach bronił się dzielnie, pchnął go w piersi, aż odskoczył na nogach się zachwiawszy.
Wrzasnął natychmiast na swych ludzi.
— Sam do mnie! Bereza! Tyś co za jeden?
— Ktom jest, tom jest — zawołał Stach gniewnie — nieustąpię ci!
— Ty, mnie się myślisz opierać! — miotając się krzyknął Kietlicz — ty! ja cię nauczę!
I ku swoim zwróciwszy się coraz głośniéj wrzeszczał.
— Bereza! sam do mnie!
Bereza, chłop straszny i trzech innych najsilniejszych z orszaku Kietliczowego już biegli mu w pomoc. Walczyć z niemi jednemu było niepodobieństwem. Zbladła twarz Stachowi, zaciął usta, nieustępował. Siepacze nadbiegli i runęli na niego.
— Wziąć tego ptaszka i związać! — krzyknął Kietlicz — rozmówimy się z nim w Krakowie!
— Ziemianin jestem wolny! — zawołał Stach.
— A choćbyś i Kniaziem był! — zaryczał Kietlicz — ja na was wszystkich uzdy nałożę.
Po chwili krótkiéj namysłu Stach, spuściwszy głowę, gdy Kietliczowa służba nań padła, nie mówiąc słowa, dał się jéj ująć. Zdala stała jego czeladź wylękła i podburzona, jakby chciała stanąć w pańskiéj obronie, Stach nie broniąc się już, krzyknął do swych ludzi.
— Wy z końmi ruszajcie za mną!
Spokój ten zmięszał trochę napastnika, ale cofać co rozkazał nie chciał, wstyd mu było. Wiedział że nieznanego sobie ziemianina z pocztem jadącego chwycił, niesprawiedliwéj opierającego się napaści; nie zgrzeszył on tak dalece, aby go za to srodze karać można, Kietlicz byłby go zwolnił gdyby się prosił, milczącemu nie mógł przepuścić.
— Wiązać go! — powtórzył — w Krakowie się z nim rozgadamy.
Drzwi od mieszkania Scibora stały tymczasem ze środka zamknięte, Kietlicz przypadł do nich ze złością, uderzył parę razy, nie odzywał się nikt, nie myślano otwierać.
Ciupnął w nie jeszcze raz mieczem i splunął.
— Licho na was, z dziadami nie będę wojny prowadził. Na koń! a tego — wskazał na Stacha, — związać mi dobrze i z innemi niech rusza do Krakowa.
To mówiąc odszedł ode drzwi, rozkazując sobie konia podprowadzić, klnąc i łając jeszcze siadł nań i popędził ku wrotom.
Cała gromada jego wnet na konie swe wspinać się zaczęła, wozy popędzając przed sobą, na których już więźniowie leżeli.
Ciury te po drodze jeszcze chwytając co napadły, kury, świnie, gęsi, ze śmiechem uwożąc te łupy zwolna wrotami nazad wyciągnęły na podzamcze, odgrażając się odźwiernemu stojącemu w bramie którego kilku kijami poczęstowało, że im zrazu wrót niechciał otwierać.
Za ostatnim z Kietliczowych oprawców zaparły się wrota natychmiast i orszak nie odciągnął jeszcze, gdy czując się bezpiecznemi ludzie zamkowi powybiegali nad wrota i na wały, od psów i zbójów łając wściekle odjeżdżających, którzy im zdala pięści pokazywali. Kilka kamieni nawet świsnęło w powietrzu za odjeżdżającemi i padło na gościńcu.
W téjże chwili otwarły się drzwi dworu i Jagna z włosami rozpuszczonemi, z załamanemi rękami, z bezsilnemi łzami na gniewem zarumienionych policzkach, wypadła trzymając toporek w ręku. Dłużéj by już była wytrzymać nie mogła.
Postawszy chwilę na progu, zawróciła do ojca. Scibor leżał oburącz głowę trzymając w dłoniach, podniósł ku niéj wejrzenie i uląkł się wyrazu jaki na jéj twarzy zobaczył.
— Jagno! Jagno ty moja! nie złość się nadaremnie, nie było na to rady! Stacha wzięto, słyszę, ale temu się nic nie stanie.
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— O Stacha tego mi nie chodzi, — zawołała — nie byłby mężczyzna żeby sobie nie dał rady, ale ty ojcze! ty! po coś im otwierać kazał? aby nam srom uczynili!
— Dziecko moje, — odparł Scibor — stary jestem, stary i niedołężny, gródka bronić nie mogłem, nie było czém.. Jutro by go Mieczysławowi najechali. Nastały takie czasy, dożyliśmy! głowę trzeba spuściwszy, uszy położywszy słuchać.
Jagna ręce sobie wyłamywała.
— A! nie! nie — wołała rzucając się — tak nie będzie, nie może być, ziemianie mu się nie dadzą, niewolnikami nie są. A dadzą się, no to warci być niemi.
Przeszła się po izbie, usta zaciskając, głowę unosząc, dysząc prędko, gniew czynił ją piękniejszą, niemal młodszą niż była. Oczy jaśniały blaskiem nadzwyczajnym, rumieńce krwią się tryskać zdawały, z pod maleńkich ust ząbki świeciły zacięte zgrzytaniem.
— O! tak się ostać nie może! — powtarzała ciągle.
Starzec ku niéj wyciągnął ramiona, przyklękła przy nim, pochwycił ją ściskać i pieścić.
— Cicho, ty sokolico drapieżna, cicho! niech się tam dzieje co chce! Dajcie mi choć umierać spokojnie, nie moja to sprawa a tych co żyć będą. Mnie aby cisza i pogoda.. Jagno! uspokój się!
Ale Jagnie łzy z oczów płynęły, upokorzenia swojego i ojcowskiego zapomnieć nie mogła; krzykliwy głos Kietlicza rozkazującego na gródku brzmiał, jéj w uszach i dreszcz ją przechodził.



IV.

Tegoż dnia wieczorem, Kietlicz ze swą zbrojną gromadą, z którą jakby na łowy puścił się na dwory i ludzi, był już znowu na Krakowskiéj ziemi. Tu siepacze jego śmielszymi się stali jeszcze.
Dla Staszka, któremu z lekko związanemi rękami pozwolono jechać na własnym koniu, otoczonemu swojemi ludźmi i strażą — widok tego pochodu był oburzeniem nieustanném. Ale, choć mu twarz srom i gniew oblewał, milczeć musiał. Zżymnął się czasem, strząsnął, do swoich coś zagadał, straże otaczające co innego mając do czynienia, wcale nań nie zważały.
Kietlicz wracał z wyprawy do Krakowa, czasu nie tracąc po drodze. Nie pominęli człowieka, dworu, chaty, nie przystanąwszy dla rozpatrzenia się i rozpytania, czy nie było się tam do czego przywiązać, o co zaczepić aby kmiecia obedrzeć, uwięzić lub osmagać.
Szło o to Kietliczowi widocznie aby trwogę siał po kraju, cel ten też zdawał się dopiętym, gdyż ludzie zdala zobaczywszy kupę zbrojną, poznawszy książęcego urzędnika, pędzili w lasy rzucając domy i trzody, chroniąc się w gąszcze i błota.
Samo to zbieganie Kietlicz już poczytywał za winę, kazał ścigać uchodzących, a kogo pochwycono, wiązano i męczono aby wyznał co przewinił i czego się lękał.
Ludzie towarzyszący Kietliczowi, przywykli do tego polowania, zuchwali, burzliwi, ciągle na pół pijani, bo na wozach beczułki mieli, z których nieustannie czerpali, znęcali się nad wszystkiemi kto im pod rękę podpadł, bez względu na stan i płeć jego.
Parę osad należących do benedyktyńskich klasztorów trochę śmieléj wystąpiło opornie, ufając że im jako poddanym duchownych ludzie królewscy nic nie uczynią, ale gruby Kietlicz nie zważał na nic, kazał brać podwody, odgrażając się jeszcze że nietylko mnichów ale i panów biskupów Mieszko rozumu nauczy.
Ostrożny tylko poseł pański, na obronne gródki ziemian, na starszyznę bogatszą i silniejszą wprost się napadać nie ważył, szarpał ich z boku. Mniejsi ziemianie, kmiecie, osadnicy i czerń najwięcéj cierpiała. Był to początek. Za każdą sprawą zausznik pański powtarzał że ład wprowadza i zakonu pilnuje. Obładowywano wozy wedle tego zakonu, bo co się tylko po drodze schwycić dało, szło na nic, siepacze ryhotali ciesząc się dobrym obłowem.
Drugiego dnia gdy tak ciągnęli, nieopodal już będąc od Krakowa, wśród puszczy, Staszek pierwszy spostrzegł na łące pośród lasu kilku ludzi z oszczepami i łukami, stojących około czegoś czarnego, leżącego w pośrodku. Zdało mu się to jakby zabitą grubą zwierzyną. Zaledwie się przypatrywać zaczął już i drudzy obaczyli zdobycz i kilku czwałem się puściło ku łączce i stojącym ludziom.
Ci jakoś nie umykali, choć tentent posłyszeli i zobaczyli nadjeżdżających, gwarzyli wesoło, stojąc nieopatrzni, ukazując sobie ogromną bestję, która z okrwawionym pyskiem i rozdartemi trzewy pośród nich leżała.
Sam Kietlicz brwi najeżywszy, konia ścisnął i poleciał. Zdala już postrzegł Stach że tam około zwierza wrzask się począł, a ludziska przed chwilą tak weseli, ze strachu popadali na kolana. Gdy podjechali bliżej ku miejscu, gdzie się już Kietlicz i jego przyboczni do wiązania łowców i zabierania niedźwiedzia zabierali, usłyszał wrzask ogromny.
Kmieć który szkodnika zamordował w lesie, czuł się całkiem niewinnym, Kietlicz to rozumiał inaczéj, smagał go i krzyczał na całe gardło.
— A! myślisz ty nicponiu, rabusiu że ci po lasach bezkarnie będzie wolno polować! Cóż to ty masz takie prawo jak książe?
Kmieć zbladły, usiłował się bronić jeszcze.
— Ależ, miłościwy panie, las ci to mój własny, ta jucha mi barci popsowała i poniszczyła, pola potratowała, pokoju z nią nie było. Musiałem się bronić!
— A! pewnie! bronić, szydził Kietlicz. Tak! A kogoś to prosił o pozwolenie robienia sobie samemu sprawiedliwości? Cóżeś to ty zwierzchni pan? Sprawiedliwość i wymiar nie do kogo należy tylko do księcia? Ty sobie będziesz jego prawa przywłaszczał i bił niedźwiedzie, które z książęcych lasów przychodzą!
— Wiązać go! zagrzmiało. — Pachołkowie wnet się do kmiecia porwali. Ani się już śmiał bronić, spodziewając w Krakowie może innego wyroku. — Kietlicz wołał śmiejąc się:
— Zapłacisz siedemdziesiąt! o! zapłacisz, miły kmieciu, za polowanie na pańskie niedźwiedzie, i będziesz miał naukę, kto tu jakie ma prawo!
Wnet ogromne zwiérzę, dobry obłów pochwycono na wóz rzucając ze śmiechami wielkiemi, a że na wozach już dla kmiecia miejsca nie było, ręce mu związawszy, pieszo go za wozem popędzono.
Kmieć, jak widać było z odzieży, dostatni, szedł zniewagą tą i samowolą zburzony tak że od zmysłów odchodził prawie, a że bronić się nie miał siły, smagali go popędzając i drwiąc pachołkowie.
Na niego teraz jako na nową ofiarę, całą swą złość wywierał Kietlicz, potrzebujący ciągle kogoś smagać językiem.
— U nas tu wszyscy panowie, — wołał, — księcia nikt znać nie chce, kmieć chce być panem u siebie, zagrodnik u siebie, ziemianin, władyka, każdy se pan, nie licząc duchownych co nietylko u siebie ale u drugich jeszcze panami chcą być. A no! tego dosyć! dosyć. Mieszko was weźmie w kluby i nauczy lepszego rozumu.
Będziesz ty się bał i wiewiórki zabić w ogrodzie, jak powrócisz z Krakowa! Wkrótceby na pańskie łowy zwierza nie stało za niemi.
Szukająca przyczepek, rzucając oczyma na wszystkie strony gromada Kietliczowa, prawie co krok nowe chwytała ofiary.
Żadnego człowieka nie pominięto nie zatrzymawszy go, nie spytawszy kto był, zkąd, jakiego stanu, a pytania te Kietlicz i Bereza Łużyczanin też, namiestnik jego, z ogromnym łbem rozczochranym i czerwonym pyskiem, bez jednego oka i ucha — tak umiał zadawać, że każdy się splątać musiał, gdy się nań raz usiedli.
Wśród gościńca obskakiwano pola do koła, przejeżdżających zahukiwano, badano, targano i mało komu się udało wykłamać i wydobyć z rąk napastliwych. Nim do Krakowa się zbliżyli nabranych ludzi narosło, wozy się wszelkie zdobyczą powyścielały do góry a dobra myśl taka była u wszystkich, że gdyby nie Kietlicz, gromadaby jak łotrzyki puściła się pewno na dwory.
Już się do grodu zbliżali, gdy na gościńcu od Krakowa, pokazał się orszak znaczny zwolna się ku nim posuwający.
Zdala widać było nielada pański dwór, i Kietlicz który przodem jechał wziąwszy się w boki a wzroku nie miał zamąconego, bo od innych był trzeźwiéjszy, niespokojnie się jakoś na ludzi swoich obejrzał. Na razie dał znak pewien, który oni zaraz zrozumieli. Wnet do koła się ścisnęła jazda i obstąpiła wozy aby ich i jeńców jak najmniéj widać było.
Staszka téż z końmi jego pchnięto gwałtownie w środek taboru i ukryto. Ciszéj stało się w gromadzie, wrzaski ustawać zaczęły, rozpasana swawola przycichła.
Bereza, który jednym swoim okiem lepiéj widział niż drudzy dwoma, pomrukiwał sam do siebie.
— E! e! wojewoda, daj go katu! Dość że my go zawsze gdzieś spotkać musiemy.
Z twarzy Kietlicza widać było że i on zetknięciu się z wojewodą niekoniecznie rad był; wstyd mu było tych łupów, które wiózł z sobą.
W istocie jechał naprzeciw nich od Krakowa Szczepan Pobożanin, wojewoda krakowski, wielkiego znaczenia między ziemiany mąż, którego i sam książe szanować musiał. Jak on doszedł do téj wziętości iż wszystkich ziemian krakowskich w garści trzymał i czynił z niemi co chciał, odgadnąć było trudno. Więcéj pono winien był zręczności i przebiegłości niż rozumowi, dużo gościnności swéj a trochę i temu że wiedział za co kogo brać i z któréj strony łaskotać. Nie mniéj wszystkim był potrzebny i uważali go a nawet Biskup Gedko, choć często się nań zżymał, bez niego się nie obchodził.
Poznał go Kietlicz zdala po znajomym koniu cisawym na którym jechał i postawie rycerskiéj, bo choć stary, Pobożanin rad młodego udawał, naostatek po kołpaku, u którego zawsze kilka piór czaplich do góry nastrzępionych nosił.
Człek był, mówiono, mężny w potrzebie, zuchwały na czasie, a tak zręczny że nikt go nigdy w pole nie wyprowadził, on zaś niemal każdego. Dla bab tylko miał pono za wiele słabości; za co go Biskup łajał.
Twarz wojewoda miał mało zarosłą, pełną, oczy przymrużone nieco, jakby mu światło wadziło, oblicze całe dobrodusznie się uśmiechać zdawało, ale chytrość z niego przeglądała.
Nikt nigdy nie mógł powiedzieć z pewnością, komu on praw był, komu krzyw, bo ze wszystkiemi równo obchodził się jak najlepiéj, potakiwał, pochwalał — nikt nie zgadł co myślał i trzymał. Nie pogniewał się téż nigdy prawie, rzadko sprzeczał; gdy do dzieła przychodziło skinął lub sam wystąpił, dwoma słowy swoje robiąc. Rozprawiać z nim nie było co, bo w słowie był nie mocny, ani zważał wiele na nie, ni go słuchał.
Jednakże od niejakiego czasu wojewoda, jak powiadano, podupadł był nieco i osłabł, o co obwiniano jakieś pokątne miłostki.
Nosił się sam niezbyt z pańska, przystojnie jednak i ochędożnie, dwór zaś miał taki że i książęcemu nie ustępował. Mieszek i jego zausznicy, choć nigdy się nie przeciwił księciu i rozkazy jego spełniał milcząco, nie lubili go, bo im był za silny i nie korzył się jak inni.
Nie stąpił pan Szczepan ani do Krakowa, ani po Województwie żeby ze dwóchset ludzi doskonale uzbrojonych nie miał przy sobie. Oprócz tego dwór go znaczny otaczał, młodzież ziemiańska, Pobożaninów krewniaków siła i powinowatych, urzędnicy różni, podkomorzowie, cześnik, komornicy, kapelan, który razem za kanclerza mu służył.
I tym razem gromada ich była około niego, za wojewodą jechała starszyzna mnoga, potém pułkowódzca, niejaki Nagoń, olbrzym pod którym mało który koń wytrzymał, dwornia, czeladź, i konnych mnogo, ciągnących się długim pasem. Wyglądało to jakby się na wojnę wybierali, bo i wozy były z namiotami i luźne szkapy i zbroje wieziono zapaśne.
Garstka Kietliczowa szczupła się wydawała przy tym tłumie, a sam urzędnik książęcy na widok pana wojewody dużo stracił ze swéj buty. — Nareszcie dał rozkaz Berezie, aby się z ludźmi swemi i wozami w jedną stronę gościńca zsunął, dając przejazd wolny dla Pobożanina.
Wojewoda już zdala zobaczywszy, powracających z wyprawy Kietliczowych, których dobrze znał, zwolnił koniowi kroku, bacznie się rozpatrując. Parę słów rzekł do kapelana i przybocznych, a gdy Kietlicz tuż podjeżdżał wystąpiwszy przed swoich, raźno mu się kłaniać począł a witać, wojewoda konia strzymał lekkiém skinieniem głowy ukłon mu oddając.
Musiał i Kietlicz stanąć.
— Zkądżeto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Pobożanin głosem na pozór obojętnym i wesołym.
— A zkądżeby, — odparł Kietlicz, którego gromada tymczasem pod wodzą Berezy, co żywiéj bokiem gościńca przeciągała, nie bardzo się dając przypatrywać sobie, jakby chciała bystrego wzroku wojewody uniknąć. Ten, jakby na przekorę. Kietlicza słuchając, oczyma ciągle szedł za jego taborem.
— A zkądżeby — mówił urzędnik, — ze służby pańskiéj. Człowiek wiernie chcąc panu służyć, niema dnia i nocy spokojnéj. Wszystko się za nieboszczyka Bolka tak porozpuszczało, że teraz siłą i mocą trzeba posłuch wprowadzać, bo nikogo ludzie znać nie chcą.
— Nikogo znać nie chcą! hę! nikogo! — powtórzył obojętnie wojewoda.
— Bez grozy ładu nie będzie — dodał Kietlicz.
— Groza! groza! — mruknął wojewoda, tak że poznać było trudno czy ją pochwalał czy ganił.
Kietlicz nadrabiał pozorną wesołością, chcąc ukryć zakłopotanie. Stał tak jakby rozrosłemi swemi plecami zakrywać chciał wozy i jeńców, ale wzrok Pobożanina sięgał w bok i zdawał się ciekawie rozpatrywać w tych skutkach grozy, o któréj słuchał.
— O! o! — zawołał — a to co! Widać żeście po drodze i łowy sprawiali, a niedźwiedzia tęgiego położyli!
— Ja? uchowaj Boże! — odparł Kietlicz żywo, gdziebym miał czas na zabawę. W prawa łowów książęcych się nie wdzieram, nie śmiałbym takiéj — pańskiéj zwierzyny tknąć!
— Hę? — spytał wojewoda — poglądając mu w oczy.
— Oto ten, co go związanego prowadzą, zuchwały człek, — odezwał się Kietlicz wskazując na jeńca swego; oto ten, pod pozorem, że mu bestja barcie i pola psuła, samowolnie ubił książęcego niedźwiedzia. To ujść nie powinno bezkarnie!
— Bezkarnie! — powtórzył wojewoda! hm! bezkarnie! — W téj chwili oko jego padło na Staszka przejeżdżającego ze związanemi rękami. Uderzyła go znać rycerska postawa człowieka.
— A cóżto za winowajca? — spytał wskazując nań, bo jadący jakby naumyślnie zwolnił kroku, i spoglądał ku wojewodzie.
— E! ten! to, nic jest! — rzekł Kietlicz. — Sprawa inna. Jest tych spraw do licha, gdzie się potkniesz. Ten mi się śmiał opierać, urzędnikowi pańskiemu. Do tego już teraz przyszło że lada ziemianin, ot taki jak ten, niechce znać ani księcia, ani tych co są z jego ramienia wysadzeni!
— Wysadzeni! — wtórował wojewoda. — Ale cóżto było? gdzie?
— A, mała rzecz zaprawdę, — odparł Kietlicz ręką rzucając — niema o czém opowiadać.
— Ciekawym — rzekł wojewoda. — Cóżto było? co?
— Wjechałem jakoś na Sandomierskie ziemie, — odpowiedział Kietlicz, — bo to tam granice od krakowskiego niepewne.
— Granice niepewne? hm! Sądzicie że niepewne? — rzekł wojewoda dobrodusznie — a ja zawsze sądziłem że się to wié dobrze, kędy ziemia Krakowska się kończy, a Sandomirszczyzna się zaczyna!
— Ja tam tego tak bardzo nie patrzę! — mówił Kietlicz, — albo to nasz książe nie jest wszędzie zwierzchnim panem?
— A! wszędzie panem! wszędzie! — potwierdził wojewoda.
— Zajechałem do jednego dworu po przewód i obroki, na Sandomirskiéj ziemi — ciągnął daléj Kietlicz, — hę! ci mi nie chcą dawać! Hu! tego ja ścierpieć nie mogę! Niechaj idą z żałobą na mnie kiedy chcą, psubraty jakieś, ale co ja każę to dać muszą! Pobieżałem z ludźmi do dworu, tam stary niby chory leży, umyślnie się czyniąc takim, aby się mnie zbyć psim swędem.
— Hę! hę! Któryżto? Kto? — począł dopytywać wojewoda.
— Kto? Ot, ja go tam nie pomnę — odpowiedział coraz bardziéj nie cierpliwiąc się już tém badaniem Kietlicz. — Ten drab zuchwały drzwi mi zaparł przed nosem i do starego, niby chorego, puszczać nie chciał! Kazałem go wziąć aby się do Krakowa przejechał i trochę strachu najadł, aby drugi raz mi w drogę nie śmiał leźć.
— W drogę leźć! w drogę leźć! — powtórzył Pobożanin ciągle się przypatrując Stachowi. Ja bo tego człeka gdzieś już widywałem, ochapia mi się a przypomnieć nie mogę!
Kietlicz widocznie téj znajomości nie był rad.
— Ja tam o niego wiele nie stoję! — odezwał się sądząc że Pobożanin za nim wstawiać się zechce.
— Cóż z nim czynić myślicie? — zamruczał wojewoda.
— Należałoby go przed Sąd postawić, — rzekł Kietlicz, — za to że śmiał książęcemu słudze opór dawać. — Oni wszyscy są zuchwali, przepuścić jednemu, drugi mi na kark wlezie.
— Wlezie na kark! — rzekł zamyślony wojewoda poglądając ku Staszkowi — jakby go sobie usiłował przypomnieć. — Jak on się zowie, ten — ten!
Kietlicz nazwiska nie wiedział, obrócił się do Berezy, stojącego blizko i krzyknął wskazując na Stacha, który téż niezbyt się oddalił.
— Spytaj go, jak on się tam woła?
Posłyszawszy pytanie i widząc że się ono do niego stosuje, Stach nie czekając Berezy, huknął ku Wojewodzie.
Zabor z Przegaja! miłościwy panie!
Pobożanin głową kiwnął, zadumał się nieco, zdawało się jakby miał zamiar za jeńcem przemówić, a Kietlicz był gotów mu go dać byle słówko rzekł, ale — wojewoda popatrzywszy, rozmyśliwszy się, jakby go jakaś pobudka nieznana wstrzymała od tego kroku, już usta na pół otwarte przymknął zlekka, Kietlicza pozdrowił głowy skinieniem i konia swego podżegnąwszy ostrogą, słowa nie mówiąc, wyminął go, puszczając się daléj gościńcem.
Kietlicz jeszcze stał czekając na coś, gdy już pułk Wojewody, dwór, wozy przeciągać zaczęły. Z twarzy jego znać było, że mu szło nie w smak iż się Wojewoda nie wstawił za Zaborem — chętnie by się go zbył.
Z dobréj zaś woli puścić go tak nie uchodziło. Klnąc więc po cichu konia gwałtownie w bok zwrócił, i z głową spuszczoną za swą gromadą o kilkadziesiąt kroków nań oczekującą podążył razem z Berezą. Wyprzedzili ją zaraz i stanęli na przedzie.
Mijając Stacha Kietlicz popatrzył nań z ukosa ze złością, chciał może wywołać pokorne słowo aby mu dać wolność i znajomego Wojewodzie ziemianina nie ciągnąć z sobą, lecz Stach jakby nie rozumiał, głowę odwróciwszy stał niemy i obojętny.
Spotkanie z Wojewodą i rozmowa z nim na usposobienie wodza wyprawy i jego towarzysza, źle jakoś wpłynęło, buta ich opuściła, twarze pochmurniały, stali się milczący, oglądali się po kilkakroć na pułk wojewodziński mierząc go niespokojnemi oczyma.
— Ot, ot! jakieto wojska za sobą wszędzie pan Wojewoda prowadzi, — począł wpatrując się w pana i śledząc skutek swéj mowy. — Czy się sam jeździć boi, czy chce aby się jego obawiano! Niechajżeby Wojewoda, bo na to on wódz, a tu niemal każdy z tych ich panków, władyków ma tyle ludu przy sobie że i księciu ich na żołdzie utrzymać takiéj mocy trudno, aby się im zrównała!! Namnożyło się panów, namnożyło. — Albo to mała siła w Tęczynie, a u Leszczyców, a u Ciołków, a u Bogoriów, u Cholewów i — kto ich tam policzy... Pełne spichrze broni, jak zechcą więcéj jeszcze uzbroić, kto im zabroni?
Kietlicz nie odpowiadał nic, Bereza prawił daléj cmokając.
— Hej! panku, paneczku! jak sobie człek pomyśli o własnym księciu aż strach! Jak im to rady dać? Bo to wszystko z Biskupami jeszcze za ręce się trzyma...
— Eh! — rozśmiał się Kietlicz szydersko — eh! głupiś! radę im damy — a no nie od razu — powoli. Niektórzy téż z nami trzymają, jak oba z Tęczyna. Od małych téż bić poczniemy, przyjdzie na starszyznę kolej.
Bereza człek na pozór prosty, chytrością może pana swego przechodził.
— Miłościwy panie, — począł kręcąc głową i uśmiechając się — ja to tam chłopisko jestem i rozumu mam nie wiele, ino to wiem że jak stado zdziczeje, a zechce je człek wziąć znowu pod bicz, nie od cieląt i krów poczynać musi, a od byków co idą przodem. Za temi trzoda pociągnie.
Kietlicz odwrócił się ku niemu zdziwiony, rozśmiał się na całe gardło, ale nie odpowiedział nic.
Noc tymczasem nadchodziła, piękna, gwiaździsta, spokojna noc wiosenna. Na ciemném tle niebios zdala zarysowała się czarno góra na któréj stał gród, wież parę i kościelne krzyże. Dołem miasto ukryte w drzewach i ogrodach całe tonęło w gęstym mroku, tylko gdzieniegdzie w pośród cieni, czerwone, jak gwiazdki zakopcone przyświecały domostw okienka. Chłodem wieczornym wiało od rzeki i doliny. Wesołość dawna zupełnie jadących opuściła, gromadka skupiona postępowała w milczeniu, kiedy niekiedy tylko z wozów na których więźniowie leżeli jęk lub westchnienie słyszeć się dawało, skrzypienie kół i wymierzony chód koni.
Stach jechał zadumany, nie bardzo strwożony, rozpatrując się swobodnie po okolicy i więcéj zdając śledzić co go otaczało, niżeli się zajmować sobą.
Gdy uwaga straży odwróconą była od nich, albo głośniéjsza rozmowa jéj dozwoliła, pochylał się ku wozom i po cichu jeńców rozpytywał, którzy mu półgłosem o swojéj biedzie rozpowiadali.
Nie bardzo na to zważali dozorcy.
— Dobréj myśli bądźcie, — mówił do powiązanych — co u licha! głowy nam nie zdejmą z karku, a no mieszkiem trzeba będzie przypłacić.
— Juści! juści! — mruczał jeden — my te sądy książęce dobrze znamy, jam już pod niemi bywał. Nie ujdzie z nich człek całym nie opłaciwszy się. Kiedy się na siedemdziesiątéj skończy jeszcze Bogu dziękować.
— A jak siedemdziesiątéj niema czém płacić? — wtrącił inny — to co?
— No, to ci wezmą i bydło i stado i barcie, aż do zgła, jeżli je masz; na to rady nie szukać. Daj, choćby gardło...
Tak po cichu gwarząc już i na zamek wjeżdżali.
W niektórych oknach na Wawelu świeciło jeszcze z poza okiennic pozasuwanych przez szpary, kilka z nich stało otworem i czerwone światło z nich się dobywało.
We wrotach straż chodziła, po wałach téż snuli się wartownicy. Spokój wielki panował na grodzie, martwy jakiś i straszny, jakby ztąd wszelkie życie uciekło. Kietlicz Berezie coś poszeptawszy sam przodem, konia sparłszy podbiegł ku skrzydłu dworca, około którego kilku ludzi wybiegających pospiesznie na spotkanie widać było, zsiadł i zniknął.
Wozy z więźniami zawróciły na prawo poza kościół, w głąb’ podwórców, ciągnąc ku ciemnym szopom, przy których się zatrzymały. Tu pobudzono czeladź, pachołkowie poczęli wychodzić na wołanie Berezy i wozy otaczać. Jednooki z konia zsiadł i zaczął wydawać rozkazy co z jeńcami czynić miano, rozdzielając ich różnie.
Więzień, ciemnic i kar rozmaitych nie brakło na zamku, gdzie od niejakiego czasu na więźniach i pozamykanych ludziach nigdy nie zbywało. Pachołków téż do obsługi przy nich było podostatkiem. Z wozów spędzać i ściągać zaczęli pobranych, dzielić ich, i gnać na wszystkie strony.
Stach nie zsiadając z konia na los swój czekał, ale nim się wcale nie zajmowano.
Czeladź zobaczywszy na wozie zabitego niedźwiedzia naprzód się tłumnie zbiegła do niego radując się zdobyczy, rozpytując, targając za łapy i uszy.
Tymczasem więźniów po parze, po jednemu, popychając kijmi i kułakami pędzono do szop i komor.
Pachołkowie z pozapalanemi szczapami stali we drzwiach spierając się z sobą i znęcając nad biednemi, z których wielu już wprzód potłuczonych i zbitych ledwie się wlec mogło.
Dla Stacha widok to był bolesny, ale ciekawy. Nigdy tak z blizka nie widział gospodarstwa Kietliczowego, o którém się nasłuchał wiele. Przemyślał właśnie co z nim w końcu uczynią, gdy kolej nań przyjdzie, ale popychany znalazł się nie wiedzieć jak zupełnie sam z ludźmi swojemi poza taborem, i za strażą. Żegieć sługa jego wierny i czeladź ręce mieli wolne, w oczy mu patrzali czekając skinienia. Jakby na umyślnie zdali się o nim zapominać, a że Stach zrazu z miejsca się nie ruszał, ten i ów z drogi go spychał daléj, nikt ani nań spojrzał ani się o niego zatroszczył. Brano go może iż jezdnym był, za jednego z przystawów.
Przychodziło mu już na myśl że gdyby rąk nie miał spętanych, łatwoby mu było cofnąć się w ciemny kąt ku kościołowi, a może nawet i za wrota wydobyć. Widać że tę samą myśl powziąć musiał Staszka wierny sługa, koniuszy jego Żegieć (od Żegoty tak przezwany) bo przyskoczywszy do pana, nie mówiąc nic, począł mu co prędzéj ręce spętane rozwiązywać.
Uczuwszy ręce wolnemi, Stach z koniem w głąb’ cofać się począł, czemu nikt nie był na przeszkodzie. Czeladź go własna zasłaniała i otoczyła. Kietliczowi ludzie będący na straży, wszyscy około szop i wozów mocno byli zajęci i Stacha, równie jak Bereza, z oczów stracili. Światło od łuczywa nie dochodziło daleko, otoczyła go ciemność nocna. Wszyscy więc razem cofnęli się z koni nie zsiadając ku wrotom, w których straż wprawdzie stała, ale ucieczki choć probować było można. Stachowi się uśmiechała ta myśl dziwnie.
Żegieć milcząc ruszył przodem, starając się przemknąć jak najciszéj, wszyscy ciągnęli za nim. Stach jeden oglądał się czy nie gonią.
Nie było widać nikogo, słyszeli tylko hałas za sobą i krzyki a nawoływania tych co więźniów do szop pędzili, a śmiechy czeladzi co jeszcze się niedźwiedziem ubitym zabawiała, ustawiając go przy wozie.
Cofając się tak bez przeszkody Stach dostał się pod kościół, zdjął czapkę i przeżegnał się. Przed nim widać już było wielkie wrota zamkowe zaparte i straż z żelezcami na drągach, która około nich się przechadzała. W ciemności rozeznać ludzi, twarzy, nawet stroju było trudno. Żegieć na to pono rachował, i nie wiele myśląc zuchwale wprost na wrota już jechał, sam przodem. Dotarł aż do straży, a tu półgłosem ale nakazująco wołać począł.
— Wrota! otwieraj! słyszysz! pańskie rozkazanie! wrota dawaj! héj! Sam, a prędzéj!
Stacha jakoś strach nie brał wcale, i o mało się ze śmiałości swojego koniucha nie rozśmiał na głos. Żegieć nakazywał natarczywie i groźno; a jak to najczęściéj bywa, że wielkie zuchwalstwo popłaca, strażnicy rozespani posłyszawszy wołanie groźne i śmiałe, nie pytając więcéj rzucili się do wrót, poczynając je otwierać.
Stach jeszcze patrzał i słuchał rychłoli ich nagonią i kijami może popędzą do więzienia, gdy już wrota skrzypnęły na wrzeciądzach, otwarły się na w pół, a Żegieć nie myśląc czekać na drugą połowę, rzucił się w nie wołając na swoich, aby za nim pospieszali.
— Miłościwy panie, za mną! za mną! Wpadli tedy wszyscy jak w czarną czeluść w bramę ciemną, w któréj z drugiéj strony blade światełko niebios migało wskazując im drogę. Stach posłyszał mijające straże jak klęły że spokoju nie mieli po nocy z wjeżdżającemi i wyjeżdżającemi bez ustanku.
Za wrotami ku dolinie się spuszczających chłodniéjsze obwiało powietrze, ciasną drogą zjeżdżali ku miastu; Żegieć przodem pospieszał, aby co prędzéj minąć wąwóz i wpaść w miéjskie uliczki, gdzie już byli bezpieczni.
Śmiejąc się Stach za nim podążał i czeladzi reszta.
— Bóg ci zapłać — rzekł do koniucha — boś ten rozum miał, którego ja nie znalazłem w sobie.
— A czegóż mieliśmy czekać, kiedy, Bogu dziękować, zapomnieli o nas. Musiałem ja rozum mieć, kiedy im go zabrakło! — odparł Żegieć wesoło. — W miasto! w miasto! tu nas już nie pochwycą!
Ucieczka się tak powiodła niespodzianie jakby na nią z umysłu przyzwolono; Stach był nawet tego przekonania, że nie wiedząc co z nim robić, a innych mając dosyć, dali im wolę. Jednakże nie bardzo się na to spuszczać było można, pogoń mogła wynijść po obliczeniu się więźniów, uchodzić trzeba było co najrychléj z drogi i gościńca, a wpadłszy na miasto i przedmieścia szukać sobie gdziekolwiek tymczasowéj gospody, bo konie były zmęczone. Stach bywał często w Krakowie, ale poufaléj znajomego nikogo tu tak dalece nie miał, do kogoby się o przytułek mógł zgłosić. Szukał próżno po głowie.
Ruszyli więc z Wawelu na oślep, pomijając ledwo większe ulice, w najciaśniéjsze opłotki i ogrody, nie oglądając na resztę ludzi, która za panem i Żegciem jak mogła podążała. O nich się frasować nie mieli potrzeby, bo czeladź była młoda, żwawa i roztropna, po drodze się więc pogubić nie mogła i rady by sobie dała zawsze.
Noc była późna i ciemna, na wypogodzoném niebie iskrzyły się gwiazdy, a rąbek jeden ku wschodowi już jakby odblaskiem zbliżającego się dnia bieleć zaczynał.
W uliczkach wązkich, któremi się przeciskali spało wszystko, okiennice były pozasuwane, światła pogaszone, grobowa cisza panowała przerywana tylko śpiewem słowików, które zawodziły pieśni po gęstych krzewach ogrodów i pianiem kurów czujnych. Gdzieniegdzie z poza płotów i tynów, budzące się psy ujadały tentent posłyszawszy, a na ich głos odpowiadające inne, wzdłuż drogi witały ich szczekaniem.
Nie wiedzieć gdzie się podzieć było i co czynić z sobą, Stach już myślał czy się nie rzucić za miasto kędy w lasy, aby tam dnia czekać, konie puściwszy na paszę i wymiarkować co poczynać daléj, gdy w dali smugą jasną, szeroką światło się pokazało na drodze i trzy okna zobaczyli rozwarte szeroko, jak za białego dnia, z których oprócz jasności głosy się huczne i hałaśliwe dobywały.
Zbliżając się bardziéj ujrzeli na drodze około oświeconego dworku, stojące tu i owdzie przy płotach konie posiodłane, wozów parę i czeladzi dosyć leżącéj na ziemi.
O téj porze to późne jakieś oczekiwanie w mieście było rzeczą niezwykłą, zrazu téż Stach się wstrzymał, nie wiedząc na co popadł, i chcąc zrozumieć co się we dworku tym działo. Pogrzeb to był czy wesele?
Jechać miał daléj czy zawracać? nie pewien jeszcze wahał się, gdy przysunąwszy się dosyć blizko, z okien otwartych chwytać począł dolatujące aż tu głosy. Było ich tyle zmięszanych że w początku, prócz wykrzyków i zaklęć nic nie mógł zrozumieć. Wkrótce jednak gwałtowniéjsze wybuchy się uśmierzyły i pojedyńcze głosy wyraźniéj występować zaczęły.
Widoczném było że się tu jakieś narady odbywały, z których wielkiéj nie czyniono tajemnicy, mając do koła rozstawioną czeladź i nie obawiając się podsłuchania.
Z urywanych słów dorozumiał się Stach łatwo iż tu jacyś ziemianie zebrani być musieli. — Ten i ów występował z narzekaniem na złe czasy, z tém, że nigdy jeszcze tak ciężko żyć nie bywało.
Gdy Stach zatrzymał się, Żegieć, który powodzeniem był rozochocony i śmielszy, nie pytając pana z konia się zaraz zsunął, dał go trzymać jednemu z czeladzi i pieszo pod płotem przysunął się do śpiącéj i spoczywającéj służby, porozkładanéj na ziemi przy koniach i wozach. — Niektórzy gwarzyli i zabawiali się. Zobaczywszy Żegcia przekradającego się Stach już pewny że mu języka przyniesie, sam się zatrzymał nie idąc daléj.
Jakoż nie wyszło i trzech pacierzy gdy już Żegieć raźno ku panu przyskoczył, spiął się doń i zawołał.
— E! dobra nasza! toćto wszystko swoi! Miłościwy pan znasz dobrze Jaśka Bogorję — onci tu téż jest... Pachołka jego Maćka widziałem pod płotem, chrapiącego... On sam jakom żyw. Tylko się wam między nich dostać, a tu już bezpieczno, ci nas nie wydadzą!
Stach tedy z konia zsiadł i poszedł pieszo.
Jaśka Bogorję znał w istocie dobrze. Byłto, już naówczas bardzo możnego rodu syn, człek rycerskiego powołania, wesołego umysłu, najlepszego serca, ale wietrznik i szaleniec. Gdzie jeno gwar był, wrzawa, pijatyka, kości i zabawa, tam, ino patrzeć, a pewno go znaleźć było można. Znał Bogorja Stacha jako Zabora z Przegaju, czy się domyślał co się kryło pod tém przezwiskiem, trudno było zgadnąć, to pewna że nigdy go o nic nie pytał, nawet o dawniéjsze lata. Godzili się z sobą dosyć dobrze, choć Bogorja młodszy był a Stach poważniéjszy i na oko nie byli do siebie podobni, przecie Bogorja bardzo rad z nim przestawał i czasem po całych tygodniach go u siebie ugoszczał, odpuścić nie chcąc.
Wprost do niego mógł się więc Stach udać, nie tając co go spotkać miało. Wcisnąwszy się śmiało pomiędzy czeladź, wszedł we wrota, które stały otworem. Tu gwar jeszcze słychać było większy, we dworku przez okna poroztwierane zobaczył gromadę wielką ludzi po większéj części poważnych, których znał ledwie z widzenia.
Zatrzymał się w progu, tu mu się człek służebny ze dwoma dzbanami w rękach nawinął.
Sięgnął do kieszeni Stach po pieniążków parę.
— Słyszysz człecze, — rzekł do niego, — jeżeli Jaśka Bogorję znasz, daj mi go tu, jeźli nie znasz sam, pytaj o niego.
Tych słów domawiał gdy poza sienią u drugiego progu Jaśka posłyszał, głośno coś wykrzykującego, nie pytając więc poskoczył i za rękę go pochwyciwszy wywiódł do sieni. Ten z gębą jeszcze pełną śmiechu, zdumiał się niezmiernie gościowi niespodziewanemu.
— I ty tu? a to co? — zawołał.
— Chodźmy do sadu na słowo — odparł Stach.
Szli tedy razem w cień pod drzewa, a Bogorja nie śmiał się już.
— Widzisz, bieda mnie tu przygnała — począł Stach prędko. Byłem w Sandomirskiéj ziemi w jednym domu, gdy licho tam Kietlicza o przewód przyniosło. Nie chcieli mu go dać, mało gródka szturmem nie zdobył, a gdy go puścili dokazywał tak, iż broniąc gospodarza starca chorego, musiałem mu opór stawić. Wziął mnie bestyja związanego na zamek i aż do Krakowa przyciągnął, alem mu się pociemku z Wawelu wyrwał, no, uciekłem. Gotowi za mną gonić, nie ma godziny, gdy się to stało — albo mnie ratuj a daj się gdzie przechować, a nie, to pójdę szukać jakiéj mysiéj dziury, aby do czasu im z oczów zejść.
Bogorja go po obu ramionach rękami uderzył.
— A psu brat Kietlicz! — zawołał — szczęście żeś się tu do nas dostał. Jest tu kupa ziemian, władyków, starszyzny, nie damy cię choćby przyszli, bywaj z nami! Chodź ino zemną. W samą porę żywy świadek powiesz im, co Kietlicz dokazuje, on i pan jego już nam wszystkim kością w gardle siedzą.
Przecieśmy tu ojczyce, ziemia nasza nie czyja! Trzeba radzić! Chodź ino!
I ująwszy go pod rękę, pociągnął za sobą do oświetlonéj izby, w któréj ścisk i gorąco były niezmierne.



V.

Zdawien dawna tak bywało, że gdzie się ziemian kupa zebrała, nigdy na wesołéj myśli nie zbywało.
Sprawa sprawy nie tamuje, mawiano, naradziwszy się o rzeczach poważnych, choć rzadko się na nie kilku zgodziło, miód, wino, ba i piwsko proste wszystkich potém serca i umysły jednało. Dopiero przy kubkach zgoda wyśmienita rosła, a choć z niéj czasem znów znienacka zwada wybuchła, byle trochę krwi sobie upuszczono, wracano w przyjaźni do dzbana.
Bez dzbana nie obeszła się ani rada, ani zwada. Dobrze to było czy źle, dosyć, że serca rozgrzewać musiano, po miodzie w oczach się stawało jaśniéj, w piersi swobodniéj. Obyczaj to nie dzisiejszy a wiekowy.
I tu też we dworku pana Leszczyca, który na swój czas obszerny był, a czy pan doma czy nie, za gospodę ziemianom służył zawsze, i jechał doń kto zamarzył — myśl panowała nader wesoła, zwłaszcza, że już nocy zostawało nie wiele, na dzień się brało, mieli więc czas ludzie nagadać się, pobratać, wyściskać, wykłócić i pogodzić.
Dnia tego pełno było jak nigdy; zdawało się że od gąszczy téj ściany się rozsadzą — ludzie ledwie się poruszali. Ław nie stało do siedzenia, niektórzy już legli na ziemi, inni się spoczywając mieniali, niektórzy na zimny piec wlazłszy i nogi pospuszczawszy bili niemi, aż glina z niego leciała. Siedzieli i na progu i na beczułkach pustych i na kolanach jedni u drugich.
Mówili, prawda, wszyscy razem, ale to nic nie wadziło, bo mało kto czego słuchał. Każdy mówić chciał i tego mu było dosyć, gdy się wygadał. Rozmawiali więc niektórzy podochoceni i w ten sposób, że jeden i drugi razem prawił, każdy co innego, a śmieli się oba, bo im jakoś na sercach lekko było.
W istocie zaś śmiać się tak bardzo nie było czego, gdyż nie lada o czém mowy były w początku i nie lada co się w skutek narad zbierało.
Gdyby Kietlicz mógł był posłuchać o czém tu gwarzono, włosyby mu na głowie powstały, tak pana jego i sługi nie szanowano.
A nie lada ludzie zbierali się tu we dworku Leszczyca, choć po nich powszedniego dnia nie widać było tak dalece ani zamożności, ani mocy.
Byli to sami władycy, ziemianie, starych tutejszych rodów dzieci, ojczyce krakowscy, siwe głowy, jasne czoła podnoszące się dumnie do góry.
Nie znajdował się tylko między niemi wojewoda Szczepan, któregośmy na gościńcu spotkali, ale w jego miejscu starszy syn i młodszy brat gościli u Leszczyca. Obok nich Starżowie, Bogorje, Leliwy, Różyce, Ciołki, Gryfy, Kaniowy, Grzymały. Któż zresztą mniejszych i większych policzy. Wszystko to byli potomkowie rodzin, z których książęta musieli brać swych wojewodów, palatynów, sędziów, marszałków, podkomorzych, panów radnych, Comitów, — rodzin, których dzieci zasiadali teraz coraz częściéj przed cudzoziemcami na biskupich stolicach, tych co naówczas kraj przedstawiali i myśleli zań, a prawie sami nim byli.
To co niżéj stało u pługa, na roli, nie mięszało się do niczego, a słuchać musiało starszyzny. Kmieć by najbogatszy, choć się trochę sprzeczał i spierał, przecie woli swéj nie miał, inne stany jeszcze skąpiéj nią były obdzielone i służbę tylko znały. Choć który wolnym się zwał, w rzeczy nim był mało.
Książęta ze swym dworem, duchowieństwo, ziemianie a władyki, rycerstwo z nich złożone, stanowili kraj, reszta się nie liczyła, szła tylko jak na podściół, a miano nad nią tyle miłosierdzia, ile kościół, z nauki Chrystusowéj czerpiąc ostrożnie, dopuszczał się litować.
Panowie ziemianie z duchownemi byli w najlepszéj zgodzie, lepszéj niż książęta, którym władza duchowna zawadzała. Owi więc władycy, co się w dworku Leszczyca zeszli a naradzali, mieli na barkach całe ówczesne krakowskie, które od wypędzenia Szczodrego, w ogromną butę urosło, jak duchowni we władzę.
Przez całą tę noc, nie było prawie mowy, wśród śmiechu i wrzawy o czém inném, tylko o Mieszku i zauszniku jego Kietliczu. Dali się oni już we znaki uboższym ziemianom, przychodziła koléj na potężniejszych, odgrażał się książe, podsłuchano już nie jedno słowo straszne i groźne.
Wiało od wawelskiego grodu jakby niewolą na tych możnych, co sami panami już być nawykłszy, żadnéj władzy znosić nie chcieli.
Gdy Jaśko Bogorja za rękę wiodąc Stacha wszedł do izby, do góry podnosząc dłoń i wołając, że ciekawego wiedzie gościa, którego posłuchać warto; choć wrzawa była okrutna, poczęło się uciszać naprzód w pobliżu Stacha, któremu się przyglądano, potém daléj coraz, dopóki i po kątach milczenie się nie usadowiło. Cisnęli się tylko ciekawi dokoła, rozpatrując w przybyłym, który choć z postawy pokaźny, strojem nie bił w oczy.
— Co to za jeden? kto? zkąd? — pytali dalsi.
— Ziemianin spod Spicymirza — zawołał Bogorja — ja go dawno znam, rycersko dużo sługiwał po świecie...
Uderzył go po ramieniu.
— Tęgi chłop!
— Zkądże się tu wziął? Niech gada sam! — poczęli inni z pieca i z ław się odzywać.
Leszczyc gospodarz, który już częstując innych i sam sobie podochocił, człek siwy, wesołego oblicza, gościnny a uprzejmy, wraz kubek nalał, i nim Stach mówić zaczął, podał mu go.
— Naprzód sobie gardło i usta przepłuczcie, aby mowa szła gładziéj — rzekł wesoło.
Stach będąc i głodny i spragniony, przyjął chętnie co mu dano i do kropli wychylił. Przypatrywano mu się zewsząd, niektórzy coś szeptali między sobą, bo im się twarz przypominała, że ją kędyś widywali.
— A no, praw! niechże gada! — nalegano niecierpliwie.
Stachowi miód koło serca rozgrzał, zrobiło mu się raźnie i wesoło, więc co miał boleściwie stękać na swą dolę, nastroił się do swych słuchaczów i wziął swą przygodę z uciesznéj strony.
— Miłościwi panowie — odezwał się usta ocierając — nie ma to znów nic tak rzadkiego a osobliwego w tém co ja mam opowiadać, pana Henryka z Kietlic mało kto nie zna, że to pan żartobliwy wielce a ucieszny, który podczas i skórę gotów drżeć z ludzi, aby się pośmiać gdy piszczy.
Buchnęli niektórzy śmiechem wielkim.
— A no! a no! słuchajmy!
— Rzecz się tak miała — ciągnął Stach — miałem pewną sprawę własną do starego Ścibora ze Ściborzyc.
— Oh! — przerwał jeden — łatwo zgadnąć, pewno że się jego córki zachciało, a tego draba nikt nie dostanie, choć dziewka hoża, ale z niéj żołnierz nie żona.
— A no — niech prawi! — wołali inni — dajcie mu gadać!
— Nie po dziewkem ja tam jechał, bo mi to nie w głowie — odparł Stach — stara sprawa, inna powiodła mnie. Ścibora zastałem, jak on już pono oddawna, niemocą złożonego i z pościeli niewstającego.
— Stary jak świat! — wtrącił ktoś.
— Gdy my z nim gwarzemy, u bramy słychać łomot. Krzyki, lud się zbiega z gródka, myśleli, że znowu Połowce czy Ruś nachodzi, wrzawa, hałas, aż strach, stary mnie do bramy kazał, pobiegłem. Pod wrotami Kietlicz stał i rwał się je tłuc a wybijać, że mu ludzie we wsi przewodu odmówili dla jego czeredy. Ściborzyce są już na pana Kaźmierzowéj dzielnicy w Sandomirskiem. Patrzę, gruby Kietlicz z koniem skacze a klnie i odgraża się.
Kazał go Scibor puścić. Wpadli na zamek jak do zdobytego grodu, dawaj przewód, obroki, strawę, a łają, a grożą, a biją. Wieźli z sobą ziemian, kmieciów nabranych po drodze z chat, po gościńcach, po polach, powiązanych, zbiedzonych aż strach.
Scibor odczepnego dawać kazał co żądają, aby się zbyć. Mało było wszystkiego. Ledwie nahałasowawszy wyszedł Kietlicz od chorego Scibora, zamknięto drzwi, bo zaniemógł gorzéj stary. Począł się do nich dobijać, a jam stanął wchodu bronić, więc i mnie ziemianina obcego wiąż i prowadź pod sąd na zamek.
— A psu brat! — zawołał któryś z tłumu. — Zapłaci mu się za to!
— Dostałem się i ja w jego łapy — kończył Stach — a com się po drodze napatrzył, włosy na głowie stawały. Byle za co ludzi chwytali. Niedźwiedzia jeden ubił, co mu barcie i pola psuł, wnet go pod sąd chwycili, innych pobrano, że się wygadać nie umieli co zacz byli.
— Toć to powszednie rzeczy! — dodał inny.
— Dostałem się tedy na Wawel, na zamek, a tu, ot sam nie wiem jak się stało, pakując innych do ciup, o mnie zapomnieli. Staliśmy, stali czekając aż mi sługa mój ręce rozwiązał, no — i pojechaliśmy do wrót. Stać się uprzykrzyło. We wrotach kazaliśmy otwierać, otwarto, my w konie i ot, zbiegłem tu do łaski waszéj.
Poczęli się śmiać.
— Dobrześ uczynił.
— Byle w pogoń nie puścili się — zawołał któryś.
— To się na strych schowa albo do szopy — odparł Bogorja — Kietlicz tu pomiędzy nas nie wlezie, nie byłby bezpieczny od kułaków! ma on węch, tam gdzie oberwać można, drugich posyła.
Mówili jeszcze, gdy w uliczce tentent posłyszano — wszyscy zaczęli wołać — ot i pogoń macie! Bogorja z Leszczycem zabrali Stacha do komory — zniknął.
Inni oknami poczęli wyglądać poświstując.
Dnieć już poczynało, choć słabo, w uliczce postrzegli konno jadącego jednookiego Berezę, który z kilką pachołkami za sobą przybywał. Stanął przed dworkiem, ale postrzegłszy gromadę wielką ziemian, nie śmiał iść między nich, a w początku i pytać nie chciał. Oglądał się do koła; potém obrócił się do czeladzi przy koniach stojącéj.
— Nie jechał kto tędy?
Czeladź zmilczała, ale z okien podweseleni krzyczeć zaczęli.
— A no! jechał na srokatym koniu mnich z dziewczyną! Czy tych szukacie?
Drugi poddał.
— Jechał djabeł na krowie, nosem do ogona, trzymając się chwosta. Czy tego wam trzeba?
— Jako żywo — prawił trzeci — jechał na świni Serb z Łużyc, poganiając pomiotłem, pytał o drogę do Budziszyna i Kietlic! Jedźcie za nim prosto, potem od se, potem ksobie, i jak strzelił w wilczą jamę.
Ślady szkapa zostawiła po drodze, nosem dojdziecie.
Śmiano się do rozpuku z grubych tych żartów, Bereza jedyném okiem błyskał trzęsąc się z gniewu i zębami zgrzytał. Drwiny z niego nie ustawały.
Ktoś inny począł z za okna.
— Ja to tylko wiem, kogo szukacie! Posłuchajcie mnie! Ja wam powiem. Jechał tylko co go nie stało Palatyn, Kietlicz dworno bardzo. Psiarzy miał z sobą dwudziestu, a na wozach świń, wieprzów i wszelkiéj zdobyczy co niemiara. Ruszył wprost na Łużyce, jedźcie i wy za nim, to go napędzicie i słoniny dostaniecie.
Bereza już dłużéj nie mógł wytrzymać, podniósł rękę z bizunem do góry, konia ściągnął i zęby zacisnąwszy szybko popędził daléj. Pognano za nim śmiechami.
Choć to rozweseliło i tak już podochoconych po odjeździe Berezy, poważniejsza myśl wstąpiła we wszystkich. Młodzież się poczęła rozłazić na siano i po domach dla spoczynku, kupka starszych została sama w izbie, Stach z Bogorją przyłączyli się do nich.
Wtém Wawrek Leliwa, mąż poważny, pomyślawszy i rozglądnąwszy się, iż płochéj młodzieży a obcych nie było — począł mówić.
— Ot czegośmy dożyli! Pęta nas ziemian czekają! Pęta! Niema się tu już co okłamywać. Mieszek chce tu sam jeden sobie panować bez nas, bez duchownych i ziemian. Nas czeka ciemnica albo kloc, a on sobie z Łużyc Kietliczów na wojewodów pościąga. Panowie ojczyce krakowskiéj ziemi, trzeba około swéj skóry radzić.
— A no — odparł stary Cholewa — brat tego, który niedawno biskupem był, radzić trzeba, ino nie sierdzisto, powoli. Jak my wszyscy ziemianie i ksiądz biskup z nami zaśpiewamy, że tego nie ścierpiemy, musi się książe miarkować.
— Jako żywo — przerwał Stach — który wśród ogólnego milczenia głos zabrać się ważył, ja, choć do ziemian krakowskich się nie liczę, przecie słowo rzec mogę. Mieszka starego znam zdawna. Człek to twardy jak kamień, nie zmoże go nikt, ani nawet biskupi.
Ufa w to, że szwagrów i zięciów ma po niemczech i po całym świecie, chce mu się być więcéj niż królem nad nami. Wszyscy gardła damy, jeśli się tak pociągnie, nikogo on nie oszczędzi. Gorzéj to niż z Władysławem.
Śmiała ta mowa wszystkim usta zamknęła.
— Ino powoli! — odezwał się Cholewa — wyście młodzi w ukropie kąpani. Myślicie pewnie tego się zbyć, a drugiego posadzić, abo to tak łatwa rzecz?
— Tośmy już przecie probowali — odezwał się Leszczyc — gdy pana Władysława przegnano.
— A mało to krwi kosztowało? — podchwycił Cholewa.
— Dziś że się ona nie leje? albo nie zabijają, nie sieką i nie drą ziemian ze skóry? — odparł Stach.
— Posłuchajcie mnie — odezwał się Cholewa — z tém naprzód potrzeba iść do biskupa, do Gedki, niechaj ojcowie duchowni poprobują i pogrożą.
— Tych on się nie zlęknie — wyrzucił Stach. — Samem na uszy słyszał jak się Kietlicz odgrażał na duchownych, że i ich rozumu uczyć mają a posłuszeństwa.
— Co takie puste odgróżki ważą! — odparł Cholewa.
— Zatem nic nie czynić i dać się ze skóry drzéć? — spytał Bogorja.
— Uchowaj Boże, coś się na to uradzi i poradzi — zawołał Cholewa — Kietlicz musi iść precz.
— Choćby tak i było — odezwał się Stach — niepomoże to wiele, bo Kietlicz nie z siebie to czyni!
Zmilczeli trochę spoglądając po sobie, a tu dzień biały w okna zaglądał. Stach widząc, że niektórzy ze znużenia ziewają dłońmi się zasłaniając, począł wnet, pókiby się rozchodzić nie myśleli.
— Nie byłoby już żalu i sromu tego pana znosić z Kietliczami, gdybyśmy jego jednego mieli, a innego na podoręczu nie było. A tu — obok, tuż, jak ze złota ulany siedzi pan, co go zda się umyślnie dla naszéj szczęśliwości Bóg stworzył. My biały kołacz mając, suchar spleśniały gryziemy.
— Hę? co! — zakrzyczeli drudzy — gdzie! o czém mowa? Kędy kołacz twój?
— Któżby inny miał być, jeśli nie Kaźmierz — dokończył Stach. — U niego i rozum i serce, praw jest i miłosierny, wszelakiéj cnoty pełen. Jemu się dostało na szmatce ziemi siedzieć gdzieś w kącie, a nam trzeba Mieszka znosić z rózgą żelazną! Ot, dola jego i nasza!
Zamilkli znów wszyscy, tylko Bogorja gorętszy poparł.
— Pan dobry, miłosierny, ludzki bardzo, Boga się bojący — a no, niewiem, czy gdyby my go chcieli, on nas zechce.
Już za Kędzierzawego prosił go Jaksa i Światosław i drudzy, klęczeli i błagali aby Kraków brał, odpowiedział, że jako żyw, bratu krzywdy nie uczyni.
— Ba! za Kędzierzawego — przerwał Stach.Za Kędzierzawego cale co innego było, to i książe Kaźmierz sam poczuje. Tamtego jedni lubili, drudzy nie, a pan znośny był i na ziemian się oglądał.
— Prawda — dodał Leszczyc — Kędzierzawego z Mieszkiem nie równać, jakby nie jednéj matki dziatkami byli. Tamten i słodkim pod czas umiał być, ten ino grozę zna, więcéj nic, ale Kaźmierz jak na tamtego iść nie chciał, tak nie pójdzie i na tego. Przecie po śmierci zaraz prosili go i niedoprosili się, nie chciał przed starszym miejsca zabierać. Kruk krukowi oka nie wykole, brat nie pójdzie na brata.
— Co? brat! brat! — zaśmiał się stojący z tyłu żartobliwy zawsze Chmara, stary ziemianin, który zwykł był ze wszystkiego przedrwiewać — książęta krewnych nie mają. [1] Widzieliśmy przecie, jeśli nie my, to ojcowie nasi, jak na siebie nastawali i oczy sobie łupili.
Jedni się uśmiechnęli, ziewać już poczynali drudzy, nastało milczenie znowu. Dzień się wielki robił, od zamku i od świętego Michała słychać już było dzwonki kościelne. W uliczce pastuch miejski, który zbierał bydło aby je gnać na paszę, trąbił w róg oznajmując o sobie. Zwolna otwierały się wrota domostw i krowy rycząc szły do gromady. Rozmawiający znużeni bezsenną nocą zabierali się rozchodzić, kto spoczywać inni jechać po domach, lub szukać kąta, aby nocną zabawę wydychać na sianie.
Bogorja też kołpak z kołka na ścianie zdjąwszy gotował się wychodzić, Stachowi dając znaki, że go z sobą zabierze.
Już mieli żegnać gospodarza i precz iść, gdy Leszczyc się z ławy podźwignął idąc do Stacha.
— Możecie u mnie jaki dzień przesiedzieć — rzekł — i nie wyłazić na ulicę dopóki o was nie zapomną. Zostańcie tu lepiéj, komorę wam dam dla spoczynku, a może też i nie zmarnujecie czasu u mnie, zdacie się wy nam, my wam. Pogadamy o Kaźmierzu.
Ostatnie słowa wyrzekł ciszéj i tajemniczo jakoś. Stach posłyszawszy to, Bogorij coś na ucho szepnął i został. Rozchodzili się wszyscy. Konie gościa już dawno z Żegciem były pod szopą u żłobów, Leszczyc do komórki od ogrodów zaprowadził Stacha na posłanie i rzekł mu krótko.
— Teraz sobie wypocznij, pomówimy późniéj o naszéj sprawie.
Zmęczonemu długą jazdą miło było módz się wyciągnąć na sianie i skórze, oczy przymknąć i snu probować. Złamany był na ciele, ale w ciągu tych dni kilka różnych rzeczy zakosztowawszy, pragnął więcéj jeszcze, potrzebował się téż z pamięcią obrachować i tém co czuł a przebył więcéj niż snem pokrzepić. Ochota do czynnego jakiegoś zajęcia, przejmowała go, rzeczy się dlań pomyślnie składać zdawały.
Dziwną ten Stach naturę miał, choć lata i przygody znacznie ją już ukołysały i przytarły; gorący nad miarę, gdy sobie w łeb wbił ćwiek jaki, nikt, ani on sam nawet już mu go z niéj dobyć nie mógł. W innych ludziach lata tępią co przyostre było, chłodzą co za gorące, w nim się wszystko zdawało zaostrzać jeszcze i rozpalać z latami. Tak dla sprawy księcia Kaźmierza nietylko nie zobojętniał i nie ociężał, ale coraz stawał się gorliwszym. Zdało mu się, że właśnie teraz przychodziła chwila najpomyślniejsza, aby go na stolicę wprowadzić. Cieszył się nie pomiernie, że on mały i niewidoczny, pomoże do tego, podbudzi i wahających się napędzi. Snuł już teraz jak to zrobić, aby Mieszka co rychléj się pozbyto, a Kaźmierza wzięto. Ziemianie byli do tego przygotowani, wahali się tylko obawiając ofiar, trzeba ich było zagrzać i do stanowczego skłonić kroku.
W Krakowie przekonał się, krótszą chwilę goszcząc pomiędzy niemi, że choć stary Cholewa i inni ostyglejsi jeszcze się nad zmianą wahali, wojny, krwi i zamięszania lękając, młodsi a butniejsi codzień drażnieni przez Kietlicza, zżymali się niecierpliwi pragnąc jarzmo zrzucić z siebie. Stach chciał żelazo bić póki gorące i z młodych korzystać, aby starych popychali. Sam los zdawał się mu sprzyjać nastręczywszy schronienie u Leszczyca i Bogorję do pomocy; ztąd jak z ogniska na wszystkie strony sięgnąć było można.
Dokąd się naprzód miał udać i jak poczynać, rozmyślał właśnie. Leszczyc mu się dogodném wydawał narzędziem, a dom jego najlepszym do wycieczek obozem. Bogorja mógł być pośrednikiem, inne znajomości łatwo się przez niego porobićby dały. Imię Kaźmierza już raz rzucone zostało i nie znajdowało oporu, trzeba więc było otwarcie go zalecać i jednać mu pomocników.
Z temi myślami plączącemi mu się po głowie, Stach rozgorączkowany to się zdrzémywał, to budził, a nie one jedne go trapiły marami swemi. Biedny człek, który imienia i przeszłości wyrzec się musiał, nie miał gniazda ni rodziny, niewiast też nie znał krom takich, z któremi gdy się jednego dnia zrobi znajomość drugiego się do nich nie przyznaje.
Piękne liczko Sciborzanki śmiałéj, dumnéj, prawdziwéj córki rycerza, utkwiło w jego pamięci dziwnie; prześladowało go przez drogę, nie dawało pokoju i teraz. Dziewka dlań była jakby z innego świata, rodem z niebios czy z piekła, podobnéj i w swych włóczęgach po świecie nie spotkał nigdzie. Wzrok pogardliwy, lekceważący, nienawistny jakim na niego rzucała, piekł go dotąd jeszcze, oczów tych zapomnieć nie mógł, widział je zwrócone ku sobie, paliły go, jak dwa węgle rozżarzone, bodły jak dwa noże w piersi wbite.
Opędzał się tym myślom niedorzecznym, a wracały uparte. Marzył ci on też o niewiastach za młodu i późniéj, ale zawsze o innych cale, o takich giętkich, miłych, łagodnych co się na ramionach wieszają, do piersi lgną, uśmiechają słodko, szepczą cicho a drżą i płaczą rade. O takiéj dziewce królowéj ani mu się śniło, aniby jéj pożądał, przecie zobaczywszy, chciwym się czuł poznać ją lepiéj i przybliżyć się do niéj. Mówił już sobie, wziąłbym ją, choćby ona mnie potém, albo ja ją zabijać musiał.
Naprzemiany tak, to o dziewce myśląc, to o Kaźmierzu swym, to o tych oczach dwojgu co nań patrzały z głębi ciemności same, bez twarzy, straszne, Stach w końcu snem usnął kamiennym. Tysiące obrazów zwiły się w jakiś jeden zamęt straszny i zapadły w mrok nieprzebity. Spał potém już snem śmierci bez marzeń, bez czucia, bez miary i nierychłoby się był może z niego przebudził po znużeniu ciała i ducha, gdyby Żegieć nie począł go targać a ciągnąć, gdyż pod wieczór już było i sługa lękać się począł, czy się co panu złego nie stało.
Stachowi gdy oczy otworzył zdało się jakby ledwie tylko co usnął, spierał się, gdy mu Żegieć przez okno brzask zachodzącego słońca za krzakami ukazał. Leszczyc też dawno już był wypoczął i na nogach, czekał na Stacha, kilku już starszych mając znowu w gościnie. Prędko więc zerwał się rozespany i z pomocą sługi umył i przyodział, aby czasu marno nie tracić. Dziwno mu tylko było, że sen co miał pokrzepić, gorzéj go jeszcze złamał i znużył. Czuł się po nim zbity i osłabły.
Wielka izba, do któréj wszedł, po wczorajszéj w niéj ciżbie, wydała mu się prawie pustą. Leszczyc jeden chodził po niéj, Cholewa i Leliwa siedzieli za stołem, dwu na uboczu w kącie szeptali coś ławę zająwszy.
Stach począł się tłumaczyć, iż zaspał tak długo, uśmiechano się nie dziwując. Gospodarz kazał podać jeść, bo sen głodu przysporzył, nie mówiono zrazu nietylko o małych sprawach, a jak się wczoraj zabawiano. Dopiero gdy się służba rozeszła, zostali sami, Leszczyc zagaił.
— Wczoraj rzekliście słowo, pewno nie na wiatr — odezwał się do Stacha — utkwiło ono w pamięci u nas. Znacie wy bliżéj księcia Kaźmierza niż my? mówiliście z naprawy czyjéj czy z siebie?
Tu, że się nań wszystkich oczy obróciły i utkwiły w nim. Stach zarumienić się musiał, zmięszał, oczy spuścił, uląkł czy się czego nie domyślano. Przyznać się nie mógł kim był, kłamać dobrze nie umiał, musiał więc wywijać ni tém ni owém.
— Księcia Kaźmierza znam dobrze — odezwał się. — Czasu swego byłem u niego na dworze, a choć zdala stałem od osoby pańskiéj, toć się zdaleka często lepiéj widzi niż zbliska, gdy oczy są olśnione. Znam go sam przez się i przez ludzi. Zresztą, miłościwi panowie, mało to, że ja go znam, mnie się zda, że go wszyscy znają.
Z całego potomstwa Krzywousta, nie było nad ich dwu najmłodszych, jak perły w koronie, siedzieli oni w rodzie swym; nieboszczyk Henryk złota dusza, rycerz pobożny, który się w ojca wdał, ano mu Bóg długiego nie użyczył żywota, i oto ten nasz Kaźmierz, co bezdomnym był, jak sierota się tułał, w niewolę był oddany przez braci, a wyszedł z niéj i z rąk niemców, jak złoto z ognia.
Dość powiedzieć, że go nieboszczyk Henryk kochał, to starczy za wiele pochwał, a przyszłoby go zalecać, niewiedzieć od czego poczynać, na czém kończyć.
Teraz tylko dodam, że co mówię, z niczyjéj naprawy nie jest, ale z własnego serca.
— O! o! — przerwał Cholewa — coś boście się wy w nim do zbytku może rozmiłowali.
— Ja? — odparł Stach — miły panie, jednego nie ma, coby znając go nie miłował!
W tém Leliwa milczący dotąd, ozwał się kręcąc wąsa.
— Prawda święta, że pan miły, dobry, sprawiedliwy i pobożny, a no tak to dobry pan jest że go łatwo źli ludzie poprowadzić mogą kędy zechcą.
— Nie! zaprawdę, nie! — rzekł Stach gorąco — dobry pan złym się prowadzić nie da, a że go pociągnąć niełatwo mimowoli, najlepszym dowodem, że gdy Jaksa, druh jego chciał go prowadzić przeciw Kędzierzawemu, jemu i Swiatosławowi oparł się, odtrącił pokusę i większego panowania nie pragnąc, przy swojem został.
Pamiętał o tém, że go Bolesław wychowywał, że się miłowali, miłości téj został wiernym do śmierci nieboszczyka, który mu opiekę nad żoną i synem umierając przekazał.
Nie odpowiedział Leliwa.
— Kiedy tak — ozwał się Sreniawa — toć się oni z Mieszkiem Starym też kochają, siedział Kaźmierz i przy nim, nie zechce i przeciw temu iść pewnie.
— To pewna — odparł Stach śmiało — że sam przeciwko bratu nie wystąpi, ale gdy panowie biskupi i ziemianie gwałt mu zadadzą, posłuszny im będzie. Tu nie o niego chodzi, ale o ziemie wszystkie; musi je wziąć gdyby nie chciał, aby je wybawić od niewoli.
Spojrzeli po sobie starsi w milczeniu, głowami tylko dając znaki potwierdzające. Zeszli się potém do gromady i cicho, długo poczęli szeptać z sobą. Stach na boku pozostał, czuł, że ich przekonał, nie przeciwili się więcéj.
Po naradzie Leszczyc doń przystąpił.
— Co wy z sobą myślicie czynić? — zapytał Stacha — Kietlicz was już ma na oku, czy do domu chcecie jechać aby zejść od niego?
— Doma ja nie mam co robić — odezwał się Stach. — Koło roli chodzić nie nawykłem, rycerstwem się i dworem parał za młodu, radbym u kogo służbę znalazł, przeciebym się na co zdał. Przy mocnym panu choćby i Kietliczowi zajrzeć w oczy strachubym nie miał.
— Niema dla was, chyba ks. Gedko biskup albo wojewoda Szczepan — rzekł Leszczyc — od tych was porwać nie będzie śmiał.
— Właśnie pan wojewoda widział, gdy mnie związanego prowadzono, cośmy go na gościńcu spotkali — rzekł Stach.
— Widział was? — spytano.
— Widział i Kietlicza o mnie pytał i więźniom się przypatrywał długo, ale nie rzekł nic, pomrukiwał coś tylko z pod nosa.
Rozśmiał się Leszczyc, a za nim inni.
— To jego obyczaj! — rzekł — z niego niełatwo co kto dobędzie, ale oko bystre ma i pamięć dobrą.
— Szkoda, że wyjechał, poszedłbym doń — dodał Stach.
— Niebawem powróci, sądzę — rzekł Sreniawa — poza Krakowem teraz długo bawić nie będzie, wie, że tu gorąco u nas i potrzebny nam a biskupowi.
— Tymczasem też u mnie macie gotową gospodę — dodał Leszczyc — nie nawijajcie się tylko Kietliczowym na oczy.
Stach ramionami ruszył.
— Miłościwy panie — odparł — choćby się do mnie uczepić mieli, ja skóry nie pożałuję, bylem się jemu i sprawom jego mógł zbliska przypatrzéć. Kto na zwierza polować ma ochotę, powinien długo wprzód nań naglądać.
— O! o! ochotę nań macie! — rozśmiał się Leliwa.
— Jak Bóg żyw, ogromną — zawołał Stach. — Toć lepsze niż na niedźwiedzia polowanie.
Rozmowa się przeciągnęła jeszcze, gdy ten i ów począł Stacha rozpytywać o Kaźmierza, o życie jego, o którem on nie rad był szeroko rozprawiać aby się nie zdradzić. W tém Jaśko Bogorja nadciągnął za druhem zatęskniwszy. W progu zaraz się z tém oświadczył, że radby go zabrać z sobą do miasta, bo o mroku nikt poznać nie może, a dobréj myśli razem zażyć chciał. Leszczyc przestrzegał, aby na Kietliczowych gdzie nie popadli, ale oba młodzi to sobie lekceważyli.
Nie broniono więc im uciechy i pod ręce się pobrawszy ze dworku poszli.
Bogorja w rynku mieszkał gospodą i tam przyjaciela ciągnął. Wieczór był już, ale nie noc jeszcze, lepsze oczy łatwo człowieka poznać mogły, na to jednak nie zważano. Uliczkami mniejszemi śmiejąc się i gwarząc ciągnęli ku rynkowi, gdy od strony zamku zatętniało i tuż w kilka koni jadący Kietlicz pokazał się za niemi. Chciał się Stach cofnąć do wrót których, ale już było zapóźno i wstyd uciekać przed zbójem, szli więc daléj ufając, że Stacha nie pozna, gdy jadący za Kietliczem nieodstępny Bereza krzyknął.
— Ot że on! ot on!
Kietlicz się odwrócił. Stach z Bogorją stanęli, a Jaśko zastawił się hardo za przyjaciela.
— To wczorajszy zbieg! ten sam! — wołał pokazując Bereza.
Kietlicz na nich natarł z koniem żywo, ale zobaczywszy Bogorję, którego znał, strzymał się nieco.
— Ot on! — powtarzał natarczywie Bereza — ot on!
Stach niechcąc się ukrywać ni zapierać, wystąpił śmiało.
— A! tyś tu! — krzyknął Kietlicz.
— A jam jest! albo co? — zawołał Stach.
— A jakoś to zbiegł wczora? — począł Serb.
— Ja? nie zbiegłem jako żywo — zawołał Stach śmiało. — Stałem w podwórzu zapomniany, aż się rozleźli wszyscy, a mnie samego zostawiono. Cóżem miał czekać? jechałem do wrót; wszakciby konie z głodu pozdychały, wrota mi otwarto nie pytając. Widzicie, żem ani uszedł ani się skrył.
Kietlicz śmiałością tą zmięszany, zżymając się, burcząc, rzucając pono nie wiedział, co pocznie, aż Jaśko Bogorja ufając w swój ród i znaczenie — krzyknął.
— Znacie mnie, miłościwy panie, otóż ja za niego stawię porękę. Jeźli zawinił w czém, toć go sądzić. Stawi się na sąd i ja z nim i niemało innych przyjaciół, bo on i ja ich mamy. Czego więcéj możecie chcieć? Przecie o gardło nie idzie!
— A kto wam rzekł, że nie o gardło? — rozśmiał się dziko Kietlicz, albo to trzeba zabić lub gwałt zadać, by być karanym na gardle, a no ten — wskazał na Stacha — porwał się na mnie!
— Nieprawda — odezwał się Bogorja porywczo — wyście się pierwsi na niego porwali!
— Ja! alem ja tam książęcą ręką był! co wy się ze mną mierzyć będziecie! — zawołał z gniewem Kietlicz.
— No, to niechaj książe sądzi, czy tam ręka jego była prawa — odparł Bogorja. — Do sądu ja go sam dostawię i dziesięciu ziemian, jeźli potrzeba!
Kietliczowi brwi się strasznie ściągnęły, wąsa zakąsywał jak gdy złym był nad miarę. Sąd ten i sprawa licha warta, były mu teraz nie na rękę, aby ziemian bez potrzeby nie drażnić, ale od poczętego cofać się nie było sposobu.
— A no! zobaczemy! na sąd! na zamek! — krzyknął — niechaj on stanie, stanę i ja, wyrok dadzą!
— A kiedyż się stawić? — zuchwale spytał Stach.
— Jutro! — odparł Kietlicz — na gród jutro! niedaléj. Wy — odwrócił się do Bogoryi — wy mi za niego odpowiadacie!
— Odpowiadam i przyjdę sam a przywiodę go. Ma być sąd, niech będzie, zobaczemy jaka u was sprawiedliwość! — rzekł Bogorja.
Kietliczowi pilno już odjechać było, cisnął okiem krwawém na obu stojących i na Berezę swego, na którego złym był może, iż mu niepotrzebnego napytał kłopotu.
Bogorja, aby go utrapić więcéj, śmiał się głośno. Zaledwie kilkanaście kroków odjechali, gdy Kietlicz ku Berezie zwrócony, pięścią mu pogroził. Jednooki zrozumiawszy to, łeb spuścił na piersi. Wiedział teraz, że chcąc bardzo usłużyć panu, na wspak mu uczynił. Stało się.
Tymczasem rozgrzany Bogorja coprędzéj do gospody szedł ze Stachem, aby mieć czas dziesięciu ziemian zebrać na jutro, i jak obiecał, stawić się z niemi do sądu na zamek.
Takie już było usposobienie wszystkich w Krakowie, iż każdy z ziemian chętnie się ofiarował za Stacha stawać, aby Kietliczowi pokazać, że się go nie lękają.
Bali się go mimo to, lecz burząc i okazując niechęć sądzili, że Mieszka zniewolą, aby go precz odesłał. Byłoby może naówczas starczyło odprawienie człowieka nienawistnego, gdyby w porę się stało. Książe jednak wcale nie myślał pozbywać najlepszego sługi, którego sam z dziecka prawie ułożył do swych posług, który był w rękach jego narzędziem, bez jakiego obejśćby się nie mógł.
Na Kietlicza zrzucano wszystką winę, gdy on spełniał tylko co mu zlecono i szedł, jak rozkazano, nie troszcząc się o nienawiści, a ziemian krakowskich mając za obcych i wrogów.



VI.

Stoją wieki mury jedne, ni z nich cegła wypadnie, ni kamień do nich przyrośnie, przeżyją ludzi nieruchome, niezmienione, ale z niemi jako z gniazdem, w które się co wiosnę inny ptak wnosi. Z nowym panem i gniazdo zaraz wygląda inaczéj. Tak do ogrodu gdy nowy wnijdzie gość, wszystko się zda zmienione.
Na owym grodzie Wawelskim mało kto co pod te czasy budował, przystawiał i lepił, przecie za każdym nowym panem zdawał się on innym. Mrówił się inny lud, występowało życie odmienne, różne odzywały głosy, inaczéj ludzie patrzali na mury i mury na ludzi.
Wiele już razy odmieniał się ów lud od Szczodrego. Za Kędzierzawego roiło się dosyć rycersko i ludno, a luźno nieco, wrzawliwie i nie smutno. Gdy ten zmarł żonę i synka schorzałego przekazując Kaźmierzowi, a Mieszko potem zajechał na stolicę, zaraz się wszystko zmieniło.
Pan był wcale inny, do braci swéj mało podobny; jeszcze za młodu Starym zwany, poważny, surowy, mało mówny, stateczny, swoje państwo noszący tak dumnie jakby na króla był stworzony. Miłości u ludzi nie miał on wiele, ale się go obawiali wszyscy, począwszy od żony i dzieci.
Spojrzawszy nań poznał zaraz każdy człowieka, któremu o pozyskanie serc ludzkich, nie wiele chodziło.
Z namarszczoném czołem, z długiemi napuszczonemi na nie włosami chodził, patrząc z wysoka i nie rad się z nikim szeroko rozprawiać. — Słuchał cierpliwie, a wysłuchawszy gdy swoje słowo rzekł, drugiego już nie miał. Co powiedział stać się musiało. — Prosić go i jednać było próżno.
Gdy na stolicę swą wjeżdżał, ziemiaństwo Krakowskie, które naówczas na cały kraj najbutniéjsze było, zbiegło się go witać z pokłonami. Postrzegli zaraz w pierwszéj chwili, że z tym panem nowym nie łatwa będzie sprawa. Hołdy przyjmował jako należne sobie, ale odpłacać za nie ani myślał. Rozkazywał nie troszcząc się czy miłe będą rozkazy.
Wszystko co po Kędzierzawym tu zastał nie w smak mu szło, potrząsał głową, przebąkując.
— U mnie tu inaczéj być musi. — Rozprzęgło się, nie ścierpię tego!
Gdy rządzić począł, poznano że nadaremno nie mówił. Duchowieństwo nawykłe stawać na równi z książęty wystąpiło śmiało do boku mu się cisnąć, przyjął je chłodno. Biskupi poczuli że ich chciał mieć pod sobą nie przy sobie. Szanował je ale się z niém nie bratał.
Zmarł wkrótce jeden z pasterzy, nim drugiego obrano i zamianowano w Rzymie, książe dobra biskupie zajechać kazał, zajął i trzymał je, mimo wielkiego wrzasku i nacisku, póki z Rzymu potwierdzenie nie przyszło.
Ani się myślał z tego tłumaczyć. — Popłoch poszedł po wszystkich, i duchowni pierwsi na gwałt wołać poczęli.
Z Mieszkiem przybywał Kietlicz, którego on z pacholęcia sobie na ślepego wykonawcę sposobił, prowadził go tak po stopniach, probując, puszczając, strzymując, podnosząc, dając mu coraz szersze pole, aż pewnym go będąc zrobił zeń rękę prawą. Poczęły się na zamku sądy surowe, napaści na ludzi bezlitośne, srogość nikomu nieprzebaczająca. Milczenie głuche zaległo do koła.
Ziemianie się ode dworu precz ruszać zaczęli i zchodzić z oczów księcia. Myśleli że weźmie to do serca, aliści nie pokazał aby go to obeszło. Swoich zastąpił obcemi, ci jeszcze lepiéj słuchali.
Poczęły się rozjazdy wielkie po wszech gościńcach pańskich urzędników, chwytali podwody, ludzi, koni, kmieciów objadali; na skargę próżno iść było, bo kto z żałobą przyszedł, odchodził z karą.
Na zamku téż teraz choć nie było pusto, bo pański i liczny dwór otaczał księcia — cicho wyglądało i grobowo. Mieszek się mało okazywał, zabawy nie lubił, na łowy jeździł sam, do rozmowy z sobą nikogo nie wołał. Przybył doń z Biskupów który, sadził go poczestnie, słuchał obojętnie, zbywał pół słowem.
Ani go było rozgniewać ni zmiękczyć.
Kamiennym go zwali, chciał takim być i nie zmienił się. Skarżono mu się na Kietlicza, słuchał, a potém jego nagradzał i wywyższał, a płaczącym odprawę dawał, podniosłszy do góry czoło chmurne.
— Z mojego rozkazania to czynił — nie winien nic — tak ja chcę, tak ma być.
Od biskupich dworów popłoch popadł na ziemiańskie.
— W niewolę nas myśli zakuwać! — wołano — a no, nie damy się. Ziemianie sobie pana wybierać mogą, starszeństwo dla nas nie wiele waży. Poszedł ci Władysław ztąd gdy nam krzyw był, może i ten pójść gdy dokuczy.
Tak mówiono po dworach, na zamku nie troszczono się wcale o pogróżki. Mieszek miał możnych zięciów i powinowatych, patrzał się na niemców i u siebie inaczéj mieć nie chciał tylko aby mu kto żył posłuch dawał.
Na grodzie codzień sądy się odbywały, żałób bywało mnóstwo, a i z ramienia książęcego do nich ciągano nieustannie, grzywnami okładając za najmniéjsze przewinienia.
Chciał pan grozy, wysadzeni sędziowie umieli ją siać, nie było człowieka coby z pod ich sądu wyszedł czystym.
Najwyższym sędzią na grodzie był podówczas człek co się do dojadania ludziom jakby narodził umyślnie. Zwał się Gabryk Mierzwa; mówiono jakoby z ubogich ziemian na Szlązku pochodził. Dali go byli za młodu do szkoły biskupiéj, na księdza chcąc kierować, uczył się lepiéj od innych, ale dokazywał téż lepiéj niż wszyscy i w suknię kleszą odziać go nie było sposobu, bo nim święceń dostał, dzieci miał kilkoro w domu i bab tyle na karku że go biskup o to chciał wyklinać. Właśnie surowsze były dla duchowieństwa nastały prawa, wzbraniające ożenienia i wszelkiego zgorszenia. Mierzwa wcale na nic nie patrzał. W kości téż grał tak że się do ostatniéj koszuli zgrywał, a kiedy pił to go na rękach potém do łóżka zanosić musiano. Z tém wszystkiém głowę miał taką, że mu żaden duchowny nie sprostał w kanonach, a żaden prawnik w kodeksach i dekretach. Jakim sposobem dostał się ów pół-klecha do Rzymu i Bononij, nikt nie wiedział, dość że tam lat parę przebywszy, nauczył się u tych co Rudobrodemu prawa układali takiéj mądrości, iż gdy z nią do kraju wrócił, musiano go szanować i nim się posługiwać. Umiał na pamięć wszystkie rzymskie zakony, a gdy je po swojemu subtelnie wykładać zaczął, wywodzić, naciągać, robił jak chciał z czarnego białe a z białego czarne.
Na śmiech, gdy sobie podochocił, a podobało mu się z rozumem popisać, dowiódłszy raz cokolwiek bądź, wnet sprawę na nice obracał i jak począł mędrować, kręcić okazał że co wczora było prawdą, jutro fałszem być musiało.
Sumienia w tym człeku wcale nie było, ale rozumu dostatek i frymarczył nim aby zań grosz zyskać. Zarobiwszy grosz jeszcze ciepły w świat puszczał, potrzebował wiele, marnował dużo, więc na wszelaką podłość gotów był, aby tylko zarobek.
Przed księciem Mieczysławem, do którego Kietlicz go pierwszy zalecił, Mierzwa przybierał postawę człowieka surowego, spokojnego, pokornego, jakby postami i wstrzemięźliwością wysuszonego.
Słuszny był Mierzwa, chudy, nieco w lewo pochylony od młodu, bo łopatkę jedną miał niższą, głowę spiczastą, twarz bladą wygoloną, po któréj miał zwyczaj ręką gładzić ciągle gdy o jakiéj wielkiéj podłości zamyślał.. Oczu nigdy nie pokazywał nikomu, zerkał niemi tak, aby w nie nie mógł zajrzeć nikt. Rozpusta go zniszczyła i zjadła ale tak jakoś dziwnie że na anachoretę wyglądał, co mu bardzo było na rękę. Świętego mógł udawać wyśmienicie.
Gdy do zamku na sądy szedł postawę przybiérał mniszą, oczy spuszczał, ręce składał, zginał grzbiet, głowę na piersi zwieszał, litość brała nań patrzeć.
U sądów téż, choć ludzi żywcem jadł, zawsze ich kąsał tak słodko, tak miłosiernie zabijał, tak karał serdecznie, jakby mu dusza się wzdrygała nad wymiarem sprawiedliwości. Nie nazwał nigdy nikogo inaczéj jak dzieckiem swém, kochaną istotą, bratem, ojcem, ale gdy go ujął w szpony, wyssał ostatnią krwi kropelkę. Czy się tam było kłaniać, prosić czy bronić lub gniewać, napróżno; słodki a dobry Mierzwa nie uląkł się, nie zmiękł, westchnął, czasem zapłakał, ale świętéj sprawiedliwości domierzył.
Na cztery oczy gdy go datkiem zmiękczyć usiłowano udawał zadumanego, nie bronił się, co mu dano do kieszeni schował, ale nie zmieniało to wcale jego postępowania, darł ze skóry tego co go przekupił, tak samo lub gorzéj jak tych co nic nie dali.
Spraw do sądu książęcego było zawsze co niemiara, niekiedy sam Mieczysław siadał je rozstrzygać. Naówczas z innemi dworu urzędnikami stał u boku jego Mierzwa dla parady, częściéj się jednak trafiało że na niego samego spadało rozstrzyganie spraw i wydawanie wyroków.
Obok Mierzwy w drugiéj izbie tuż zasiadał Skarbny książęcy, który kary pieniężne odbierał od osądzonych, a do pomocy przy nim byli pachołkowie, aby kto zapłacić nie mógł zaraz do więzienia pociągnąć.
Całe jedno na zamku skrzydło izby te sądowe zajmowały, do których przez kryte chodniki, gdy chciał przystęp miał Mieszko. Oprócz tego izba dlań była tak urządzona, że mógł z za gęstéj kraty drewnianéj, okrytéj zasłoną, gdy chciał siadłszy u niéj słuchać co się na sądach działo i patrzeć na obwinionych. Mierzwa niby nigdy nie wiedział kiedy miał pana za sobą, ale bystry człek, chwytał szelest najmniejszy, lada drgnienie zasłony nie uszło z ukosa rzuconego wejrzenia, a miał téż ludzi co skinąć umieli; aby wiedział gdy książę był przytomny.
Naówczas Sędzia stawał się jeszcze troskliwszym, pilniejszym w wymiarze sprawiedliwości, wiedząc jak do smaku pańskiego przygotować potrawę.
Następnego dnia rano, nad zdobyczą Kietlicza można się było spodziewać sądów i rozpraw ciekawych, bo ciemnice i szopy pełne były ludzi, którzy wszyscy stawieni być mieli.
Zawczasu téż w podwórcu zamkowym ukazał się Mierzwa, w długiéj sukni czarnéj nakształt kleszéj skrojonéj, tylko bez kaptura, pasem rzemiennym podpasany, u którego miał wiszący kałamarz i pochwę, a w niéj zamknięty przyrząd do pisania. Wysoką szczególnego kształtu czapką, podobną do zawoju czarnego, nakrytą miał głowę, ręce w szerokie rękawy pozasuwane, a chłopak za nim z krótko ostrzyżoną głową na ramieniu dźwigał księgę ogromną w drewnianych okładzinach, z klamrami mosiężnemi.
Strasznemu temu ramieniu sprawiedliwości wszyscy ustępowali z drogi, obchodząc go z daleka, bał się go bowiem każdy, nikt nie mogąc być pewnym ażeby nie popadł w jego ręce. Ten i ów kłaniał mu się zdala i uchodził.
W izbach sądowych wszystko już było pogotowiu na przyjęcie, wymieciono je i posypano podłogę kosaćcem, bo ludzie zawsze tyle błota i pyłu ponanosili iż po skończonych sądach kupy śmiecia wyprzątać było potrzeba. Smutne to były izby, nizkie, ciemne, ławami do koła otoczone, a dla zaduchy w nich i przykréj woni drzwi i okiennice ciągle stać musiały otworem. W pierwszéj izbie trzymano obwinionych i skarżących się. Tu czasem tłum bywał taki że się przecisnąć było trudno. Ztąd po jednemu, po dwu, gdy świadkowie byli potrzebni przyprowadzano ich do trybunału.
W samym sądzie nieco pokaźniéj wyglądało. W głębi na przypadek przybycia samego księcia stało zawsze wysoko na stopniach podniesione siedzenie, obite suknem szkarłatném, a po za niem ławy dla dworu. Niżéj dopiero stała ława z poręczami dla Mierzwy i dla tych których czasami do boku swego przybierał. Przed nią był stół wielki, a na nim krzyż czarny w pośrodku. Tu składano ową księgę praw przynoszoną przez chłopca i ewangelię dla przysięgi. Wielkiego owego kodexu Sędzia czasem się niby radził w razach trudniejszych, ale to była gra tylko, gdyż z pamięci tak dobrze kłamał i prawił jak z księgi.
Obok leżały długie zwitki pozszywanego z wązkich pasków pargaminu, na których kleryk chudzina, służący przy zamkowéj kaplicy, dekreta w kilku słowach zapisywał znaczniejsze.
Gdy księcia nie było a sądy się przeciągały, Mierzwa znużywszy się wychodził czasami do trzeciéj izby Skarbnego, do któréj w rogu wiodły drzwiczki. Tu balasami drewnianemi oddzielony od ludzi zasiadał człek stary, z siwą rzadką bródką i głową zawsze czarną czapeczką okrytą, z nosem kobuzim, oczkami maleńkiemi, jakby w głowie wyświdrowanemi. Zwał się Joachim, a że imie to niezbyt było powszednie, częściej go na Juchima przerabiano. Ludzie mówili że Skarbny był pochodzenia judzkiego, ale mu z tego nie czyniono winy, ani w głos zadawano, gdyż u księcia był w wielkich łaskach i u niego wszystek pieniądz był pod kluczem. Podskarbim był Niemir, zacny pan, ale ten pono tylko dla popisu czasem przed księciem stawał z workiem, bo Juchim w rękach trzymał wszystko.
Mówiono téż że Skarbny bardzo się był już zbogacił, ale tego po nim cale widać nie było, chodził ubogo, dominę miał lichą, żył w niéj na rygle zamknięty, sam i oprócz księcia, Podskarbnego, Kietlicza i Mierzwy z nikim się nie bratał.
Sam przez się wszystko był zwykł robić, dla tego téż na sądy przychodził, aby grzywny do rąk pobierać, nie spuszczając się na nikogo. Z Mierzwą jawnych a ścisłych stosunków nie mieli, prawiono jednak że po nocach do siebie chadzali i długo jeden u drugiego przesiadywali. Gdy Mierzwa w sądzie się znużył gadaniem, bo mówić musiał wiele, dawał sobie czasem chwilę wypoczynku i wysuwał się do Skarbnego. Postrzegali ludzie iż od niego powracając twarz zwykle bladą miewał czasem zarumienioną mocno i usta ocierał rękawem. Domyślano się iż Juchim pod płaszczem flaszki nosił dla pokrzepienia siebie z których po bratersku Mierzwie kapka się jakaś czasem dostała.
W sądzie wszystko się z nader surowym odbywało obrzędem. Gdy Mierzwa przybył na swe miejsce, księgi, kałamarze, pargamin i kleryk także, gdy pierwsza komora wypełniła się ludźmi oczekującemi lub z więzień posprowadzanemi, Mierzwa naprzód klękał przykładnie, ręce składał i przeżegnawszy się modlitwy do ducha Świętego i Veni creator odmawiał, przy czém kleryk i pacholę responsoria dawali.
Potém dopiero zasiadł w pośrodku ławy blady mąż, oczyma rzucał w około, suknię pociągał, rękawy zarzucał, brodę potarł i dawał znak że sądy się rozpoczynać miały. Było zaś we zwyczaju że naprzód powoływano tych, których książe chciał mieć sądzonych, dopiero po nich szli, którzy przynosili żałoby i domagali się sprawiedliwości.
Dnia tego właśnie obłów Kietlicza, spędzony do pierwszéj izby na powoływanie po kolei oczekiwał. Sam Kietlicz i Bereza namiestnik jego, jako świadkowie w izbie się sądowéj znajdowali.
Pierwszy z nich zasiadał na górnéj ławie za tronem u ściany w któréj była krata przysłonięta, aby Mieszko mógł każdego czasu słuchać przez nią, drugi stał w kącie u drzwi wchodowych.
Kleryk blady i mizerny z długą szyją obnażoną, w rogu stołu pilnował oprócz pargaminu i piaskowego zégaru, który czas mierzył. Gdy się z niego ostatki dosypywały, przewracał go natychmiast.
Gdy Mierzwa zasiadł, Kietlicz z górnéj ławy dał znak, wprowadzono naprzód kmiecia który niedźwiedzia ubił u siebie.
Człek był odziany jak do lasu, bo go niespodzianie pochwycono, trochę już wylękły, pomięszany, jednak nie tracący ducha, bo ufał że mu się nic stać nie może.
Sprawa była jawna.
Mierzwa, naprzód uwiadomiony, jakby na szyderstwo przybrał postawę słodziuchną, usta mu się uśmiechały łagodnie, kazał się przybliżyć do stołu.
— Miły człecze, kmieciu mój — odezwał się głosem miękkim, cóżeście to takiego się dopuścili że was tu przed sobą widzę?
Człekiem mi się wydajecie statecznym i spokojnym! Miałyżby mylić pozory?
Kmieć jeszcze nie zebrał się na odpowiedź, gdy z górnéj ławy zabrzmiał głos Kietlicza, na swój sposób opowiadający przygodę. Mierzwa zwrócony ku mówiącemu słuchał z natężoną uwagą, dając oznaki podziwienia, przestrachu, grozy, litości. Ręce łamał, głową trząsł, ramionami poruszał, oczy ku niebu wznosił.
— Miły Boże! możeż to być! — zawołał gdy Kietlicz dokończył — możeż to być, abyście się wy tak strasznéj dopuścili zbrodni?
Kmieć, (zwał się Ladra) słuchając ruszył ramionami.
— Miłościwy sędzio a panie — rzekł — cożem ja to tak strasznego uczynił? Broniłem mojej własności. Świadczę się wszystkiemi co w pobliżu mieszkają iż niedźwiedź mi barcie ze szczętem popsował, i gdyby na sobie dziesięć skór miał, nie zapłaciłyby one dziesiątéj części szkody mojéj.
Mierzwa, ręce załamawszy, głowę z ramienia na ramię przechylał.
— Miły, kochany kmieciu mój — odezwał się. — Nie przeczę że czułeś się pokrzywdzonym — niebożątko! — barcie wiele warte, pole téż trudu kosztuje dużo — słuszna bardzo jęła cię chęć powetowania szkody swojéj.
Niedźwiedź winowajcą był, łupieżcą — zgoda! a ty — sędzią we własnej sprawie i sprawcą. Aleś tu się grubo omylił, kochanie moje! A możesz kto być sędzią we sprawie własnéj! Hę? A kto ci miły, kochany człecze, niebożątko moje, dał one najwyższe prawo sądu i miecza?? A wiesz że ty, dziecko moje, że targnąłeś się przez to i przywłaszczyłeś sobie władzę, którą sam Bóg daje w ręce książąt, że przez to stałeś się tak winnym, tak winnym, jakbyś nie na niedźwiedzia ale na samego się porwał księcia! Dziwujesz się! Toć jak na dłoni!
Kmieć stał osłupiały. — Subtelna ta argumentacja siły umysłu jego przechodziła, z usty otwartemi, drżący, słuchał, bronić się już nieumiejąc. Brzmiało mu jeszcze w uszach oskarżenie niepojęte dlań iż na niedźwiedzia się porwawszy, księcia samego znieważył i dotknął.
Mierzwa się uśmiechał zwycięzko.
— Przecie to jasne jak słońce — dodał. — Nie przysługiwało ci prawo karania bo nie jesteś księciem, miłe dziecię moje, sędzią téż nie jesteś; stałeś się więc buntownikiem, znieważona powaga prawa wymaga surowego sprawiedliwości wymiaru. Serce boli, ale zbrodnia tak straszna bezkarnie ujść nie może. Występek twój równa się zbrodni obrażonego majestatu.
Tu głowę spuścił ku księdze.
— Bez wątpienia, surowym chcąc być, skazać by cię można na ścięcie, powieszenie, rozszarpanie końmi, bicie kołem, postradanie ręki lub kopanie kruszców życie całe — ale musiemy mieć miłosierdzie nad nieświadomością twoją, litując się nad tobą, dziecię miłe, nie możemy mniejszéj ci kary naznaczyć nad siedemdziesiątą!
Kmieć jęknął. — Siedemdziesiąt grzywien! Z kąd miał wziąć tyle pieniędzy, załamał ręce rzucił się na kolana. Bereza usta zatulając śmiać się począł. — Nie chciano już nawet słuchać winowajcy dłużéj, pachołkowie chwyciwszy pod ręce natychmiast go do izby Skarbnego poprowadzili, a że z sobą ani siedmiu grzywien nie miał i niewiedział na razie zkąd ma wziąć summę tak znaczną, wkrótce go téż pod strażą zaprowadzono do więzienia.
Mierzwa otarł pot z czoła, spójrzał ku Kietliczowi, a we wzroku jego można było niemal przeczytać pytanie — A cóż! albom nie dobrze usłużył?
Kmiecia wypychano już za drzwi, gdy drugiego ciągnął Bereza. Za nim z tyłu szedł parobczak krępy, nizki, z głową wielką, na nogach grubych jak kłody, w siermiężkę dziwną przyodziany, bosy, w spodniach zgrzebnych u dołu sznurkami słomianemi poprzywiązywanych.
Kmieć idący przodem zamożnego i śmiałego miał postawę. Odzież na nim sukienna szykownie leżała, gzło pod nią widać było białe na guz świecący zapięte pod szyją. U pasa kaleta wisiała skórzana, w ręku trzymał kołpak z lisa. Kmieć widać do swobody lasów swoich nawykły, wśród których sam był panem, rozglądał się tu ździwiony swéj niewoli i temu prawu co go nagle dało w niewolę. Mierzwa przypatrywał mu się bardzo bacznie, jakby badał z któréj go ma zajść strony, i jak doń zaśpiewać.
Zuchwała postawa dawała mu do myślenia. Człek był już widać na wszystko gotów, byle go raz do jego lasów zwolniono. Szedł przed stół niecierpliwie, gdy Kietlicz z ławy mówić począł.
— Ten winien jest więcéj jeszcze! O! kmieć zuchwały! ludzi sobie w niewolę zabiera! Patrzajcie, wina jawna. Parobka oto tego który tu stoi wziął na służbę — hę? jakiem prawem? bez prawa, bez pozwolenia, — gwałtem!
— Jako żywo! miłościwy sędzio — począł kmieć oburzony — parobek tu oto jest, niech świadczy sam. Przyszedł do mnie na służbę się prosząc, wziąłem go.
Powołany parobczak zaczął wprawdzie coś bełkotać, ale językiem takim i tak niewyraźnie że nikt go zrozumieć nie mógł. Widać jednak było że do swojego gospodarza żadnego żalu nie miał.
Mierzwa nastawił ucha, kiwał głową i udawał że chwyta znaczenie bełkotu parobka; uderzył ręką o stół i pogroził kmieciowi łagodnie.
— Miły, kochany człeczku! dziecko moje, — odezwał się — złą, ej! złą wybraliście się drogą! Ta was nie zaprowadzi gdzie myślicie! A godzisz się to targać na najdroższą człowiekowi swobodę! Toć kary najgodniejsza zbrodnia! Powiecie mi może iż on wolnym nie był.? Tém ci gorzéj, kochanie moje, a więc miał pana do którego należał! Pytaliżcie go? Nie. Targnęliście się więc na własność cudzą!
Hę? widzicie, darmo się wykręcać, nie wyjdziecie z tego. Wzięliście wolnego, zbrodnia, zabraliście cudzego poddanego, rabunek. — Źle i źle, ani wynijść z tego.
— Miłościwy sędzio — począł kmieć któremu krew na twarz wystąpiła.
— Miły kmieciu, ostrożnie — przerwał Mierzwa nie dopuszczając tłumaczenia — ostrożnie! Przez miłosierdzie nad wami mówię to, patrzcie abyście jakiém słowem nieopatrzném sprawy sobie nie pogorszyli. Możecie popaść głęboko! Litość mając nad wami, po ojcowsku was tylko grzywnami siedemdziesięcią obłożę. Winniście za to księciu, którego jesteście sługą maluczkim do nóg upaść i podziękować, bo pismo powiada, prawo głosi, zakon wymaga, oko za oko, ząb za ząb. Cóż z tego wynika? oto, że wy coście tego nieboraczka, chudzinę chcieli niewolnikiem uczynić, sami winniście za to pójść w niewolę?
Tak ci jest!
Kmieć zamilkł pomięszany. Nie dano mu już ust otworzyć i popchnięto do izby Juchima, który przez drzwi otwarte ciekawie się przysłuchiwał sprawie. Siedział z głową na rękach spartą, poglądając ku roztwartéj skrzyni, która przed nim stała, jak zwierz zaczajony na przesmyku.
Gdy kmiecia doń wprowadzono, drzwi się zamknęły.
Mierzwa odpoczywając po drugim wyroku, rozłożył wielką księgę i cały się w niéj zatopił, czekając aż mu nowego winowajcę przyprowadzą.
Bogaty kmieć który już musiał zawczasu los swój przewidywać i co rychléj chciał się z więzów wydobyć, miał już gotowych grzywien siedemdziesiąt spełna, w wypchanéj kalecie, która u pasa wisiała.
Na widok zbliżającego się — Juchim łokcie ze stołu usunął, i zmierzywszy go oczyma, chrypliwym, zgasłym głosem zapytał pachołków wiodących go.
— Siedem dziesiętna?
Kmieć na Skarbnego popatrzywszy, westchnął ciężko, kaletę odpiął, garść w niéj utopił i dobywając srebrne pieniążki liczyć je począł.
Lecz zaledwie się one ukazały na stole, Juchim porywając się za głowę, wykrzyknął głośno:
— Gwałtu! gwałtu!!
Kmieć osłupiał, nierozumiejąc co się stało i oglądając dokoła.
— Co to jest? — począł Skarbny — a toć fałszérz pieniędzy?
Pochwycił kilka z nich, popatrzał na nie i cisnął spluwając pogardliwie.
— Cóż to? czy to są pieniądze? cha! cha! to plewy nie pieniądze! to skorupy z garnków potłuczonych! Takiemi to pieniądzmi chcecie płacić panu swojemu?
— Na miłego Boga! — zawołał kmieć strwożony — czegóż wy chcecie odemnie! Toć są pieniądze któremi wszyscy płacą i każdy je przyjmuje.
— Ale ja ich nie przyjmę! — krzyknął żyd — to plewy, to śmiecie! to drzazgi nie pieniądze! Patrz! gdzie na nich pieczęć państwa? gdzie znaki?
— Toć nie moja wina ale tych co je bili! — zawołał kmieć zrozpaczony.
— Aha! aha! — zawołał Juchim — tu się dopiero odkrywa całe niepoczciwe zuchwalstwo wasze! Obwiniacie menniczych a to są z ramienia pańskiego urzędnicy! Ho! ho! Sprawa nowa, będziecie za to odpowiadali. Kto urzędników pańskich obwinia, pana obwinia! Hej!
Skinął na pachołków.
Kmieć przywiedziony do rozpaczy, na wszystko się już ważąc, z błagającym wzrokiem zbliżył do stołu, ale Juchim się cofnął od niego, ręce podnosząc. Gniéw objął uciśnionego.
— No, niema ratunku! — zawołał zębami zgrzytając — róbcie ze mną co chcecie, drzyjcie skórę z żywego. Mówcie? co mam czynić?
— Co? dawaj coś winien! — odparł Juchim — dawaj coś winien! ja więcéj nie chcę!
— Płacę czém mam! odrzucacie, cóż więc poradzę! Pieniądze te biorą i dają wszyscy.
Za drzwiami zamkniętemi co się już późniéj z kmieciem działo, nikt nie widział, boleśne krzyki jego i miotanie się aż w izbie sądowéj słychać było. Mierzwa i Kietlicz uśmiechali się poglądając ku izdebce Juchima, zkąd ciągle szum, wrzawa i wołanie o ratunek dochodziło. Domyślali się wszyscy że kmiecia męczono, bo kilku oprawców z powrozami i żelaznemi na ręce śrubami pobiegło do drzwi Skarbnego..
Tym czasem nowa sprawa się przed sąd wytaczała.
Z wielkiém wołaniem ukazał się w progu człek rozczochrany i odarty, lat średnich, w odzieży poszarpanéj, z nogami bosemi, zaledwie płaszczem obłoconym przysłaniając nagość swoją.
Na twarzy miał ślady świeżego pobicia.
Wpuszczony do izby, ledwie się dowlokłszy do stołu, upadł na kolana, jęcząc i szlochając.
— Zabili! zabili, rozbójnicy! patrzajcie! Spokojnego, niewinnego człowieka napadli w biały dzień, na ulicy. Aj! gwałt! zabili!
Z mowy żalącego się rozerwanéj, niewyraźnéj, szlochaniem gwałtowném przerywanéj zrozumieć nic nie było można. W tém wystąpił inny ode drzwi człek w czarnym płaszczu, z brodą długą, wzrostu słusznego, w spiczastym kapeluszu z żółtą łatą na wierzchu i ręce rozkrzyżowawszy zaczął wołać, jakie się działo pod bokiem pańskim bezprawie, iż biednego człeka żaki szkolne potłukli, nie żeby im w czém winnym był, ale że w nim żyda czuli. A książe sam i jego i innych współwyznawców gościnnie u siebie przyjmował, opieką ich swoją okrywał.
Do drzwi pachołkowie przypędzili kupę chłopaków wylękłych i postawili ich sędziemu, ci tak byli przerażeni, iż słowa nie mogli przemówić, wielu płakało. Biedactwo to było, z garnuszkami u pasa, żyjące jałmużną dla nauki, służące przy kościołach i zakrystyach, przybłędy, bezdomne sieroty.
W całéj naówczas Europie wojny krzyżowe wywoływały podobne na żydów napaści, w niemczech krwawe, bo tam Ren nieraz płynął trupami, a rynki pełne były ciał pobitych.
Tu Mieszek żydów w opiece miał, Juchim za niemi obstawał. Mierzwa téż rozsłuchawszy się w sprawie ze zgrozy uszy zatulił.
Zabitego nie było nikogo, żacy tylko z naprawy starszych, suknie na biednym żydzie poszarpały.
— Świętokradzcy są! — krzyknął Sędzia — tak jest! świętokradzcy! Albowiem kto gościa pańskiego, któremu sam książę dał opiekę i płaszczem go swoim otulił, napada i targa się nań, ten jakby na pomazańca Bożego się targnął. O zbrodni straszliwa! niewysłowiona, o pomstę do nieba wołająca! A to popełnili ci co zaledwie żywot rozpoczynają, cóż tedy uczynią gdy dorosną??
Z wielkim zapałem puścił się Sędzia w długi wywód popełnionego świętokradztwa i byłby srogi wydał wyrok, gdyby starszy ów człek, co w obronie pobitego stawał nie zmiarkował, że zbyt surowa kara za żydów domierzona, mnożąc ku nim nienawiść, na nich samych spaść może.
Cicho więc jakoś zagodzono ją i pobity nogi wlokąc za sobą, jęcząc i płacząc wysunął się razem z obrońcą, a chłopaków zabrali pachołkowie.
Znowu tedy nastąpiła chwila odpoczynku dla umęczonego Sędziego, który ku drzwiom Skarbnego się oglądał, jakby tam pragnął zajrzeć, lecz dochodzące jeszcze ztąd krzyki dowodziły, że sprawa z kmieciem upartym o pieniądze jeszcze skończoną nie była. Mierzwa ani się do niéj mięszać, ni świadkiem jej być nie chciał.
Po chwili wypoczynku wprowadzono człeczka dobrze odzianego, z twarzą okrągłą i spasłą, który od tego począł że zdala siedzącemu Kietliczowi pokłonił się nizko, potém Mierzwie nie mniéj głęboki złożywszy pokłon, niepominął w poszanowaniu nawet kleryka. Ten do odbierania pokłonów niezwykły, dłonią usta zatulając uśmiechnął się widząc się tak uczczonym.
Raźna mina wchodzącego, który tak pięknie kłaniał się na wsze strony, kazała się domyślać że chyba obwinionym nie był. Kietlicz téż spoglądał nań bardzo łaskawie. Mierzwa trąc brodę uśmiechał mu się i okiem pomrugiwał. Tuż za nim wciągnięto opierającego się, związanego, bez czapki, z rozczochranemi cudzemi rękami włosy, człeka który stękał i jęczał.
— O Boże mój miłościwy! o święci pańscy! ratujcie!
Usłyszawszy to Mierzwa ulitował się niby wielce, ręce złożył.
— Biedny człeczku! — zawołał — a cóż to ci jest! a czegoż to tak jęczysz nieboże! Mów a prędko, aby prawica książęca domierzyła ci sprawiedliwości, jeżeli jesteś pokrzywdzonym. Na to ja tu jestem wysadzony, na to władza książętom dana od Boga aby zakon trzymali. Mów, kochanie, nie sromaj się, rozkryj serce, otwórz usta i ulżyj uciskowi swemu..
Jęczący człek miał się już odezwać, gdy pierwszy, który był wszedł przed nim, uśmiechnięty i kłaniający się, nie dał mówić i sam podchwycił.
— Miłościwy panie (tu wskazał na związanego obu rękami) toć zbój jest, złodziéj jawny! Krów mi moich dwie z cielętami skradł i w swoim chlewie zamknął. Nieszczęśliwy, pokrzywdzony tracąc ostatnią chudobę, rozpaczałem! Myślałem że wilcy rozszarpali żywicielki moje, że mi z głodu przyjdzie zdychać z drobnemi dziatkami, gdy mi dano znać że moje krówki u tego złodzieja w chlewie. Odkryło się złoczyństwo!
Związany człek słuchając oskarżenia wzdrygnął się.
— A niechże cię kłamco bezwstydny, niech cię pomsta dotknie Boża! — zakrzyknął.
— Człecze dobry! nie unoś się nie klnij, proszę! — odezwał się Mierzwa.
— Jakże się tu wstrzymać, gdy tak jawna krzywda się dzieje — zawołał związany. — Nie skradłem mu nic, jawnie, w biały dzień zająłem mu krowy, które moje zboże spasły, na polu własném. Było żyta na pięć kop, nie zostanie go i na dwie. Bydło zająłem w szkodzie.
Obwiniony, spasły człek uśmiechnął się pogardliwie i ruszył ramionami.
Mierzwa przerwał.
— O źle, źle, kochanie moje! radzisz sobie nie ładnie! Do występku swojego dodajesz gorsze może nadeń kłamstwo. Gdzież świadkowie? Niema? widzisz!! Bydło skradzione znaleziono w twojéj oborze, rzecz jawna. Kajaj że się i sromaj niepoczciwéj sprawy twéj.
— Miłościwy panie — zawołał w piersi się bijąc związany — przysięgnę!
— O! o! zgroza! okropność!! krzywoprzysięztwo! — zakrzyknął Mierzwa. — Tego już nadto! A toć staje i świadczy przeciwko tobie człowiek nam znany, który nigdy obwinionym nie był, wierny sługa zamkowy, panu swojemu miły. I wy śmiecie — —
— Panie! — głosem rozpaczliwym odezwał się obwiniony.
— Bereza! — przerwał Kietlicz z góry — końca nie będzie temu, pysk mu kneblem zabić, niech nie bluzga!
Nim się spełniło rozkazanie, nieszczęśliwemu głowa na piersi opadła, złożył ręce, na kolana się rzucił, zdawał modlić do Boga, u ludzi nie znalazłszy sprawiedliwości.
Mierzwa tym czasem mówił z uroczystością wielką.
— Cóż by to z tobą się stało, nieszczęsny winowajco, gdyby obok sprawiedliwości nie zasiadało miłosierdzie? Głową byś przypłacić musiał, albo by cię na kopanie soli i kruszców na cały żywot dać musiał książę, abyś więcéj światła słonecznego, którego oglądać nie jesteś godzien, nie widział. Złodziéj, potwarca, kłamca, krzywoprzysiężca! zbrodzień wielokrotny! Miłosierdzie tylko pańskie zwalnia ci karę na siedemdziesiąt!
Domawiał tych wyrazów, gdy w izbie wchodowéj wrzawa głośna się słyszeć dała. Kietlicz się namarszczył, ruszył i Berezie dał znak. Tym czasem dwu sporzących, z przed stołu popchnięto ku Juchimowi. Drzwi się otwarły i Stach wszedł a za nim dziesięciu młodych ziemian krakowskich, z Bogorią na czele.



VII.

Dla Mierzwy było to cale niespodziane zjawisko, Kietliczowi téż może nie bardzo pożądane i miłe, bo na ławie się skręcił postrzegłszy wchodzących i wargę zagryzł.
Sędzia wnet postawę przybrał poważniejszą, poprawił suknię na sobie, na klechę popatrzył aby mu téż wrazić powagę, na chłopca skinął, księgę posunął.
Stach przybrany rycersko, z mieczykiem u pasa, dość strojny, hardy a butny szedł przodem ku stołowi. Tuż za nim stąpał jeszcze wykwintniéj przyodziany Jaśko Bogorja, a dziesięciu poręczycieli, chłop w chłopa, wszyscy szli ziemianie możni, dzieci żupanów i władyków, pod czas na dworach Biskupim, Wojewody i książęcym nawet bawiący.
Naówczas już młodzież naukę życia w ten sposób kończyła, a często ją i poczynała od chłopiąt służąc przy możniejszych krewnych. Dobrze jeszcze jeźli który wprzód klechę miał co go choć czytać nauczył, albo trochę pobiegał do szkółki przy kościele i łaciny liznął; ubożsi czasu do tego niemając ni ochoty, poczynali wychowanie od końskiego grzbietu, włóczni i łuków, a kończyli je na rycerskich dworach, pasa się dosługując.
Dziesięciu tych poręczycieli Jaśko Bogorja dobrał naumyślnie, co najpokaźniejszych, co najśmielszych aby nie ulękli się i plecy mieli za sobą.
Kietliczowi i sędziemu występ ten nie był do smaku i Mierzwa spoglądał niespokojnie ku górnéj ławie, jakby tam z oczów pana chciał wyczytać co ma poczynać, srogim być czy łagodnym, oczyszczać czy plątać.
Dwaj wspólnicy znali się dobrze, zamieniwszy wejrzenia Mierzwa oczy wnet spuścił na księgę i przybrał postawę człowieka na którym cięży brzemię wielkie. Ręką swą bladą, kościstą smarował się zwolna po brodzie i twarzy, usta wydymał, głowę pochylał na strony.
Kietlicz ujrzawszy wchodzących, dał im stanąć przed stołem gromadą całą, ruszył się nieco i w boki ująwszy przybrał postać surową.
— Ja tu jestem oskarżycielem, — zawołał — ja! przeciw temu! — wskazał na Stacha. — Oto ten jest, który mi, wysłańcowi, urzędnikowi książęcemu, prawéj ręce pana, śmiał stawić opór! Tak samo to jest jakby się książęciu swemu opierał! Sądźcie jak wielka wina.
Mierzwa siedział zrazu jakby struchlały, twarz surową, z usty zaciśniętemi, około których fałdy wystąpiły głębokie, zwrócił ku Stachowi.
Ten słuchał wcale nie zmięszany. Towarzysze jego spoglądali téż na Kietlicza, na siebie, na Mierzwę, a trwogi po nich żadnéj widać nie było.
Sędzia z Kietliczem znowu ukradkiem poradzili się oczyma.
Sędzia odegrywał rolę swą dobrze ale skutku ona nie miała, młodzież nie zdawała się go ważyć wielce. Trzeba było przyoblec się powagą wielką i dać płochym młokosom naukę, wrazić poszanowanie. Mierzwa więc otworzył wielką księgę, kilka kart w niéj przewrócił, namarszczywszy czoło, zaczytał się, ręką o pargamin uderzył i podniósł głowę.
— Jestli to prawdą, co prawdą być już musi, bo płynie z ust takich co się nigdy fałszem nie zmazały — począł powoli — jestli to prawdą, możeli to być, aby ziemianin śmiał się opierać temu, któremu winien służbę i posłuszeństwo? Nie dość na tém, winien mu choćby życie dać każdéj chwili? O grozo! o czasy! o obyczaje! zawołam z mędrcem rzymskim. Mamli wierzyć uszom moim? oczom zaufać? W jakich że to ciężkich żyjemy latach! Jestli to kraj chrześciański czy barbarzyński i bezpański?
Stach słuchał, kilku młodzieży śmiało się po cichu.
— Mówcie, proszę, błagam, zaklinam, macie co może na swą obronę? — dodał Mierzwa.
— Innego niemam nic — odparł Stach — krom żem chorego starca bronił od napaści. A działo się to nie na krakowskiéj dzielnicy księcia naszego ale w Sandomirskiéj, kędy panem jest książę Kaźmierz.
Tu Mierzwa z podziwieniem szyderskim się wzdrygnął.
— Co słyszę? — zawołał — jest więc na téj oto ziemi dzielnica, na któréj by zwierzchnia władza najstarszego pana naszego nie była uznawaną? Cóż to się stało? Rozerwały się więc węzły które łączą te ziemie wszystkie? Jawnie więc wypowiedziane posłuszeństwo?
— Miłościwy panie, — odezwał się Stach wcale nie zmięszany — nie wywodźcie tak przemądrze ze słów moich czego w nich niema. Nikt nie śmie przeczyć panu Mieczysławowi władzy zwierzchniéj, ale ona w cudzéj dzielnicy inaczéj się sprawia niż we własnéj. Jeżeli ten, którego sądziliście przed chwilą, nie miał prawa zabić niedźwiedzia nie spytawszy wprzód o pozwolenie, toć urzędnik książęcy Kietlicz Sandomirskiego ziemianina na którego gród naszedł, winien był skarżyć wprzód do jego pana, domagać się nań kary, a nie sam ją domierzać. Mnie ziemianina wiązać i wlec do grodu prawa nie miał.
Kietlicz zerwał się z ławy.
— O zuchwalstwo! — krzyknął — otóż prawnik! oto wywody! Ucz że się Sędzio praw od ziemian, oni je lepiéj od nas znają.
Mierzwa oczy sobie zakrył ręką.
— Niestety, — zawołał — do tegośmy przyszli, do tego iż ziemianie prawa książąt będą rozbierali i sami o nich wyrokowali. Sodoma i Gomora! Książęta a bracia nie mogą się między sobą ułożyć ku wspólnemu zaszczytowi władzy swojéj, bez zezwolenia ziemian!
Tu na chwilę zamilkł i powiódł oczyma.
— Miłościwy panie, ziemianinie, — odezwał się do Stacha. — Serce mi się ściska i boli iż tak złych zaprawdę, wykrętnych a nieprawych środków zażywacie na waszą obronę. Mogliście krewkość młodzieńczą, namiętność nierozważną, uniesienie się przemijające stawić na ułagodzenie winy, a wy do praw i kodeksów ściągacie! Wy którzyście ich ani dotknęli, ani powąchali!
Samiście się tém potępili, niestety, ręce mi wiążecie!
Młodość waszą widząc a litując się zaślepieniu, bylibyśmy skłonni łagodnie brać, co surowo być wziętém powinno — a — nie możemy! nie możemy!
Tu jakby mu słów zabrakło, milczący Mierzwa oczy spuścił na rozwartą księgę, westchnienie głębokie z ust mu się wyrwało.
Szelest niedosłyszany prawie w téj chwili za drewnianą kratą przysłoniętą przybycie księcia zwiastował. Kietlicz spojrzał w tę stronę, Mierzwa przeczuł czy odgadł iż świadka miał i nadzorcę nad sobą.
Młodzież wcale się nie domyślała tego, tylko Jaśko Bogorja zwany Żywcem, bo był niecierpliwy i drudzy téż z nim poczynali się tym powolnym sądem niepokoić, iż się do zbytku przeciągał. Spoglądali po sobie ramionami zżymając jakby mówić chcieli — a pókiż to tego będzie!
Sądzili pewnie że lik ich i postawa, znane imiona Kietliczowi dadzą do myślenia, tak jak on sądził iż grozą sądu ich upokorzy. Obie strony stały teraz naprzeciw siebie, ważyło się między niemi która weźmie górę..
Nie szło o wyrok, bo ten miał paść zawsze na stronę Kietlicza, ale na zwycięztwo niewidzialne śmiałości i buty. Niewiadomo, któraby strona wzięła przewagę, gdyby Kietliczowi niespodzianie w pomoc nie przybył, ten który go nigdy nie opuszczał. Czuć było Mieszka za kratą.
Stach nabierał odwagi, a może Jaśko potrąciwszy go i coś mu poszeptawszy do ucha, nią go natchnął. Odezwał się śmiało.
— Miłościwy Sędzio, czym ja co winien, we własnéj sprawie trudno mi wyrokować, ale że urzędnik książęcy Kietlicz nie bez grzechu jest, to pewna! Albo to tak ziemiańskie dwory na cudzych dzielnicach najeżdżać wolno? bramy tłuc, włamywaniem się grozić, przewód brać gdy go nie należy, chorego starca straszyć, nieposzanowawszy siwych włosów rycerza co Krzywoustemu stał u boku? Cóż biedny starzec zawinił iż go znieważono, toż nie gwałt? nie przestępstwo?
W oknie zadrgała zasłona, Kietlicz podniósłszy się z siedzenia, pięści wyciągnął ku mówiącemu.
— Słuchaj Sędzio! słuchaj! — zawołał gniewnie — patrz do czego zuchwalstwo dochodzi! W co ufa ono? Ufacie żeście ziemianie i ojczyce? Więc wam ma być wszystko wolno, panu przewodu odmawiać, pogoni, strawy i obroku! A co daléj będzie gdy się tego nie ukarze?
Mierzwa głowę zatopił w ramionach. Milczenie panowało w izbie, gdy w ścianie podle kraty, drzwi niewidoczne się uchyliły, zaskrzypiały, ci co siedzieli powstawali, popłoch się zrobił wielki. W otwartych drzwiach ukazał się Mieszek. Stał nie wchodząc jeszcze, izbę mierzył oczyma, najpilniéj ową gromadkę młodzieży, a najsurowiéj Stacha. Stał tak długo jakby wzrokiem sobie drogę uściełał, chcąc postrach siać. Potém powoli ruszył się ku siedzeniu na stopniach wywyższonemu i słowa nie rzekłszy głową nie skinąwszy tym co mu bili pokłony, zasiadł a raczéj padł na siedzenie.
Postać to była w istocie strwożyć mogąca majestatyczna, z twarzą nachmurzoną, bladą, z usty które się niechętnie otwierały, ale i milcząc groźne były. Wejrzenie oczów przeszywało. W drganiu muskułów twarzy czytać było można iż gniew tłumiony przynosił z sobą.
Na ramionach płaszcz miał szeroki, spodem suknię szkarłatną, pas złocisty i miecz u boku. Na złotym łańcuchu u piersi klejnot wisiał błyszczący.
Mierzwa posłyszawszy przybywającego pana z miejsca swego zszedł na bok i pod ścianą pochylony krocząc, z rękami na piersiach założonemi, pospieszył wraz z Kietliczem stanąć za pańskim siedzeniem.
Przytomność księcia czyniła go Sędzią, przy nim ten co zastępował, zamilczeć musiał. Klecha i chłopak od stołu w bok zbiegli, Stach, Bogoria i poręczyciele znaleźli się niespodzianie przed obliczem książęcém, z którym sprawa stokroć gorszą była jeszcze niż z wykrętnym Mierzwą.
Mieczysław zwrócił się do Kietlicza naprzód i oczyma mu dał znać, aby obwinienie powtórzył.
Urzędnik, któremu książe nigdy winy żadnéj nie przyznawał, ani się go zaparł, śmiało powtórzył o co Stacha winił.
Nic nie mówiąc, długo nań patrzał książe.
Stach sądząc że i jemu należy powtórzyć obronę, już ją rozpoczynać miał, gdy Mieszko po kolanie się uderzywszy dał mu znak aby milczał.
Podparł się na łokciu i milczał groźny.
— Coś za jeden? — zapytał.
— Zabor z Przegaju z pod Spicymierza, rycerskom służył — rzekł Stach krótko.
Książe pogardliwie głowę odwrócił ku Kietliczowi.
— Jakiéj nań chcesz kary? — zapytał.
Zagadnięty mocno się zawahał, nadto srogim być na ten raz nie chciał, aby na siebie nie oburzać więcéj, zbyt łagodnym być nie mógł, wolał się zdać na księcia.
— Wasza miłość niech sądzi, ja nie chcę nic — rzekł z pokłonem.
— Bez kary nie ujdzie! — rzekł książe.
W tém Jaśko Bogoria zapragnął przemówić, książe mu ręką pogroził.
— A ty, milcz! — rzekł krótko.
— Skarb potrzebuje grosza — mówił po namyśle — niech siedemdziesiątą zapłaci!
To rzekłszy ani już spójrzał na gromadę, wstał, tyłem się do niéj obróciwszy i wnet nazad szedł, Kietlicza prowadząc z sobą.
Kara nie była tak sroga jak upokarzająca, Bogorja ramionami dźwignął, chcieli już ruszyć, i iść precz, gdy Mierzwa rękami począł wskazywać na drzwi Juchima, skazanemu drogę wyznaczając.
— Tam się płaci, — dodał — tam idźcie! a kto grosza niema, idzie gdzieindziéj! Wskazał z uśmiechem drzwi drugie, przy których czatował Bereza z pachołkami.
Nie szło o siedemdziesiąt grzywien, które poręczyciele złożyć mogli między sobą i zapłacić za Stacha byli gotowi, Stachowi wstyd było pożyczać.
Szepnął Bogoryi. — Postójcie mało a czekajcie na mnie, ja się sam ze Skarbnym rozprawię.
— Masz że czém? — spytał Bogorja.
— Dam jakoś rady! — odparł Stach obojętnie.
To rzekłszy śmiało wszedł do izdebki.
Przed chwilą właśnie kmiecia z niéj umęczonego jakiemiś gwałty, okrwawionego wyprowadzono do więzienia. Stach się z nim minął po drodze. Juchim siedział licząc i ważąc pieniądze drobne porozsypywane po stole. Zobaczywszy ziemianina przy mieczu, począł od tego iż mu pilnie się przypatrywał zmrużonemi oczkami, jakby rachował co z niego wycisnąć może.
— Siedemdziesiąta! — zawołał głos od progu.
Juchim ciągle się wpatrywał w przybyłego, mierzyli się wzajem oczyma. Stach, który dotąd odwagi nie stracił, niewiedziéć z jakiéj przyczyny, pokonany wejrzeniem bystrém Juchima, mięszać się począł.
Żyd ręką wskazywał na stół, zapraszając do liczenia pieniędzy, na które czekał.
— Miłościwy panie — szepnął głosem stłumionym — my się bodaj nie pierwszy raz widziemy? Jam już gdzieś was spotykał?
— Niewiem — odpowiedział Stach odzyskując odwagę — gdybyście wy mnie widzieli, pewnie bym i ja was zobaczył i nie zapomniał — a — niepamiętam!
— Niech no, miłość wasza, dobrze sobie tylko przypomni? — szydersko trochę dodał Skarbny.
— Niemam na to czasu — odparł Stach — musiemy się rozpłacić.
— Nie pilno mi — rzekł żyd — miłość wasza krótką ma pamięć!
— Jaką mi Bóg dał — odpowiedział zagadnięty. — Do sprawy!
— Dziwna rzecz, — prawił Juchim — ja stary, a przysiągłbym że was znam i żeśmy nie jeden się raz widywali.
Stach spuścił oczy, naleganie to niepokoiło go.
W istocie przypominał on sobie Juchima, były to stare młodości dzieje. Skarbny nie miał naówczas jeszcze miejsca przy dworze, dostawano u niego pieniędzy na zastawy, młodzież co grała w kości, często się u niego zapożyczała. Naówczas dzisiejszy Zabor z Przegaju zwał się jeszcze Stachem z Konar i brał u Juchima pieniądze, gdy z księciem Kaźmierzem grywali. Długi te wprawdzie pospłacane były, ale pamięć ich została żydowi. Stach który potrzebował aby o nim zapomniano, nie rad był że Juchim go poznał i mógł nawet może sobie nazwisko jego prawdziwe przypomnieć. Dziś ono było w ohydzie i wstydzić się go musiał.
Juchim ciągle mu się pilno przypatrywał, uśmiechając się po troszę.
— Panie Skarbny, — rzekł Stach usiłując co prędzéj z nim skończyć, — kazano mi siedemdziesiątą zapłacić, pieniędzy z sobą nie mam, a choć poręczyciele za mną stoją, Jaśko Bogorja i inni, nie radbym u nich prosił o pomoc. Wy mi nie zawierzycie i ja téż o wiarę nie proszę.
To mówiąc dobył z pod kaftana łańcuch złoty, ciężki i piękny i na stole położył.
— Wart on pewnie więcéj we dwójnasób niż te grzywny — chcecie go przyjąć w zastaw?
Niestety, zapomniał był i o tém Stach że ten sam łańcuch przed laty już bywał u Juchima w zastawie, gdy na te nieszczęsne kości grosza było potrzeba.
Juchim pochwycił go w chude palce kościste, popatrzył, poszukał jakiegoś znaku i znalazłszy go śmiać się począł.
— Aj! aj! — zawołał — toż to sami dziś znajomi do mnie przychodzą! Ja ten łańcuch znam bardzo dobrze, on w moich rękach już bywał!
Stach się zarumienił.
— Ach! — zawołał nadrabiając zuchwałością — wszystko to może być. Ten łotr, nicpoń, kostera, zbój Stach z Konar, mój cioteczny, do którego nawet mówią że mam być trochę podobny, był właścicielem łańcucha. Jedyny to spadek jaki po tym łotrze otrzymałem. On ci to go u was zastawiać musiał.
Zdawało mu się że tem kłamstwem się wykręci, Juchim nic nie dając poznać po sobie, głową potrząsał łańcuch w rękach ważąc.
— A! a! to był wasz cioteczny — zawołał — cóż się tam z nim stało?
Mnie jego było zawsze żal.
— Niemasz go co żałować! — rzekł Stach żywo — przepadło licho, nie wiedzieć gdzie się podział. Powiadają że zginął z ks. Henrykiem poszedłszy na jakąś wyprawę. Łańcuch mi przyszedł przez dziesiąte ręce. Ale co my tam o tym łotrze mówić będziemy, mówmy o łańcuchu. Weźcie go na zakład póki nie wykupię.
Juchim kręcił dziwnie głową, ciągle się bawiąc łańcuchem, zdawał się jakby umyślnie rozmowę przeciągać i męczyć nią Stacha.
— To się mnie nie godzi — rzekł powoli — ja jestem Skarbny, ja muszę dziś pieniądze złożyć księciu, a zkąd ja je wezmę tak prędko? On łańcucha nie potrzebuje!
Bawił się nim żyd ciągle a może i Stachem, na którego z pod brwi poglądał.
— Wy to nie wiecie — dodał — kto pieniędzy nie ma idzie do ciemnicy, dopóki ich nie da. Tak!
Stach oniemiały stał, Juchim nie mówił nic stanowczego, a łańcucha z rąk nie puszczał i przypatrywał mu się ze stron różnych.
— W ciemnicy siedzieć, a jeszcze ziemianinowi i rycerzowi co do wolności nawykł, to jest zła i paskudna rzecz — dodał żyd.
— No, w ostateczności to przyjaciele moi którzy czekają na mnie, zapłacą — rzekł Stach po łańcuch swój sięgając.
— A gdzie oni czekają? — spytał żyd.
— W podwórzu..
— A co po nich! Wam nie dawszy pieniędzy kroku ztąd zrobić nie wolno — mówił żyd. — Oni tam sobie mogą czekać do jutra, a was tędy (wskazał na drzwi boczne) powiodą prosto do ciemnicy.
Stach pobladł i wstrząsł się, więzienia się teraz więcéj niż kiedy obawiał. Juchim łańcuchem ciągle potrząsał.
— To jest bieda, — mówił obojętnie, że ja nie mam pieniędzy. Gdybym miał, założyłbym za was te grzywny — chociaż łańcuch, kto go wie ja nie powiem żeby on był wart i tyle! Aj! aj! ciężki się on zdaje, ale czy to my nie wiemy jak złotnicy we środek ołowiu nalewają. On może i siedemdziesiąt nie wart!
Dla Stacha z Konar waszego ciotecznego pamięci, który ze mną był w przyjaźni, jabym chciał co zrobić dla was..
Zdawał się wahać, kto wie, kusił może Stacha aby mu się wydał z sobą, ale ostrożny człek nie odzywał się. Wolał cierpieć niż się przyznać do Stacha.
— Szkoda w istocie że ja tu wam nieboszczyka sprowadzić nie mogę, — odezwał się namyśliwszy — ale na to rady niema. Dziękuję wam żeście na tego biedaka byli łaskawi, dajcież łańcuch, pójdę do ciemnicy, póki mnie przyjaciele nie wykupią.
Wyciągnął rękę, Juchim nie puszczał łańcucha, uśmiechał się.
Widać po nim było jakąś walkę wewnętrzną.
— No — chcecie dać łańcuch za grzywny? głowa na głowę? — spytał.
— Nie mogę — rzekł Stach — pozbyć się pamiątki téj mi nie godzi. Raz że tego łotra Stacha lubiłem, a to po nim jedyna spuścizna, powtóre iż łańcuch ten od Szczodrego wyszedł, który go dziadowi dał. Sprzedać mi nie wolno.
I ręką wziął za leżące na stole ogniwa.
— Wiecie cododał. — Za te siedemdziesiąt dam wam sto, ale za pół roku. Jaśko Bogorja da porękę za mnie.
Juchim puściwszy łańcuch zamyślił się i patrzył mu w oczy.
— A gdzie on jest ten poręczyciel? — zapytał.
— Znajdziemy go w podwórzu.
Juchim myślał, głową potrząsał.
— Niemogę, łańcuch wolę, — rzekł cicho..
— Weź go z tém abyś mi odprzedał? — rzekł Stach zniecierpliwiony.
— Mogłoby to być — zamruczał Juchim — ale co on ma tak leżeć u mnie! Ja go zaraz dam do złotnika aby go piękniejszym i ważniejszym zrobił jeszcze. Trzeba będzie dołożyć złota, kto wie ile? Może on wówczas i dwieście kosztować!
Stach wzięty na te tortury zżymnął się, chciał łajać, wstrzymał miarkując iż by to nie pomogło.
— Obedrzéć mnie chcecie! — zawołał.
Żyd zmilczał — a potém z westchnieniem jakiemś począł cedząc słowa.
— Aj! aj! za każdą posługę płacić potrzeba! Lepiéj że wam będzie w ciemnicy siedzieć i Bożego światła nie widzieć? Co znaczą te grzywny przeciw wolności — a jeszcze młodemu? Dla nas starych już tylko w nich pociecha..
Jeszcze się wahał Stach, gdy stary tym czasem zadumany to na niego to na łańcuch spoglądał i ciągle z sobą walczyć się zdawał. Niezrozumiałe wyrazy jakieś z ust mu się wyrywały.
Czas upływał, a Stach się niecierpliwił.
Wytrzymał go Juchim długo, naostatek z siedzenia wstał i skrzynię otwartą, która przy nim była, począł pilnie na kłódki zamykać — Stach z łańcuchem w ręku czekał.
Nagle dziwny obrót wzięła sprawa, żyd z uśmiechem jakimś smutnym odwrócił się ku niemu.
— Jakże was zowią? — zapytał.
— Zabor z Przegaju.
— Panku Zaborze, — odezwał się żyd zwolna — coby to było z wami żebyście wy tego Stacha nie mieli ciotecznym? Musielibyście albo łańcuch stracić, albo dać grzywien dwieście, albo w ciemnicy siedzieć — A no! idźcie sobie z Bogiem i z łańcuchem! Dla pamięci waszego ciotecznego, ja za was grzywny zapłacę. Oddacie mi je bez lichwy gdy będziecie mogli. Stach mnie raz w ulicy od motłochu wybawił i życie obronił. Godzi się abym za niego wam zapłacił.
Stach zarumienił się mocno, przygodę tą, dawniejszą jeszcze ledwie sobie teraz przypomniał, skłonił głowę.
— Bóg zapłać? — rzekł.
— Nie był to zły człowiek ten wasz cioteczny choć wy go łotrem zwiecie.
To mówiąc Juchim się uśmiechał chytrze.
— Szkoda tego człowieka że umarł, — dodał. — Z niego by kiedyś urósł mąż słuszny, młodość by przeszumiała a co dobrego byłoby zostało.
— I za to dobre słowo, Bóg zapłać! — odezwał się Stach mimowolnie wzruszony mocno.
Skarbny zawołał zaraz na pachołków stojących za drzwiami aby więźnia wypuścili, i tak Stach niespodzianie obronną ręką wyszedł z gorącéj łaźni. Nie miło mu wszakże było iż Juchim mógł się w nim prawdziwego Stacha domyślać.
Gdy powrócił do swoich poręczycieli, którzy opodal od dworca w podwórcu nań czekali, na twarzy jego widać było pomięszanie tak wielkie, iż Jaśko Bogorja z daleka już począł pytać go, co mu się tam stało.
— A no, jeszcze nic — odparł Stach, który spowiadać się nie chciał. Stało się lepiéj niżem się mógł spodziewać. Skarbny mi przez osobliwe miłosierdzie jakieś na grzywny czekać bez poręki przyobiecał.
Gdy się to działo w podwórcu, do izby Skarbnego, który jeszcze swą skrzynię zamkami ubezpieczał, wsunął się Kietlicz. Wszyscy oni tam na dworze Mierzwa, Kietlicz, Skarbny za ręce się trzymali. Były to narzędzia w ręku księcia posłuszne, uległe, pokorne, ale zarazem o sobie téż niezapominające.
Kietlicz z góry biorąc rozkazy wszystkiém kierował. Gdy wszedł Juchim podniósł się od skrzyni, i stanął z wielkiém uszanowaniem pokłon mu oddając. Tuż za nim uśmiechnięty, wśliznął się Mierzwa po cichu. Nigdy go idącego słychać nie było, chód miał miękki i ostrożny.
— Spodziewam się — odezwał do Kietlicza, iż z dzisiéjszych sądów miłość wasza będzie rada!
Spojrzał ku niemu, Kietlicz miał twarz posępną, skinął tylko obojętnie głową. — Juchim milczał ściągając swe rupiecie do wyjścia. Nikt się już odzywać nie śmiał, czekając aż nachmurzony pan przemówić raczy.
— Tak, wszystko to dobre — rzekł w końcu, ale to początek dopiéro, ani księży ani ziemian jeszcześmy nie nastraszyli i nie złamali. Nie trwożą się a burzą. Źle mi to jakoś wygląda!
Książe w nic wierzyć nie chce, a ja czuję że oni się już na nas zmawiają.
Mierzwa kościste swe, chude ręce podniósł do góry.
— O! o! czyżby śmieli! — zawołał — a któżby się na to ważył. Jestli na kogo podejrzenie? dajcie go tylko w ręce moje, znajdziemy winę i posadziemy tam gdzie ciało z niego kawałkami opadać będzie.
Kietlicz popatrzał nań z politowaniem.
— Myślicie że to łatwo dać wam w ręce tych których ja podejrzewam? — począł szydersko — hę? dać wam Wojewodę Szczepana, Biskupa Gedkę i wszystkich tych niecnotów co się kręcą około księcia Kaźmierza, jemu dworują, jego pod niebiosa wynoszą, aby naszego pana zohydzili?
Mierzwa się zadumał, usta zacisnąwszy.
— Miłościwy panie, rzekł zwolna wychodząc z zadumy. Księcia Kaźmierza się obawiać śmiesznémby było. Ja go znam. Pan to dobry ale miękki, woli on z klechami rozprawiać o Bogu, o duszy, o prawach wszelkich i zwyczajach, woli słuchać retorów i czytania z ksiąg starych, niż dobijać się władzy. Dawali mu ją za Kędzierzawego, a wziąć nie chciał. Strach to próżny — Kaźmierz na klechę stworzony, jemu Cystersi i ich klasztory smaczniéjsze niż krakowski zamek.
— Jeżeli on nie straszny — odparł Kietlicz — to ci co o nim myślą, a że są tacy co już powiadają że lepiéjby im z Kaźmierzem było, to ja wiem.
Mierzwa usta wykrzywiał.
— Co tam zważać na trutniów brzęczenie, — rzekł — ludzie co gadają wiele robią mało. A książe Kaźmierz, woli mieć z jednéj strony księdza, z drugiéj piękne liczko niewieście, niż moc, z którąby nie wiedział co robić.
Popatrzyli sobie w oczy. Mierzwa pokornie spuścił głowę, zerknął ku Juchimowi, jakby mu chciał dać znak jakiś do porozumienia, pokłonił się Kietliczowi i powoli z izby wyszedł przybierając postawę jaką zwykł był dla ludzkiego oka przywdziewać. Kietlicz sam pozostał ze Skarbnym, przeszedł się parę razy po izdebce.
— A wy, Juchim, co o tém myślicie? — zapytał stając przed nim.
— Ja? — rzekł Skarbny, — a co ja mam powiedzieć oprócz tego że wasza miłość gdy co mówicie zawsze macie słuszność. — Sędzia (wskazał na drzwi), ten póki sądzi rozumny człek jest, a gdy z ławy zejdzie ślepy.
Na księcia jeżeli się już nie zmawiają, no, to przynajmniéj mruczą, a jak ziemianie krakowscy mruczeć poczną, to do biedy niedaleko. To naród jest bardzo zapalczywy...
Kietlicz słuchał bacznie.
— A i to jest prawda, — kończył stary długie włosy wiszące mu z obu stron twarzy gładząc chudemi rękami, — że na tego księcia Kaźmierza oczy mają wszyscy, bo to jest miękki człek, któryby słuchał wszystkich i Biskupów i władyków — a takiego im potrzeba, bo oni chcą panować nie słuchać, a księcia mieć tylko na okaz.
Kietlicz głową potakiwał staremu. Ten z za drewnianych balasów, za któremi stał dotychczas wyszedłszy zbliżył się do Palatyna, aby się ciszéj mógł z nim rozmówić.
— Co miłość wasza myśli? jeżeli się co knuje — dodał — piérwsza rzecz mieć na Sandomierz oko i ucho. Tam najlepiéj poznać można czy się co gotuje, kto jeździ i posyła...
— No — dodał zniżając głos, — na to potrzeba człowieka coby dobrze usłużył, a mnie się zdaje że ja takiego będę miał.
— Ty? — zapytał Kietlicz zdziwiony.
— Nu! Kto to wie! Ja!! — rzekł stary. — Nie jestem pewny — ale mi się coś zdaje...
Tu zatrzymał się trochę. — Widziała miłość wasza, tego ziemianina co na ostatku kazano mu zapłacić grzywny?
— Tego co mi się opierał? — mruknął Kietlicz.
— On się opierał? — zapytał Juchim — a no, gorąca krew, to nic nie znaczy. — Wie miłość wasza kto to może być? Jak on się zwie?
— Zabor z Przegaju!
— Ach! — rozśmiał się Juchim. — Ja powiadam że nie jestem pewny, ale mnie się zdaje że ja go znam. On się tego wypiera, a to jest ten Stach z Konar co księciu Kaźmierzowi dał w policzek, co go końmi szarpać miano.
Kietlicz cofnął się słuchając, zdumiony mocno.
— Co ci się śni! — zawołał — zkądżeby się wziął, mówiono że przepadł bez śladu.
— Ja nie jestem pewny — dodał żyd, — ale mam dobre oczy i pamięć dobrą — to on jest! A jeżeli on, nie może być, ażeby w sercu przeciw Kaźmierzowi jadu nie miał!
— Książe mu darował życie — przerwał Kietlicz.
— A! a! — rzekł Juchim gładząc włosy — człowiek zawsze ma największą urazę do tego co go dobrodziejstwem upokorzył. Tego żaden człowiek nie przebaczy. On go musi nienawidzieć — a przez to może nam być przydatny...
No — i ubogi jest... — dodał żyd ciszéj.
To mówiąc twarz dziwnie wykrzywił, zmrużył jedno oko, usta mu się przeciągnęły — Kietlicz zamyślił się.
— On mi jest nawet trochę pieniędzy dłużny, — dodał żyd — mogę z nim pogadać...
Kietlicz przerwał zadumę.
— Zuchwalec jest! — rzekł krótko.
— A! a! — zawołał Juchim, — z ostrym nożem niebezpieczno, to prawda jest ale on lepiéj kraje niż tępy.
Człowiek biedny bywa zuchwały z rozpaczy. — Jeżeli to Stach, a mnie się tak widzi, czemu koło niego nie próbować? czemu go nie wziąć na żołd.
Myśl poddana przez Skarbnego zdała się przyjmować powoli w Kietliczu — ale ani przyzwalał ni się z przyjęciem śpieszył.
— Nie jesteście pewni kto on — rzekł podumawszy — popróbujcie wprzódy się o tém przekonać. Na dwór do Sandomierza lada kogo posłać nie można! Niepewnego człowieka używać gorzéj niż żadnego.. To wasza sprawa.. no — próbujcie go..
Ruszył ramionami.
— Ja mam moich co mi donoszą, — począł ciszéj. — Nowych rzeczy się nie dowiem. Zmowy na nas czynią, zbierają się, jeżdżą, jedni drugich podszczuwają. Kaźmierza oni wszyscy na ustach mają.
Chytry Wojewoda po nocach jeździ do Biskupa, a Gedko wszystko prowadzi, do wszystkiego podburza. Na Biskupim dworze wszystkiego złego gniazdo! Książe się nie rad porwać na niego; z nim się pojednać, to mu się trzeba pokłonić, na to Mieszko nie przystanie..
Westchnął Kietlicz. Juchim czapeczkę niecierpliwie na głowie poprawił, zdjął ją, włożył i począł szepcząc z gorącością wielką.
— A! a! miłościwy panie! — jeżeliby się co złego miało stać najmiłościwszemu księciu naszemu, to kto będzie winien? Chyba on sam. Albo on siły nie ma w ręku? albo zięciów nie ma takich co mu dać mogą wojska choćby na zawojowanie téj ziemi? albo jemu kto się sprzeciwiać będzie śmiał gdy karać zechce? Czyto on i do Sandomierza i na dworzec biskupi nie może sięgnąć? Czyto już nie bywało??
— Książe Kaźmierz, albo to on nie człowiek? — zakończył Juchim znacząco.
— A kto siebie broni — dodał jeszcze, — temu wolno wiele! At!!
Na tém głośna się skończyła rozmowa, Kietlicz i Skarbny poszli do kąta i szeptać zaczęli. Przeciągnęło się to dość długo, nareszcie w zgodzie się być zdawali, Kietlicz raźniéj izdebkę opuścił niż wchodził do niéj; Juchim zdjął z kołka swój płaszcz, przyodział się i zaryglowawszy drzwi wolnym krokiem puścił się ku miastu, starając przejść niepostrzeżonym.



VIII.

Pomiędzy Krakowem a Tęczynem stał naówczas, do panów z Tęczyna należący dwór, którego dziś śladu i pamięci niema. Zameczek to był chędogi na skale wzniesiony, który zwano Panieńskim.
Po ojcu Tomku na Tęczynie, który był zmarł lat dziesiątek temu, ulubiona córka jego Dorota, za życia ojca wydana za Różyca, który ją wprędce odumarł, miała sobie przekazaną ową piękną murowankę przez miéjskich murarzy niemieckich pięknie z ciosu wystawioną i ślicznym otoczoną lasem. Raj tam był prawdziwy, nieopodal od gwaru miasta i dworu książęcego, osłonięty ciszą, spokojny a rozkoszny wielce.
Miejsce to pono obrane było niegdyś na klasztór, aż gdy Tomek stary mury już wznosić począł, tak mu się tu samemu upodobało iż pobożną myśl zmieniwszy, co dla sług Bożych było przeznaczone, dla samego siebie zatrzymał.
Nie wyszło mu to na dobre, bo gdy owe domostwo z ciosu stanęło dlań gotowe, a stary się doń przeniósł, nie długo zażywając w niém rozkoszy, zachorzał i umarł. Pan to był natury dziwnéj, gwałtownéj we wszystkiém co kochał i co nie nawidził, miary nieznający w niczém. Dwu synów po sobie zostawił i córkę jedną, tę, którą był wydał za Różyca.
Nie wiedzieć dlaczego obu synów, gdy dorastać zaczęli rychło znienawidził, że ich na oczy niedopuszczał, córkę zaś tak ukochał iż jéj wszystko było wolno. Z dziecka urosła na samowoli, a była bardzo piękna, ale nikogo nawet wstydu niewieściego słuchać nie chciała. Owszem im ją więcéj pohamować się starano, szalała na złość gorzéj jeszcze. Ojciec pobłażał ukochanéj i ślepy dla niéj był. Synowie, którzy siostry widząc życie sromali się wielce i do ojca ją skarżyli, w tém większą u niego popadli niełaskę. Dorota zaledwie z dzieciństwa wyszedłszy prostego jakiegoś Sokolnika ukochała, jawnie z nim wdając się w miłostki — a że inaczéj złemu zaradzić nie było można, stary ją wydał za owego Różyca, którego ona ani chciała znać. Małżeństwo nie pomogło nic, mąż musiał mieszkać sam, Sokolnik był przy pani nieodstępny.
Bracia, którzy tego cierpieć nie chcieli, ulubieńca siostry, zasadziwszy się nań w lesie, porwali i na dębie obwiesili.
Nie pomogło to nic, nie upamiętała się płocha niewiasta, mężem pogardzając poczęła sobie innych gachów szukać, na przekór braciom tajemnicy nie czyniąc z tego i na jaw występując z niemi. Kraków jéj bywał pełen, gdy w kamienicy pod rynkiem, takie się działy uczty a swawole, że Biskup musiał ją precz z miasta przegonić. Szalała więc na Panieńskiéj Skale, a ojciec ni widzieć ani wiedzieć o tém nie chciał, oczy zamykając i umierając owo domostwo z ziemią około niego puścił jéj dożywociem.
Bolało to bardzo braci. Po śmierci męża wdowa żywot wiodła jaki za życia jego poczęła — niemyśląc się uspokoić. Majętności z ojca i matki miała dosyć, młodość kwitnącą, śmiałość męzką, więc do niéj ludzie jak na lep ciągnęli i jak oczarowani lgnęli do niéj. Za mąż, jak głośno się odzywała, nie chciała iść, aby pana nie mieć, na gachach jéj za to nie zbywało.
Kogo zapragnęła sobie ująć, wzięła pewnie, a dokazywała srogie rzeczy iż poczciwym ludziom słuchając o nich włosy na głowie powstawały. Bracia po śmierci ojca, odgrażali się na nią coraz gwałtowniéj. Chciała mieć kogoś coby stawał w jéj obronie, więc naprzód jednego z książąt umyśliła sobie przyzwać, a gdy się to jéj nie powiodło starego Wojewodę krakowskiego Szczepana Pobożanina, który żonę miał i dzieci, a człek był poważny i dotąd stateczny, uwzięła się obałamucić i przyciągnąć.
Zdało się to rzeczą niepodobną, bo mąż był Boga się bojący i w latach podeszły, ale co pięknéj a zalotnéj niewieście niemożliwe! Święci pańscy nieraz gorzkiemi łzami upadek swój opłakiwali. Dorota jechała potajemnie do Krakowa, wiedząc że Wojewoda tam podczas był, z tą myślą upartą iż go mieć musi. Słała do niego prosząc o rozmowę jako biedna wdowa opieki i rady potrzebująca; Wojewoda Szczepan udał się do niéj aby skarg na braci wysłuchać.
Piękna niewiasta dnia tego, choć się żałobno odziała, a łzy z powiek wymusiła, tak się wystroiła i mówić umiała a przymilać, jednać, patrzeć, wzdychać, uśmiechać, mrugać, że stary Wojewoda, któremu, jak powiadano, napoju jeszcze jakiegoś poddała, ledwie pod noc wyrwać się od niéj mógł, nie tyle pijany co upojony.
I stał się cud że ów oto dziad milczący, zimny, który nigdy na żadną niewiastę nie spojrzał, jak zielony młokos przystał do wdowy.
Drugiego dnia sam już przyjechał do jéj domu, a trzeciego wybrał się na Skały do niéj, i już ludzie dziwowali się a gwarzyli że go miała, że rzucała nim jak sama chciała.
Stał się z tego rozgłos wielki, tak że Gedko biskup krakowski, widząc zgorszenie jawne, bo stary się ze swoją miłością kryć nawet nie umiał, zwołał do siebie krewniaka, a strofował go mocno.
Gdy i to nie pomogło, zagroził mu że będzieli trwać w grzechu, ile razy do Krakowa wjeżdżać zechce, każe nań w dzwony bić, jak na jawnego złoczyńcę; aż będzie musiał precz.
Uląkł się trochę Wojewoda i opamiętał, ale to krótko jakoś trwało. Dorota z obawy aby jéj nie porzucił, z małym dworem, przebrana sama pojechała do niego, — wygnać jéj nie śmiał i popadł znowu w dawne zdrożności.
Niewiasta bo była jakby stworzona na pokuszenie ludzkie.
Przy najdorodniéjszych mężczyznach gdy stanęła, żaden jéj i o pół palca nie przerastał głową, a była tak zbudowaną iż się przez to wielką nie wydawała. Urodę miała nietylko twarzy ale całego ciała tak przedziwną, iż gdy zwyczajem onego czasu włożyła suknię bardzo obcisłą a szła, ludzie stawali patrzeć jak na cudo. Przytém i lice było pańskie a królewskie, oko czarne ogromne, nosek orli, usta maleńkie, czoło jak ze słoniowéj kości utoczone, włos ciemny gdy go puściła do kolan sięgał. A wszystko to niczém było przy kunszcie niewieścim, uczynienia z siebie co się jéj zamarzyło. Mogła godziny jednéj być straszną i miłą, wesołą i smutną, jak chciała. Łzy rzęsiste miała zawsze w pogotowiu na zawołanie, a w mowie jéj nikt téż nie sprostał. Na męztwie nie zbywało równie, im trudniejszém co było tém się chciwiéj do tego brała. Z koniem w Wisłę skoczyć, przepłynąć ją, na górę się wdrapać, z urwiska się rzucić, na zwierza się porwać z oszczepem, niczém dla niéj było. A zachciało się jéj potém doma niewiastą być łagodną i miłą, potrafiła jak najlepiéj.
Żeby zaś kogo miłować miała na prawdę, oprócz może powieszonego owego przez braci Sokolnika, nie wierzył nikt. Z mężczyznami zabawiała się tylko, mieniając ich jako dziecię kukły; jeźli się nawet który więcéj podobał, po kilku dniach pewnie pogardliwą dostał odprawę. Ci którzy u niéj łaski wprzód mieli, a potém zostali odegnani, szaleli chcąc się pomścić — ona się z nich wyśmiewała.
Szydziła téż ze starego swego Wojewody, który zalecając się młodéj wdowie śmiesznym się stawał, bo córki od niéj miał starsze; ale że potrzebowała obrony i opieki, na uwięzi go trzymała. Bracia patrząc na to co Dorota dokazywała, zżymali się i wściekali, ale z Wojewodą Szczepanem zadzierać się nie chcieli, mając zawsze nadzieję, że na babę z czasem przyjdzie upamiętanie, albo wreście znajdzie się dla niéj mąż, który płochości jéj płaszczem swym pokryje.
Tymczasem po staremu wszystko szło, gdy Wojewody nie było, młodzież się w murowance na Skałach zbierała, sprawiano uczty, przybywali grajkowie, rozlegały się pieśni, wino lało w bród i po nocach otwarte okna gorzały tak, że ludzie pobożni zdala na nie patrząc żegnali się.
Miała to do siebie owa Dorota z Tęczyna, że sama zuchwałą będąc nad miarę, najwięcéj się rozlubowywała w ludziach mdłych a spokojnych, w nierozgarniętych wyrostkach i w takich co swéj woli mieć nie śmieli. Zresztą byle kto wesół był, nie hydko wyglądał, pieśni zawodzić umiał, do pląsów się zdał, głowę miał tęgą, gębę wyprawną, przyjmowała u siebie chętnie. Na te zaś czasy, gdy sama w domu ze dworem być musiała, że samotności znieść nie mogła, trzymała czeladzi i dworzan płci obojéj czeredę wielką. Dziewcząt zawsze przy niéj bywało dwanaście co najpiękniejszych a zręcznych, a że z nich często która ubywała, albo za mąż idąc, lub pochwycona bez wieści przepadając, zaraz na ich miejsce drugie dobierała sobie. Nie obawiała się Dorota, aby przy niéj która piękniejszą się wydała, bo miała taki urok, że wszystkie gasiła.
Z różnych jéj miłostek przemijających, z których tajemnicy nie czyniła, najnieszczęśliwszą była jedna, z któréj się wyśmiewano pocichu. Podtenczas gdy jeszcze książe Kaźmierz w Krakowie przebywał, i dosyć płocho czas trawił, choć naprzemiany i mądremi się zajmował rzeczami, zobaczyła go Dorota naprzód w ulicy idącego, a że młodzian był bardzo piękny, nad którego chyba we wszystkich tych ziemiach urodziwszego nie było, wpadł jéj w oko bardzo. Wiedziała téż, że od niewiast nie stronił za co go duchowni strofowali i w końcu ożenili, aby odwieść od nich.
Rozmiłowała się w nim zdala Dorota, mówiąc sama, że dla tego pana o Sokolnikuby nawet zapomniała. Szukała go, zabiegała, w końcu i znalazła, ale Kaźmierz, którego o to pomawiano, że dla niewiast słabym był, dla téj się okazał surowym i obojętnym. Czyniła, co tylko mogła, aby się zbliżyć doń i zjednać go sobie i ten raz się jéj nie powiodło. Żal miała wielki, zapomnieć nie umiejąc téj porażki, tak że często powtarzała.
— Nie ma nieszczęśliwszéj niewiasty nademnie, albo mi to co kocham śmierć weźmie, lub wstręt odemnie odpycha.
Frasowała się tem wielce Dorota, że Kaźmierza w swe sieci ułowić nie potrafiła, biadała na to ciągle, a nie wychodziło jéj to z myśli i teraz. Ci co ją znali, zapowiadali, że prędzéj, późniéj na swojem postawić musi, bo wiedziano powszechnie, iż księcia mimo jego woli z Rusinką ożeniono i serca do niéj wielkiego nie miał.
Tymczasem wdowa, choć jéj ten Kaźmierz w pamięci był, zabawiała się jako przedtém, a co było w Krakowie i okolicy młodzieży ziemian i rycerzy, ciągnęło do niéj na pląsy, uczty i spiewy. Czas tam zchodził jaknajmiléj, choć nie raz zazdrośnie się pookrwawiali, a nie jeden te rozkosze życiem przypłacił.
Starzy ojcowie synom tam na Skałach bywać zakazywali, matki dzieci straszyły Dorotą jak wiedźmą, ale utrzymać było trudno, sama ciekawość ciągnęła, wyrostki i mężowie dojrzali jak w dym biegli do wdowy.
Tylko gdy się wojewody spodziewano, który widzianym być nie chciał, gości odprawiała Dorota, inaczéj zawsze im była rada. Stoły dzień i noc były pozastawiane, izby pooświecane, grajki brzdąkali, dziewki śpiewy zawodziły, a wśród tego gwaru i wesela czasem chodziła jak skamieniała, posępna, a gdy kto do niéj przemówił nie wiedziała co odpowiedzieć.
Dnia tego gdy Stach szczęśliwie się wyrwał z pod sądu, a Bogorja z towarzyszami ujęli go w podwórcu zamkowym, poszli naprzód wszyscy w miasto zażywać dobréj myśli, potem zachciało się im psów, sokołów i koni probować i puścili się ku Tęczynowi.
Tu zapędziwszy się dość daleko, Bogorja który wdowę Dorotę dobrze znał, bo nawet przez dni kilka u niéj był w łaskach takich, że się ze Skał nie ruszał i jak w domu się u niéj rozgościł, począł drugich pobudzać, aby jechali do wdowy. Wielu się wzdragało, Stach też, który o niéj słyszał, brzydził się płochą niewiastą, ale Jaśko nalegać zaczął, upewniając, że długo tam popasać nie będą, kilku się więc jechać zgodziło, a Stacha tém pobudzili, że mu o zabiegach Doroty około księcia Kaźmierza z przypadku opowiadano, skłonił się więc jechać aby poznać niewiastę, którą za niebezpieczną uważał.
Ciągle myśląc o tém, jakby księciu służyć miał, wziął zaraz do serca, aby bałamuctwu temu, szkodliwemu dlań przeszkadzać.
Droga boczna do dworu wiodła pod górę, wijąc się nad urwiskiem, u którego stał on drzewami staremi otoczony.
Dnia tego pusto jakoś było dokoła, w domu nad pospolity zwyczaj cicho. Że droga stroma była bardzo pozsiadali wszyscy z koni i szli śmiejąc się pieszo. Już byli pode dworem, gdy na łące dębami wkoło obstawionéj, które się właśnie świeżym liściem okryły, postrzegli Dorotę o pień drzewa opartą, siedzącą na ziemi, samą jedną. Głowę miała w tył odrzuconą i patrzała kędyś w błękit niebios, gdzie skowronki zwijając się śpiewały. Smutną się wydawała i znużoną. Zdala dziewczęta jéj uwijające się około domu, czekały aby je zawołała.
Gdy na drodze ukazał się Bogorja i śmiechy słyszeć dały, wdowa popatrzała na przybywających, poznała ich pewnie i chustką, którą miała w ręku, na powitanie powiała.
Stanęli tedy goście przed nią kłaniając się, a Jaśko, który był wygadany i już tu obyty, wystąpił z przemową. Stacha nie znała, więc go stawiono przed nią jako Zabora z Przegaju, świeżo ze szpon Kietliczowych szczęśliwie uwolnionego.
Milcząca w początku wdowa, wstała twarz rozchmurzając, bo miała to w naturze, że ją nowi ludzie najwięcéj zabawiali. Jak dziecko zabawkę nową chwytała ich, póki złamawszy rękę lub nogę, precz nie odrzuciła.
Popatrzała na Stacha, który choć do zbytku młodym nie był, przystojną miał twarz i postawę rycerską, wnet poczęła go pytać o to i owo i tak wiodła do dworu. Stacha uderzyło to, że choć słuszniejsza wzrostem, śmielsza jeszcze w obejściu, podobną była do Sciborzanki. Lecz gdy tamta na nim czyniła wrażenie miłe, ta mu się wydała wstrętliwą.
Obyczajem było na Panieńskiem, że w dolnéj izbie wielkiéj przyjęcie i stół zawsze były dla gości gotowe. Skinęła tylko na służbę, wnet niesiono misy i dzbany.
Gospodarzem był stary i siwy Przegala, który ochmistrzował u stołu, wesół zawsze, przepijał, zachęcał i panią zastępował. Człek był mimo siwego włosu śmieszny jakiś, nikt go nie szanował, naśmiewać się z niego było we zwyczaju. Dorota łajała, goście stroili zeń żarty, on to wszystko znosił jakby skórę miał łosią i nic przez nią nie czuł. Poszturgano go czasem nawet, na ręce pochwycono, sińce mu się dostały, nie poskarżył się nigdy.
Głodna gromada zaraz się do stołu przysiadła. Izba też owa murowana z głęboko w ścianach siedzącemi okienkami, z pułapem, który miał misterne belkowanie, chłodna, dość jasna, opatrzona w ławy kryte, posypana zielenią do wesołego wytchnienia dobrze się nadawała.
Chociaż Stach radby był zdala się trzymać od wdowy i przypatrywać się jéj tylko, Dorota nie puściła go rozpytując o przeszłe życie, o rodzinę, o niego samego tak, że gość był jak na mękach, bo kłamać nie lubił, a tu się ni tém, ni owém zasłaniać musiał, aby się nie wydać kim był. Dowiadywała się kędy bywał, co robił, kogo znał, a zbywając się ciekawéj Stach przebąknął, że i na dworze księcia Kaźmierza był czas jakiś, gdy w zastawie u Rudobrodego siedział.
Zaledwie księcia Kaźmierza wspomniał, gdy niewiastę jakby co poruszyło, uczepiła go się mocniéj jeszcze, nie odpuszczając od siebie.
— A miłujecie wy księcia Kaźmierza — spytała — boć to pan, którego nie wiem jak mężczyźni, ale niewiasty wszystkie za nim przepadać muszą!
— Mężczyźni go téż kochają — rzekł Stach — bo nie można z nim być, znać go, aby się w nim nie rozmiłować. Niewieściéj miłości on nie żądny — dodał — bo miał jéj i ma podostatkiem.
Dorota jakby nie słyszała — mówiła daléj.
— O! piękny pan jest jako żaden, królewską krew w nim czuć!
— I serce też królewskie — dorzucił Stach mimowoli.
— O ja o nim też wiem wiele — mówiła Dorota — bo on u mnie w głowie i sercu oddawna! albo to nie piękna historya tego Stacha z Konar niegodziwca, co śmiał go uderzyć, a któremu on tak wspaniale przebaczył!
Stach głowę spuścił, aby skryć nagle na twarz uderzającą krew. Dorota nieprzestawała.
— Wyście powiedzieli, że on miłości niewiast nie żądny, a ja wiem, że tak nie jest. Piękne liczko mu miłe! Żonę mu narzucili, mówią nie hożą i nie spełna rozumu, miłośnice musi mieć. A czemuby ich niemiał?
— Jako żywo ich nie ma — przerwał Stach — na dworze żadnéj nie słychać. Więcéj tam księży, niż niewiast, a co z księżną Heleną najechało z Rusi, na to się nikt nie połakomi, bo umyślnie dobierali pono, aby zgorszenia nie było. Dorota się rozśmiała.
— Wy widać, nie o wszystkiem dobrze wiecie — odrzuciła śmiało — ja napewno wiem, że choć jedną miłośnicę miał i pewno ją jeszcze ma! Mnie on głowę zawracał ten piękny książe — poczęła z dziwną otwartością — nie sromam się wyznać, że wolałabym go nad was wszystkich wiele jest!
Uśmiechnęła się lekceważąco, dumnie, Stach na nią spojrzał, ciągnęła daléj.
— Był taki czas, żem ja go koniecznie ująć chciała, ale ani patrzeć nie myślał. Zarazem wyrozumiała, że inną krasawicę musi mieć, boby nie oparł się mnie.
Rozśmiała się sucho, przykro, aż po Stachu ciarki poszły.
— Ja jak mi co na sercu legnie, nie zaspię, nie spocznę, aż na swojem postawię — mówiła Dorota.
Stach, którego to paplanie gniewało już, przerwał umyślnie.
— Pewnie Miłość wasza tyleście się dowiedzieli, co i cały świat wie. Nietajna to nikomu, że książę jakąś niewiastę zdawna sobie upodobaną ma, że się do niéj wykradał, a choć duchowni karcili, nie porzucił jéj pono, ale kto ona i gdzie jest i jaka, o tém nie wie nikt, i wy miłościwa pani, wiedzieć nie możecie.
Dorota głową potrzęsła.
— Ja pono wiem trochę więcéj — dodała dumnie — przyznam się, żem nie doszła, kto ona niewiasta jest, alem widzieć ją widziała!
Stach ciekawie a niedowierzająco popatrzał na nią.
— E! e! — syknął na pół szydersko.
— Nabiedowałam dobrze, namarzłam i przymarłam głodem — ciągnęła daléj wdowa — a było tak, żem ludzi przekupiła, aby wiedzieć, kiedy na te łowy książe wyjedzie, z których w lasy gdzieś zbiega i znika, i po kilka dni go nie widać.
Puściłam się śladami w pogoń za nim, a com twarzy i rąk nadarła o krzaki, tom nie czuła wcale, bo w takiéj pogoni gdyby i głowę urwało, nie zarazbym się opamiętała.
Wszyscy słuchali ciekawie, nie zmięszana mówiła ciągle Dorota.
— Otóżem ich złapała we dwoje, w chacie na lasach, stałam na czatach, aż póki się nie rozjechali. Gdy ruszyła, ja w pogoń za nią. W głuchej puszczy gdy konia już pędzić nie mogła, spotkałyśmy się oko w oko. Hoża dziewka a śmiała! spojrzała na mnie grożąc oszczepem... Myślę, że ubiłaby mnie, gdybym popatrzywszy nie dała jéj ujść, bo pocóż gnać ją było? Chciałam tylko wiedzieć, która z nas piękniejsza.
Stach oczyma zdawał się zadawać pytanie, ale wdowa nie odpowiedziała na nie.
— Myślałam jeszcze zajść ich w chacie, ale jeździć do niéj przestali, albo ją Kaźmierz porzucił może!
— Ludzie o tém plotą baje — odezwał się Stach — prawdy pono nie wie nikt. Bywałoć co może, ale przebyło pewnie. Pobożny i mądrość miłujący pan, choć młodość miał burzliwą, ożeniwszy się, starego obyczaju zaniechać musiał.
O książętach radzi ludzie mówią i więcéj zawsze, niż prawdy jest.
Dorota rozśmiała się, czarne jéj oczy błysnęły straszno i groźno.
— E! ty pobożny człeczku! — zawołała. — Myślicież wy, że kto za młodu skosztował napoju, na starość trzeźwym być może? O! nie!
Albo ust weń nie maczać, albo się upijać potrzeba.
Nie będzie ta, będzie druga! — dokończyła; — i nagle zmieniając rozmowę, poczęła cale inną, zwracając się do Bogoryi i towarzyszów.
— Cóż u was słychać w Krakowie? Kochacie bardzo Mieszka? hę? dobry pan? nieprawdaż? Widziałam go raz, dobrze go starym nazwali, pewnie młodym nigdy nie był! wygląda jak niedźwiedź gdy go z barłogu ruszą, broda mu się rozczochrana do góry zadziera, a usta ma jakby ćwiekiem zabite! Hę! dobry pan!
Cóż? myślicie z nim żyć? plotła prędko i żywo. Nie babska to rzecz kto tam rozkazuje i rządzi, ale pomyśleć wstyd nawet niewieście, że on wam na łbach kołki ciesze, a wy stoicie jak trusie. E! e! z mężów się teraz baby stały, zobaczycie wkrótce, z nas się mężowie porobią! Za Szczodrego się ziemiaństwo nie dało, za Włodka też nie pozwolili sobie oczów łupić bezkarnie, a no teraz Kietlicze z wami robią co chcą!
Stach usta zaciął, prawiła mu do smaku, ale że baby nie lubił od pierwszego wejrzenia, potakiwać jéj nie chciał.
Ona ciągle mówić jeszcze nie przestawała.
— E! e! żebym ja na waszém miejscu była, wiedziałabym co robić. Mieszka by posłać w pogoń na Niemcy za Władysławem, niechby razem cesarzowi służyli, a Kaźmierza na pana wziąć! Zarazby nam było raźniéj, bo dobry pan, a co mnie, serce by aż poskoczyło, bo do Krakowa niedaleko, takiby choć spojrzał!
Rozśmiała się pokazując ząbki białe, wstydu najmniéj nie okazała, tak jéj to szło z ust, jakby nie czuła nawet, że zasromać się była powinna.
Jaśko Bogorja stojący blisko, wysłuchawszy co mówiła, skinął ku niéj.
— Nie od rzeczy mówicie — odezwał się — ale kto co poczynać chce, zawczasu nie trąbi z wieży!
Jak do was pan wojewoda Szczepan przyjedzie, z którym wy czynicie co chcecie, jemu o tém szepnijcie... Oni we dwu z księdzem biskupem więcéj mogą, niż nas stu.
Na wspomnienie o wojewodzie, Dorota uśmiechnęła się inaczéj, brwi się jéj namarszczyły, cisnęła na Bogorję liśćmi, które trzymała w ręku.
— Co ty mnie wojewodą oczy będziesz wypiekał? — odezwała się — myślisz, że ja się tego starego dziada wstydzę? że się wypieram, iż go na powrozie trzymam, a choć biskup go za mnie wyklina, ja odczyniam śmiechem klątwy biskupie!
Ej! ej! toć to moja pociecha! Coza dziw, że młodzi szaleją za mną? Suche takie pruchno przegniłe rozgorzeć, to dopiero nie każda potrafi.
Wojewody? — dodała — o wilku prawisz, tylko co nie widać, dlategoście mnie zastali samą i zasępioną. Dziad mnie nudzi, a do śmiechu zazdrosny jest, samby rad być i wszystkich odemnie poprzepędzać!
Obejrzała się dokoła.
— Byle go oznajmili — rzekła — i wy się sobie wynoście, niechcę, aby mi się sierdził, a bez niego panom braci się nie oprę.
— Pójdziemy my i sami — przerwał Bogorja. — Zagadajcież o królewiczu Kaźmierzu wojewodzie, a no baczcie, bo jak poczuje, że wam on miły, to go do Krakowa nie wprowadzi.
— A wy mnie nie uczcie! — odparła Dorota — będę ja wiedziała jak mówić z nim.
Zamyśliła się piękna gospodyni, i na chwilę umilkła.
Poważniejsza nieco rozmowa niedługo potrwawszy, wprędce się na żarty i zaloty śmiałe do zbytku zmieniła, ale Dorota tego dnia serca nie miała do niego, myślą była gdzieindziéj, spoglądała oknami na drogę ku Krakowu, niepokoiła się widocznie, a goście co się trochę rozruszali, wzrokiem jéj i mową onieśmieleni stygli i milkli.
Stach byłby się dawno wyrwał z téj niemiłéj gościny, która mu wcale nie smakowała, ale nowy człek jeszcze miał od innych więcéj łaski, niepuszczano go a z nim i drugich, i dotrwać musiał aż nadbiegł stary Przegala oznajmując iż Wojewodę na gościńcu ujrzano.
Znakiem to było dla młodzieży aby się chyłkiem wynosiła. Bogorja pożartowawszy z wdowy wesoło, wziął odprawę i obiecał swoich poprowadzić boczną drogą tak, aby się z Pobożaninem nie spotkali. Wdowa słuchając téj obietnicy ramionami ruszyła, jakby jej to było obojętném.
Jeszcze Jaśko z towarzyszami ledwie był na bocznéj drożynie za wrotami, gdy spostrzegli mały i skromny orszak gościńcem po cichu i jakby ostrożnie podążający ku dziedzińcowi. Stawał on i rozpatrywał się a przysłuchiwał, wysłano człeka na zwiady. Wojewoda który zawsze co najmniéj po kilkadziesiąt koni z sobą prowadzał, miał ich teraz tylko kilka, cale skromny swój zwykły ubiór powszedni na bardzo pyszny i okazały strój zamienił. Wjeżdżając już we wrota, jeszcze jakby się obawiał być spostrzeżonym, oczyma naprzód powiódł po dziedzińcu ku dworowi, a nie znalazłszy ani koni, ani ludzi, ani zwykłéj tu wrzawy, raźniéj pode drzwi podjechał. Widać było samą panią, która na spotkanie jego wychodziła.
Stary aż nadto żwawo na swój wiek, udając młodego, spuścił się z konia i podbiegł ku wdowie. Z nią razem znikli wchodząc do sieni.
Widoczném było z niespokojnych ruchów i twarzy Pobożanina że się sromał tego co czynił, a namiętność go wiodła silniejsza nad srom i postanowienie, nad groźby i przestrogi biskupie.
Razem z wdową weszli do wielkiéj izby, ale tu pozostały świeże ślady po gościach, które wdowa ukryć chciała i poszeptawszy coś posunęła się z nim razem do bocznéj komory.. Tu znać było dobrze zalotną zbytnicę, żadna królowa pewnie kosztowniéj ustrojonéj sypialni nie miała.
Wszystko na co się ów wiek mógł zdobyć, składało się na jéj upiększenie. Od rana podłoga posypana była wonném zielem i kwiatami których zapach odurzał. Po rogach stały całe rozkwitłe i jak śniegiem osypane gałęzie czeremchy przyniesione z lasu. Na ścianach wisiały opony od jedwabiów i złota, część podłogi zasłana była suknem, a sprzęt w większéj części poobijany złotemi blaszkami, świecił i połyskiwał. Na stole w pośrodku stały dla oka więcéj niż dla użytku zręcznie dobrane naczynia złociste, ze szkła kolorowego, nasadzane kamieniami, w kształcie zwierząt i ptaków, emaliami okryte.
Na ścianach téż, na oponach pozawieszane były błyszczące naramienniki, sznury pereł, koralów i bursztynu. Srébrne konwie i misy stały u łoża, około którego fioletowa zasłona drogo ceniona wówczas dla barwy swojéj spadała w fałdach bogatych, obramowana złotem.
W téj izbie tak strojnéj, pełnéj woni i barw w pół mroku zlewających się w mozaikę różnokolorową, piękna wdowa rzuciła się na pozłociste krzesło poduszkami wysłane miękkiemi, siadła w postawie wyzywającéj i zalotnéj a Wojewodzie wskazała wygodną ławę, którą on zajął uśmiechnięty, usiłując się jak najbardziéj do niéj przybliżyć.
— A! królowko ty moja! — zawołał głosem drżącym — tęskniłem że ja tęsknił za tobą! A tu się ani wyrwać! Biskup bez miłosierdzia klątwą straszy. Musiałem, panie przebacz, zwodząc go, udać się w drugą stronę i cichaczem manowcami, nocą ku tobie podążyć, ludzi moich porzuciwszy w obozie.
— I chwalicie się z tém, — przerwała Dorota — jakbym to ja tego nie była warta? Poczęła się śmiać przymuszonym śmiechem. E! ty stary! ty stary!
— Choćbym życiem nałożył, nie pożałuję go dla ciebie! — dodał Wojewoda bijąc się w piersi.
Popatrzała nań Dorota, ale w jéj wzroku czułości nie było, trochę tylko litości a dużo pogardy.
— Biskupa się, widzę, więcéj niżeli mnie boicie — odezwała się. — Niech on lepiéj swoich księży pilnuje, aby po dwie i trzy żony nie trzymali i brody golili.
Rozśmiała się znowu.
— A! ten wasz Gedko! — dodała.
— Gedko mi powinowatym jest a miłosierdzia niema nademną — począł Wojewoda. — Przecie i drudzy nie lepsi odemnie, choć starzy i żonaci, duchowni i świeccy, któryż z nich kochania jakiego niema?? a mnie Biskup karci i smaga dla tego że na widoku stoję. Od klątwy ledwie się wypraszam!
Wdowa nie zdawała się bardzo zabawiać tą rozmową, patrzała na Wojewodę i uśmiechała się niepoczciwie szydersko.
— Przecież, — dodała — Biskup was potrzebować musi i nie obejdzie się jeźli z księciem chce rozpocząć sprawę.
Wojewoda zamilkł nagle jakby przestraszony.
— Jaką sprawę? — zawołał — zkąd wy o tém wiecie?
— E! wróble już o tém na dachach ziemiańskich gródków świergocą — rzekła Dorota — a wy jeszcze chcecie z tego przedemną czynić tajemnicę.
I ręką zamachnęła około twarzy starego, jakby go uderzyć chciała. A Wojewoda pochwyciwszy ją namiętnie ściskać i całować począł, pewnie na raz o księciu i Biskupie zapomniawszy.
— Ja, — szepnęła Dorota — chcę wiedzieć o wszystkiém.
— O czémże?
— Co z Mieszkiem myślicie uczynić?
— A cóż my z nim czynić mamy! — wyjąknął zafrasowany stary.
Dorota pogroziła mu.
— Cóż? dobrze wam z nim?
— Dobrze czy nie, przecież to tak z panem zwierzchnim nie łatwo.
Wdowa usteczka wykrzywiła.
— Nie chcecie przedemną prawdy powiedzieć bom niewiasta długowłosa i długojęzyczna. — Mniejsza o to! Wiem przecie dobrze iż ziemianie z Mieszka nie radzi, a więcéj jeszcze z Kietlicza.
— To nie tajemnica dla nikogo, — odparł Wojewoda — przecie probować potrzeba nietykając księcia, Kietlicza wygnać. Tak ci bywało z Sieciechem i z Dobkiem, gdyby w czas go odegnali nie poszedłby Władysław precz.
— Wyście tchórze i miękkich serc ludzie — przerwała Dorota — jeźli wam Mieszek dobry, niech na karkach siedzi — Kietlicza nie stanie znajdzie się drugi. Wyrwiecie babie pomiotło, to weźmię kociubę — baby się zbyć trzeba aby koniec był!
Pobożanin zatopiony w frasobliwéj zadumie, nierychło mówić począł.
— Biskup, — rzekł — musi użyć naprzód wszelkich środków do upamiętania księcia, nim wyrzecze słowo ostatnie, które zaważy. Biskup...
Dorota mu nie dała dokończyć.
— E! słowo! słowo! co tu po słowach — rozśmiała się lekceważąco — weźcie za miecze i tarcze, one tu potrzebniejsze od gróźb i napomnień biskupich. A co pomogło gdy Gnieźnieński Włodzisława wyklinał?
Macie księcia Kaźmierza pod bokiem, z którym by wam było jak najlepiéj, a wolicie Starego tego cierpieć!
Na wspomnienie Kaźmierza Wojewoda niespokojnie z siedzenia się ruszył.
— Najmilejsza Królowko moja — zawołał czule, jam do was przybył zapomnieć o wszystkim, upoić się wami, a wy mnie książętami karmicie, których ja mam do syta, i nędzą moją powszednią! Dajcież bo mi lepiéj w oczy wasze popatrzéć i — Wojewodzie splątał się język.
Rozmiłowany starzec drżący, tak był śmiesznym, gdy powagę swą na młodzieńczą swawolę chciał mieniać, iż Dorota mu się w oczy rozśmiała.
— E! stary ty grzybie — przerwała mu nagle — młodości ci się zachciewa! Biedaku ty! nie wraca ona, nie wraca!
Purpurą okryła się twarz Wojewody, który blizkim był gniewu, ale dość było wdowie spojrzenia nań, aby, niechcąc go przywodzić do rozpaczy, zmieniła ton natychmiast. Białą rączką pogłaskała po zmarszczonéj twarzy i tém trochę ułagodziwszy, klasnęła w ręce.
Dwoje dziewcząt z długiemi kosami, w białych obcisłych sukienkach, w wiankach różanych na głowach, wbiegły na próg.
— Hej! żywo, grzanego wina dla pana!
Byłto środek którego zwykle używała Dorota, aby się trochę jego pieszczot i umizgów pozbyła. Wniesiono zaraz dzban pozłocisty i kubki, sama nalała mu po brzegi. Wzdragał się zrazu bo znał napój zdradliwy.
— Dla miłości i dla rozkazania mojego musicie pić! — zawołała i sama mu do ust śmiejąc się kubek przyłożyła.
Patrząc jéj w oczy, rad nie rad, Wojewoda pić musiał. Wnet Dorota unikając czulszych rozmów zagadnęła o sprawy poważne.
— Nie myślcie, — rzekła — że ja darmo się tak troszczę co się z Mieszkiem stanie. Rozumiecie to że bracia którzy czyhają na mnie, nienawidzą, radzi by mnie pochwycić i zamknąć, u Mieszka służą, jemu dworują i z Kietliczem na mnie zmowy czynią. Jeżeli Mieszko rządzić będzie mnie chyba w świat przyjdzie uciekać!
Wojewoda się porwał gwałtownie.
— Do tego nie dopuszczę! — zawołał. — Gdyby uchowaj Boże targnąć się i porwać was śmieli, z wojskiem bym na Tęczyn poszedł i zdobył go aby was uwolnić!
— I nimbyście go zdobyli, bracia by mnie udusić dali! — odparła Dorota. — Niema co czekać, panie Wojewodo, chce się wam ze mną spokojnie siedzieć i zalecać się, myślcie zawczasu o Mieszku i o Kietliczu. — Muszą oni precz iść!
To mówiąc staremu drugi kubek nalała, a że się opierał znowu, podała mu go do ust ręką własną, gładząc drugą po twarzy.
— A no — pijcie! — rzekła swawolnie nóżką tu[iąc. — Niewiecie chyba że wino was odmładza, rumieni się zaraz twarz, oczy pobłyskują, zarazeście inni. — Pij, miły Wojewodo — pij!
Oczarowany starzec, chciał ją wpół ująć ręką, ale mu się zręcznie wyśliznęła. Musiał naprzód spełnić kubek, po którym, gdy go wino grzane a korzenne rozmarzać zaczęło, pochylił się na poręcz ławy i westchnął. Czuł że mu ono nie dodawało sił a odejmowało.
Dorota siadła opodal trochę, dała znak, z drugiéj izby ode drzwi ozwała się pieśń dziewcząt która miała do reszty starego rozmarzyć gacha. Była już teraz uspokojoną że zbyt natarczywym nie będzie.
Trzeci kubek rozpaczliwie sam już wychylił za zdrowie gospodyni i tak w nią patrząc nieruchomy, przykuty do ławy, pozostał z oczyma osłupiałemi.



IX.

W rozwartém oknie Biskupiego dworu w Krakowie, w jednéj z izb jego przedniejszych, któréj ściany ciemném obiciem były pokryte i zawieszone godłami pobożnemi, stał mąż lat średnich, z twarzą posępną, zadumany.
Chociażby nie miał na sobie stroju duchownego, krzyża złocistego na piersiach i ogromnego pierścienia na palcu, choćby miejsce w którém się znajdował nie kazało się domyślać jednego z najwyższych dostojników; — z postawy i twarzy wszędzie w nim łatwo było poznać człowieka wielkiego rodu, ciężkie brzemię dźwigającego na ramionach.
Twarz to była już długiemi laty jak wyrzeźbiona do infuły, usta nawykłe do błogosławieństwa i nauczania, rzekłbyś jedna z tych głów Cezarów rzymskich, w twardym kamieniu wyrzezana, co się wiekom oparła, świadcząc jakiego majestatu panowie ziemią dawniéj władali. Czoło wysokie jak kopuła świątyni, siwiejącemi włosy gdyby wieńcem opasane, mimo zmarszczek które myśli na niém poorały, wypogodzone było siłą woli. Z pod niego patrzało oczu dwoje wielkich jasnych, niezamglonych, choć barwy lazurowéj i razem łagodnych. Usta około których pofałdowała się twarz pełna, wyraz miały zgodny z wejrzeniem, namaszczone były dobrocią razem i ukrzepione siłą. Całość przedstawiała piękne harmonijne oblicze, choć ze śladów na niem pozostałych widać było że się ono ogniem i potęgą wielką zmienić mogło w groźne i niezbłagane.
Cała postać odpowiadała wspaniałéj głowie, a była krzepką, silną, pełną, choć nie rozrosłą zbytecznie. Pół kapłana, pół rycerza, coś królewskiego w nim było, a więcéj nad wszystko spokoju i majestatu, jakie daje poczucie własnéj potęgi.
Był to Gedko Gryf Biskup Krakowski, po Gnieźnieńskim metropolicie, pierwszy w Kościele dostojnik, a ze stanowiska swojego przy głównéj państwa stolicy, u boku najwyższego księcia, często większego wpływu i znaczenia na losy kraju od samego Arcybiskupa.
Kraków liczył się za gród główny, w Krakowie wiązały się i rozwiązywały sprawy państwa, ziemiaństwo téż i duchowieństwo krakowskie nad inne miały powagę większą i przewagę. Duchowieństwu zarówno i ziemianom przodował Biskup. Władzy książęcéj można się było naówczas opierać i ziemianie butni porywali się na nią łacno, na powagę ojca i pasterza nikt nastawać nie śmiał.
Biskup był tu panem istotnym.
Szczęśliwą téż była ta stolica, że na niéj jeden po drugim zasiadali mężowie dorośli do wysokiego swego stanowiska; po Rupercie, Cholewa po Cholewie Gedko. Takich właśnie potrzeba naówczas było państwu i kościołowi. Łagodny Rupert zajmował się budową katedry, Cholewa uczony światło szerzył i uczonych garnął ku sobie, dowcipem swym rozbudzając umysły, Gedko pod te czasy, grożące niespokojem, gdy ziemianie z panów swych nie radzi, burzyli się stawiąc im ostro, musiał najwyższą władzę w silném trzymać ręku, aby jéj między siebie nie rozerwało niespokojne rycerstwo. Gdyby jéj nie ujął w dłoń żelazną, zamieszkom i bezrządom nie byłoby końca.
Od Szczodrego już rosła moc ziemian, którzy z duchowieństwem razem, wyparli zabójcę biskupa na wygnanie. Od téj pory ziemianie coraz głośniéj sobie przyznawali prawo stanowienia panów i zrzucania ich, gdyby nie po myśli im rządzili. Miał książę prawo nie pytając nikogo łeb dać uciąć ziemianinowi, ale gdy się zań butne rody ujęły, precz téż iść musiał.
Gedko nie od dziś w rozmyślaniu pędził godziny swe i rozterce z sobą. Widział on co się działo, na Kietlicza wykrzykiwano, odgrażano się na księcia, zjazdy po zjazdach się mnożyły, w Krakowie, po gródkach tu i owdzie już coraz głośniéj przebąkiwano że Kaźmierz lepszym by był, że potrwali Mieczysław, swoboda i prawo ziemian za niego przepadną. Duchowieństwu téż zagrażała samowola księcia, bo nie tajném było iż Mieszko się i na Biskupów odgrażał że ich do posłuszeństwa przywiedzie. Trzeba było ratować kraj od zamieszania i samowoli.
Biskup dnia tego wysłał był właśnie po Wojewodę Szczepana, który mu powinowatym był i we wszystkiem szedł za nim. Gedko znał jego nieszczęśliwe miłostki i oburzał się na nie, ale bez Szczepana obejść się nie mógł. Postanowił więc razem zagrozić mu i przywieść do upamiętania a naradzić się co czynić przystało, aby się uciskowi oprzeć i praw swych bronić.
Wysłany w ślad za Wojewodą dworzanin Biskupi, Samko, pojechał był języka dostawszy do dworu Wojewody w mil kilka od Krakowa, ku górom położonego. Zastał tam orszak jego, dwór i kilkuset ludzi leżących obozem, powiedziano mu zrazu że Pobożanin chory był, że widzieć go pod czas nie mógł, ale sprawny Samko rychło się dorozumiał iż Wojewody na dworze nie było, a kędy go szukać miał, o tém mu powiadać nie potrzebowano.
Miłostki Wojewodzińskie, o których już raz dzwony krakowskie z rozkazu biskupiego głosiły, nikomu nie były tajne, namyślał się więc krótko Samko co miał czynić, i, że sprawa ważną była, ruszył zaraz nazad wprost na Panieńskie skały. Tu przybywszy i ludzi wojewody znalazłszy, mocno ich zmięszał tém że Biskupi poseł na gorącym ich złapał uczynku. Koniuszy Pobożanina, wierny jego sługa nieodstępny, który mu wszędzie towarzyszył, natychmiast do dworu pobiegł oznajmić panu.
Wojewoda właśnie upojony słuchał pieśni, oczyma chodząc za wdową, która mu się szydersko uśmiechała i starała uspokoić aby sobie marząc wypoczywał, gdy Koniuszy i Ochmistrz Przegala nadbiegli dając staremu znaki. Zrazu upojony nie zrozumiał ich, wyszła sama Dorota do nich, a dowiedziawszy się o posłańcu, gniewna wypchnęła zaraz Wojewodę aby biedę łatał jak chciał.
— Biskup nie ma wiedzieć żeś tu był, — rzekła rozkazująco i gniewnie — dosyć już na mnie nawieszali sromu. Czyń co chcesz!
Wybiegł stary do podsienia, na nogach się chwiejąc, bo mu wino w głowie szumiało, strapiony i zburzony.
Tu koniuszy nań czekał i rzekł krótko.
— Samko, posłaniec Biskupi, przytarł aż tu, widział nas, domaga się gwałtem do Miłości waszéj.
— A niech idzie na wskroś ziemi! — krzyknął w uniesieniu Wojewoda — niech przepada! Ubij go, rób z nim co chcesz, a mnie tu nie było i niema. Słyszysz! zapakuj mu gębę złotem aby milczał. Nie ma mnie tu — nie było, niech idzie precz do kulawego szatana, szpieg ten niegodziwy!
Kto mu o mnie powiedział? kto zdradził, bodaj go pioruny paliły.
Ja jutro do Biskupa przybędę!
Koniuszy chciał coś odpowiedzieć, gdy Wojewoda dodał pospiesznie.
— Daj mu co sam chcesz! łańcuch z szyi, kiesę moją całą aby mi przed Biskupem milczał. Mnie tu niema! niema! niema, nie było nigdy! niech mi się ztąd wynosi!
Tak odprawiony Koniuszy pobiegł posłuszny pańską sprawę naprawiać, lecz źle stała. Samko, dworzanin Biskupa przyjąć nic nie chciał, milczeć obiecywał, ale się domagał aby Wojewoda zaraz z nim jechał do Krakowa.
Gdy Koniuszy z tém do starego pana powrócił, wyszła doń razem z Wojewodą Dorota, rozsierdziwszy się mocno, jakto jéj było łatwo. Wnet Wojewodzie płaszcz podawać kazała, miecz przypasać, konia podprowadzać, aby nie mieszkając jechał.
Stary gniewał się, opierał, modlił prosząc do jutrzejszego ranka, nie pomogło nic. Dorota rozkazywała, słuchać musiał. Co się tam przekleństw posypało po cichu, zliczyć nie można.
Kazano na kilkoro stai przodem jechać posłańcowi biskupiemu, a otrzeźwiony już Wojewoda, rad nie rad, konia dosiadł i kazawszy go przez las i wąwozy w ręku wieźć przy łuczywach, niepożegnany prawie, ruszył nocą już ku Krakowu.
Po kilku dniach ciepłych, jak na biedę od Tatrów ciągnęła burza, chmury ciemne waliły, błyskało zdala strasznie i nimby Wojewoda do miasta się dostał, ulewa się obiecywała. Jechać przeto musiał, gniew mu siły dodawał i gorącości młodzieńczéj. Ochłonął rychło z miłosnych zapałów i sam już je teraz sobie wyrzucał, sromając się po czasie.
Nadciągnęła nawałnica, pioruny zaczynały trzaskać w okoliczne drzewa, gdy po utrapionéj téj wędrówce nocnéj Wojewoda stanął na dworcu Biskupim. Było późno, ale się jeszcze u Gedki świeciło, bo czekał na Wojewodę, modlił się i sen go niebrał. Właśnie kończył pacierze gdy Szczepana mu oznajmiono.
Wyszedł kapłan z surową twarzą przeciwko niemu, ale że obcy ludzie byli przytomni w pierwszéj izbie, rękę dał do pocałowania i nic nie mówiąc powiódł przybyłego za sobą.
Wojewoda szedł czując winę swoją, gotując się na wyrzuty, upokorzony, milczący, zawstydzony, gdyż wiedział że Gedko się domyśli zkąd go ściągnięto. Choćby mu o tém nikt nie powiadał, gdzie znaleziono starego, ze zdradzieckiéj twarzy starca byłby odgadł winę.
Zamknęły się drzwi za niemi, Gedko odwrócił się do krewniaka stojącego w pokornéj postawie, popatrzył nań i poruszył głową.
— Szczepanie mój — ozwał się ręce załamując — będziesz że ty wiecznie zakamieniałym grzesznikiem?
Wojewoda podniósł głowę milczący.
— Widzę z twarzy twéj na któréj się poczciwsze od ciebie odbiło sumienie, że znowu popadłeś w sidła wszetecznicy! Miłościwy Boże! policz że się z latami, rachuj z sumieniem, rozum powołaj, patrz na dostojeństwo które ci w ręce dano — a godziż się to? a godzi?
Szczepan bełkotał.
— Ojcze mój! ale cóż, — cóż się stało?
— Ja o niczém niewiem — rzekł Gedko — ale ty sam się obwiniasz! Nie masz wejrzenia i twarzy człowieka co staje z czystém sumieniem...
Ręce załamywał Biskup. Wojewoda po spotniałem czole powiódł dłonią drżącą, jakby z niego zetrzeć chciał ślady myśli i westchnął głęboko, bijąc się w piersi.
— Bracie kochany, — mówił Gedko — ty i ja stojemy na straży poczciwości ziemi téj — cóż będzie gdy ta straż sama jawno grzeszną się stanie? gdy sól ziemi téj zwietrzeje?
Małym jest grzech jeden, ale jak plugawy robak mnoży się on w tysiące. Nie swój tylko grzech ale zrodzone z niego mieć będziesz na swém sumieniu, a ja wasze wszystkie, jeżeli im pobłażę...
Powietrze to którém na biskupstwie oddychał, zdało się odczyniać na niego, Wojewoda upokorzony, ciągle się bił w piersi i stękał...
— Ojcze mój — wyjęknął — winienem, ale poprawę obiecuję.
— Nie dosyć jéj chcieć — zawołał Biskup — trzeba na nią pracować. Znasz słabość swą, uciekaj od tego co ją sprowadza. Nie idź tam gdzie upadasz! Bracie mój! bracie! — dodał coraz silniéj — ty mi zakrwawiasz serce, ja cię kocham a muszę ci być sędzią i katem, bobym z tobą winę dzielił.
Gdy nie pomoże nic, świecę wezmę i rzucę i wyklnę cię, do kościoła nie puszczę, z miasta znowu wydzwonię.
Wojewoda po rękach go całował.
— Ojczulku — rzekł — nie będę. Niech licho porwie tego szatana niewiastę, urok rzuciła na mnie, przysięgam ci, sromam się, płaczę, a siła jéj nieczysta wlecze mnie.
Biskup krzyż zrobił nad pochyloną jego głową.
Vade retro Satanas! — szepnął.
Zadumany parę razy przeszedł się po izbie, dając odetchnąć Wojewodzie, który wzdychał i ciągle pot z czoła ocierał, choć go już na niém nie było.
— Zbierzże myśli, — mówił Biskup po chwili, bo nie o tobie i nie o płochych sprawach twych mówić mamy, ale o tém co nad wszystko waży.
Zwrócił się ku niemu.
— Tak, radzić potrzeba, a nie płocho. Pora po temu. Ziemianie na skargi do mnie płyną, zżymają się, srożą, burzą. Na zamku téż, same pogróżki słychać. Na nas teraz leży wszystko.
Książe Mieszko słucha Kietlicza, obcego człowieka, lekceważy sobie ziemian i rycerzy swych, ufa w siły cudze. Mało tego, wczora na zamku gdy mu zausznik doniósł że Biskupi i duchowni na zajazdy majętności swoich się uskarżają, rzekł co kapelan słyszał —
— Biskupów tak potrafię obuzdać jako innych — poddani moi są. — Słyszysz? — dodał Gedko — świętokradzkie słowo! Porwą się na nas, a kto swobód ziemian i praw wszelkich ludzkich i bożych strzedz będzie? Kto? Pójdzie samowola rozpasana po gardłach waszych. Dał już przykład Bolesta, że na Biskupa porwać się można gdy Wernera nieszczęśliwego zamordował, dali przykład Kościesze gdy u mszy świętéj przy ołtarzu Magnusa Wrocławskiego zabili. Wprawdzieśmy po pierwszéj zbrodni z Piotrem Arcybiskupem i Bernardem chwycili winowajcę, osadzili go i dali zżedz na stosie, ale przykład zły nasienie po sobie zostawia. Nie uszło bezkarnie morderstwo Kasztelanowi Boleście, Mieszkowi może iść płazem, silniejszy jest.
— A, nie może to być! — zawołał Wojewoda.
— Ani ja chcę wierzyć temu, — mówił Biskup daléj — aby ze krwi świątobliwego Krzywousta miał taki powstać wyrodek, któryby zbrodnią na pomazańcu Bożym spełnioną się pokalał, a jednak, wcześnie radzić potrzeba! Od ziemian się gwałty poczynają, na nas skończą.
Przeszedł się Gedko po izbie, Wojewoda stał z rękami założonemi.
— Czyżbyśmy już byli zmuszeni o innym panu myśleć? — szepnął nieśmiało.
— Chyba gdy już żadnego innego nie będzie ratunku — odrzekł Biskup. — Póki nadzieja w Bogu, na wojnę domową hasła dawać się lekko nie godzi. Mieszko jeszcze upamiętać się może.
— Podżegacza oddalić trzeba — rzekł Wojewoda.
— Ziemianie, — ciągnął daléj Gedko — już za gorąco biorąc krzywdy swoje, o Kaźmierzu przebąkują, wzięli się żywo do popierania go na stolicę. Znam ci i ja tego dobrego, pobożnego, czcigodnego księcia, który najwyższéj władzy jest godzien, ale anim pewny czy ją przyjmie, bo dwakroć odmawiał, ani wiem czy godzi się okładać go tém brzemieniem.
— Cóż więc myślicie? — zapytał Wojewoda.
— Chcę wyczerpać środki wszelkie, — rzekł Biskup. — Nie oddalajcie się ani na chwilę ztąd, bo i dzień jeden wiele dziś stanowić może. Wstrzymujcie ziemian waszych, aby nierozważnych kroków nie czynili, stójcie przy mnie, potrzebuję was. Zrozpaczymli o Mieszku? niech się dzieje wola Boża! Pismo święte powiada, godzi się aby jeden człowiek ginął, gdy przezeń lud ma być wybawiony. A tu i nie o los ludu idzie, ale o władzę Rzymu najwyższą i o prawa téj ziemi naszéj. Jeźli to wszystko dla jednego ma przepadać człowieka... ocalić musiemy prawa, choćby przyszło go skazać!!
Słuchał nieodzywając się Wojewoda przybity widocznie.
— Na zamku dawno nie bywałem, — rzekł Gedko — wiem że tam na mnie kosym okiem patrzą, ale jutro na Sądy pojadę, a jako pasterz téj owczarni obowiązek mój spełnię.
Tu Biskup zawahał się nieco.
— Wy bądźcie w pogotowiu stawać w mojéj obronie, jeźlibym jéj potrzebował. Z tego co od zamku zawiewa wnosząc, groźno tam dla mnie być może. Nie ulęknę się przecież, ale chcę byście wy pogotowiu stali i gwałtu jakiego nie dopuścili.
— Na jakiż gwałt ważyć się mogą? — zapytał Pobożanin przejęty i nastraszony zbliżając się do Biskupa.
— Na wszelaki, — odparł Gedko spokojnie. Alboż Szczodry nie zarąbał u ołtarza poprzednika mojego, a ten mi nie jest przykładem co w zaślepieniu stać się może?
Wojewoda wzdrygnął się zaprzeczając.
— A! nie, to być nie może!
Wysłuchał go Biskup nie strwożony.
— Chcesz posłyszeć co na zamku śpiewają? — zapytał. — Będziesz miał sprawę.
Uderzył w dłonie i wszedł kleryk który w drugiéj izbie czekał.
— Ojca Siegfrieda proście do mnie, boć do snu pewnie się nie udał jeszcze.
Kleryk wyszedł pospiesznie, a po krótkiéj chwili, z pokornym pokłonem, w długiéj sukni czarnéj zjawił się mężczyzna młody, blady, przyklęknął przed Biskupem i w rękę go pocałował.
— Ojcze Siegfriedzie — odezwał się Gedko — powiedzcie coście na zamku słyszeli. Nie tajono się z tém przed wami, nie podsłuchiwaliście, chciano aby o tém wiadomość doszła do mnie. — Mów.
Kapłan chwilę pomyślawszy, rzekł głosem stłumionym.
— Kietlicz począł naprzód oskarżać ziemian o spiski, potém duchownych, że z niemi są we spółce. Otwarcie wymienił imie Pasterza naszego, dowodząc że nietylko u ziemian ale i na Biskupstwie już mowa jest i zmowa aby powołać księcia Kaźmierza. Książę się począł śmiać z tego i szydził. A gdy Kietlicz ponownie dowodzić usiłował iż duchowni wszyscy rękę do tego przyłożą pewnie bo się na gwałty i zajeżdżane majętności żalą — rzekł książę — Biskupów tak posadzam do ciemnic, albo precz z kraju wyżenę, jak i prostych ludzi.
Niech ołtarza pilnują i Boga chwalą, a w moje sprawy się im mięszać — wara. Pierwszy ksiądz Gedko pójdzie na wygnanie, niech się w Rzymie skarży, znajdę ja na to sposoby, aby posłuchanym nie był. Na jego miejsce powołam takiego co mnie słuchać będzie.
Nieposłuszny, choćby najwyżéj siedział ściągnę go z wyżyny i zgniotę, a na dostojeństwo zważać nie będę.
Gedko spojrzał na Wojewodę, który znów ręce załamał.
— Idź, ojcze Siegfriedzie, na spoczynek — dodał Biskup — chciałem abyś mi był świadkiem. Niech ludzie wiedzą co nam zgotowano.
Gdy ksiądz wyszedł, Szczepan się długo na słowo zebrać nie mógł.
— A wy, ojcze, — rzekł wreście — jeszcze się czego po Mieszku spodziewacie?
— Tak, dziecko moje, bo znam jak wielka przestrzeń dzieli słowo od czynu. Rzecze się słowo płoche łatwo, gdy gniew oczy zaciągnie, ale porwać się ręką — nie łacno. Zadrży ręka i serce. A i o tém wiedzieć powinniście, że gdzie słowo łatwe i bujne, tam po niém rzadko czyn idzie. Spali się ogień cały na mowę, nie stanie siły na nic więcéj.
Słuchaj więc, — kończył Biskup. — Bądź ty przygotowanym i ludzi miéj pogotowiu, zobaczemy co czynić mamy. Nieupamięta się Mieszko, Bóg miłosierny przebaczy, musiemy nastąpić nań — i niech padnie! (dodał głosem uroczystym) niech tak padnie jako padł Szczodry i brat Mieszków Władysław — niech padnie!
Temi wielką groźbą brzemiennemi słowy pożegnał Wojewodę, a gdy ten go w rękę całował, błogosławiąc go szepnął jeszcze.
— Bracie, bracie! uczyń jakoś obiecał, kajaj się, popraw niechceszli mieć nieprzyjaciela we mnie!
Miasto całe już spało, gdy Szczepan z biskupiego dworca na swój Wojewodziński powracał dla spoczynku. Potrzebował go starzec utrapiony wielce i złamany przygodami dnia tego. Droga najbliższa wiodła pod dworek Leszczyca, około którego tuż przejeżdżać było potrzeba. Dnia tego choć świeżo burza sroga przeszła była nad Krakowem, zabawiano się w gościnnym domku jak niedawno, ale zgromadzenie mniéj było liczne i spokojniéjsze daleko. A że deszcz niewiele powietrze ochłodził, okiennice wszystkie pootwierano, część nawet gości przed dworem stała w dziedzińcu, aby świeższém odetchnąć.
Wojewoda chciał się przesunąć mimo niepostrzeżony, gdy stary Leszczyc, który po nocy miał dobre oczy, poznawszy go do konia pobiegł z pokłonem. Ziemianie wszyscy lubili Wojewodę, choć milczący był i nie zalecał się im bardzo. Przebaczano mu słabości jego wiedząc że sprawę ziemiańską na sercu miał i gorliwym zawsze był jéj obrońcą.
Za Leszczycem pobiegli i inni ku niemu, tak że Wojewoda mimowoli zatrzymać się musiał, aby na powitanie odpowiedzieć.
— W nocy nawet spoczynku nie macie, — zawołał Leszczyc sciskając go za kolano, — znać że tam coś gorąco być musi.
Wojewoda głową poruszył i uśmiechnął się tylko, niechciało mu się mówić, a tu go obstąpiono dokoła.
— Wojewoda nasz, — ozwał się stary Cholewa — a to nam z nieba spadłeś, głowy traciemy. Część nocy już ci i tak przepadła, zleź że miłościwie ku nam z téj szkapy, a uspokój..
— Wstąpcie! prosiemy! — wołał Leszczyc natarczywie.
Chciał się stary opierać i wskazał na rozpogodzone gwiaździste niebo. Wóz na północy odsłonięty przez chmury stał znacząc już późną godzinę.
— Zaspicie na dzień, ojcze! — wołał Cholewa.
— Cóż wam tam tak do mnie pilno! — odparł Wojewoda.
W tém go już prawie gwałtem z konia ściągać poczęto, opierać się nie było sposobu. Ziemianie byli poważni ludzie, starszyzna sama.
Zsiadł więc i wszyscy za nim wtoczyli się do izby, otaczając go kołem.
— Niewiecie o niczém, — odezwał się Leszczyc, dzisiejszego dnia dwu naszych ziemian pochwycił Kietlicz, pod błahym pozorem zasadził do ciemnicy, tylko aby nam grozy napędzić. Jednemu z nich co się śmieléj odzywał gardłem grożą, drugiemu wygnaniem.
— Cóż za wina? — zapytał Wojewoda.
— Jeden się pono zdala na gościńcu na Kietlicza pięścią pogroził, a drugi mu w pomoc przyszedł ze słowem. Sługa ten Mieszkowy nie ojczyc tuteczny a przybłęda, i on tu nad nami panem, sędzią i sprawcą ma być!
— Jacyż to ziemianie?
— Janek Lubicz, Matek Zadora.
Wojewoda ruszył ramiomy i głową zakłopotany.
— Chodził kto za niemi? — spytał.
— Niema po co? daremne upokorzenie i pokłony — przerwał Leszczyc — dosyć nam już tego, trzeba myśleć o sobie. Bez pana być nie możemy, a z tym nie wytrwać. Trzeba o tém myśleć.
Wszyscy spojrzeli po sobie odwagi dodając oczyma. Wojewoda rękę podniósł i położył ją na ustach.
— Nie spieszcie no się — nie spieszcie — rzekł cicho — powracam od Gedki, cierpliwość nakazuje. On sam jutro na zamku będzie i nie na próżno jedzie. Słowo powie które zaważy.
— To już nie pomoże! — odparł Cholewa.
— Z rysia barana nie zrobi — dodał drugi.
— Darmo, — rzekł inny z gości — u nas już postanowiono, z Mieszkiem nie ma co i mówić, poślemy do Kaźmierza aby go wybadać.
— A tak — dodał Leszczyc — wypadałoby posłać znacznego człowieka, ale zaraz podpatrzą i przewąchają. Musiemy tym czasem potajemnie i ostrożnie poczynać. Mamy takiego małego człeczka z dużą głową, co się do Sandomierza ofiaruje jechać. Sam on nie dostąpi do księcia, a przez drugich przygotuje go, aby się nam nie opierał.
W tém jeden ze starszych odwrócił się, odszedł kroków parę i z drugiéj izby Stacha przyprowadził. Wojewoda, który bliżéj go nie znał, choć po świecie spotykał, ciekawie nań począł patrzéć.
— Nie spieszcie zbytnio, czekajcie, — przebąknął — przed niewodem ryb łowić nie trzeba.
— Ale! ale — zawołał Cholewa — i ja zrazu tak radziłem, do tego jednak doszło że już nóż mamy na gardle. Dosyć tego pana i jego sługi! precz z niemi!
Szczepan Wojewoda jak był małomówny, szczególniéj gdzie ludzi dużo widział, na to gwałtowne wyrzeczenie ramiona tylko ściągnął i ku Stachowi się obrócił.
— Księcia Kazimierza znasz? — spytał.
— On mnie nie bardzo, ja jego doskonale — odezwał się Stach śmiało. — Ze wszystkich synów nieboszczyka króla, Henryk i on to były dwie perły najpiękniejsze i najdroższe. On nam jeden został, równego jemu niema i po długie wieki nie będzie. Szkołę wielką sieroctwa i nieszczęścia przechodził, bezdomny był, w niewoli się męczył a świętym z niéj powrócił. Ten nam panować powinien a nie inny.
Mówił Stach z takim zapałem iż we wszystkich przelał uniesienie swoje.
Widząc to, bił daléj gorące żelazo.
— Dosyć nam spojrzéć, — kończył — aby w nim majestat do którego był przeznaczony poznać i uszanować. Krzywousty to żywy, aliści piękniejszy od ojca, powaga z dobrocią, majestat z łaskawością w nim, cześć sprawiedliwości wielka. Nie sięgnie on po swobodę niczyją, nie będzie nam innym tylko ojcem rodzonym. On nam powinien panować! On! Sam pan Bóg tego chce gdy Mieszka powiódł na manowce, aby tamtemu drogę otworzył!
Wojewoda uląkł się i zmięszał, uszy sobie zasłonił.
— Na Boga ciszéj, — odezwał się — nie budźcie spiącego licha. — A do Leszczyca się obracając dodał: — Mali jechać ten człek, niech się strzyma póki ks. Biskup nie powie.
— Biskup — przerwał Cholewa — jako ojciec duchowny, z pewnością nie chce zguby grzesznego a upamiętania. Może probować mądrych środków, my, prości ludzie, wiemy że się już tu niema czego spodziewać, ani czekać na co...
Niechaj jedzie lepiéj dziś niżeli jutro.
— Natychmiast! — powtórzyli inni — aby książe miał czas się przygotować..
Stach się odezwał z gotowością, choćby téj godziny.
Wybór dlań był już skończony, koń stał od południa osiodłany, ludzi dwóch miał do posługi i wiernego Żegcia, sam Stach już był wdział ubiór do podróży, zawinął się więc z pokłonami tym co go wysyłali raźno a wesoło, bo mu aż serce biło że księciu mógł czemś usłużyć. On to pierwszy przez Bogorję nastręczył się do tego poselstwa. Wprawdzie sam na oczy księciu nasuwać się nie mógł i niechciał, ale na dworze, jako Zabor z Przegaju miał znajomych siła, szczególniéj rachując na prawą rękę Kaźmierza, Goworka, którego dobrze znał i był przezeń lubiony. Do niego więc chciał nieść poselstwo tajemne. Jeszcze Wojewoda usiłował go wstrzymywać i hamować ziemian zapalonych, gdy Stach, obawiając się aby mu do pożądanéj nieprzeszkodzono podróży, wyrwał się z izby, wybiegł w podwórze i koni dopadłszy, korzystając z ciemności, natychmiast wyruszył, z małą swoją gromadką.
Po burzy niebo się było prawie całkiem wyjaśniło, przebiegały po niem tylko chmurki lekkie a z za nich dziwnie silném, jakby obmytem świeżo światłem płonęły gwiazdy iskrzące. Miasto jeszcze spało, a na przedmieściach, gdzie panował wiejski obyczaj, już ku dniowi po chatach budzili się ludzie ubodzy i światełka u nich płonęły.
Stach, Żegieć i czeladź znali doskonale miejskie uliczki i drogi do gościńca wiodące, ku któremu się dostać chcieli. Przesuwali się więc bezpiecznie pomiędzy płotami, nikogo nie spotykając i już ostatnie chaty w ogrodach pominęli, gdy Żegieć pod niebo już się rozjaśniające spojrzawszy, zamruczał.
— A no, paneczku — patrzcie tam jacyś konni stoją na drodze!
Było to w miejscu gdzie zarośla się i pojedyńcze drzewa nad gościńcem tak uszykowały, że je łacno z dala bodaj za ludzi wziąć było można.
Stach się rozśmiał.
— U stracha wielkie oczy? Co ci w głowie? — rzekł — krzaki stoją nade drogą.
— A no się ruszają — odparł Żegieć.
— Bo wiatr gałęźmi miota.
— Wiatru ani czuć.
— Bośmy tu zakryci — rzekł Stach.
— A no, ludzie! — powtórzył Żegieć.
— Drzewa! — uparł się Stach.
Podjeżdżali tak ku temu strachowi puściwszy konie kłusem, gdy niespodzianie wcale nagle coś z krzaków ruszyło się i, nim się Stach miał czas wziąć do miecza, ujrzał się ściśniętym przez zbrojnych, z których jeden przypadłszy doń za piersi go pochwycił.
Drugi ręce mu porwał i w tył wykręcił. — Z blizka poznać mógł jednookiego Berezę.
Żegieć probował się bronić, drudzy téż oszczepami wywijali, ale na ich trzech ludzi było kilkudziesięciu, którzy tak nagle nacisnęli że i mieczów z pochew dostać nie było podobna. Bereza jeszcze pałką okutą płatnął Stacha po łbie, i byłby go ranił ciężko, gdyby na żelazne nie trafiła obręcze.
Obrona była niepodobieństwem, Bereza i jego ludzie pochwyconych, poobalanych już rozbrajali, łykami ich pętając. Stach wrzaskiem wielkim zrazu bronił się jeszcze napaści zbójeckiéj, ale nikt tu słyszeć go nie mógł, a wśród nocy nie ważyłby się biedz na pomoc. Ogłuszony Stach, ranny Żegieć, powiązana czeladź nie opamiętali się jeszcze co się z niemi działo, gdy już nazad do miasta, bocznemi drożynami wlec ich poczęto.
Jawném było iż Stacha wyprawę ktoś zdradził, i że nań tam czekała zasadzka. Kto ją postawił domyślać się było łatwo. Kietlicz zręczny, miał swoich wszędzie, szczególniéj między służbą bo czeladź nie wszystka bardzo rycerstwu i ziemianom sprzyjała.
Postrzegł zaraz pochwycony że go ku zamkowi prowadzono. We wrotach dał Bereza znak aby go puszczono, wjechali w podwórze po cichu, skręcono w bok ku szopom i tu ściągnięto z konia Stacha, osobno do więzienia wepchnięto, czeladź jego gdzieindziéj uprowadziwszy.
Izba do któréj go wtrącono, miała wysoko w ścianie małe okienko zaparte okiennicą i kratą drewnianą, trochę słomy wyleżanéj w kącie, dzbanek na pół rozbity i drzwi okute, które zaraz za nim drągiem ogromnym zawalono.
Na pytania i odgróżki, Bereza śmiechem tylko odpowiadał ręce zacierając.
Nie szło Stachowi o siebie, nigdy on odwagi nie stracił, biedził się tém że poselstwo przepadło, a ci co go wysłali, wiedzieć nawet nie będą co się z nim stało.
Jęknął zbiedzony i głowę potłuczoną na ręku sparłszy, gotował się na wszelki los, jaki mógł mu być zgotowany.



X.

Dnie posłuchania i sądów na zamku były wyznaczone, czasu których nie Mierzwa, ale prastarym obyczajem sam książę zasiadał jako najwyższy sędzia, wydając wyroki.
W dni te tych szczególniéj dopuszczano, którzy nie obwinieni byli, ale sami z żałobą przychodzili domagając się sprawiedliwości.
Mieszko wymierzał ją zawsze bardzo surowo; przecież wyrokom tym nic zadać nie było można, chyba że Mierzwa i Skarbny pilnowali, aby przy każdym dla książęcego skarbu grzywny sądowe ściągnąć jak największe.
We dnie te często podwórce zamku najrozmaitszego ludu pełne były; dopuszczano bowiem bez różnicy stanu, każdego ktokolwiek żądał być wysłuchanym. Przyjeżdżali nieraz i ziemianie w sporach o podziały ziemi dziedzicznéj, o spadki, pojednanie zwaśnionych rodzin się dopraszając i kmiecie, osadnicy i lud nawet prosty. Nie widać tu tylko było duchownych i spraw takich, które do sądów ich należały, bo te sami Biskupi bez odwołania sądzili.
Tak, kilka lat temu, gdy ów Bolesta, kasztelan Wizki, nasadził zbójców i zamordować kazał Biskupa płockiego Wernera, nie sądził Bolesty, ani książę, ani żaden sąd świecki, kazał go schwycić Arcybiskup Gnieźnieński, zwołał do pomocy dwóch pasterzy, skazał go na stos i obszytego w płótno woskiem napuszczone, spalił w Gnieźnie pod Katedrą.
Bywały sprawy, które książę sobie przywłaszczał a duchowni za swe uważali, rodziły się o to spory, i książęta radzi byli sądy swe czynić jak najgłośniejszemi, pociągali do nich, by groźną władzę duchownych uszczuplić.
Mieszek też tego przywileju wymierzania sprawiedliwości tém baczniéj strzegł, im bardziej pragnął wielką już potęgę duchowieństwa ukrócić.
Dnia tego, nazajutrz po rozmowie Wojewody z Biskupem Gedką, przypadały królewskie sądy. Odbywały się one z okazałością wielką.
Książe zasiadał w izbie na ten cel wyznaczonéj i przybranéj, na krześle szkarłatem obitém, w czapce złocistéj, z mieczem przy boku, otoczony całym swym dworem. Do pomocy mu tylko znajdować się musiał Mierzwa, który stał za innemi dostojnikami, mało tutaj znacząc i będąc widocznym.
Mieszek, którego zdawna Starym przezwano, miał w tym dniu, jak zawsze gdy się ukazywał publicznie, twarz surową, którą zarost bujny, długa do góry poddarta broda ciemna, włosy czarne, brwi rozrosłe i namarszczone, czyniły groźniejszą jeszcze. Strój jego wspaniały był i wytworny. Za nim tuż, choć nie noszący urzędownie tego tytułu, ale pospolicie już Palatynem zwany, stał Kietlicz, którego grubej i przysadzistéj postaci strój rycerski i łańcuch, niewiele dodawały wdzięku.
Inni téż urzędnicy dworu otaczali księcia kołem, kanclerz, osoba duchowna, stary prałat Baldwin z Brzezia, Marszałek pański ze złocistą laską w ręku, Podkomorzowie, Radni książęcy, dworzanie, służba.
Na dni te wszyscy przywdziewali stroje odświętne i oznaki swoich urzędów; Miecznik trzymał ogromny miecz w pochwie nabijanéj z pasem obwiniętym koło niéj, znamię sprawiedliwości, inny tarczę książęcą i t. p.
Cisnęło się na te posłuchania wiele ciekawego ludu, któremu przystępu nie wzbraniano, aby mógł oglądać pańskie oblicze i sprawom się przypatrzéć. Drzwi stały otworem, a straże książęce nie odpędzały nikogo, chyba tłok stawał się zbyt wielki.
Sądy rozpoczęły się od wczesnego ranka, na żałobach nie zbywało. Mieszko sam odzywał się mało, za siebie rozkazując Mierzwie zadawać pytania, słuchając odpowiedzi, w końcu za poradą z przybocznemi sam wyrok ogłaszając.
Kilka już spraw z dość surową poszło odprawą i zapłakanych ludzi straże powypychały, gdy Kietlicz stojący u tronu, spojrzawszy ku wrotom oknem otwartém, zobaczył coś i niespokojny pochylił się do ucha pańskiego, szepcząc głosem na pół szyderskim pół złośliwym.
— Jego miłość, ksiądz Biskup Gedko na sądy téż przybywa.
Książę zdziwiony, z brwią namarszczoną mocniéj jeszcze, spojrzał na mówiącego, jakby pytał co to znaczyć miało. Było w tém bowiem coś niezwyczajnego. Biskup jak inni wiedział o dniu sądów książęcych, nie mógł więc przybyć chyba z jaką żałobą. Rzecz to znowu była nieprawdopodobna, bo duchowni sprawy ich się tyczące, sądzili sami.
Mieszko, jak zawsze, panem był siebie, tak i teraz nie okazał po sobie nic, choć go to niepokoiło. Sprawa tylko którą powołać miano, wstrzymaną została. Zwyczajem było, iż książę naprzeciw pasterza do progu wychodził, tym razem Mieszek nie poruszając się, pozostał na siedzeniu swojém.
Gedko przybywał z uroczystym występem, ubrany w szaty odświętne w płaszczyku złocistym na ramionach, jaki naówczas biskupi nosili, niesiono przed nim krzyż, towarzyszyli mu prałaci i dwór okazały. U drzwi biskup się zatrzymał, jakby oczekując należnego powitania, książę wstał tylko z tronu, ale się do wnijścia nie ruszył. Na twarzy Gedki przebiegł rumieniec doznanéj obrazy, nie wstrzymało go to od wnijścia i żywo sam zbliżył się do księcia, obok którego miejsce jego było.
Wspaniała postać biskupa, z wyniosłem i pogodnem czołem, cała nabrała jeszcze majestatu od uczucia godności dotkniętéj. Szedł zwolna, a gdy Mieszek z pewną niechęcią, zmuszony schylił się w pierścień go całując, Gedko odezwał się doń głosem spokojnym, ale w którym siłę czuć było pewną siebie.
— Miłościwy książe, choć na twych sądach, ja niemam co czynić, tylko im błogosławić, pozwólcie abym się widokiem ich pocieszył i wymiarem sprawiedliwości. Najpiękniejszy to przywilej monarchów, być szafarzami tego co najdroższe na ziemi.
Mieszek nic nie odpowiedział, można było z twarzy dwu mocarzy tych wyczytać jakby wzajemne wypowiedzenie wojny. Biskupa odtrącić nie było sposobu, książę skinął na dwór. Niespodziane przybycie Gedki wymagało aby mu obok książęcego, na równi z niém, siedzenie drugie przygotowano. Choć niechętnie, musiano to spełnić, przyniesiono siedzenie okryte z drugiéj izby i postawiono je przy Mieczysławowem. Biskup czekał stojąc, a książe téż siadać nie mógł. Mierzyli się oczyma zapaśnicy.
Już to samo, że Biskup w oczach ludu i dworu zająć miał miejsce tuż obok księcia, oznaczające, że z nim dzielił władzę, dumnego Mieszka poruszało do głębi.
Gedko choć czuł dobrze, iż nie był tu pożądanym gościem, nie zmienił oblicza pogodnego, zasiadł należne sobie krzesło, które służba co prędzéj ustawiła. Książe siadł widocznie uchylając się od Biskupa i zwracając w inną stronę.
Jak przy Mieszku dwór jego tak obok Gedki stanął krucyfer z krzyżem, który tu miecznika zastępował, bo władzy duchownéj orężem było to znamię, daléj prałaci, dwór, prawie tak mnogi i wspaniały jak książęcy.
Wzmogło się gniewliwe rozdrażnienie Mieszka, gdy ujrzał się w téj izbie własnego zamku niemal poniżonym przez widomy podział majestatu z duchownym. Oczy księcia ciskały wejrzeniami strasznemi, usta się ścięły, dłoń spoczywająca na mieczu drżała, obejmując rękojeść namiętnie.
Gdy się uciszyło, ludzie u drzwi stojący wołać poczęli czyby kogo nie było z żałobą, aby występował. Ujrzano naówczas niewiastę średnich lat, odzianą jak naówczas ubogie ziemianki się nosiły, w odzieży ani nazbyt staréj, ni nadto okazałéj, z namitką białą na głowie, w płaszczu na piersiach spiętym. Twarz jéj zżółkła, poorana marszczkami, oczy od łez zaczerwienione, wyraz ust zbolały, litość obudzały. Tuż za nią szedł człek młody dosyć pokaźno przystrojony, twarzy butnéj, zuchwałego wejrzenia, w krótkiéj sukni wełnianéj, pasem nabijanym ujętéj, w spodniach obcisłych i miękkich chodakach, przy mieczyku, z włosami długiemi rozrzuconemi na ramiona. Poznać było po nim można, iż musiał za jakąś winę odpowiadać, a coś mieć na sumieniu, bo szedł krokiem niepewnym, wahając się, oczy to zbyt śmiało podnosił, to strwożony i pomięszany opuszczał. Z rękami téż niewiedział co zrobić, chwytał się za pas, rzucał go, ujmował za mieczyk, zakładał w tył... Twarz nie wiele o nim dobrego powiadała, choć młoda jeszcze, już jakby życiem sterana wyglądała, pofałdowana, niespokojna, krzywił usta, mrużył oczyma, drgały mu muskuły niespokojnie. Plamy czerwone i blizny szpeciły go téż nie mało.
Za nim szło aż pięciu ludzi wystraszonych, w siermiężkach prostych, bez koszul, w chodakach dziurawych, z włosy krótko ostrzyżonemi. Niektórzy kije pstre mieli w rękach. Łatwo w nich było poznać parobków od pługów, albo téż pastuchów świeżo od trzody tu przypędzonych.
Ludzie ci dwór świetny i pana zobaczywszy przed sobą na majestacie, strwożeni, ledwie kilka kroków podszedłszy, popadali na kolana, głowy pochylili ku ziemi i nierychło wstać się ośmielili na znak który im dano.
Staruszka niewiasta patrząc na Biskupa to na księcia, zdawała się w niepewności do kogo zanieść ma skargę. Wahała się jeszcze, gdy Mieszek, obawiając się snadź, aby do Biskupa się nie zwróciła, sam powołał ją, rozkazując bliżéj przystąpić i opowiadać czego chciała.
— Miłościwy książę a panie — poczęła niewiasta ze zwykłą płci swéj i wiekowi gadatliwością nieporządną, — miłościwy panie! jestem wdowa utrapiona i nieszczęśliwa, którą ostatniego mienia i chleba pozbawiono! Miłościwy książę, mąż mój nieboszczyk służył i zasłużył się panom swym, zwali go Błażkiem, był koniuszym przy zamku. Człek był poczciwy a pracowity. Nieboszczyk książę, dał nam ziemię, pola i łąki, gdzie i dworek postawił nieboszczyk. Nakupił potém owiec, a te się nam z łaski Bożéj rozmnożyły, miałam stadko ich piękne, — (tu łzy otarła) — a! z niego całe było utrzymanie moje.
Płacz i szlochanie na chwilę jéj odjęły mowę.
— A! ja, nieszczęśliwa sierota! — mówiła daléj wśród łkania, które ciągle głos tamowało. — Gdy wspomnę, serce mi się kraje! Miałam mleko i sér na sprzedaż i wełnę. Było się czém okryć i czém pożywić i jaką odrobinę schować na złą godzinę. A! ja nieszczęśliwa sierota! co ja teraz pocznę wyzuta ze wszystkiego.
Płacz znowu Błażkowéj mowę stłumił, a Mieszek rzekł.
— Mówcież, kto was o szkodę przyprawił!
Niewiasta, jakby przemówić jeszcze nie mogła, wskazała ręką na stojących z tyłu parobków.
— A! oto ci, ci niegodni słudzy. Syn mój do dozoru ich przyjął. Dobrze dozorowali! Łajdaczyli gdzieś czy spali, dosyć że wilcy z lasu wyszedłszy, jak się do stada wnęcili, jak zaczęli dusić, tak mi prawie nic nie zostało. Barany, owce, jagnięta, poszło wszystko biedactwo na głodne zęby! A! ja nieszczęśliwa sierota, już mi chyba przyjdzie z głodu umierać.
Zaniosła się biedna niewiasta płaczem wielkim, a książę który sprawę tę wziął tém goręcéj do serca, że tak dostojnego miał sądów swych świadka, odezwał się.
— Któryż jest synem twoim?
Wdowa Błażkowa zwróciła się wskazując na młodzieńca, który pokłon oddawszy księciu, dosyć śmiało ale głosem zachrypłym rzekł.
— A to ja jestem miłościwy książę, ja, Tymek Berdów, ja.
Wskazał palcem na pierś swoją.
— Ja syn sługi twéj, miłościwy królu!
Tytuł ten nie czynił wstrętu Mieszkowi, choć do niego prawa nie miał i nie nosił go.
— A gdzież są ci najemnicy? — zapytał.
Między parobkami, którzy spojrzeli po sobie i łokciami się trącać poczęli, stało się zamięszanie chwilowe i, jakby za przyzwoleniem ich ogólném, starszy jeden z kijem w ręku, u którego uwiązana wisiała mała flaszeczka, wystąpił naprzód i gwałtownie rzucił się na kolana, wskazując towarzyszów.
— Miłościwy królu, to my; Łupa, ja, Zgonina, o to ten, Bajda, Chromek i Brechun.
Wstawszy Łupa począł szybko a frasobliwie, targając krótkie włosy.
— A to nas winią, a to skarżą, a no i my tu przyszli do miłosierdzia pańskiego, my, Łupa, Bajda ta i wszyscy. Jak się pan nie zmiłuje a Bóg, to któż? ginąć przyjdzie.
Pozostali za Łupą stojący, potwierdzali co za nich prawił.
— Jakże to było? prawcie śmiało — odezwał się książę.
Łupa począł śmieléj, potarłszy głowy.
— A no, jak było, Bóg najjaśniejszy świadek że prawdę mówiemy, i że o to jak było. Choćby krzyż całować przyszło, my wszyscy gotowi, a choćby na żelazo i wodę. My nie jesteśmy ludzie niewolni, ale swoboda i najemnicy. Tak o to ten Tymek Berdów — wskazał na młodzieńca, który się niecierpliwie poruszył — o to ten, ale, proszę miłości waszéj, jako żywo on nie jest syn wdowy Błażkowéj, ale pasierb, tak, pasierb.
Odwrócił się powołując do swoich, którzy mu głowami coś pomrukując, świadczyli. Ani wdowa ani Tymek nie zaprzeczali.
— Ten Tymek, — mówił daléj pastuch — najął nas, mnie Łupę, Bajdę i Zgoninę potém Chromka i Brechuna na ostatku.
— Ano, tak, — potwierdził kłaniając się Brechun.
— Najęli nas — ciągnął Łupa, — najęli, trzoda była duża, roboty koło niéj, strach! Wszystkich razem pędzić nie było można, a tu w szkodę zapuścić wara, a tam łęgi pozatykane, nie można, a tu od lasu i zwierza pilnować, a od moczarów odganiać. Już jak tam nas karmili, niechcę i gadać, chléb ościsty a polewka, krupa krupę goniła. A tu trzeba było i doić i mleka pilnować i séry robić i lekarstwo dawać.
— E! e! więcéj sami mléka spili niż serów zrobili! — wtrąciła wdowa.
— Od wilków my, od lasa z oszczepem stawali, — ciągnął Łupa, — wilcy w trzodzie szkody nie robili. Raz jeden barana bestja okaleczyła, co go dobić musieliśmy, bo by był zdechł... Bajda z Brechunem jak poczęli wrzeszczeć, rzucił go wilk i skóra i mięso ocalało...
Kto nas trzody pozbawił! e! e!
Tu odwrócił się i na Tymka palcem wskazał.
— Ot, kto! ot! Jemu tylko aby polować a polować z psiskami, a sobaki złe że co napadną bywało rozszarpią. Wpadli raz na trzodę, jak niepoczną się znęcać, my z kijmi. Gdzie zaś! i nam się dostało. Tymek nadbiegłszy jak wziął nas okładać, a żebyście mi milczeli, żebyście nie gadali na psy, pamiętajcie! Powiecie że wilki w trzodzie szkodę zrobiły, nie to stłukę na miazgę.
Cóż my, proszę miłości waszéj, mieli robić? Przyszło pędzić do obory, niema liku, wdowa w płacz, a na nas wymyśla. Taki to z was dozór, darmozjady, a ja was za co karmię moim chlebem, a wy tacy, owacy... Co było robić? musieliśmy milczeć! Drugiego dnia jak się psiarstwo zaprawiło na owcach, gdzie! ani go strzymać. Poczęli dusić znowu. Bieda! strach! gwałt! my na nich z kijmi. A żebyście się nie ważyli moich psów tykać, woła Tymek, ani na psy skarżyć, bo żywi nie ujdziecie.
Gdy Łupa tak szeroko rozpowiadał, Tymek już ledwie mógł się utrzymać.
— Miłościwy królu! — zawołał — to są wierutne łajdaki i kłamcy... Spali a nie pilnowali, wilcy trzodę wydusili, teraz na moje psy składają. To zbóje i nicponie, bez czci i wiary poganie, których słowom ani przysiędze wierzyć nie można...
Nie tak było, kłamstwo wszystko. Ja ze psy mojemi wilki ścigałem, odganiałem, a oni ufając w to pokładli się na brzuchach i spali i wilczyska trzodę całą wymordowały.
Odwrócił się do Łupy.
— Będziesz ty mi łgał!
Łupa do księcia milcząc ręce wyciągnął.
— Panem Bogiem się świadczę — dodał — kłamie on! myśmy niewinni nic!
Stało się milczenie, ks. Mieszek oparł się na ręku i zadumał, widać było że przed Biskupem chciał mądrość swą i przebiegłość okazać. Sprawa była do rozsądzenia dosyć trudną. Komu tu dać wiarę? Gedko spoglądał milczący na księcia, czekając co téż powie. A że Mieszek ani nań patrzał, ani się odzywał do niego, na twarzy Biskupa coraz większe rozdrażnienie występowało.
Lekceważono go publicznie i chciano zapomnieć o nim, jakby go tu nie było.
Mierzwa człek przewrotny, widząc sprawę zawikłaną, z uciechy że inni sobie może nie poradzą z nią, tam gdzie on łatwo by wiedział kędy wynijść, brodę ręką gładził i uśmiechał się do siebie. Wdowa płakała, parobcy między sobą szeptali, Tymek z nogi na nogę przestępował, na księcia zerkając z ukosa.
W tém książę długo pomyślawszy, podniósł głowę i rzekł zwolna.
— Jedna i druga strona prawi tak, że jedno i drugie zda się równie wiary godném. Mogły psy być przyczyną, mogli i wilcy. Ani pastusi ani pasierb nie stawią świadków. Zresztą parobcy czynili co mogli, nad siłę zrobić nie byli w możności. Wilcy czy psy, silniejsze były od nich. A no, na pastuchów zwierzona była trzoda, oni za nią odpowiadają, co o psach prawią, łżą być może, bo kto by własne owce dał dusić? Co tu rzec? pastusi winni za owce zapłacić, a jak nie mają czém, w niewolę iść.
Odwrócił się książę nie ku Biskupowi, ale ku swoim.
— Cóż, jak wam się zda? — spytał.
Kietlicz, Mierzwa i cały prawie dwór jednym głosem zawtórowali.
— Najsprawiedliwszy wyrok w świecie!
Biskup nie powoływany do zdania, nieco szydersko się uśmiechnął, książę to dostrzegł. Tymek zdawał się tryumfować, ale Mieszek, którego uśmieszek Gedki ubodł mocno, sparł się na dłoniach i myślał znowu.
— Tak się zda — odezwał się wytrzymawszy nieco, — a gdyby prawa surowego się radzić, wyszłoby inaczéj. Jest dowód pewien, czemu sam pasierb nie przeczy, że złe psiska chował, że na te psy i inni się uskarżali. Ja to wiem. Sam przyznaje że z temi psy około trzody się zwijał. Cóż dziwnego że wściekłe bestje na owce się rzuciły? Albo to nowa i niezwykła rzecz? Dowodów innych niema, oprócz tego prawdopodobieństwa, prawo więc nakazuje na niém się opierać. Owa baśń o gonieniu za wilkami pachnie wykrętem. Prawdę rzekłszy pasierb winien nie pastuch i on matce swéj czy macosze trzodę nagrodzić powinien, on! on, nie kto inny! Sprawiedliwość tego wymaga!
Znowu książę odwrócił się do swoich, a Mierzwa z rękami do nieba wzniesionemi, z twarzą rozpromienioną, wielbiąc rozum pański, zawołał.
— O niezrównana mądrości pana naszego!
Inni za nim pomrukując, sławić ją poczęli.
Z twarzą wyzywająco szyderczą książe się zwrócił ku Biskupowi, jakby go do wypowiedzenia zdania wyzywał, gdyż Gedko milczący dotąd, oprócz urazy że był zapomniany i lekceważony, nie dał znaku ani przeciwieństwa ani zgody.
— Cóż wy na to ojcze? — spytał.
Gedko twarz przyoblókł powagą wielką, zmieniła się ona, rozpromieniła natchnieniem razem i obrażoną dumą — odwrócił się do księcia powoli.
— Miłościwy panie — rzekł poważnie — istnie Bóg sam mnie tu dziś sprowadził na tę sprawę, która jakby umyślnie dziś się właśnie przygodziła, abym ja z niéj dla Was samych prawdę pożyteczną wydobył.
Dałeś wyrok sprawiedliwy, miłościwy panie, ale na samego siebie.
Pomyślno, nie jestli ta niewiasta jakoby ziemią krakowską, a ty zaprzeczyć nie możesz iż do pasierba tego jesteś podobny. — Ona cię synem zwie, inni mogą pasierbem mianować, a trzoda owiec nie jestli to lud twój wszystek, który powierzyłeś pono nie skotarzom wiernym, ale takim obcym najemnym pastuchom, którzy z niego skórę, wełnę i mleko chciwie dla siebie chwytają.
Tu ręka Biskupa wyciągnięta jakby mimowolnie Kietlicza wskazała.
— Postąpiłeś z tą ziemią nie jak z matką a z macochą nie litując się jéj nędzy. Wściekłe psy są to twoi urzędnicy żądni krwi i okrutni, których ty na wodzy nie trzymasz a pastwić się im dajesz nad trzodą własną.
Bezkarności pewni rzucają się rozjuszeni na trzodkę twą i szarpią, a krew jéj chłepcą.
Wyrok twój, panie, na cię samego pada, tyś winien tak jako ten pasierb wdowy! Świątobliwy król Dawid, choć ludu swojego ciemiężyć nie dawał, a tylko policzyć go kazał, przecie popadł za to w niełaskę u Boga i pokutę musiał sprawiać aby mu grzech jego był odpuszczonym. — Powiedz więc panie — zgrzeszyłem, a kajaj się aby cię ręka Boża nie dotknęła.
Śmiałe to wystąpienie Biskupa, jak piorunem raziło księcia, nie chciał zrazu wierzyć uszom swym, zbladł, rzucił się z krzesła jakby na Gedkę chciał porwać, ledwie zdołał gniew swój poskromić.
Niezłomna ta odwaga Biskupa, przeraziła więcéj jeszcze dwór pański, który stał oniemiały i struchlały. Kietlicz czerwienił się — bladł trupio i radby był pójść wskróś ziemi. Mierzwa skrył się za innych, widać go nie było. O sprawie, wdowie, parobkach zapomnieli wszyscy, a niektórym się zdało że nasadzona była rzecz umyślnie przez Gedkę, aby mu do jego wystąpienia posłużyła. W izbie całéj popłoch się stał jakby w oczekiwaniu wielkiego jakiegoś wypadku.
Tymczasem Gedko zwolna podniósł się z siedzenia ostatnich słów domawiając, rzucił wzrokiem dumnym, surowym, spokojnym na księcia, który oczy musiał spuścić i, dawszy znak prałatom swym, wolnym krokiem tłum rozstępujący mu się przerzynając, izbę sądową opuścił.
Co było jeszcze ludzi z żałobami, straże na znak gniewny Kietlicza wnet precz wyganiać poczęły, wdowę naprzód, syna jéj, parobków i innych na sądy oczekujących. Mieszek, który téż się podniósł z siedzenia z twarzą bladą, ale straszliwy gniew tłumiony wyrażającą, rzuciwszy okiem po swoich, do drzwi się bocznych skierował.
W chwilę potém izba była pusta, a na zamku zapanowało złowrogie jakieś tajemnicze milczenie.
Książe wprost ztąd, zamiast do komnat żony i izb w których ze dworem do stołu siadał, poszedł do swéj sypialni. Skinął na Kietlicza, który się wlókł za nim posłuszny. W dwu słowach dany już był rozkaz załodze zamkowéj, aby stała w gotowości, aby się nikt ze dworu oddalać nie śmiał.
Przerażeni wszyscy, czegoś strasznego oczekując, chodzili niespokojni, losy Szczodrego przychodziły na pamięć. Tak samo Stanisław ze Szczepanowa napominał go publicznie.
Izba do któréj wszedł Mieszek z Kietliczem, była zwykłą do narad i rozkazów potajemnych przeznaczoną.
Nie było w niéj przepychu, ale wygoda wszelka i niemieckich wymysłów sprzęt nie tak okazały jak do spoczynku i pracy najpodatniéjszy. Znać było tu pana który dla oka w domu czynił mało, dla dogodności wiele. A że w tych czasach zawsze się musiał każdy mieć pogotowiu do obrony, był téż oręż i broń różna po ścianach i kątach.
Tu zwykle Kanclerz spisywał przywileje przy świadkach, więc i do pisania przybory na stole leżały i pulpit do rozkładania ksiąg, gdyby się ich radzić przyszło. Choć Mieszek prawa obcego ani żadnego bardzo szanować nie chciał, wolę swą mieniąc prawem jedynem, przecie czasem się radzić było trzeba pisma.
Wszedłszy Mieszek padł na siedzenie, kubek wody wychylił, długo nieruchomy trwał nie mówiąc słowa. Kietlicz stojący u proga patrzał nań, odzywać się nie śmiejąc, nogi pod nim dygotały, pot z czoła padał kroplami — oddychał ciężko.
Upłynął dobry czasu kawał, książe dwa czy trzy razy usta otwierał i milkł nie mogąc się zdobyć na słowo; ręka która leżała na stole konwulsyjnie drżała. Spojrzał na Kietlicza, ani go odpędzał, ani powoływał. Dumał z sobą. Naostatek, jakby bój stoczywszy i zwyciężywszy, Mieszek powstał, kołpak który miał na głowie poprawił zrazu, a potém na stół go zrzucił. Stanął naprzeciw Kietlicza, brew mu się ściągnęła, usta drgały..
Odzyskał już był męztwo i władzę nad sobą.
— Mów, — odezwał się głosem zmienionym — którzy są co z Biskupem trzymają?
Kietlicz zawahał się z odpowiedzią.
— Miłościwy panie, — rzekł, — ledwieby nie przyszło pytać dziś, którzy z nim nie trzymają i przeciw własnemu panu nie są? Na pewno wiemy że Wojewoda Szczepan, krewny jego, należy doń cały. Leszczyc co nocy zbiera u siebie narady, knuje zmowy. Wczoraj ich podsłuchano że już na zwiady wysyłać mieli do Kaźmierza. — Posłańca schwytanego trzymam w więzieniu.
Biskupi wszyscy z Gedką trzymać będą, księża pójdą za niemi, ziemiaństwo nie odstąpi ich.
— Więc na nim piérwszym — odezwał się Mieszek, na buntowniku jawnym przykład uczynić trzeba.
Zuchwały klecha wyzywał mnie sądząc że się porwę nań i uczynię go męczennikiem?! Nie! księdzem jest, nie tknę go, z Rzymem się zadzierać nie chcę. Dziś, nocą, stu ludzi weźmie go z dworca, niech mu włos nie spadnie z głowy, ale zuchwalca co nic nie szanuje, precz za granicę kraju wyrzucić. — Powiedzieć mu, jeśli się wrócić ośmieli, głowę mu kto zdjąć może. Znajdzie się taki co to uczyni.
Ręką rzucił Mieszek.
— Miłościwy panie, — chciał przerwać Kietlicz.
— Milcz z radą swą — odparł książe — rady nie potrzebuję, posłuszeństwa.
Przeszedł się po izbie, wodę pijąc i uspokajając.
— Wojewodę, gdy do swéj miłośnicy jechać będzie, bracia jéj mogą ubić na drodze, albo u niéj w domu. Nie będzie im za to nic, można powiedzieć. Stary łotr, winien dać gardło: sprzeniewierzył mi się.
Znowu chodząc dumał Mieszek.
— Leszczyca, Bogorjów, Cholewę, gdy się znijdą pobrać na gród i posadzić. Sądzić ich sam będę, winni zdrady. Kto życiem nie przypłaci, oczyma lub ręką. — Nadto byłem powolnym, nie znają mnie jeszcze — krwi potrzeba aby postrach był.
— Miłościwy panie — przerwał raz jeszcze Kietlicz, — ziemiaństwo nastraszyć dość, a lepiéj go nie drażnić. Silni są.
— I jam nie słaby — odparł książe odwracając się do niego. Nie straszyć ich próżno ale wydziesiątkować trzeba. Biskupa jednego stanie aby reszta milczała, ziemian pobrać więcéj. — Ha! słali już do Kaźmierza, — dodał uśmiechając się gniewnie. — Do Kaźmierza! Nie juści w niego ufają i za jego przyzwoleniem to czynią? Nie — nie.
Oni go chcą wziąć, ale się im nie da. W Sandomierzu zawsze stek tych co odemnie stronią. Biskupi tam ciągną, opatów i klechów pełno — klasztor czy szkoła ten dwór jego, a w rzeczy to jaskinia łotrów.
Tylko nie zmogą Kaźmierza, bojaźliwy jest, miękki, przeciw mnie się nie ośmieli, bo zna żem nie na jego siły!
Kietlicz ani przeczył, ni potwierdzał.
— Kogo słali do Kaźmierza? — zapytał.
— Ziemianie u Leszczyca zebrani, którzy niemal co noc się tam zjeżdżają, małego człeczka wybrali. Czeladź podsłuchała i doniosła. Ten już siedzi.
— Drugiego znajdą — dodał Mieszek. — Zabrać ich wszystkich z Leszczycem, do nogi.
— Nuż się opierać zechcą? — szepnął Kietlicz — i to już może być.
Mieszek głową potrząsł pogardliwie.
— Ludzi masz dosyć!
— A jeżeli Wojewoda swoich powoła?
— Wojewoda! — parę razy powtórzył Mieszek z lekceważeniem. — Wojewodę mogą sprzątnąć ci z Tęczyna, starzec jest niedołężny. Ja Wojewodów krom ciebie nie potrzebuję, do wojny znajdę dowódzców, warchołów wymieść trzeba precz.
Znowu umilkłszy przechadzać się zaczął książe, pomrukując jakby to co myślał ciężko mu wypowiedzieć było. Stanął potém naprzeciw Kietlicza.
— O Kaźmierzu prawią między sobą — rzekł, — ja się go nie lękam, ale póki on tam siedzi za oczyma, wszystko się do niego gromadzić będzie. Słać potrzeba ażeby do mnie przybywał. Lubi mądrych ludzi, — dodał szydersko, — księdza po niego wyprawić, a jeśli o wiernego trudno, Mierzwę, który go rozmową zabawić potrafi. Niech mu powie że widzieć go chcę, sprawę mam pilną..
Raz tu go sprowadziwszy nie puszczę od siebie. Ślij po niego zaraz — dziś.. prędko.
Kietlicz stał tém mnóstwem pańskich rozkazów zmięszany nieco.
— Miłościwy panie, — odezwał się, — co rozkażecie to dla mnie święte, ale czy podołam naraz tylu sprawom? Biskup — Wojewoda, ziemianie, książe Kaźmierz.
Mieszek odwrócił się ku niemu gniewnie.
— Tak, albo naraz wszystko zrobić potrzeba, lub z wszystkiego nic nie będzie, — krzyknął ostro i zapalczywie. — Gdy popłoch się rzuci nie czas będzie ludzi łapać, bo się rozbiegą. Nie dzwonić na trwogę, a ująć razem tych co zmowy czynią. Masz ludzi, masz siłę, masz przykaz mój, czyń co chcesz.. Tak musi być.
— Cóż, trwożysz się? ty?
Kietlicz poruszył się żywo.
— Nie trwożę się — choćbym i życie miał dać! Nie pożałuję nikogo..
— Natychmiast do dzieła — dodał książe. — Biskupa wziąć i za granicę go wywieźć — jeśli chce niech skarży na mnie w Rzymie, znajdę sposób na to! Z Wojewodą rozprawią się bracia tej wszetecznicy, — daję im go na wolę.. Leszczyca dwór otoczyć i na zamek pobrać wszystkich..
Kietlicz stał jeszcze.
— Nie masz czego czekać — zakończył książe. — Idź! czyń. Nie trzeba okazywać nic, na zamku do wieczora niech się nic nie rusza. — Mierzwę ślij do Sandomierza, naglić ma by przybywał do mnie. Opierać się nie będzie — starszy brat wzywa i rozkazuje.
Idź — rób.
To mówiąc książe z ramion zrzucił płaszcz, odpasał miecz, zdjął suknię i pochwyciwszy kaftan ze skóry bawoléj, szybko wciągać go zaczął, natychmiast nań suknię wdziewając i mieczem opasując się znowu.
Kietlicz postawszy u progu chwilę, ze spuszczoną głową, odszedł powoli — ciężkie brzemię niosąc na sobie.
W komnacie w któréj się to odbywało, nie było nikogo, lecz gdy Kietlicz drzwi jéj otwierał, zdało mu się iż posłyszał szybko oddalające się kroki, jakby od progu uciekającego co żywiéj człowieka. Rzucił się za nim strwożony. Łatwo który z dworzan lub czeladzi stać mógł na podsłuchach, uląkł się by zdrady nie było. Nie dowierzał nikomu.
Pędził co sił stało, lecz ociężały i krótkonogi, nim do przedsieni dobiegł, nie znalazł śladu ni słychu. Tu chodniki kryte rozchodziły się na różne strony. Cicho było dokoła i pusto, pusto nawet w wewnętrznych dziedzińcach. Pocieszył się tém Kietlicz pot ocierając z czoła, że mu się ów szelest przysłyszał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tom II
I.

Stary zamek w Sandomirzu nie był jednym z najrozleglejszych, jak wszystkie dawne budowy nie rozsiadał się szeroko. Zdawna zamieszkiwany przez rodzinę książęcą, nie wiele jeszcze wymagającą starczył jéj swojemi ciasnemi mury i drewnianemi przybudówkami. Ostatni pan jego, nieodżałowany książe Henryk, co miał w sobie Krzywoustego ducha, pobożność i męztwo, który z krzyżem czerwonym biegł do Jerozolimy i z równem męztwem wojował pogan pogranicznych; młodzieniec europejskiego obyczaju, prawy rycerz owych czasów, uczynił gród ten podobnym do jednego z zamków zachodniéj Europy. Za niego się tu cokolwiek rozrosło i uporządkowało.
Książe Kaźmierz, brat jego ze krwi i ducha, najulubieńszy mu z rodzeństwa, niedarmo też lat kilka tułał się po świecie. I on z tych wędrówek po niemczech i włoszech wyniósł upodobanie w tém wszystkiem co na zachodzie kwitnęło, a czego brakło Polsce ówczesnéj.
Oba oni ściągnęli do Sandomirza ze swych wypraw zamorskich i zagórskich co tylko zdobyć się dało w orężu i sprzęcie. Oba mieli upodobanie w pięknéj rycerskiéj zbroi, w szatach chędogich, w sprzęcie kunsztownym, a Kaźmierz miał też miłość nauk, ksiąg i ludzi co się niemi zajmowali.
Zameczek Sandomirski, zwłaszcza od czasu gdy go po Henryku wziął ów piąty syn Krzywoustego, sierota, zostawiony bez wyposażenia, stawał się coraz piękniejszym na oko, wygodniejszym dla mieszkańców.
Gdy Kaźmierzowi duchowni żenić się nakazali a przybył mu dwór księżnéj Heleny, rozszerzyć przyszło budowy do obyczaju wschodnich teremów się stosując, ulubione na Rusi ciesielskie z drzewa wzniesiono komnaty.
Sam piękny twarzą, postawą, obliczém rozumném i miłość obudzającém, Kaźmierz téż lubił, aby to, co go otaczało, wdzięczną przywdziewało szatę. Zbytku nie chciał, ale wytworność jakiéj się na zachodzie napatrzył, stała mu się potrzebą. Na dworze Cesarskim Rudobrodego, w miastach niemieckich i włoskich przepych i wykwintność panowała. Trudno jéj tu było sprostać, lecz książe rad był mieć co widywał gdzieindziéj.
Ciche to było to Sandomirskie schronienie najmłodszego z synów Krzywoustego, dwór przy nim nie nazbyt liczny, lecz od wrót począwszy podróżny wchodząc mógł poznać, iż tu zamieszkuje pan, który wiele widzieć musiał świata i miłował ład wszelki.
A z ludzkiej twarzy i ruchów mógł też odgadnąć, iż tu więcéj miłość niż groza rządziła. Chodzili wszyscy uśmiechnięci, spokojni, sporów nie zawodząc, nie spiesząc aby próżnować potem. Szło wszystko ładem i cicho.
Nie zbywało na rycerskich przyborach, na łowczych psach i sokołach, bo bez tego nikt naówczas nie był, częściéj tu jednak spotkało się habit Cystersa, suknię Bożogrobca i sutannę księżą, kaptur benedyktyński, kleryka z księgą, niż żołdaka i ciurę.
Oprócz teremów księżnéj drewnianych, które ze starym zamkiem przejściem słupiastem się łączyły, same zamczysko, w części murowane, zawierało izby niskie, różnéj wielkości jak w różnych czasach były dobudowywane, utrzymane czysto i w godła rycerskie i religijne poprzybierane. W izbach dla księcia przeznaczonych broń wschodnią różną po ścianach rozwieszoną, obrazy na złotych tłach, ołtarzyki szafiaste, rzeźby z kości słoniowéj, szyte i tkane opony, na których arabskie napisy widać było, spotykało się wszędzie. W niektórych komnatach już i małe błony szklanne w ołów oprawne miały okna.
Komnatę, w któréj niegdyś książe Henryk przemieszkiwał, po zgonie jego, na znak miłości braterskiéj Kaźmierz tak pozostawił, jak ją zastał po zmarłym. Stała w niéj zbroja jego ulubiona, wisiały kolczugi, hełmy, miecze, włócznie, proporce, a część ich ustawiona umyślnie zbrojnego przedstawiała rycerza. Wisiał nawet płaszcz, który z Henrykiem wrócił z Jerozolimy. Książe Kaźmierz przebywając tu, patrząc na te pamiątki, brata sobie mógł przypominać, którego opłakiwał. Przychodził się tu modlić za niego i młodość swą rozpamiętywać. Sam zajmował izbę obok równie przystrojoną zbroją ciekawą, mieczami i orężem osobliwym włoskim i niemieckim, normandzkim i wschodnim.
Ze wszystkich izb jednak, gdyby najulubieńszą księciu wskazać przyszło, trzeba było wybierać tę, w któréj do stołów zasiadano, nie dla jedzenia, ale dla długiéj po niem rozmowy i czytania.
Zimową porą palił się tu ogromny ogień co ją wieczorami ogrzewał i oświecał. Przy wielkim stole dębowym otoczonym ławami i stołkami zasiadał książe i jego ulubieni towarzysze, niegdyś Mateusz Cholewa biskup krakowski, potém Cysterscy opaci, mnisi i duchowni. Najrozumniejszych mężów obcych i swoich dobierał sobie Kaźmierz do towarzystwa, ugaszczał ich, obdarzał, zatrzymywał przy sobie, a trafiało się nieraz, gdy wieczorem rozpoczęto rozmowę, czytania i opowieści, iż się one dopiero o brzasku kończyły.
Najszczęśliwszym bywał książe, gdy się mógł coś nowego nauczyć i dowiedzieć, gdy mu przyniesiono wieści o tém, co się na szerokim świecie działo, albo gdy uczony człek stare dzieje z księgi mu czytał i tłumaczył.
Gdy z zagranicy do Krakowa, albo do którego z nowo założonych klasztorów udało się zdobyć rękopism drogi a rzadki, radość była wielka a niewypowiedziana. Książe zapominał potrosze o żonie, o myśliwstwie i o całym świecie, zdawał sprawy księstwa na ulubionego Goworka i innych urzędników, których szczęśliwie sobie do boku dobierać umiał, a sam z głową spartą na ręce, słuchał a słuchał czytania i opowiadań, których nigdy zadość nie miał.
Z czytania wywiązywały się nieraz rozprawy o rzeczach różnych, w których udział brali duchowni i świeccy, spierano się, roztrząsano i czas schodził niepostrzeżony.
Ludzie więcéj rycerscy a mniéj rozgarnięci pocichu się wyśmiewali z księcia Kaźmierza, iż po matce wziął tego ducha a rodził się bodaj więcéj do kaptura mniszego, niż do zbroi, na Opata bardziéj niż na księcia; ale drudzy uśmiechając się podszeptywali, iż nadto niewiasty miłował, aby się zdał na mnicha.
Prawdą niestety było, iż o ile mądrość kochał, o tyle go i niewieścia twarz piękna pociągała ku sobie i mogła cale zbawić rozumu. On sam znał się do téj słabości i wstydził się jéj, a oprzéć nie umiał. Wielu mu ją wybaczało pamiętając na to, co Chrystus powiedział, gdy jawnogrzesznicę ukamienować chciano.
Pięknéj twarzy, wdzięcznego lica, wielkiego serca, książe Kaźmierz łatwo u niewiast powolność znajdował, chociaż i mężczyźni tak samo lgnęli doń i kochali go. Dusza w nim była piękna, która do wszelkiego dobra i piękna jak słonecznik do jasności dziennéj się zwracała. Nigdy on nie zapragnął zemsty, nie pokrzywdził z dobréj woli nikogo, a wielką cześć sprawiedliwości nosząc w duszy, każdy krok swój do niéj stosować się starał.
Już sławne owo w młodości pierwszéj znalezienie się jego ze Stachem z Konar, malowało człowieka i słabość i szlachetność; późniéj wielu słabości młodzieńczych pozbył się książe, a cnót nabył jeszcze. Patrzano nań ze wszech stron ze czcią, jak na wybrańca Bożego. To też rodzina cała, brat Mieszek i dalsi zazdrościli mu miłości ludzkiéj, a z heroizmu jego nieraz się naśmiewali. Ale kto raz się doń zbliżył, nigdy mu się nie stał niewiernym; tak wielki urok miał książe, tak wielką siłą przywiązywał do siebie.
Liczył już naówczas Kaźmierz lat około czterdziestu, ale spokojna i piękna dusza czyniła go tak młodym twarzą, tak powabnym, iż mu dziesięć lat mniéj z pozoru dać było można.
Zdawałoby się na oko, że ten mąż, którego wszyscy kochali i szanowali, którego ojciec zostawił bez ziemi, a los mu dał wyposażenie, otoczony spokojem, ludźmi wybranemi, gromadką wierną musiał być szczęśliwym; jednak gdy po owych wieczorach mądrych rozmów, wśród których o wszystkiem zapominał i lice jego promieniało, znalazł się Kaźmierz sam jeden lub w towarzystwie wiernego powiernika Jaksy z Miechowa, Goworka lub przywiedzionego z niemiec ulubieńca Wichfrieda, twarz jego przybierała wyraz cichego jakiegoś smutku i widać było, że mu do życia brakło czegoś, że w sercu cierń jakiś nosił.
Nigdy nikomu książe nie objawiał co go bolało, owszem dobrotliwie uśmiechając się do ludzi, zdawał się rad ze swego losu.
A przychodziły nań chwile ciężkie, w których krew gorąca, rycerska poskramiana życiem i modlitwą odzywała się gwałtowniéj, naówczas jak rozbudzony rwał się do konia, jechał na łowy i zwykle, z czém się już ludzie oswoili, znikał na dni kilka tak, że dwór nawet o nim nie wiedział, a powracając przynosił z sobą nie uspokojenie, ale smutek większy jeszcze i znużenie.
Starzy słudzy i dworzanie choć szpiegować pana nie śmieli, domyślać się wzdragali, mimowolnie dostrzegli, że zwykle przed taką wycieczką w lasy, zjawiała się na zamku stara baba żebraczka, która w podwórcu siadywała dopóki książe jéj nie zobaczył.
Często sam do niéj wychodził z jałmużną i zakazano było ludziom, ażeby jéj nie odganiali a nic złego czynić się nie ważyli.
Stara, którą przezwano Kozichą, bo czasu zimniejszego kożuszek z koziéj skórki nosiła, zjawiała się jakoś zawsze w przededniu, gdy księcia do łowów napaść miała ochota i znikała potém tak, że jéj ani na zamku, ani w mieście nie widywano. Domyślali się więc przyboczni, że tam coś innego, nie łowy księcia do lasów pędziło i szeptano o jakichś miłostkach tajemnych, ale nikt dośledzić ich nie śmiał i nie wiedział dokąd jeździł książe, oprócz jednego sługi milczącego, którego Smokiem zwano.
Duchowni też musieli się czegoś dorozumiewać, gdyż choć nie wprost, ale ubocznie o niewiastach zagadując ostrzegali często księcia o niebezpieczeństwie obcowania z niemi, pokusach i uroku zgubnym, jaki na mężczyzn wywierały. Kaźmierz słuchał pilno, spuszczał oczy jakby się do winy przyznawał, ale łowy tajemnicze powtarzały się zawsze.
W domu jedyną rozrywką księcia były pobożne śpiewy przy organie, na którym grywać lubił[2] i biesiady wieczorne z mężami dobranemi. Dla tego zawsze ktoś na dworze z księży albo z Krakowa lub z jednego ze świeżo pozakładanych Cysterskich klasztorów przebywał. Czasem po kilku się ich zbierało, a wówczas dla księcia gody były prawdziwe.
Pod ten czas bawił właśnie opat zakładającego się w Sulejowie klasztoru, francuz Lucius, Lambert scholastyk z Krakowa i młody bo ledwie siedemnastoletni wielkich nadziei, nauki chciwy Wincenty syn Boguchwała, sposobiący się do stanu duchownego, którego dla żywości umysłu, pamięci nadzwyczajnéj i łatwéj wymowy, książe bardzo miłował.
Był ten Wincenty jakby cudowném dziecięciem swojego czasu, starzy mu się dziwowali i zdumieni słuchali go, wróżąc mu przyszłość wielką. Bóg go tak obdarzył, iż więcéj się w lat kilka nauczył, niż drudzy przez całe życie, a cokolwiek raz usłyszał, pamiętał dziwnie tak, iż całe ustępy z pisarzy łacińskich bez księgi powtarzał. A miał też dar słowa osobliwy, że z niém, jakby igrając tkał najmisterniejsze wzory. Noce i dnie siadywał niezmordowany nad księgami, pielgrzymując gdziekolwiek o nieznanych sobie zasłyszał, wpraszając się do bibliotek klasztornych, trawiąc wśród postów i umartwień miesiące całe nad niemi. Więc też w krótkim czasie pochłonął Wincenty wszystko niemal, cokolwiek w Polsce przy kościołach, szkołach po biskupich dworach i klasztorach się znajdowało, a książe Kaźmierz głośno o tém mówił, iż go chce słać do Rzymu i Paryża, aby się nasycił, zbogacił i do kraju z plonem obfitym powrócił. Obawiano się tylko, aby przy wielkiéj żywości umysłu swego a chciwości nauki wszelkiéj, kacerstwa jakiego, zwłaszcza Abaljardowego, na które Bernard święty nastawał, nie zachwycił.
Oprócz tych mężów duchownych, kilku zawsze mężów statecznych siadywało przy królewiczu, a dwór jego składał się po większéj części z takich, co obce kraje i języki znali.
Miało się ku wieczorowi dnia tego, gdy książe od żony i synka powróciwszy, obyczajem swym w izbie wielkiéj, miał zasiąść do stołu ze dworem i gośćmi. Dzień był wiosenny dziwnie pogodny i piękny, okna wszystkie stały otworem, świeże powietrze od łąk nadwiślańskich niosło z sobą woń młodych kwiatów i drzew zaledwie porozpękanych. Kaźmierz siedział jeszcze w izbie swéj czekając oznajmienia, spoczywając z głową na dłoni opartą. Do jego cichéj komnaty dochodziły głosy zgromadzonych już w wielkiéj izbie biesiadników, których od niego tylko komnata Henrykową zwana, dzieliła. Mógł tu nawet rozpoznać rozmawiających po mowie, i byłby może ku nim pospieszył, ale go jakieś znużenie ducha do krzesła przykutym trzymało.
I siedział tak dosyć długo zapatrzywszy się ku niebu zachodniemu, bardzo smętny, sam może smutku tego nie znając przyczyny. Przychodzi on tak często do serca ludzi właśnie, gdy ich otacza wesele i pogoda, niosąc przeczucie ich niestałości, znikomości przestrogę.
W tém coś około okna, przez które tylko wieczornemi loty przemykały jaskółki, przesunęło się jak cień, książe powstał żywo i wyjrzał.
Podwórzem pod murem samym przesuwała się zwolna stara baba płachtą otulona w podartych na nogach chodakach, o kiju, z garnuszkiem u pasa, z sakwą na plecach. Szła i zdawała się upatrywać czegoś. Z pod zawieszonéj nad czołem chusty, widać było twarz bladą, zmarszczkami okrytą, w któréj czarne, niespokojne, małe oczka biegały.
Ujrzawszy księcia w oknie, baba obejrzała się do koła, podniosła rękę do góry, dała mu znak jakiś, ukazując na lasy i żywo pod mur się przysunęła szepcząc coś niedosłyszanego. W części téj podwórza nie było nikogo; książe sięgnął do kalety i garść pieniążków jéj wyrzucił.
Słów jéj książe niedosłyszał pewnie, ale się ich domyślił. Mówiła cicho ale żywo, gorąco, natarczywie, rękami przebierając, głową zwracając, postukując kijem, który trzymała w ręku. Książe szybko skinieniem głowy tylko jéj odpowiedział i cofnął się od okna.
Właśnie podkomorzy książęcy Prandota, mąż podżyły, rumiany, wesołego, pełnego oblicza wszedł był z pokłonem ręką ku wielkiéj izbie wskazując, w któréj wieczerzę podano.
Uśmiechnął mu się książe i postąpił zaraz ku progowi, w izbie Henrykowéj przez którą przechodził ledwie czas mając rzucić okiem na drogie pamiątki po bracie, o którym nigdy nie zapominał. Owa stojąca zbroja Henrykowa, zawsze mu jakby żywy obraz jego stawiała przed oczy. Pamięć dopełniała wizerunku; płaszcz biały krzyżowca, który zbroję okrywał powiększał złudzenie. Pokłuty on był strzałami, zapylony i przypominał wyprawę z niemcami i Ludwikiem francuzkim, na którą tak gorąco Bernard święty powoływał.
W izbie wielkiéj cały dwór męzki był już zgromadzony, na czele stali opat Cystersów Lucyusz, miłego oblicza mnich, który z przybyłemi z Francyi braćmi właśnie się osiedlał nad Wartą, daléj czarno zarosły a chmurno patrzący scholastyk Lambert, który nauki miał więcéj niż zdradzał, bo małomowny był; wreście za niemi niewielkiego wzrostu, w sukience czarnéj obcisłéj, skromny człeczek, na którego twarzy młodzieńczéj w oczach mocno wypukłych, na czole szerokiem i wydatném błyszczał rozum przenikliwy i zapał nadzwyczajny. Był to ów Wincenty cudowny młodzian, który stał nieraz za całe armarium przy wieczerzy, bo do niego, jak do księgi się powoływano.
Oprócz podkomorzego Prandoty miał książe marszałka dworu Gwidona, cudzoziemca w rycerskich i domowych sprawach biegłego, a jako przyjaciel serca poufały stał najbliżéj Goworek i Wichfried z nad Renu, u którego dziada na wygnaniu swém książe przebywał. Liczna drużyna, pułkowódzcy, młodzież rycerska, ziemianie Sandomirscy, kapelan, kanclerz, izby zapełniali. Choć dzień powszedni był, ludno jakoś na zamku się poruszało.
Pacholęta już z misami szli ku stołowi, gdy inni dzbany z wodą, misy i ręczniki nieśli do umywania rąk. Opat Lucyusz stanąwszy w miejscu wskazaném przy księciu, przeżegnawszy się rozpoczął modlitwę.
Bez niéj naówczas nikt nic nie spożywał. Dopiero gdy stół przeżegnawszy Opat dokończył błogosławieństwa, a goście mu Amen odpowiedzieli i przeżegnali się, każdy na ławie zajął miejsce swoje.
Po dwu i po trzech jadło z jednéj misy, bo osobnych mis i półmisek dla biesiadników nie dawano, noże i łyżki wszyscy nosili przy sobie, innych do jedzenia narzędzi nie potrzebowano. Kubki napełniali cześnicy. Strawa choć na książęcym stole, prosta była, składała ją zwierzyna pieczona, kasza, mleko, chleb, a za napój służyła woda, miód, piwo, dla dostojniejszych zaś wino, często korzeniami i miodem zaprawne.
Mnóstwo cudzoziemców, zwłaszcza duchownych z Francyi i Włoch do nas przybywających, a do napoju tego nawykłych w domu, wcześnie do nas wino wprowadziło, na lepszych stołach było ono zwyczajném. Ziemianie jednak długo jeszcze potém miodem i piwem po wsiach się raczyli. Od wieków umiano warzyć je doskonale, a na Pomorzu sławiły się gęste, czarne piwa, które długie lata w beczkach wytrzymywały. Gdańsk słynął niemi.
U księcia Kaźmierza choć dostatek był we wszystkiem, nikt napoju nie nadużywał, a książe sam po smutnych doświadczeniach młodości bardzo z nim był ostrożnym. U stołu natychmiast rozmowa się zawiązała żywa bardzo o tém co podróżni przybywający z zagranic do Krakowa, przynosili z sobą.
Opowiadano o pokucie jaką król Henryk miał u grobu kanonizowanego przez papieża Aleksandra, Tomasza świętego odbywać, o wyprawach do Włoch Rudobrodego i jak mu się tam niezawsze powodziło szczęśliwie, o powrocie czeskiego księcia, który Cesarza opuściwszy na szwank go miał narazić, o wielkiéj potędze kraju Wenetów, wypadkach na wschodzie i w Hiszpanii.
Wieści ztamtąd choć nierychło przychodziły do Polski, z ust do ust przez Niemcy tu płynąc, wyszpocone i przesadzone, wszakże coś zawsze prawdy w sobie mające. Książe Kaźmierz, który długo u Rudobrodego przebywał a miał czas mu się przypatrzyć zbliska, sławił rozum jego, potęgę i miłość sprawiedliwości, choć nie zaprzeczał, iż niekiedy srogim był i okrutnym, prawa przebaczenia odmawiając sobie i ściśle przestrzegając, aby się zakon spełniał.
W tych wiekach surowość nie dziwiła nikogo, bo łagodnością nic począć nie było podobna z ludźmi jeszcze twardemi, gwałtownych i nieobuzdanych namiętności.
Wkrótce w pośród rozmów tych, misy się wypróżniły i pacholęta je ze stołu zbierać poczęły, podano znowu wodę i ręczniki, odmówił Opat dziękczynną modlitwę, ale nikt nie wstał od stołu. Teraz dopiero żwawsza się zawiązała rozmowa o przedmiotach różnych, któréj książe Kaźmierz z ciekawością i upodobaniem przysłuchiwać się zaczął.
— Przewielebny ojcze — ozwał się czarno zarosły scholastyk Lambert do Opata Cystersów, z ukosa na księcia spojrzawszy, i jakby w zmowie z francuzem głos podnosząc — obiecywaliście mi jakąś przedziwnéj piękności rzecz odczytać, którejby pewnie i dostojny pan nasz rad posłuchał. Jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, Claudjusza Maryusa Wiktora starego pisarza rozmowę z Opatem Salmonem o obyczajach owych wieków!
Opat nieco się zmięszał, a książe podchwycił z natarczywością.
— A! czytajcie, proszę!
— Rzecz to zadługa — odparł Opat — a i wieki dla których pisana była (V wiek) od nas odległe, choć to zawsze prawda jest, bo się człowiek nie zmienia.
Słysząc o czytaniu młody Wincenty, na którego Opat spojrzał, miał się jakby do powstania z miejsca, Lucyusz mu dał znak, aby pozostał.
— Prawda, że list ów długi jest — przerwał Scholastyk — a no dajcie nam choć ono miejsce z niego, które napamięć umiecie. Radzi byśmy je posłyszeli.
W pogańskich pisarzach, których u nas wielu dla pięknego ich wielbi języka, tak zdrowych myśli nie znaleść.
— Przewielebny ojcze — naglił Kaźmierz — nieodmawiajcie nam, powiedzcie, co zapamiętaliście. Choćbyśmy nie wszystko lub nie wszyscy zrozumieć mogli, coś zawsze na nasz pożytek zostanie.
Opat wahał się jeszcze.
— Uczyńcie nam tę łaskę — dodał Scholastyk — książe nakarmił ciało, wy duchowi dajcie posiłek.
Z natężoną uwagą, wśród powszechnego milczenia słuchali wszyscy, a Opat zmuszony tak rozpoczął.
— Opuszczę wstęp, idę do rzeczy; gdy Wiktor obyczaje ludzi swojego czasu malować poczyna. Były to czasy wojen, niepokojów, głodu a klęsk wielkich, ale nie tyle one ludziom, co ludzie sobie sami szkody przyczyniali. Więc Wiktor się odzywa:
„Ani wróg, ani głód srogi, ani choroby nie zmogły nas; czymeśmy byli, tém jesteśmy, a choć nas niebezpieczeństwa wypróbowały, lepszymiśmy się nie stali. Pielęgnujemy występki nasze a grzeszyć nie przestajemy. Nic dla nas świętego oprócz zysku, poczciwe to tylko, co korzystne, złemu imie dajemy dobrego, a skąpca mianujemy oszczędnym.“
Tu scholastyk ręce podniósł do góry wołając:
— O święta prawda i dzisiaj! — Opat ciągnął daléj:
„Ci co wpośród jawnych występków, oczywistych zbrodni, nie potrafili ukryć szalbierstw swoich pod płaszczykiem cnoty, karmią rany swe mimo wiedzy, porwani, uniesieni, oślepieni światową mądrością, która nie zna prawdy. Obłęd zgubny wiedzie niektórą biedotę do poszukiwania przyczyn rzeczy; uczy się gwiazd biegu, chce znać niebios kształty, przyczynę, dlaczego rzeki nie wysychają w długim biegu, i gdzie się kończą nieskończone morza. Radziby wiedzieć co Bóg wie jeden, a co dla wszystkich zakryte, w zaślepieniu swém mniemają, że to wiedzą.“
Tu Scholastyk przerwał Opatowi.
— Ale to miejsce, to, gdzie o niewiastach mowa!
Książe zarumienił się mimowoli, Lucyusz spuścił oczy i mówił daléj z pewném wahaniem i jakby obawą.
— „Noc rosą zwilżona, dzień i światłość prędzéjby cieniami oblokła, o Salmonie, nimbym potrafił rozpatrzeć się w obyczajach płci téj, która z rozkazu Bożego żyje, pod mężczyzny prawem, a nie grzeszy, o sromoto! nigdy bez winy naszéj.
„Bo gdybyśmy tak skłonni nie byli, do podzielania jéj zdrożności, nie dopuścilibyśmy, aby żyły występkami naszemi, nie kupowałyby kosztem kilku ziemskich posiadłości sukni wyszywanych złotem, ani tkanin Serskich, ani kamieni drogich, które kupcy z zamorskich krain przynoszą, a za któremi tyle smutnych westchnień leci. My do tego jeszcze łączym lekkomyślne troski. Jeżeli Lesbija chodzi obwieszona kamieniami przywożnemi a drogiemi, jeżeli Passina cała promienieje pod świeżą purpurą, wnet inne tychże upominają się strojów. A że się uczą i starają one w coraz nowéj stawić postaci, okazując mężczyznom oblicza co chwila ułożone inaczéj, toż nie mężczyzn wina? Czystemu ciału po co się zdały bielidła, barwiczki i tysiące trucizn barwy różnéj? Piękna dusza, obyczaje święte czynią stadła szczęśliwemi. Jeżeli tylko piękność nas ciągnie, lata nadchodzą, miłość ucieka, a poczciwość jedna nie starzeje...
„Jeżeli niewiasty czas na przechadzkach tracą, wydają uczty, tysiące szaleństw popełniają, plotą nie do rzeczy, a téż nie nasza wina?“
Opat się zatrzymał, panowało milczenie.
Książe który z uwagą się przysłuchiwał — rzekł łagodnie.
— Nie spełna to obyczaje wieku i kraju naszego, myśmy może nie lepsi, ale niewiasty nasze do owych rzymskich nie są podobne.
Scholastyk zlekka ręką po stole uderzył.
— Miłościwy książe — zawołał — chybaście Krakowa zapomnieli, a po dworach bogatych żupanów nie przypatrywali się ich obyczajom. Juści może w szatach nie ma zbytku tyle, bo go u nas zaspokoić trudno, a co zepsucie i płochość większe jeszcze, choć się lada strzępkami i sprzążką ustroi.
Książe Kaźmierz jakby przedmiotu tego dotykać się wahał, zamilkł przysłuchując się tylko a nie mięszając do rozprawy. Opat téż nieco skłopotany, rad był w inną stronę odwrócić uwagę. Scholastyk tylko uparcie trzymał się założenia swojego.
— Mało powiedział Wiktor ów — dodał gorąco — ba i zgrzészył tém, że wszystko na mężczyzn składa. Wszakci upadku Adamowego winną była niewiasta, a znaną jest pewnie wszystkim historya świętego, którego imię Wiktora mi przywodzi na pamięć, Wiktoryna neapolitańczyka. Ten pędził żywot świętobliwy na puszczy, w postach surowych, na modlitwie nieustającéj. Stary zaprzysięgły wróg rodzaju ludzkiego, wedle natury swéj złością ku niemu został zdjęty. Wziął więc na się postać młodéj dziewczyny i szedł do pieczary pustelnika, udając jakoby zbłądziła. Poczęła jęczeć u drzwi. — A! ja nieszczęśliwa, otom wśród lasu zabłąkała się w ciemnościach! Ratuj mnie, ktokolwiek tu mieszkasz! gdzie niema jeno puszcza i niebo. Oto nachodzą dziki warczące! puść mnie przez litość, odejdę o brzasku! Zlituj się, bądź miłościw, daj mi na noc schronienie. Niedźwiedzie ryczą koło mnie, wilków wycie słyszę. Ratuj, dopóki czas! Jeżeli ocaleję życie ci będę winna, a zginę toć przez ciebie!
Wiktoryn ulitowawszy się jęczeniu temu nareście drzwi jéj otworzył, wprowadził dziewczynę posadził ją z jednéj strony, a sam usiadł z drugiéj opodal w kącie.
Nieupłynęła godzina, gdy owa dziewczyna kołysząc się i poruszając nogą dotknęła nią świętego — i zapaliła w nim żądzę straszną![3]
Niektórzy z dworzan siedzących za stołem pokryjomu z powieści téj śmieszki stroić zaczęli, młody Wincenty spuścił oczy, książe Kaźmierz nie rzekł nic.
Zdaje się iż w końcu sam ksiądz Scholastyk postrzedz musiał iż tą budującą rozmową nie wielce się podobał księciu, który, przeciw zwyczajowi swemu, milczał.
Spytał więc opata Lucyusza, czy ze sobą téż nie przywiózł z Francyi pięknego poematu, o którym zasłyszał, opisującego czyściec Ś. Patryka.
— I jam téż o nim coś słyszał, — odezwał się książe, przerywając milczenie — nie znam go jeszcze.
— We Francyi czytałem go, — odparł Opat — powtórzyć jednak nie potrafię jak go Trubadurowie nasi ułożyli, chyba samą treść zapamiętam.
— Historya wiarogodna — dodał Scholastyk żywo — boć nieulega wątpliwości iż kilku już świątobliwym ludziom daném było oglądać czyściec i Raj nawet — i piekło samo, dla zbudowania i nawrócenia małowiernych.
— Tak téż był szczęśliwym i ów rycerskiego zawołania mąż, anglik, o którym pieśń opiewa, imieniem Oweins — rzekł Opat. — Ten dla oczyszczenia się z grzechów swoich, pielgrzymkę do Czyśca przedsięwziął. Wiadomo jest iż na jeziorze Dungal, znajduje się pieczara, którą Patryk Święty, po długich postach i gorącéj modlitwie, skinieniem ręki otworzył. Tu Oweinsowi pobożni zakonnicy wnijście do Czyśca wskazali.
Wszedłszy Oweins a kawał drogi przebywszy w ciemnościach, natrafił w istocie na miejsce w którém cierpieli ci co się oczyszczali i ci co na kaźń wiekuistą skazani byli. Ale u wnijścia począł go straszyć i odganiać Szatan, którego on nie uląkłszy się, potrącany, wypychany, ciśnięty przez djabłów, przeszedł przez te straszliwe miejsca męczarni. Tam widział winowajców ukrzyżowanych na ziemi, których węże opasywały i pożerały, innych nagich wystawionych na wicher północny, a nogami zanurzonych w nieugaszonych płomieniach; wplecionych w koła obracające się wiecznie, jęczących w jamach pełnych kruszcu roztopionego, miotanych burzą, tonących w rzekach w których szatani rozpalonemi widły ich trzymali.
W głębi tych przepaści widział studnią płomienistą, która dusze pochłaniała i wyrzucała.
Poznawał tu Oweins wielu swych towarzyszów broni. Odwaga go opuszczała gdy cały drżący dopadł wązkiéj kładki zawieszonéj nad przepaścią. Ale zaledwie dotknął jéj nogą aliści deska się rozszérzyła i powiodła go aż do wrót, które gdy się przed nim rozwarły, znalazł się w ogrodzie rozkosznym. Był to Eden, któryśmy przez grzechy pierwszych rodziców utracili, dzisiaj mieszkanie sprawiedliwych, nim się ztąd do niebios dostaną. Wszyscy oni wyszli na jego spotkanie i zawiedli na miejsce, z którego mógł dojrzéć niebiosa a Chwałę Pańską. Duch Święty zstąpił na nich z wysokości i Oweins powrócił na ziemię, aby opowiadał widzenie swoje.
— I Święty Alberyk miał podobne — nieśmiało wtrącił młody Wincenty. — Zdarzyło mi się czytać o tém u ojców Benedyktynów, którzy to przywieźli do nas z Monte Cassino.
Opat głową potwierdził, a książe uśmiechnął mu się, rad z uczoności wychowańca swojego.
Zaczęła się rozprawa żywsza o życiu doczesném i świecie przyszłym; poparta urywkami starożytnych i chrześciańskich pisarzów, do któréj oba duchowni przyczyniali opowieści, jakie naówczas sobie z ust do ust podawano.
Opat Lucyusz, gdy o nagrodach za dobre uczynki mowa była, przywiódł legendę o Ś. Marcinie, który płaszcz ubogiemu oddawszy, ujrzał we śnie Chrystusa weń przyodzianego.
Książe słuchając dopiero się ożywiać począł, lubując w powieściach tych, i dziękował wielce Opatowi a Scholastykowi, iż tyle pięknych rzeczy od nich się mógł nauczyć.
— Miły Boże — odezwał się wzdychając — jakżeście wy szczęśliwi, wy, którzy macie życie całe na napawanie się mądrością, gdy my jéj kradzione tylko od płochych zajęć chwile, oddać możemy.
Wieczór późny już był, nikomu jednak na sen się nie brało, a sam książe najmniéj o nim myślał.
Z tych opowiadań gdy do historyi dawnéj przyszło, a Opat o Francyi mówić począł kroniki swe stare przywodząc, westchnął Kaźmierz i bolał nad tém że nie spisywano ich w kraju jego, który téż miał starożytne swe dzieje, ale na ustach ludzi, w podaniach się tylko błąkające.
— Oto dla was zadanie — odezwał się do skromnego kleryka — gdy da Bóg, czas po temu mieć będziecie, abyście nam téż dzieje nasze spisali.
Oczy spuścił skromnie Wincenty.
— Nie na moje to siły — rzekł cicho.
— Zatém sił przybierajcie! — przerwał książe — bo ja to kiedyś na wasze włożę ramiona i będziecie musieli spisać co nie ujęte pismem marnieby przepadać musiało.
Duchowni oba skłonili głowami potakując, gdy we drzwiach ukazał się Prandota, który na chwilę się był oddalił. Dał znak jakiś księciu, a ten wyrozumiawszy wstał Kaźmierz i choć nie nadeszła była zwykła rozstania godzina, niespokojnie począł żegnać swych gości.
W tejże chwili we zbroi rycerskiéj i płaszczu, hełm zdejmując z głowy, w progu się ukazał średnich lat mężczyzna.



II.

Przybyły był Jaksą z Miechowa, miłym niegdyś towarzyszem księcia Henryka na wyprawie krzyżowéj do Jerozolimy, Kaźmierz go i sam przez się miłował wielce, i dla miłości brata, któremu on ukochany był, przywiązał się bardziéj jeszcze do niego. Jaksa téż na miłość zasługiwał rycerskiemi przymioty, pobożnością i przywiązaniem a wiernością niezłomną dla książąt obu.
Ten to był Jaksa, który jeszcze za żywota Kędzierzawego, wraz ze Swiatosławem i innemi ziemianami chciał księcia Kaźmierza na Kraków prowadzić, czemu się on naówczas oparł, niechcąc władzy okupionéj przeniewierstwem przeciw bratu. Napróżno nalegali władykowie na siebie biorąc winę, gwałt mu zadać chcąc, Kaźmierz odepchnął pokuszenie.
Jaksa od początku panowania stronił od Mieszka, stojąc na czele tych, którzy marzyli zawsze iż sprawiedliwego, rozumnego, dobrego pana swego na stolicy głównej osadzą.
Zjeżdżał on często do Sandomirza, chociaż mu o sprawie téj mówić nie było wolno, przez cześć i miłość wielką dla księcia, chętnie mu dworując.
Ujrzawszy go o tak późnéj godzinie, zdziwił się nieco Kaźmierz. Wiedział dobrze, iż po nocy nie przybył by nadaremnie na zamek i rozmowy się nie dopominał.
— Jakso mój, — odezwał się gdy się sami znaleźli w komnacie księcia — z czém że ty do mnie tak późno, złém czy dobrem, boć nie z próżnemi rękami? Widzę to z ciebie. Mów śmiało, wiesz iż złe w pokorze przyjmę z ręki pańskiéj, a dobre sercem wdzięcznem.
Spojrzał mu bystro w oczy, ale ze wzroku Jaksy nic nie mógł wyczytać.
Nie stary jeszcze, Jaksa był już życiem dobrze skołatany. Po śmierci żony, wielce ukochanéj, córki Petrka wrocławskiego, puścił się był do ziemi świętéj, gdzie przy księciu Henryku wiele złego zażył i ze smutkiem wrócili oba, bo krzyżowa wyprawa z winy Ludwika francuzkiego się nie powiodła. Wojny, smutki, tęsknoty uczyniły z żywego niegdyś, niepohamowanéj ruchliwości rycerza, powolnego dziś i zasępionego męża, na którego czole wiecznie czarne jakieś błądziły chmury.
Zahartowany, twardy Jaksa mało mówny był, a mniéj jeszcze po sobie okazywał twarzą, która zawsze jedną się wydawała i jakby zastygłą.
— Nie mylisz się miłościwy książę, — odpowiedział przybyły po namyśle niejakim — nie darmo was niepokoję. Musiałem przybyć, gniewajcie się lub przebaczcie, co na sercu mam, wypowiedzieć muszę.
Książę Kaźmierz cały się obrócił ku niemu.
— Stara to piosenka, — mówił Jaksa — Krakowianie wszyscy wołają ku wam... ratunku! Mieszek ze swym Kietliczem do rozpaczy ich już przywiedli. Będziecie musieli siąść tam, gdzie ja was dawno, dawno posadzić chciałem. Wola w tém jest Boża!
Kaźmierz, który był usiadł na chwilę, wstał żywo, ręce składając jak do modlitwy.
— Człowiecze! — zawołał gorąco — i ty się zowiesz przyjacielem moim? ty mówisz że pragniesz dobra mojego? Jakso miły! Tyż to masz mnie wieźć ku temu znowu, abym ja brata wyganiał, władzę sobie przywłaszczał, krew przelewał!!
— Miłościwy książę, — przerwał Jaksa, — dzisiaj nie o was idzie, ale o ziemie te wszystkie, idzie nawet o żywot brata twego, bo nie spotkali go wygnanie, gorszy los zgotowany mu być może. Nie — nie o was już idzie.
— A mnie chcecie dać na stracenie — odparł Kaźmierz — tak jako mnie już raz dano zakładnikiem Cesarzowi, dla ocalenia ziem tych. Nie bolałem naówczas, dziś ofiary téj nie mogę uczynić. Chcecie mi odebrać jedyny skarb, sumienie czyste, spokój najdroższy, szczęście moje, Jakso!
— Miłościwy książę, — odezwał się Jaksa — powtórzę iż wola w tém Boża. Będziecie nie Sandomierzowi i Lublinowi, ale Krakowu, Szlązkowi, a dali Bóg całym, wszystkim ziemiom ojca waszego panować. Królem będziecie potężnym i wielkim.
— A! na Boga! — przerwał Kaźmierz, — alboż myślisz iż wielkość ta jest czém, za czemby się ubiegać warto było? Cóż ona? Pochłonęli tu ziemie wszystkie, zawsze od Rudobrodego słabszym będę a i nad niego silniejsi są. Co mi po wielkości téj, gdy na małym ziemi kawałku mogę być szczęśliwszym i lepszym.
Jaksa zaciął usta trochę.
— Miłościwy panie, — rzekł — nie wątpicie iż kocham was, a no dzisiaj powiem szczerze, iż ziemie te, któréj ojczycami oba jesteśmy, jeszcze mocniéj niż was miłuję i ich szczęścia pragnę, a wy dla nich, wy jesteście potrzebni. Wy! tylko wy!
— Jakso! — zawołał Kaźmierz z wybuchem wielkim — przypomnij sobie nalegania wasze dawne. Czém mnie naówczas znaleźliście, tém i dziś będę, nie zmieniłem się.
— Ale czasy się zmieniły — odparł Jaksa. — Naówczas myśmy wytrwać mogli, dziś już nie. Nie zechcecie wy, wezmą innego księcia, Mieszka nie zniosą.
Kaźmierz pobladł.
— Jakso mój, — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — nie upłynąłby rok po wyniesieniu mojém, a ten sam los co dziś jego, mnie by spotkał. Powiedzą mi, gdy się im sprzeciwię i uprzykrzę, żebym precz szedł. Ziemianie sami chcą panować, słuchać nie radzi nikogo. Wygnali Władysława, burzyli się przeciw Bolesławowi, teraz Mieszka się radzi pozbyć, jakaż nadzieja dla mnie?
To mówiąc załamał ręce.
— Miłościwy książę, — przerwał zbliżając się Jaksa. — Ty nam panować będziesz spokojnie, my cię jak ojca strzedz, bronić, szanować będziemy i nietylko tobie, ale krwi twojéj wierni być przysięgamy, boś ty innym od braci twéj, miłujesz sprawiedliwość! nie pragniesz władzy tylko dla dobra, gdy inni chcą dla krzywdy i ucisku.
My tylko praw naszych broniemy, które nam odbierają, karząc bez sądu, chwytając bez winy. Ziemianie zresztą nie sami burzą się i narzekają, spytajcie się ojców duchownych, którzy w tém królestwie i na całéj ziemi stróżami są praw bozkich i ludzkich, azali oni radzi są z Mieszka? który własności ich ani klasztornéj nie szanuje, wydając ją na łup swoim urzędnikom.
Książę w czasie gdy Jaksa mówił, stał zamyślony i smutny, przystąpił potém doń i kładnąc ręce na ramionach, począł głosem łagodnym.
— Jakso mój! nie bądź kusicielem dla mnie. Słodkie są słowa twe, ale serce moje odepchnąć je musi. Jam rad z tego co mam, przestaję na téj dzielnicy, więcéj nie chcę nic, ani panowania, ani potęgi i blasku. Mam was kilku wiernych druhów moich, mam chléb z łaski Bożéj, którym się jeszcze z biedniejszemi podzielić mogę, mam czém granice obronić od napaści; lubię tę moją ciszę i życie swobodne, dajcie mi je spędzić tu, gdzie mam wspomnienia matki i kochanego brata!
Nie! niechcę waszego Krakowa, któryby mi przyniósł tylko troski i niepokoje. Oblała go krew biskupa Stanisława, drugiego Tomasza Kantuaryjskiego, tkwi na nim wspomnienie Szczodrego. Ziemianie krakowscy niechętnie znoszą książąt, Mieszko silniejszy jest. Idźcie doń, jego proście, oddali tych co wam ciężą.
Mnie zostawcie, proszę, na Sandomirzu moim, Jakso mój, nie żądaj tego po mnie.
Jaksa spuścił głowę smutnie.
— Raz już prośbę odrzuciliście, odrzucacie ją powtórnie, ale przyjdą do was tacy, których naleganiom się nie oprzecie.
Książę począł się przechadzać niespokojny.
— O druhu mój, — zawołał — zakląłbym cię na miłość dla mnie, gdybyś mi nie powiedział, że dobro tych ziem więcéj kochasz nademnie. Ale ja ją téż miłuję i przez tę miłość panować niechcę, bo się nie czuję na siłach.
Wierzaj ty mnie, Bóg stworzył Kaźmierza nie na władzcę, jakim ty go mieć chcesz, ale na spokojnego sługę swojego, który słucha słowa Bożego, mądrości uczyć się pragnie i żyć w ciszy a na uboczu.
Zostawcie mnie na Sandomirzu chcecieli szczęścia mojego!
Jaksa poruszony mocno, stał smutny i milczący. Niewiedział już co miał dodać aby księcia skłonić do swéj myśli, gdy Kaźmierz wyjrzał przez okno dotąd otwarte ku wypogodzonemu niebu, którego gwiazdy późną wskazywały nocy godzinę.
— Idź, spocznij, — odezwał się cicho — patrz, noc już jest, a i mnie czas do spoczynku.
To mówiąc, ujął go za ręce obie i w schyloną głowę pocałował szepcząc.
— Mój Jakso, bądź mi druhem prawdziwym nie wrogiem! Nie wiesz jak mnie boli sama ta myśl, że mógłbym wystąpić przeciw bratu.
Jaksa już nie odpowiedział, skłonił się i powoli przez izbę ks. Henryka wyszedł do wielkiéj, która już stała pusta. Dwóch czy trzech sług wynosiło tylko resztę zastawy z wieczerzy, próżne dzbany i kubki. Cisza panowała na zamku. W ostatniéj izbie komornicy książęcy zobaczywszy Jaksę wychodzącego, ruszyli wnet, aby mu izbę jego pokazać i chłopca do niéj dać z pochodnią. Poszedł za nim Jaksa tam, gdzie nań jego ludzie czekali i nie bawiąc, pomodliwszy się, położył na spoczynek.
Gdy dzwony kościelne zbudziły go na jutrznię się odzywając, a Jaksa co rychléj wstał i odziewać się począł, poranek był dziwnie piękny i pogodny, ale spojrzenie na niebo, tych co się na niém znali, na dziéń trwałéj pogody nie zapowiadało. Zbyt wcześnie się rozjaśniło, słońce weszło bez chmurki, ciepło było wielkie, wiatr wiał z zachodu.
Wahał się jeszcze Jaksa czy iść do kościoła na mszę ranną, czy do księcia, aby mu towarzyszyć na nabożeństwo, którego Kaźmierz codzień słuchał, gdy pacholę mu z nienacka oznajmiło, że księcia na zamku już nie było.
Zdziwiony wielce Jaksa, podniósł oczy pytając.
— A gdzież jest książę!
— Jak świt ruszył z zamku, z małą garstką ludzi, mówią, że pewnie na łowy.
Chłopak się jakoś uśmiechnął dwuznacznie.
Jaksę to tém mocniéj dotknęło, że książę mu wczoraj nic nie wspominał o łowach, a wyjazd ten nagły był jakby ucieczką przed nowemi naleganiami. Słudze jednak nie chcąc okazać iż go ta wiadomość obeszła, nie rzekłszy nic, wyszedł Jaksa w podwórze, nie pewien co pocznie.
Wiedział on jak inni, że książę na tych łowach, które żadnéj nie przynosiły zdobyczy, bawił czasem tygodnie całe. Miał li czekać na powrót czy jechać precz? Znaczyłoż to, że książę chciał się pozbyć i uniknąć?
Tak dumał, gdy na przeciw siebie ujrzał idącego powiernika i najbliższego przyjaciela Kaźmierzowego, którego wczoraj na dworze nie spotkał.
Dawny ten druh i wierny sługa księcia, który najtajniejszych myśli jego był powiernikiem, latami mu prawie równy, zwał się Goworkiem, a był Mazurem z pod Płocka, kędy posiadłości znaczne trzymał.
Nie opuszczał on nigdy osoby i dworu Kaźmierza, którego w Sandomirzu w rządach i sądach zastępował, wszystko niemal mając w rękach swych, skarbiec, ludzi i żołnierza.
Powiernik księcia, ukochany mu nie mógł być tylko po sercu jego mężem sprawiedliwym i dobrym. Takim téż był Goworek, oprócz innych wielu przymiotów mając i ten, że niespracowanym był, rozumu bystrego a obyczajów ludzi przywięzujących.
Mężczyzna był średniego wzrostu, rumiany, hoży, już nieco otyły, z bródką płową i wąsem do góry podkręconym, z wyrazem twarzy i oczów niebieskich, miłym a pociągającym.
Będąc zmuszonym od rana za księcia gości przyjmować, słuchać przychodzących z żałobą, porządek na zamku i w załodze utrzymywać, odziany już był jak przystało, przy mieczu, w kołpaku, jakby w gotowości być musiał do wyjazdu każdego czasu.
Jak książę sam, lubili Goworka wszyscy, nawet księżna Helena, która Rusinów swych nad tutejszych ludzi przekładała, miała w nim ufność wielką.
Goworek, gdy księcia nie było, namiestnikiem się jego stawał, a co on rzekł to się spełniało.
Z Jaksą byli zdawna dobrze i poufale, więc gdy go zobaczył, ręce wyciągnął ku niemu i na spotkanie pośpieszył.
Zeszli się sam na sam w podsieni.
— Cóż to? księcia już niema? — spytał Jaksa. — Wczoraj widziałem go późną porą, słowa mi nie rzekł o żadnym wyjeździe? ni o łowach? Cóż się stało?
Goworek dawszy mu się wygadać, odparł zwolna głosem spokojnym.
— Nic się nie stało! książę zapragnął lasów i rozrywki, kazał sobie do dnia konia podać.
— Widzieliście się z nim na wyjezdném?
— Książę mnie kazał wołać, jużem nie spał — rzekł namiestnik.
— Nie wspomniał wam nic o mnie, przykazania jakiego nie dał?
— Sądzę że was miał na myśli, — odparł Goworek — gdy mi mówił że zapewne łowy długo nie potrwają, ale kresu im zamierzyć trudno. Bywa różnie.
Zasępił się Jaksa trochę, Goworek śledził wyraz jego twarzy.
— Nie uciekajcie dla tego do Miechowa — rzekł — tu wam przecie nudno nie będzie. Jest ludzi dużo, pomogą wam czas przepędzić. Książe może rychléj powrócić niż się spodziewamy.
— Albo późniéj niż sądzimy — dodał Jaksa ze smutną żartobliwością jakąś. — Przybyłem nie z pokłonem, ale z prośbą, odprawym nie dostał — i —
Ręce niecierpliwie rozwarł, okazując niepokój i frasunek.
Goworek czy nie mógł czy nie chciał mówić, uśmiechnął się tylko łagodnie i miał Jaksę pociągnąć z sobą do dworu, gdy z dziedzińca ujrzeli zbliżającą się postać obcą, która oczy ich zwróciła na siebie.
Był to suchy, kościsty, chudy, trochę na jednę stronę przegięty mężczyzna, blady, lat średnich, z głową śpiczastą, z twarzą wygoloną, w sukni jakby kleszéj, w czapce czarnéj wysokiéj na kształt zawoju, dziwnego kształtu, pasem skórzanym nisko podpasany. Twarz z małemi oczęty biegającemi, roztropna ale odstręczająca, krzywiła mu się, marszczyła, wygładzał ją téż ręką nieustannie i jakby osłonić pragnął.
Jaksa poznał w nim zaraz sędziego czyli podsędziego głównego krakowskiego, Gabryka Mierzwę, a i Goworek domyśleć się musiał co zacz był, i że z Krakowa przybywał, bo natychmiast jako ku gościowi, wyszedł przeciw niemu.
Mierzwa szedł bacznie się po zamku rozglądając, z twarzą posępną, zwolna krocząc, a zobaczywszy Goworka, zdala już witać go począł, zmuszając się do jakiegoś niezdarnego uśmiechu.
— Wasza miłość jesteście tu na zamku — począł Mierzwa głosikiem słodkim.
— Jestem sługą księcia Kaźmierza, — przerwał Goworek — i podczas tu gospodarzę, gdy miłościwego pana niema.
— A! a! — mruknął Mierzwa, gładząc się po brodzie, — a ja jestem podsędzią krakowskim, służeczką księcia Mieszka, od którego przynoszę pokłon i posłanie do brata.
— Książę właśnie dziś do dnia wyruszył na łowy — rzekł Goworek zimno.
Jaksa nieodchodząc stał nieco z boku, przysłuchując się rozmowie.
— To mi już we wrotach zwiastowano — odezwał się Mierzwa wzdychając. — Prawdziwe nieszczęście dla mnie, bo poselstwo pilne, a jam téż człecze od roboty wzięte, czas mój drogi, służba nagli.
— Wszak ci by poselstwo albo księżnie Helenie lub mnie zwierzyć można — odezwał się namiestnik.
Mierzwa z twarzy uczynił osobliwie wykrzywioną maskę — zmilczał.
— A kiedyż książę powróci? — zapytał.
— O tém wiedzieć trudno — odezwał się namiestnik. — Czasem powraca tegoż wieczora, niekiedy ledwie po tygodniu.
Usłyszawszy to podsędzia, wykrzywił się okropniéj jeszcze i spuściwszy ręce, długie kościste palce wyłamywać począł z niecierpliwości.
— A nie posłać że by za księciem? — przebąknął — boć poselstwo od pana mojego najwyższego książęcia nie lada czém jest, a choćby dla niego i z łowów powracać przyszło? hę?
— Któż wie dokąd się udał książę? — odparł Goworek obojętnie.
— Po lesie bo szukać trudno — dołożył Jaksa, którego głos posłyszawszy Mierzwa, począł mu się pilno przypatrywać.
Znać że go sobie musiał przypomnieć, gdyż czapką mu się skłonił pięknie i dla niego nawet twarz rozchmurzył trochę.
Jaksa mało co na to powitanie odpowiedział.
— Jeżeli mnie oczy moje nie zwodzą — odezwał się nadzwyczaj osłodzonym głosem, pokornie Mierzwa — wszak szczęście mam oglądać rycerza, którego stopy ziemi świętéj dotykały, miłościwego pana Jaksę z Miechowa.
Jaksa spokojnie głową potwierdził, a Mierzwa raz jeszcze pokłon mu oddał.
— I wy téż, miłościwy panie, nie zastaliście księcia Kaźmierza! Co to za nieszczęście! Pan mój, który go tak kocha stęskniony jest za nim, radby go u siebie gościem miał. Zamek nasz krakowski rzadko go ogląda. Rzekł więc do mnie, nie doczekam się najmilszego brata mojego, jedźcie wy, powiedźcie mu że mi tu pożądany jest i potrzebny, niechaj mnie rychło nawiedzi.
Jaksa nieznacznie ramionami poruszył, a Goworek wnet dodał.
— Jeśli to wasze poselstwo całe, my je wiernie do uszu pańskich podamy. Wam z obowiązku sędziowskiego gdyby pilno było, może byście téż chcieli księżnie Helenie się stawić i téj to zlecić!
Mierzwa zakłopotany wciąż ręką twarz wygładzał, jakby się namyślał, co ma poczynać.
— Pewnie, pewnie — zamruczał, — uderzę czołem przed księżną, lecz nie godzi się bym choć dzień jeden nie czekał na księcia. Sam téż do konia nie nawykły, rad spocznę.
— Na obiad więc do stołowéj izby proszę — odezwał się Goworek, — bo oto czas obiedni przychodzi, a nasz dwór cały ciągnie.
Jakoż w podwórzu okazali się Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, młody Wincenty, a z innych stron starszyzna dworowa, urzędnicy, komornicy i służba.
Goworek ręką wskazywał drogę, ale Mierzwa duchownych zobaczywszy, natychmiast się ku nim zwrócił z pokorą i jak do swoich przybliżył, Opata witając łaciną i uśmiechem.
O. Lucyusz, który go nie znał i za duchownego poczytał, powitanie oddał uprzejmie, gdy Scholastyk zbył go dosyć sucho i krótko.
Mierzwa ożywił się natychmiast, stał nad wyraz miłym, pokornym, zalecającym, poczynając od tego, że Cysterską suknię zobaczywszy, wnet w pochwały zakonu Św. Bernarda uderzył.
— Szczęśliwym się nazwać mogę — rzekł, — iż jednego z dostojnych synów czczonego przezemnie najwyżéj ojca Bernharda, oglądać i poznać mogę. Dzień to albo notanda lapillo. Niesiecie na naszą ziemię przykład świątobliwości, światło, opiekę Bożą, które za sobą cnoty wasze ciągną.
To mówiąc z przesadzonym zapałem, złożył ręce i oczy podniósł ku niebu, Opat popatrzył na nieznanego sobie człeka i przyjął z pewną oględnością ten objaw uwielbienia dla zakonu.
— Daj Boże, — odezwał się skromnie, — abyśmy w ślady ojca naszego iść potrafili i gościnność téj ziemi wypłacili modlitwą i pracą.
Rozmawiając tak szli ku izbie zamkowéj, do któréj i Goworek z Jaksą podążali.
Tu Opat odmówił modlitwę zwyczajną i wszyscy około stołu zasiadać zaczęli. Mierzwie jako posłańcowi księcia Mieczysława poczestne dano miejsce przy Opacie, co miłem mu było, bo głos zaraz zabrawszy, nader uczenie, wytwornie, z pokorą i słodyczą popisywać się zaczął przed sąsiadem z prawniczą i biblijną erudycją swoją.
Scholastyk Lambert, znając go dobrze z Krakowa milczał, spoglądając nań z ukosa, przybierając wyraz twarzy pogardliwy i niechętny. Nie odzywał się, ale milczenie jego było pełne znaczenia.
Mierzwa po kilkakroć probował go wyzywać na słowo, za każdą razą Scholastyk poruszał ramionami i do misy się zwracał, lekceważąc te zaloty.
Ktobykolwiek nie znał podsędziego krakowskiego, a właśnie Opat Lucyusz był w tém położeniu, każdego by zwiódł postawą pełną dobroduszności i pokory. Cysters słuchał go z zajęciem, dziwując się wielkiéj uczoności, łatwości mowy i bystréj logice.
Rozmowa zwróciła się do kraju, obyczajów jego, duchowieństwa w ogóle, a Mierzwa wiedząc po troszę, iż Cysterski zakon, który powstał z lędźwi Benedyktyńskiego, choć był jego dziecięciem, w zapasach o lepszą z Benedyktynami walczył, zręcznie czarnym synom Świętego Benedykta łatki przypinać począł, sławiąc reformę Ś. Bernarda i cnoty uczniów jego.
Opat Lucyusz uczuł niewłaściwość tego pochlebstwa, wziąć się nie dał na nie i odparł skromnie, pochwał nie przyjmując kosztem współzawodników okupionych.
Prawdą było, że nowy zakon Cystersów z nadzwyczajną rozszerzający się szybkością po wszystkich krajach, odznaczał się ściślejszą regułą, ostremi przepisy i obawiając rozprzężenia węzłów karności, wiązał wszystkie nowo powstające klasztory z pierwotnemi nicią nierozerwaną w jedną spójną całość, tak aby wszystkie nad sobą czuwały.
Mierzwa nadzwyczajne uwielbienie dla nowego wyznając zakonu (którego i ks. Mieczysław był opiekunem) nieustannie potrącał o Benedyktynów z przekąsem, aż w końcu Opat Lucyusz, aby temu koniec położyć, odezwał się.
— Miły bracie, jednakże gdyby nie Benedykt i Bernharda by nie było.
Tak trochę zbity z tropu zbytnich pochlebstw, zwłaszcza gdy inni goście gorący temu słowu poklask dali; Mierzwa stał się ostrożniejszym. Zwrócił się ku pismom założyciela zakonu, dla których z nadzwyczajnym się oświadczył uwielbieniem, w czém mu nikt nie przeczył.
Chcąc jednak odpłacić Opatowi jego przycinek przebąknął złośliwie, że Ś. Bernhard nim się stał poetą religijnym, pono téż światowe piosenki miłosne, w mowie pospolitéj pisywał.
— Mój bracie, — odparł Opat — tém większa mu należy cześć iż się może nazwać owieczką ową zbłąkaną, którą Chrystus jako najdroższą opowiada.
Młody Wincenty, chcąc téż zatrzeć wrażenie przycinku podsędziego, w uniesieniu począł odmawiać półgłosem sekwencję o Narodzeniu pańskiem Ś. Bernarda. Wnet uciszyło się do koła stołu, a młody ksiądz śpiewnym głosem zadeklamował.
— „Radujcie się wiernych chóry, alleluja.
Z czystéj dziewicy łoża, o cudo, król królów wychodzi.
Anioł Rady z dziewicy się narodził. Słońce z gwiazdy wystąpiło.
Słońce co nie zachodzi, gwiazda wiecznie jasna, zawsze błyszcząca.
Jak gwiazda promień wydaje, tak dziewica syna, jak ona wdzięcznego.
Promień nie zaciemnił gwiazdy, syn nie pokalał matki.
Cedr wzniosły Libanu w dolinie naszéj stał się hyzopem i t. d.“
W téj chwili stół jakby kościołem się stał. Opat ręce złożył słuchając i łzy miał na oczach, Mierzwa téż źrenice wywracał ku niebu, dając znaki przejęcia i zachwytu.
A że obiadowanie ranne się skończyło, wstał zaraz Lucyusz, gdy Wincenty dokończył, i dziękczynną odmówił modlitwę.
Mierzwa byłby może Lucyuszowi towarzyszył, chcąc mu dworować i zamiar mając z nieznajomego wyciągnąć coś, gdy Goworek odwołał go, zapraszając z sobą do księżnéj Heleny.
Wezwaniu temu odmówić nie było można, szli więc podsieniami, które wiodły do drugiéj zamku połowy, zajmowanéj przez księżnę i niewiasty.
Tu dojrzeć już było można nieco rusińskiego obyczaju i w stroju służebnic Bełżanek i w urządzeniu izb, które księżna zajmowała. Wspaniałe były a zamczysto od reszty dworu, jakby klasztor oddzielone. W komnacie księżnéj Heleny pełno było obrazów złocistych z surowemi obliczami, przed któremi lampy gorzały; kobierce wschodnie okrywały podłogi i ściany.
Sama ona z pierworodnym swym synkiem, siedmioletnim Bolesławem, który stał przy matce, siedziała oczekując, nie mając przy sobie nikogo oprócz starszéj niewiasty dla posługi, która zdala u drzwi się trzymała.
Była księżna Helena, choć młodą jeszcze nieco już zbytniéj tuszy, białéj płci, oczu jasnych, twarzy choć nie pięknéj, miłéj i rysów regularnych. Tylko wyraz jéj niespokojny i jakby strwożony ciągle, wdzięk jéj odbierał. Zdawała się czegoś ciągle obawiać, a tego co czynić miała niepewną.
Zresztą powagę w niéj wielką i w obejściu się majestat pański czuć było. Strój książęcy, któremu łańcuchów, naszyjników, pierścieni i ozdób z drogich kamieni nie brakło, dodawał pani świetności. Nie dla zalotności żadnéj, bo téj w licu i wyrazie twarzy skromnym a wstydliwym śladu nie było żadnego, przybierała się tak bogato księżna Helena, ale panu swemu i dostojeństwu chcąc cześć uczynić.
Gdy Goworek Mierzwę w pół zgiętego pokornie wprowadził do komnaty, księżna mu się przybliżyć kazała i białą rączkę okrytą pierścieniami dała do pocałowania.
Począł podsędzia poselstwo swe od tego, iż książę Mieszko z miłości nadzwyczajnéj ku bratu, którego był niegdy opiekunem i jakby ojcem przybranym, pożądał go widzieć w Krakowie, słał mu pozdrowienia i prośby, aby go co najrychléj odwiedził.
Księżna Helena słuchała z dobrą wiarą, dosyć rada i dziękując odpowiedziała że gdy pan a małżonek jéj powróci, pewnie na to wezwanie pośpieszy.
Bolał tedy Mierzwa iż go nie zastał, na co księżna odpowiedziała tylko głowy skinieniem.
Daléj już i mówić nie było o czém, Mierzwa jeszcze do synka książęcego słodką mowę obrócił, życząc mu wszelkiego od Boga błogosławieństwa, a za gościnę dziękując.
Księżna Helena była małomówną, zbywała go już pół słowy, będąc synkiem więcéj zajęta, i w końcu Goworek dał znak, iż czas wychodzić było, a Mierzwa znowu rękę księżny ucałowawszy miał się wycofać. Chciał jednak sprobować, ażali nieopatrzną niewiastę na słówko nie wyciągnie i wyrwał się z tém, czy by mu radziła oczekiwać na księcia i jak on prędko mógł powrócić??
Księżna zarumieniła się, zakłopotała, spojrzała na Goworka i przebąknęła nieśmiało, że o powrocie nic wiedzieć nie może, a jeźli czekać zechce, rada mu będzie. — Tak tedy i tu Mierzwa odszedł z niczém, a że dnia dużo zostawało, nie bardzo wiedział jak i gdzie się obrócić.
W niepewności był wielkiéj co pocznie, polecono mu bowiem Kaźmierza przywieść z sobą, a tu składało się tak wszystko, iż czasu przychodziło zmarnować wiele, a skutku mało się było można spodziewać. Chciał siedzieć. Mierzwa ażeby wymową swą księcia do podróży skłonić, a niecierpliwił się jak długo trwać może pobyt na zamku, gdzie ani w kości grać, ani się upić wypadało, ani było do kogo zalecać. Szpiegostwem chyba mógł czas zająć.
W milczeniu wyszli z Goworkiem w dziedzińce, namiestnika wnet gdzieindziéj odwołano, powlókł się więc skwaszony i frasobliwy Mierzwa do izby, która dlań była przeznaczona.
Szczęściem okna jéj wychodziły w podwórce zamkowe i ztąd cały ruch ich widać było. Mierzwa zasiadł przypatrując się tém pilniéj, iż nadzwyczajne jakieś spostrzegł krzątanie się.
W istocie ludzi było różnych wiele, a ci na podróżnych i zdala przybywających wyglądali.
Kilku poważnych ziemian wjechało z pocztami na zamek, zdawało się rozpytywać, naradzać, jedni z nich zostawali, drudzy precz pośpiesznie odjeżdżali. Goworek z jednemi rozmawiał żywo, z drugiemi Jaksa tajemniczo się naradzał.
Nie zdało się podsędziemu, aby to miał być zwykły stan zamku Sandomirskiego, znanego ze spokoju i ciszy.
Wydało mu się téż, iż między przybyłemi gośćmi widział jakieś krakowskie, znane twarze. Zdziwiło go i to, że po rozmowie z Goworkiem, kilku niespokojnie ku oknu jego spojrzało, od którego się cofnął — wszyscy zaś rychło rozjeżdżać się zaczęli.
Rozmowy w podwórcu choć tuż u okien, tak były cicho prowadzone, że Mierzwa słowa z nich pochwycić nie mógł. Sam tedy z ruchu tego nic nie mogąc pewnego wywnioskować, musiał do pomocy wezwać sługę, którego na obraz i podobieństwo swe wykształcił. Chłopak, czysto krakowskie dziecko uliczne, zwał się Pawek, a wybrany był z tych żaków, co od domu do domu chodząc i żywiąc się o łaskawym chlebie do szkoły biskupiéj chodzili. Sprytny był jak ogień, a że go pan do różnych posług używał, zepsuty i przebiegły jak on. Niewzbudzał podejrzenia, bo niepocześnie wyglądał, wszędzie go więc bezpiecznie posłać było można z uszami po język.
W Krakowie samym już był Pawek zaprawiony do tych posług, umiał się podkradać zręcznie, gdy było potrzeba, udawać głuptaszka, a pochwycić zawsze słówko jakie.
Mrugnął nań Mierzwa, poszeptał mu coś i Pawek wnet się znalazł w podwórcu, wsunął pomiędzy konie, nieobawiając się aby go który poczęstował nogą, wśliznął się między ludzi, tu przysiadł, tam podlazł, przerznął dziedziniec w różnych kierunkach i w niespełna godzinę powrócił do pana.
Wiedział on już, iż ziemianie przybywający niektórzy byli z krakowskiéj ziemi, że przyjechali za sprawami bardzo pilnemi, niektórzy na księcia czekać się obiecywali, inni bodaj za nim gonić chcieli. Zmiarkował i to Pawek, że przybycie ich na zamku pewien niepokój zbudziło, a Goworek straże postawił i ludzi do wrót posłał, by tam czegoś pilnowali.
Wszystko to razem mocno Mierzwę zaniepokoiło.
Przyszło mu na myśl, że się coś wydać mogło, że księcia ostrzedz pośpieszano, że i jego tu gotowi byli przytrzymać.
Strach go ogarnął. Sam wyszedł na zwiady, ale gdy się ukazał w podwórcu, obcy ludzie znikać poczęli, gromadki się porozpierzchały, większa część na miasto wyruszyła. Goworka tylko zastał, którego badać począł zkąd tyle gości na Sandomierzu.
— A! to ziemianie nasi, od Lublina — odpowiedział namiestnik — sprawy nasze domowe. Książę ma miłość u wszystkich, inni go téż i bez spraw żadnych nawiedzają z pokłonami.
— Mnie bo się zdało — przebąknął Mierzwa — żem ja tu pomiędzy przybyłemi i pana Mikołaja, brata księdza dziekana Pełki dojrzał.
Goworek popatrzał nań i rozśmiał się.
— Gdzie zaś! A co by tu u nas krakowianie robili — odpowiedział, — przecie swego pana mają.
Z Krakowian my tu tylko czasami Kietlicza jednego widujemy, bo ten się aż tu zapędza na Sandomirską dzielnicę, inni rzadko. Za pana Mikołaja wzięliście pewnie naszego Bufała Srokę, który do niego bardzo jest podobny.
Wyraził się jeszcze ze swą za księciem tęsknotą Mierzwa, Goworek go pocieszyć nie umiał bo o księciu słuchu nie było i żadnéj nowéj wieści.
— A ja tu tak bez miary i końca siedzieć nie mogę! — westchnął Mierzwa.
— A no — odparł żartobliwie Goworek, — najdaléj jeżeli do siedmiu dni poczekacie, za to ręczę, bo książę nigdy dłużéj na łowach nie bawi.
Zakrzyknął podsędzia na to.
— Być jednak może, iż albo nocą lub jutro rankiem powróci, — pocieszał namiestnik. — Zabiera się na burzę srogą, ława na zachodzie stoi okrutna, coraz czarniejsza, grzmi w niéj i błyska, może go nawałnica do domu przypędzi.
Mierzwa tedy na noc pozostał, zabawiając znowu Opata u wieczerzy. Nocą w istocie sroga burza nadciągnęła, ale książę nie przybył, nazajutrz pogoda znowu była piękna i już się go tak rychło niespodziewano. Mierzwa wygoloną brodę gładził a włosy targał, sam nie wiedząc siedzieć czy jechać. Coraz mu tu było goręcéj i niespokojniéj, coraz nudniéj bez zwykłych rozrywek, któremi sobie twardą pracę wynagradzał.



III.

Na brzask się brało gdy książe Kaźmierz z zamku wyjechał w sześć koni tylko. Przygotowanie wczesne być musiało do téj wycieczki, bo gdy z pacholęciem co u drzwi sypiało wyszedł rano, konie już stały pogotowiu, na ludzi czekać nie potrzebował.
Stępią po cichu ruszono za wrota ku miastu, potem dróżyną nad wodą wierzbami ostawioną, która ku borom i lasom wiodła. Psów najlepszych wzięto nie więcéj nad cztery, a ludzie księciu towarzyszyli ci co z nim zwykle w lasy jeździli. Na czele ich Smok, podżyły człek, którego Łowczym nazywano, wierny i najulubieńszy Kaźmierzowi, któremu on mówić nawet nie potrzebował co chciał, bo się oczyma rozumieli.
Smok ten od dzieciństwa mu służył, dwa razy życie ocalił, raz gdy się nań dzik rzucił, którego, już przypadającego na włócznię wziął i przebił, drugi raz gdy w bitwie na Rusi opadło go kilku wojów z maczugami, którymby nie uszedł był, gdyby Smok w pomoc nie naskoczył. Smok żony ani dzieci nie miał, brata ni swata, a gdyby księcia nie pilnował, z nim nie jeździł, umarłby z tęsknoty. Zwali go, jak mówiliśmy, Łowczym, bo do łowów pokierowania miał pierwsze prawo, ale naprawdę nie opuszczał Kaźmierza nigdy. Niewidzialny często, stał zawsze niedaleko. Gdy nic innego do roboty nie było, około zamku się włóczył, w podsieniach gdzieś siedział, robił coś około osoby pańskiéj, czyścił zbroje, ostrzył miecze, łuki naprawiał, psy układał. Prawda że mu się tu dobrze działo, że nie zbywało na niczém, że książe Kaźmierz chciał mu dawno nadać wielki szmat ziemi z karczmą, z młynem, z lasem aby sobie ludzi osadził i stał się panem — Smok odmówił.
— A mnie co potém? — odparł kłaniając się — żony nie mam ni dzieci, ani ich mieć myślę, jakem tu na zamku życie począł, tak je i skończę.
Smok wyglądał bardzo brzydko, ale człek był dobry z kościami, cudze dzieci bardzo lubił, szczenięta chował, ptaki karmił, a jeźli się komu krzywda działa, nie pytając co zacz był, stawał w obronie.
Ale spojrzeć było na niego, rzekłby kto że na innéj ziemi się rodził, gdzie słońce gorętsze na czarno opala, tak był ogorzały. Przy tém chudy. Włosa kręconego miał mało co, brody nic, wąsa żadnego, nosa niewiele, gęby dużo a w niéj zęby żelazne. Gdy się rozśmiał z paszczęki mu jak wilkowi kły białe rzędem patrzały. Chudy, długi, zdawał się jak połamany, był niezgrabny ale na koniu nikt tak jak on nie jeździł, byle się go uczepił najdzielniejszego zmógł. Na łowach choć żubra za rogi gotów był pochwycić.
Paskudna jego twarz, gdy się śmiał tak się robiła poczciwą, że się nawet mniéj brzydką zdawała.
Ludzie się go obawiali i lubili.
Mógł co komu dobrego to uczynił, dla siebie nie potrzebował wiele, surową rzepą gotów był żyć, głód znosił jak nikt, bez wody tylko jak koń, żyć nie mógł.
Ten Smok i pod nim kilku młodzieży składali cały orszak książęcy. Gdy wyjeżdżali w wierzby słońce jeszcze nie schodziło — mrok był. Smok po niebie popatrzywszy na wieczór lub na jutro najdalej wróżył burzę. Rosy nie było nic, niebo wypogodzone jakoś strasznie i jak z ołowiu odlane. Już do lasów dojeżdżali gdy się słonko pokazało i zaraz zaczęło robić gorąco strasznie, choć lasem, cieniem jechać było znośnie.
Psy nie mogły nic zwietrzyć tak w lesie było sucho. Dzień do łowów, żal się Boże.
Smok za księciem tuż jadąc parę razy o tém zagadał, ale książe ni zważał ni odpowiedział.
Wjechali w las, a tu już Smok po jakimś znaku zmiarkował dokąd zawrócą, bo psy zwołał i z ludźmi powoli przyzostawać zaczął.
Książe coraz ich więcéj wyprzedzał, konia pędził — nareście z oczu zupełnie zniknął.
Smok, jakby to rzecz była zwyczajna, wcale nie zważał na to, ludzi zagadywał i dopiero po niejakim czasie puścił się wrzekomo w pogoń za panem, ale go już śladu nie było.
Trąbkę choć miał na sobie, nie uderzył w nią i gromadka pod dowództwem Łowczego pojechała zwolna w las hukając tylko, szukając niby, błądząc tam i sam do południa. Nareście na wzgórku pod dębami, gdzie była i trawa i woda zatrzymali się dla spoczynku. Nikt się nie zdawał troszczyć zbytnio o to że księcia nie było.
Smok ludzi swych poustawiał, zarządził strawę, kociołek na ogień dano i popasano nie śpiesząc wcale. Widać to było we zwyczaju.
Książe tym czasem w puszczę zajeżdżał głębiéj coraz, krokiem tak pewnym, jakby i on i koń jego nie po raz pierwszy tę drogę przebywali. Musiało mu być pilno, bo konia ściskał a zażywał, na niebo patrzał, a popędzał.
Powietrze stawało się coraz skwarniejsze, czuć było przedburze; koń cały okrył się pianą, czas było odpocząć, a Kaźmierz jechał ciągle.
Już było dobrze z południa gdy zdala w lesie, cicho trąbka się ozwała, książe schwycił swoją wiszącą na sznurze i odpowiedział raźno.
Tak z jednéj i z drugiéj strony pytano i odpowiadano coraz bliżéj, aż zaszeleściało w krzakach i na koniu karym, ukazał się jeździec, piękny chłopaczek młody, czy — można go było wziąć za przebraną dziewczynę, taki był zręczny i urodziwy. Ale ubiór miał męzki a koniem władał téż śmiało. Zobaczywszy Kaźmierza przyskoczył ku niemu, oba konie ku sobie zarżały, chłopak biegł, zwiesił się ze swojego i rękami za szyję objął Kaźmierza.
Stanęły oba wierzchowce nozdrza wyciągając ku sobie, a Kaźmierz i Ściborzanka (bo ona to była) ściskali się w milczeniu.
Twarzyczka Jagny rumiana od gorąca i wzruszenia, świeciła radością, Kaźmierza oblicze stało się dziwnie wesołe i promieniste.
Rozśmieli się ku sobie — szczęśliwi. Dziewczę chwyciło cugle puszczone na chwilę dla uścisku i wnet oboje, jakby się wyścigać chcieli, w czwał puścili łąką ku gajowi, wśród którego dym górą widać było.
Lecieli czwałem, ale ich konie tak były nawykłe dotrzymywać sobie kroku że szły głowa z głową i jeźdźcy mówić z sobą mogli, a śmiać się do siebie, nie troszcząc się i nie kierując niemi.
Widok był osobliwy tych dwojga koni i ludzi tak jakoś dobranych jakby ich czworo stanowiło jedną, skrzydlatą, wesołą istotę.
Śmiały się im twarze i drgały usta, oddechu brakło na mowę, oczyma tylko wiodła się rozmowa. Z dwojga jednak twarzy tych równie pięknych, Jagny była weselszą i szczęśliwszą, w Kaźmierzowéj z poza szczęścia patrzała ukryta troska, jak z poza przejrzystéj zasłony druga suknia przegląda. W oczach blasku pełnych zdała się połyskiwać łza ukryta, na ustach w uśmiechu była boleść, czoło wypogodzone przebiegały chmurki, które wejrzenie Jagny rozpędzało.
Na jéj obliczu było tylko uczucie chwili bez pamięci przyszłości, bez frasunku o jutro, gdy na męzkiém ciężyło i to co przeszło i to co przyjść miało.
Walczył z sobą aby się upoić jéj wzrokiem, jéj uśmiechem, i być jak ona szczęśliwym bez pamięci.
Rzucali ku sobie pół słowami tylko im zrozumiałemi, które dla nich zawierały wiele, bo były przypomnieniami nieraz długo wypowiadanych myśli.
Biegli tak, nie patrząc na konie, które same drogę sobie znajdowały, omijały trzęsawiska, zdały się po niewidzialnéj dla oczów a znanéj sobie lecieć ścieżynie, aż dobiegły do gaju w którym brzozy pochylone stojące na skraju, pokłon się zdały przybywającym oddawać. Przez pnie ich białe, gdzieniegdzie wysoko wyrosłemi sosnami poprzedzielane, w dali przeglądało domostwo; coś jak kmieca osada, jak obejście wieśniaka, ale od obojga schludniejsze, — jakby dom ziemianina na nowinach.
Dokoła ogradzał dziedziniec ostrokół wysoki, wśród którego brama wielka, z dachem słomą krytym, stała szeroko otworem. Po za nią widać było nizki obszerny dwór i zabudowania gospodarskie, studnię z żórawiem wysokim, szopy i na słupach nieociosanych sparte odryny. W podwórku kilku z prosta odzianych ludzi się kręciło, jakby na przybywających oczekiwali, kilka schludnie przybranych niewiast wyglądało ze drzwi jednych.
Tentent zbliżających się koni wywołał parobków, którzy już stali do przyjęcia pogotowiu.
— Tyś tu już nie żaden książe, nie pan, ale gość mój! — zawołała Jagna — mój miły, wybrany, którego nikt nie zna i znać nie powinien. Pamiętajże o tém, byś mi się z wielmożnością swą słowem ni ruchem nie zdradził.
— A! tu ja twoim sługą — odparł wesoło książe — a Bóg widzi że nie pożałowałbym księztwa mojego gdybym z tobą — — —
— Cicho! dość! — przerwała Jagna[4] — Już nas posłyszeć mogą.
Zmęczone konie stały pod słupiastą podsienią, parobcy po prostu ale czysto odziani, do stóp się skłoniwszy, chwycili konie za uzdy, ale tego nie było potrzeby, bo one same stanęły oba, a gdy Kaźmierz i Jagna zsiedli — razem się ku stajni zwróciły.
Na przyjęcie gościa od progu izby były wysypane świeżym kosaćcem wonnym, drzwi stały otworem i okna. Wesoło było na dworku, którego izby i komory, jakby w nich nikt nie zamieszkiwał świeże były i czyściuchne. Nie zbywało w nich na niczém, ale co było sprzętu i dostatku, proste i wiejskie.
W drugiéj izbie, już umyślnie zgotowany był stół pokryty białym czerwono wyszywanym obrusem. Widać na nim było dzbanki i kubki, świeży chleb pozłocisty, od którego się woń rozchodziła, podpłomyki, kołacze. W misach stało mleko, masło, ser, poziomki i grzyby wiosenne.
Nie zważając na ludzi, którzy na wskróś przez drzwi otwarte patrzeć mogli, Jagna rzuciła się na szyję księciu i w długim zatrzymała go uścisku, oddanym namiętnie — książe podniósł ją w silnych rękach, zamiast pochylić ku niéj. Postawił ją potém lekko na ziemi, zobaczywszy że niewieści dwór już z kuchni szedł niosąc misy parujące wyziewem mięsiwa, który się rozchodził dokoła.
— Siadajże, gościu mój miły, — zawołała Jagna stojąc przed nim i nadając sobie męzką postawę — ja ci posłużę sama. Jedz i pij!
Książe padł na stołek przygotowany.
— Ty gospodarzu, — odezwał się — siadajże naprzeciw mnie i jedzmy razem, inaczéj i ja nie zechcę.
— Mnie jeść się nie żąda — odparła Jagna — będę cię zjadać oczyma.. to mnie nasyci.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— I mnieby téj strawy było dosyć — odpowiedział.
Oboje tak gwarząc ręce wyciągali do misy, a Jagna starała się księcia rozweselić, bo czuła, mimo uśmiechów, że przybył smutniejszy niż zwykle.
Nalała mu wina które umyślnie dlań przygotowane we flaszy stało, sama podała kubek... Sprzeczała się kto pierwszy pić będzie, chwytali za ręce, pochylali ku sobie, Jagna ciągle białe ząbki pokazywała — każąc mu być wesołym.
Tak zbiegła krótka u stołu chwila — książe wprędce chlebem i winem był syty — jeść nie mógł. Jagna powoli z trzpiotowatego wesela, jakby zarażona skrytym jego smutkiem, zachmurzyła się.
— W izbach siedzieć zaducha — zawołała — ino nie widać jak nadciągnie burza. Ja ją już czuję, chodźmy do pasieki, siądziemy pod lipą.
Książe wstał i jak dwaj dobrzy towarzysze, bo Jagna męzkiego nie zarzucała stroju, wziąwszy się pod ręce, przeszli dziedziniec ku blizkiéj pasiece. Mały płot dzielił ją od niego.
W głębi widać było ule, z przodu stało kilka lip starych, którym się właśnie na wczesny kwiat zbierało. Trawa pod niemi była zielona i miękka.[5] świeża jak kobierzec tylko co utkany.
Siedli pod pniem oboje. Tu nikogo nie było, cisza błoga, szelest drzew które czasem jakby drżenie jakieś poruszało i usypiało znowu. W dali świergotały ptaszęta, brzęczały pszczoły.
— Coś mi gość przybył z chmurą na czole — zawołała Jagna — a to, do Gaju niegodzi się z miasta przynosić troski. Co Wam?
— Nic mi — burzę tylko czuję i ciężko na piersiach a głowie — rzekł Kaźmierz uśmiechając się.
— Jabym burzy rada była — mówiła Jagna — potém się lżéj oddycha. Niedługo czekać a zaszumi i zahuczy!
Książe westchnął i dłonią potarł czoło.
— Tak, — ciągnęła daléj Jagna — musi burza przyjść i przejść, aby nam potém dobre zaświeciło słońce[6] — Moje słonko — to wy!
Uśmiechnął się.
— Niewiecie wy nic, jakie my tu mieliśmy odwiedziny, jakby wróg dobywał zamku.
— Napad jaki? — spytał trwożnie książe.
— A tak! — kończyła Jagna — Mieszkowy ulubieniec, Kietlicz, któremu wszystko widać wolno, zabłądził do nas, choć to przecie Sandomirska właść czyjaś inna. Chciał aż wrota wyłamywać, że mu nasi ludzie przewodu nie dawali. Wdarł się do chorego ojca i gościa co u nas był, który starego bronić chciał, związanego uprowadził.
Zachmurzyło się mocniéj jeszcze czoło Kaźmierza.
— O! ten Kietlicz — zawołał — brat Mieszko, ręczę, nic o tém niewie, a on mu wrogów przyczynia.
— Nie czynił przecie tego bez rozkazu — szepnęła Jagna.
— Jam pewny że bez niego, — odparł Kaźmierz — brat posłuchu chce i ładu, ale krzywdy i ucisku chcieć nie może!
— Władzy mu się chce! władzy! — zawołało dziewcze — coraz większéj, a téj mieć nie będzie, nie będzie! nie!
I widząc że Kaźmierz się marszczy, dodała żywo.
— My wszyscy innego zwierzchniego pana mieć chcemy i mieć będziemy i musiemy! Mój pan będzie wszystkich panem!
I namiętnie rzuciła mu się na szyję, Kaźmierz z lekka ją od siebie odtrącił.
— Jagno! — zawołał — nie mówże tego! abyś mi nie psowała serca! Czy ci moje szczęście, mój spokój nie miły? Znasz ty mnie czy nie? Ja nie pragnę nic! Sandomirza bym się prędzéj zrzekł dla téj chaty — tyś niepoczciwa!!
— Ja chcę byś miał pańskie serce i pragnął więcéj! — zawołała nieposłuszna Jagna, niedając się odepchnąć[7] — Chcę żebyś był wielkim, królem, wojownikiem, bohaterem — bym sobie mówić mogła, ten wielki jest mój!
— Tak! I ten wielki a nieszczęśliwy naówczas już twoimby być nie mógł, ani przyjeżdżać do Gaju, ani tak z tobą usiąść na trawie pod lipą i Jagnę swą ściskać. To mówiąc pochwycił ją w ramiona, ona pochyliła się ku niemu, na piersi jego położyła głowę i zadumała smutno.
Łzy się pokazały na powiekach.
— A! niewiedzieć czego chcieć — odezwała się[8] — To szczęście co jest, ktoś mi je odbierze.[9] niechby choć drugie zostało — duma w sercu.
— Dlaczegoż ma ci kto mnie odbierać? — rzekł Kaźmierz — byleby mi spokojnie dali zostać w Sandomirzu.
Dziewcze mu się wyrwało i siadło.
— Nie! nie! Na Sandomirzu mojemu panu siedzieć mało, wart on Krakowa i korony. Nie ja to mówię ale świat cały. Ziemianie wołają jednym głosem, zmuszą cię!
Kaźmierz prawie gniewnie usta jéj dłonią zacisnął, którą ona całować zaczęła.
— Aż tu mnie prześladuje ta nieszczęśliwa dola moja — zawołał — nigdzie od niéj spokoju, nawet tu! Nawet ty mówisz o tém, gdzie jabym rad zapomnieć co mnie przygniata. A! nigdzie spokoju!
Wymówił to z taką boleścią, że Jagna się nią poruszyła i poczęła go ręką białą głaskać po czole i twarzy.
— A! dość! dość! — rzekła[10] — Ja milczę[11] — Cóż to pomoże? Co przeznaczone ziścić się musi. Ludzie powiadają że ojciec Wasz, gdy umierał, dziecku bezdomnemu przepowiedział koronę[12] — Wiedzą o tém wszyscy, Bóg tak chce! ty musisz!
Wzdrygnął się książe.
— Mieszko stokroć jest godniejszy odemnie — zawołał — on ma moc i smak w panowaniu, gdy dla mnie ono brzemieniem i odrazą. On ma rozum królewski.
— Ale miłości niema ani on dla ludzi, ni ludzie dla niego. Nie — o — nie! Co przeznaczone to się ziści... Jagna zobaczy cię na stolicy a potém — choćby umarła!
Szeptali cicho.
W tém słońce, które pałało i doskwierało — nagle, jakby się gdzieś skryło, cień jakiś padł na pasiekę, na dwór, na las. Pół nieba jeszcze było jasnego, za drzewami chmury nadciągające się kryły, zasłaniając już słońce. Powietrze było ciężkie, cisza grobowa.
Las przebiegł nagle jakby pęd lecącego wichru, drzewa się zakołysały, zaszumiały, gałęzie zatrzeszczały i ucichło znowu. Jagna podniosła głowę.
Nad niemi jeszcze niebo stało jasne.
— Chodźmy do izby — rzekła powstając — burza nadciąga.
Kaźmierz wstał leniwo, milczący. Po rozmowie ciężéj na sercu stało się jeszcze. Jagna próżno się go starała rozweselić. Pobrawszy się pod ręce znowu poszli do dworku, którego izby stały puste otworem, i niezatrzymując się w pierwszych, pociągnęli do małéj komory o jedném oknie.
Tu na posłaniu leżały zrzucone niewieście szaty Jagny. Pod oknem ława stała z poduszkami, a z okna w głąb lasu widać było daleko, przez dęby stare łąki zielone, które szmaragdowo przeglądały.
Choć w dworku nic jeszcze słychać nie było, w lesie już drzewa gięły się gwałtownie, gałęzie wiły, liście z nich oberwane leciały, robiło się coraz ciemniéj, coraz nocniéj, choć do wieczora dość było daleko, mrok jakby dnia schyłku zalegał okolice.
I pierwszy grzmot głuchy rozszedł się po lesie, a pierwszy błysk przedarł ciemności szumem strasznym odezwały się bory. Ludzie przerażeni kryli się pod dachy.
Jagna i Kaźmierz z rozkoszą prawie patrzyli na to nagłe zawichrzenie, dziewczyna wyglądała z dziecinną ciekawością. Burza nadciągała z pośpiechem wielkim, pędem i gwałtownością niesłychaną, grzmot nieustawał, jeden zlewał się z drugim, błysk następował po błysku, pioruny biły w lesie. Ulewa z gradem szły od niego, zbliżyły się, zakryły widok, szarą oponą zasłoniły drzewa.
Grad kamienny bił po dachu dranicowym. Jagna nie zasuwała okna, owszem wychyliła głowę jakby ochłodzić i obmyć ją chciała.
Tak siedząc u okna przy oślepiających błyskach i szumie burzy, mieniając zaledwie słowa, dosiedzieli aż do nocy.
Wicher zaczynał ustawać powoli, powietrze ostygło nagle, ale deszcz lał jeszcze ulewny i blade błyski oświecały podwórze i izbę.
Jagna wyszła, aby kazać podać wieczerzę i światło.
Wszystkich ludzi znalazła w przedsieni oczekujących i przypatrujących się odchodzącéj nawałnicy, która w blizkości kilka drzew obaliła i strzaskała.
Właśnie się miano zakrzątnąć około światła, gdy Jagna, która wyszła pod słupy, usłyszała wołanie od zamkniętéj bramy.
Dobijano się do niéj, krzykami coraz silniejszemi, domagano się wpuszczenia wewnątrz. Rozpoznać było można kilka męzkich głosów różnych, powtarzających ciągle.
— Wrota! otwierać wrota!
Najście to było cale niespodziane, bo do chaty w Gaju chyba zbłąkany mógł zajrzeć podróżny. Stała na uboczu i nikt tu nigdy nie widział gości. Jagnie krew uderzyła do twarzy. Ani sama się kryć nie chciała, ani księcia na poznanie go narazić. Zresztą wiedzieć nie było można, kto się wpuszczenia domagał, i czy nie jaka szajka zbójców leśnych, chwilę tę upatrzyła sobie do napadu.
Parobcy chwycili zaraz oszczepy, a chłopca wysłano, aby się podkradł do bramy i obejrzał przyjezdnych.
Posłany powrócił oznajmiając z przestrachem, że koni ze dwadzieścia u wrót stało, a widać było ludzi rycerskich, zbrojnych, którzy na statecznych ziemian wyglądali. Tymczasem grożąc i łając, na czém świat stoi, dobijano się ciągle do bramy.
Wydawszy rozkaz, aby zwolna wpuszczano przyjezdnych, Jagna pobiegła przelękła i gniewna razem do Kaźmierza, aby mu oznajmić o przybyłych i kazać się ukryć przed niemi. Sama chciała wdziać suknie niewieście i obmyśleć czy się ma ukazać czy nie nocnym gościom.
Starszy sługa miał ich tymczasem wpuścić do pierwszéj izby, od któréj drzwi do dalszych sama Jagna zasunęła.
Kaźmierz na wieść o przybyszach, rzucił się do miecza naprzód, ale przeciwko dwudziestu zbrojnym oporu stawić nie było można. Chciał potém z Jagną razem uchodzić w lasy, lecz trzeba było zaczekać i widzieć, a wiedzieć co byli za ludzie, którzy się tu nocą na bezdrożu znaleźli kupą taką.
Z za drzwi słyszeć było można, gdy nadchodzili.
Gdy stary sługa pobiegł im otwierać wrota, stanął przed nim cały zastęp jezdnych, którzy natychmiast złorzecząc na podwórze się wtłoczyli, z naleganiem czyja chata była, kto w niéj gospodarzył.
— Pod czas gospodarza nie ma — odparł sługa — a panem naszym jest Scibor ze Sciborzyc. My tu słudzy, a już i tak gości mamy zajezdnych (tak mówić mu kazano), nocą nam nikogo puszczać niewolno.
Starszych trzech jadących na dzielnych koniach z pięknym orężem, poczęli wołać.
— A toć nie zbóje jesteśmy, w burzę i słoty nikt dachu zbłąkanym nie odmawia. Licho w drodze obłęd i burzę nadało!
Nie pytając więcéj poczęli zsiadać z koni, otrzęsali się z wody i pytali zaraz o najbliższą drogę do Sandomirza, którą po nocy zgubili.
We dwadzieścia jechali koni, ale rycerzy trzech tylko, reszta służba i dwór, żołnierze i czeladź. Wtoczyli się zaraz do izby. A że i tu się nikogo nie spodziewali zastać, poczęli kląć strasznie i tak puszczać języki, jakby sami byli.
Jeden stary z siwą brodą wszystkim im przodował, pańskiéj był i rycerskiéj postawy, dumny i butny, mówił głośno i wrzaskliwie.
Dwu towarzyszących mu młodszych, nawykłych widać także do rozkazywania, rozgaszczali się nie hamując głosów. A że się pod strzechę dostali z ulewy, już im szpary odchodziły, gwarzyli wesoło, stukali i hukali, cale się nie troszcząc, czyj dom był.
— Dali się gdzie schronić — zawołał jeden z młodszych — niechżeby i pokarmili. Juści się coś znajdzie choćby chleb, sér i woda.
— Albo i piwo! — dodał drugi.
W tém trzeci, co izbę opatrywał, namacał flaszę z winem porzuconą na stole, do nosa ją przyłożył, potém do ust.
— Hej! hej! Cud! — krzyknął — a toć wino na stole! Nie już się to u tego Scibora parobkowie nim raczą?
Skoczyli wszyscy do flaszy.
Zdumienie było wielkie. Jeszcze większe, gdy srebrny kubek przy niéj się znalazł.
— O! o! toć kłamią, że pana nie ma, psim swędem nas zbyć chcąc. Jest ci, ale się ze strachu skrył, musiemy go z jamy wykurzyć.
Poczęli się śmiać i hałasować, wołając wrzaskliwie starego sługę, który przybiegł wylękły.
Siwy ów starszy wskazał mu na flaszę i kubek.
— Hę! cóż to, pana u was nie ma w domu, a wino stoi na stole? — zawołał — dla kogóż one było?
Sługa oniemiały odpowiedzieć nie umiał, stał osłupiony, gdy drzwi od izby sąsiedniéj otwarły się nagle i Kaźmierz wszedł.
Chłopak był wprzódy jeszcze nadbiegł z drzazgami, więc w izbie widno już było. Goście odwrócili się do wchodzącego. Żaden z nich Kaźmierza i żadnego z nich on nie znał; postrzegłszy jednak tę piękną, urodziwą i wspaniałą postać, dorozumieli się, że nielada człeka mają przed sobą. Strój też, acz skromny, zdradzał pana, a wiszący na piersi rożek myśliwski rzeźbiony z kości słoniowéj, sam już jako rzecz droga i osobliwa, oznaczał, że mieli do czynienia z kimś majętnym i dostojnym.
Zobaczywszy go niespodzianie wszyscy trzéj, nim się zebrali przemówić, długo mierzyli go oczyma.
— Niech Bóg będzie pochwalony — odezwał się książe głosem jasnym — witam gości! Jam tu nie gospodarz, ale Scibora ze Sciborzyc krewny, na łowy zjechałem do niego. Burza mnie tu jak was zaskoczyła. Z biedy gospodarza muszę zastępować.
Starszy się skłonił nieco.
— Jestem Lassota ze Steblowa — rzekł — a choć na Szlązku mam mienie i w Krakowskim też ojczycem jestem. Oto mój towarzysz Jaśko Bogorja, a to Leszczyc młody.
Skinął Kaźmierz na sługę, aby wieczerzę dawano.
— Radem, że was tu widzę — rzekł — a nie kogo innego, bo gdy do wrót wołano, myślałem, że leśni włóczędzy.
Uśmiechnął się[13] — Jam tu sam, ludzi nie mam, wybierałem się już uchodzić chyba.
— A no, miłościwy panie, nie wiemy jeszcze kto jesteście? — przerwał Jaśko Bogorja.
Kaźmierz się zawahał trochę, ale poznać się im dać nie mógł, i odparł po krótkim namyśle.
— Sandomierzanin jestem, Busław z pod Sulejowa.
Wymówił to jakoś głosem niepewnym, ciężko mu było.
— Cośmy to o was nigdy nie zasłyszeli — odparł stary Lassota — ja niemal wszystkich ziemian sandomirskich znam.
— Długom się włóczył za granicą, po niemczech — rzekł Kaźmierz raźniéj — niedziw żeście o mnie nie słyszeli. A was tu jaki traf przyniósł? Droga tędy nie wiedzie żadna?
— Prawe licho! — zawołał Bogorja — zbiliśmy się szkaradnie z gościńca, jedziemy bardzo pilno do Sandomirza.
— Gościniec ztąd daleko! — rzekł książe.
— Myśmy też dawno go zgubić musieli, a wszystkiemu winien Zbożek, sługa Lassoty, który przewodu zaniechał brać, ufając, że wszędzie trafi, i ot, w jaką nas zapchał dziurę.
Gdy tak rozmawiali, nad wszelkie ich spodziewanie dostatnią wieczerzę poczęli nieść ludzie, aż się zdumieli. Książe Kaźmierz zapraszał. Siadł więc stary Lassota na pierwszém miejscu, młodzież daléj, a gospodarz w końcu stoła.
— Pożywajcie i posilajcie się zdrowi — rzekł do nich — jam już syt.
Dostatkowi, który znaleźli w lichym dworku, niemogąc się wydziwić, głodni łapczywie się raczyć zaczęli, aż Lassota popatrzywszy na księcia — zapytał.
— Wyście też Sandomierzanin, miłościwy Busławie?
— A tak — odparł książe.
— Swojego pana znacie pewno i miłujecie? — dodał stary.
Książe się zarumienił.
— Małom go widział — rzekł — bo jako mówiłem, nie siedziałem doma.
— Z nas też go żaden w oczy nie oglądał nigdy — mówił Lassota — oprócz mnie, ale on wówczas jeszcze małém dzieckiem był. Dobry pan, wszyscy go chwalą.
— Tyle wiem, że radby dobrym być — odpowiedział Kaźmierz — ale ja o nim z posłuchu tylko mówić mogę.
Spuścił głowę, Lassota napiwszy się trochę, począł być szczerszy i dodał po chwili.
— Co mamy taić przed wami, toć swoich nie zdradzicie. My do niego do Sandomirza ciągniemy.
— Do niego? — zapytał nieśmiało książe.
— Tak jest — ciągnął daléj Lassota. Cała ziemia krakowska do niego wzdycha! Musi nam panem być! Nie pomoże nic. Słaliśmy byli do niego naprzód jednego zaufanego człeczka, aby mu doniósł o tém, Kietlicz go pochwycił i uwięził. Wybrało się nas więcéj różnemi drogami, musiemy go mieć.
Pomięszany słuchał książe.
— Ja tyle wiem — odparł po namyśle — że on rad spokojnie na Sandomirzu siedzieć, a o panowaniu na Krakowie słyszeć nie chce. Znam Goworka, mówili mi inni przyboczni. Wiecie, że za Kędzierzawego już nalegano nań, a przeciwko bratu iść nie chciał.
— Wszystko my to wiemy — zawołał Bogorja — ale kiedy go ziemianie wołają, musi iść!
— A cóż przeciw Mieszkowi macie? — zapytał książe.
Tu wybuchli wszyscy razem.
— Kat jest, a nie pan! precz bo z nim! ziemianie sobie na karki jarzma nakładać nie dadzą!
— Pójdzie precz! pójdzie!
Gwałtownością tych wykrzyków Kaźmierz tak na chwilę zdał się pomięszany, iż wcale odpowiedzieć nie umiał; dopiero odzyskawszy przytomność, począł spokojnie a smutnie.
— Pozwolicie mi słowo rzec. Jam się dużo po obcych ziemiach włóczył, naszych mało znam; to co tu widzę i słyszę, bardzo mnie zdumiewa.
Jako się tu z naprawy ziemian nieustannie panowie mieniają, czy dobrém jest? nie wiem. W innych ziemiach radzi słuchają ziemianie, aby ład był w domu i siła przeciw nieprzyjaciela — a u nas. —
— A u nas — przerwał Lassota — na nieprzyjaciela się siła i kupa znajdzie, ale my swe prawa mamy i znamy i naruszać ich nie damy. Ze skóry nas drze Mieszek i odgraża się, biskupów, ojców naszych radby w kajdany pookuwał, my tego nie dopuściemy.
— A nie! nie dopuścimy! — zawtórowali inni, my tu ojczyce, my gospodarze.
— My z biskupami sobie panów wybieramy, jako chcemy z książęcego rodu — rzekł Lassota. — Duchownym i sobie krzywdy nie damy robić.
— Mieczysław duchownych nie tyka — przerwał książe.
— Jako? a toć już pewna rzecz jest, że Gedkę biskupa naszego skazał na wygnanie.
— Nie może to być! — wykrzyknął Kaźmierz przelękły. — Siła, z jaką im zaprzeczył, na czas mowę zamknęła przybyłym. Umilkli, Kaźmierz porozumiawszy, iż gwałtownością zdradzić się może, na tém poprzestał.
Patrzali nań, gdy chleb łamał i wino zwolna popijał.
— Jam bliżéj tych dzisiejszych spraw nieświadom — dodał książe — wiem tylko, że na miejscu Kaźmierza nie przyjąłbym stolicy, na któréj i najlepszemu usiedzieć trudno. Wszystkim nigdy nie dogodzi, a byle garść się znalazła niechętnych, to go obalą.
— Nie garść nas jest — krzyknął z oburzeniem Lassota. — Wy nie znacie, ani wiecie, co się u nas dzieje! Nie garść niechętnych idzie na Mieszka, ale do nogi wszyscy! Z nim nie ma nikogo.
Drażliwa rozmowa na tém się przerwała nieco. Lassota począł oknami wyglądać.
— Pilno nam strasznie do Sandomirza — dodał. — Gdyby nocą, jak księżyc zejdzie, można ruszyć, gotowibyśmy jechać, ale kto poprowadzi?
Księciu Kaźmierzowi jedziemy oznajmić, aby wezwaniu brata, który posłał po niego, zadość nie czynił. Woła go do Krakowa, a gdy tam przybędzie, kto wie, jaki go los spotkać może! Szkoda pana!
Zbladł Kaźmierz.
— Wiecie, że posłano po niego? — spytał zmienionym nieco głosem.
— Wiemy na pewno, iż podłego służkę, podsędziego Mierzwę, wyprawiono z rozkazem, aby Kaźmierza z sobą zabrał i przywiózł — rzekł Lassota — wiemy wszystko co się na zamku dzieje, bo tam już trupa czują ci, co go otaczają i służą nam nie jemu.
— A i to prawda — dodał Jaśko — że nasza czeladź taksamo nas zdradza, bo przez nią Zabora straciliśmy.
Poczęli się śmiać.
— Tych łotrów co Kietliczowi służą na palcach zliczyć — dodał stary — a my wszystkich mamy z sobą.
Mieszek ani wie, ani czuje, jak się ziemia rozstępuje pod nim. Dni jego policzone. Biskup Gedko, wojewoda Szczepan, wszyscy z nami!
Kaźmierz zafrasowany nic nie odpowiedział na to.
Wieczerza się dawno skończyła.
Niebo było wypogodzone, księżyc się z za lasów dobywał. Lassota z za stoła wstawszy, gdy postrzegł, że jaśniéj się zrobiło, pilno o przewodnika się jął upominać. Książe Kaźmierz sam wyszedł, aby słudze dać rozkazy i polecić milczenie, gdyby go rozpytywano.
Z północy niespokojna gromadka wypiwszy co było, podochocona, może nie zbyt rada z gospodarza smutnego i milczącego, poczęła na gwałt wyrywać się z Gaju. Nie zatrzymywano ich.
I tak, jak burza druga tu zaszumiawszy, wyjechali nazad z okrzykami, dziękując za gospodę, jadło i napój..
Książe Kaźmierz stał jeszcze u wnijścia patrząc za odjeżdżającemi, gdy z tyłu nadbiegła Jagna i rzuciła mu się na szyję. Twarz miała jaśniejącą, co dowodziło, że podsłuchała rozmowę. Nie dając się opamiętać księciu, pociągnęła go za sobą.
— Będziesz królował na Krakowie — wołała — bo tak Bóg chce — i ja!



IV.

Gdy Stacha wrzucono do ciemnicy, po pierwszéj osłupienia chwili, mężny człek cokolwiek przyszedłszy do siebie, nie tracąc czasu izbę swą opatrywać, albo raczéj obmacywać począł, bo światła w niéj mało było.
Oprócz wnijścia i okienka zakratowanego gęsto, nie było w niéj nigdzie szpary, otworu, któryby do wydobycia się na zewnątrz mógł posłużyć.
Ze szmerów i głosów, które go dochodziły nic nie mógł zmiarkować. Myśli różne roiły mu się, nadziei nie tracił.
Żałował tylko zmarnowanego czasu który tu przesiedzieć musiał.
Czuł że się tam właśnie na świecie losy księcia Kaźmierza i Mieszka rozstrzygać będą, jemu dostało się siedzieć bezczynnym, zapartym, niewiedzieć o niczém i nie módz nic robić!
Przeklinał siebie iż Żegcia, który go ostrzegał, nie posłuchał, a z gościńca nie zjechał, obwiniał nieopatrzność swoją i trapił się tem bardziéj że pokutował za własną winę.
Szczęściem gdy Bereza go brał, z wielkiéj radości i pośpiechu zapomniano go obedrzéć. Miał więc i trochę srebra w kieszeni i ów łańcuch złoty, który mu zwrócił Juchim.
Rachował że się to na coś przydać może.
W tych myślach usnąwszy nie obudził się aż drzwi odemknąwszy, pachołek milczący przyniósł mu chléb i wodę. Chciał z nim jaką taką rozmowę zawiązać Staszek, ale głową pokiwawszy, stróż mu nawet nie odpowiedział.
Przez cały dzień następny nie oglądał ludzkiéj twarzy, słyszał tylko niedaleko rżenie koni, wrzawę, rozmowy, hałasy ludzi swobodnych — ale do niego nie zajrzał nikt.
Pod wieczór z gniewu i zmartwienia Stach chorym się uczuł.
Gdy znowu nocą uspokoiło się wszystko, wrócił do swego zajęcia, począł po izbie macać, rozglądać się, drzwi próbować. Ogarniał go niepokój coraz większy. Niemogąc zasnąć dotrwał tak do białego dnia i przyjścia stróża, z którym już rozmowy nie probując, począł od tego że mu dał kilka pieniążków.
Pachołek popatrzał na nie ździwiony, potém na Stacha, mruknął coś do siebie, drzwi zaryglował i poszedł. Wieczorem w dowód wdzięczności przyniósł świeżéj wody.
— Znasz Juchima Skarbnego? — zapytał Stach.
Stróż milczący począł trząść głową, nie odpowiadał nic, i po długim namyśle i wahaniu, wyrwało mu się.
— A — he!
— Powiedz mu aby tu przyszedł do mnie. Powiedz że tu siedzi ten co mu winien siedemdziesiąt grzywien — i chce je oddać. Rozumiesz! On ci da coś za to!
Wcisnął mu znowu pieniążków kilka. Stróż stał długo skrobiąc się, jak osłupiały. Nie łatwo mu przychodziło myśli zebrać, nazwiska spamiętać; nie rychło téż dopiero rozważywszy wszystko, skinął głową i rzekł.
— A — he! Z tém poszedł.
Następnego dnia Stach skutku wyglądał, słuchał, czekał, zdawało mu się że albo go wezmą na spytki lub Juchim przyjdzie do niego. Zapomniano o nim.
Gdy stróż nadszedł a Stach go zapytał o żyda, nie odpowiedział mu na pytanie, tylko namyśliwszy się, zbył go swojém[14]
— A — he!
Ale głową tak trząsł jakby chciał dać do zrozumienia iż poselstwo swe sprawił. Gdy się obudził następnego poranku Stach i drzwi otworzyły postrzegł w nich chudego w wysokiéj czapce Juchima, który z obawą do więzienia zaglądał, nie chcąc przestąpić progu.
— Na miłość Boga, — zawołał biegnąc ku niemu Stach, któremu na drodze stróż stanął — uwolnij mnie ztąd, bo inaczéj grzywny twoje ze mną przepadną. Niewiem za co mnie pochwycono, nie jestem nic winien,[15]
Juchim czesząc rzadką brodę palcami usta podniósł do góry.
— Nie winien! — począł mruczeć[16] — A ha! nie winien! Was teraz ani wymodlić ani wykupić, choćby za dwieście grzywien!
— A za trzysta — przerwał Stach.
— Hm! kiedy wy i jednéj nie macie — rzekł Skarbny chłodno.
— Ale ziemię mam, sprzedam ją, zastawię a zapłacę! wołał Stach.
Juchim ręką zamachnął w powietrzu, w tém stróż szelest jakiś posłyszawszy, rozepchnąwszy ich co prędzéj, drzwi zaryglował.
Znowu tedy dzień cały zszedł na próżném dręczeniu się myślami. Pod wieczór, dosięgnąwszy okna począł więzień próbować, czy go nie potrafi wyłamać, ale gdyby się to nawet udało przekonał się że przez ciasny otwór wydobyć się nie potrafi.
Padł tedy zrozpaczony na słomę.
Późno już, gdy wkoło ucichło wszystko, drzwi się bardzo ostrożnie i bez szmeru odryglowywać poczęły, z ciemności posłyszał Stach głos Juchima. Pobiegł do drzwi, które mu stróż ręką zapierał jak żelazo twardą, aby się za próg nie wy dobył[17], ale mówić nie bronił. Rozmawiać przy nim można było śmiało, gdyż rozumiał mało, albo nic.
Juchim szeptać począł.
— Chcecie być wolni, mało przysiądz na trzysta grzywien, trzeba téż przysiądz że panu naszemu wiernie służyć odtąd będziecie.
Stach chwilę nie odpowiadał.
— Albożem ja go zdradził? — zapytał.
Skarbny zamruczał coś. Sprawa była trudna. Do przysięgi naówczas większą niż dziś wagę przywięzywano, była obrzędem świętym, składano ją przed Bogiem. Popełnić krzywoprzysięztwo nie w namiętności i uniesieniu, ale z rozmysłem, było grzechem śmiertelnym. Stach niemógł się ważyć na to, nawet dla odzyskania swobody i milczał.
Chwilę jeszcze stał Skarbny pomrukując i jakby oczekując odpowiedzi, potém stróż począł naglić aby odchodził i drzwi się zamknęły.
Nie było więc ratunku.
Nocą Stach powrócił do okna. Zabite było łatami zewnątrz, ale wyrwać je nie zdawało mu się niepodobieństwem. Cóż, gdy otwór ciasny ledwie by był dziesięcioletnie dziecko przepuścił. Napróżno się około niego znużywszy Stach legł znowu na barłog, przeklinając swą dolę. Żadnéj już niemiał nadziei oswobodzenia; chyba porywając się na stróża i zamykając go na swém miejscu. Było li to możliwe??
Kilka dni przeszło na chorobliwym śnie i próżnych rozmysłach.
Jednego ranka, gdy się ruch wielki dał słyszeć na podwórzu, zdawało mu się że podniesiony bardzo, jakby naumyślnie, głos Żegcia posłyszał. Spierał się o coś z drugim. Stach dowiedział się że wolnym był, i że około koni jakichś pełnił służbę.
Nadzieja wstąpiła w serce, bo Żegieć uwolniony, (Stach był pewien) musiał się starać aby go wyswobodzić.
W istocie téjże nocy zaskrobało coś do okna, Stach podlazł prędko. Na drabince od siana ze stajni pochwyconéj, stał Żegieć. Stach począł doń wołać natarczywie.
— Człecze, jeźli ty Boga masz w sercu, ratuj mnie, albo zdechnę rychło! Nie wytrwam!
Żegieć szepnął aby był spokojny. Dodał że o oknie nie było co myśleć. Drugiéj nocy miał się sługa pod ścianę podkopać, we dwu mogli tę robotę dokończyć przed rankiem. Stanęła o to umowa.
Nie śpiąc już, nie jedząc i nie pijąc, Stach czekał zapukania do ściany, aby wiedzieć gdzie ze swéj strony ma się wziąć do roboty. Gdy się wszystko uśpiło, szmer i drapanie słyszéć się dało, Stach który był gotów ze wnętrza téż począć kopać, natychmiast rękami ziemię się jął odgrzebywać.
Nie była to robota łatwa, nie mając ani deseczki, ni kija do pomocy, ale pragnienie oswobodzenia sił dodawało.
Żegieć ze swojéj strony pracował pilnie i żwawo, chociaż przeszkadzali mu jacyś przechodzący których to tém to owém zbywał. Po północy doły z obu stron wygrzebane, niewielka już od siebie przestrzeń dzieliła. Ściankę tę udało się obalić nareście. Stach bodaj z największą męką postanowił wydobyć się ciasnym otworem. Rozszerzono go nieco, czasu nie było do stracenia i więzień dał się wyciągnąć zgnieciony i pokaleczony. Wydobywszy się z jamy, Stach naprzód poczciwego sługę uściskał, zdało mu się iż wykradzenie się z zamku było już rzeczą stosunkowo łatwą. W podwórcach panowała jeszcze cisza głęboka, około wrót tylko słyszeli zdala ciężko stąpające straże.
Ale Żegieć wszystko był naprzód obmyślił, powiódł więc pana swego do upatrzonego miejsca na wałach, zkąd jedną deskę wyjąwszy w zagrodzie, mogli się na dół spuścić, bo tu pilności nie było. Po nocy, w miejscu nieznaném zejście z okopu było trudném, ale ówcześni ludzie mieli instynkta które ich w złych razach ratowały. Przeczuwali czego wiedzieć nie mogli.
Stach i Żegieć obsunęli się chwytając za krzewy i trawy, aby zbyt gwałtownie nie spaść na dół i znaleźli się z wielką radością swą u stóp góry od strony rzeki. Tu jednak popadali znużeni długi czas tchnąć nie mogąc, a na spoczynek czasu nie było. Uchodzić daléj musieli co rychléj dopóki by dzień, którego już brzaski widać było, nie zdradził ich ucieczki i nie wywołał pogoni. Żegieć przypomniał sobie, że wyjętéj deski z tynu zatknąć zabył, a ta drogę ich wykazywała.
Wstali więc biegnąc ku rzece. Szczęściem znalazł się u brzegu stary czółen do kołka przymocowany, choć bez wiosła. Żegieć oderwał go, wskoczyli oba i puścili się z biegiem rzeki, byle tylko od zamku oddalić.
Dniało już dobrze, gdy Wisła ich unosić zaczęła. Stach położył się na dnie czółna, a Żegieć rękami obnażonemi w wodzie robiąc, wiosło i ster musiał zastępować niemi.
Prąd rzeki dosyć bystry, bo wody jeszcze szły wiosenne, prędko ich uniósł po za miasto i osady otaczające.
W pierwszym kątku trochę osłonionym wierzbami i łoziną, Żegieć przybił do lądu i oba wyskoczyli, aby się skryć w zaroślach a obmyśleć co mieli poczynać daléj. W biały dzień po okolicy się snuć nie było bezpieczno... Stach też tak był znużony więzieniem, kopaniem, wygrzebywaniem się, ucieczką, iż potrzebował spoczynku. Jakkolwiek silny i zahartowany, omdlewał. Żegieć czując się silniejszym, miał tym czasem szukać jakiegoś sposobu do dalszéj ucieczki, sukien, koni, drogi.
Dostarczyłby pewnie wszystkiego pierwszy lepszy z ziemian krakowskich, ale kędy ich szukać było? Wschodzące słońce zastało ich głodnych, znękanych, zaszytych w gęste łozy, rozmyślających jeszcze o ratunku. Żegieć radził, aby Stach tu pozostał, ofiarując się ruszać na zwiady. Nie był tak bardzo znanym, aby mu groziło niebezpieczeństwo, a zręcznym wielce i ze wszystkiem obytym. Jeszcze się naradzali, gdy na łęgach nad Wisłą tu i owdzie ukazały się trzody i pastuszkowie.
Żegieć ku pierwszemu z nich po chleba kawałek pośpieszył. Dostawszy go kromkę dla głodnego pana, odzież swą wywróciwszy na nice, umazawszy twarz błotem, odważny chłopak puścił się nazad do miasta. Miał myśl naprzód przekraść się do dworu Leszczyca i tam szukać pomocy.
Przez ogrody, ciasne uliczki i opłotki pomijając ludzi, czyniąc się starym i udając żebraka, Żegieć dotarł do dworku, ale tu wrota zastał zaparte, ciszę w nim i pustkę. Przelazłszy zagrodę, wewnątrz nie znalazł też nikogo, oprócz starego wrotnego, który na przyzbie drzémał.
Wiedział jak u Leszczyca zawsze ludno bywało, nie mógł więc opuszczenia tego zrozumieć. Gdy się starego stróża dobudził i pytać począł, odpowiedzieć mu nie chciał, nieufnie jakoś patrzał, zaklinał się, że o niczém nie wiedział; ale iść mu daléj nie bronił szukać i patrzeć. Dworek stał pozamykany, w stajniach, w kuchni, po izbach czeladnych nie było żywéj duszy.
Po długiem śledzeniu we wszystkich kątach, Żegieć nareście w sianie znalazł parobczaka, którego widział, gdy tu z panem stali. I ten niebardzo chciał być rozmownym, mało co też wiedział.[18] mówił tylko, że panowie jakąś wiadomość otrzymawszy nocą, bardzo gniewnie odgrażając i krzycząc na konie siedli natychmiast i w różne się strony rozbiegli. O brzasku tegoż dnia przybył potem oddział żołnierzy z zamku, opasał dwór, wtargnął do środka, przetrząsając wszędzie, szukając i pytając, gdzie się Leszczyc podział. Parobczak jeszcze był wystraszony, bo go osmagano, chcąc z niego dobyć wiadomości, co się z panami stało...
Tu więc już pomocy żadnéj nie mógł się Żegieć spodziewać, trochę jadła tylko wyprosił sobie do torby i wyszedł wielce zafrasowany.
Puścił się potém na miasto, sznurkując, czy gdzie znajomych ziemian nie spotka, których zawsze w Krakowie pełno bywało, ale miasto puściejsze było niż zwykle, a ziemianina nigdzie ani śladu.
Około dworu biskupiego przechodząc znalazł go też zamkniętym i jakby pustym, z ludzi zbrojnych, którzy zawsze w dziedzińcach stali — nie zostało i jednego. Ożywiony rynek, wśród którego okoliczne rycerstwo z pocztami, nieraz z tłumnemi dwory, trąbiąc i hałasując się przewijało, stał teraz martwym. Mieszczanie i kupcy z trwogą jakąś od progów domostw rozglądali się w ulicach, w których bardzo było cicho. Mniej też duc ownych[19] widać było niż zwyczajnie i złowrogie milczenie zalegało gród cały.
Ludzie, z którymi się spotykał nie mieli wielkiéj ochoty do rozmowy, nieufnie uchodząc po kątach. Żegieciowi, widząc, że tu nic nie zrobi, na pamięć przyszło, iż z panem swym gościł na Panieńskich Skałach u wdowy Doroty, i że tam ich uprzejmie przyjęto. Z tego, co między ludźmi słyszał, wymiarkował, iż tamby się albo ukryć można, albo prosić o pomoc jakąś.
Niewiele myśląc, choć odarty i niepozorny, w nadziei, że mu tam zaufają, puścił się do dworu na Panieńskiem. Na pieszą przechadzkę był to kawał drogi, ale wozy włościańskie szły w tamtą stronę, Żegieć się przysiadał, wpraszał i tak się dostał do dworu Doroty.
Tu także pozamykane było, i puściej niż dawniéj. Ostrożnie rozpatrując się dokoła Żegieć, znalazł sposób przemknąć się do drzwi i śmiało a natarczywie począł domagać do pani saméj, opowiadając, że posłany jest w bardzo pilnéj sprawie.
Czekać musiał czas jakiś nim do niego wyszedł Przegala i jął go rozpytywać od kogo i z czém przebywał; Żegieć śmiało mu oświadczył, iż tylko z samą wdową mówić może. Zbywano go tém, że jéj doma nie ma, rozpatrywano się w nim, badano, wreście wyszła sama pani do niego z niespokojnym twarzy wyrazem, nadąsana i gniewna.
— Miłościwa pani — począł śmiało do nóg się jéj skłaniając Żegieć — jestem sługą tego, który tu u was niedawno gościł z Jaśkiem Bogorją, zwie się on Zabor z Przegaju. Stał się z nami przypadek straszny, chwycili nas ludzie księcia Mieszkowi, nie wiedzieć za co, na gościńcu, posadzili do ciemnicy, ledwieśmy się zdołali z wielką biedą podkopawszy uwolnić.
Wdowa poczęła ciekawie rozpytywać, bo i owego Zabora pamiętała mało i niewiele on ją obchodził, Żegieć jak mógł i umiał litość się w niéj starał obudzić. Napomknął jéj cicho, że do ks. Kazimierza w drodze byli. Dorota baczniéj się przysłuchiwać zaczęła.
— Miłościwa pani — mówił Żegieć — jak ty nas nie poratujesz, zginiemy. Pan w podartéj odzieży kryje się w łozach, ani konia ni broni nie mamy, nie wiedzieć dokąd iść i o czém. Zlituj się, ratuj!
Po krótkim namyśle wdowa, która była zawsze hojną do zbytku, rozkazała Żegocie dać koni parę i przyodziewek dla Stacha.
— Nocą, gdy się zciemni, niechaj przyjeżdża tu, a daléj co robić, zobaczemy.
Opatrzony szczęśliwie w to, co najpotrzebniejszém było, Żegieć siadłszy na konia i prowadząc drugiego, pobiegł nazad z wielkim pośpiechem. Jednak cała ta włóczęga tyle mu czasu zabrała, że gdy się znów na brzeg Wisły dostał w zarośle, już dobrze zmierzchało. W łozach też ukrytego Stacha nierychło mógł znaleźć, a na nizinach konie mu grzęzły.
Huknąwszy parę razy ostrożnie miał tę pociechę, iż pana odkrył, i przypadł doń sądząc, że się bardzo wiadomością rozraduje. Ale Stach o Dorocie posłyszawszy, namarszczył się strasznie, ledwie nie łajał i w początku się nawet oparł wracaniu do niéj, chciał wprost ruszać do Sandomirza. Dopiero po namyśle i z niechęcią wielką, aby dostać języka, zgodził się wracać na Skały... Nie cierpiał Stach wdowy i od niéj pomoc przyjąć było dlań wstrętliwém, lecz rady innéj nie miał.
Późnym wieczorem przemknęli się około miasta, a noc się poczynała, gdy stanęli na górze i opowiedzieli się u wrót na Skałach, gdzie straż znaleźli czujną i ludzi pozbrojonych jak do pochodu.
We dworze świeciło się jeszcze. Stach musiał iść doń, Przegala go zaraz do wielkiéj izby wprowadził. Niedługo czekał i piękna wdowa wyszła doń, przyodziana niedbale, z włosami ledwie przewiązanemi, niewiele pono troszcząc się o to, jak się wyda, z brwią namarszczoną, z oczyma jakby troską wygorzałemi. Wpatrzyła się pilno w Stacha, którego, że raz tylko widziała krótko, zdawała się chcieć go sobie przypomnieć, gdzie i jak się spotkali.
— Kietlicz was znowu pochwycił? — odezwała się namyśliwszy — gdzie? jak!
Stach taić się przed nią z tém nie potrzebował.
— Posłany byłem do księcia Kazimierza — rzekł krótko — zdradzono widać nas i wzięto na gościńcu przemocą. Żem się wykopał z ich kuny, łaska to Boża.
— Strzeż się raz jeszcze wpaść w ręce tego oprawcy — odezwała się Dorota. Widać po niéj było rozgorączkowanie i niepokój, przechadzała się po izbie wzdychając.
— Nie ma dziwu — dodała — że was schwycono, na Wojewodę też pono uczyniono zasadzkę, szczęściem był zawczasu zawiadomiony, Biskupa ująć chciano, i ten im uszedł, ziemian jak dzikie zwierzęta ścigają, nikt życia a zdrowia niepewny. Mieszek wie, co go czeka, broni się jak borsuk osaczony w jamie.
Zwróciła się żywo do Stacha.
— I mnie ztąd przyjdzie uchodzić — rzekła — lada godziny. Moi bracia korzystać z tego będą, iż bronić mnie nie ma komu, bo wojewoda o czém inném myśleć musi. Gotowi mnie ubić, gotowi zamknąć, a dla Doroty niewola — gorzéj śmierci! Zechcąli napaść, ja się im tu z garścią ludzi nie obronię. Łzy gniewu stały jéj w oczach, pomięszana była i rozdrażniona.
— Radźcie wy mnie teraz, gdym ja wam radziła — rzekła — co robić z sobą? Nie mam teraz nikogo. Gachów zawsze pełno dawniéj bywało, a przyjaciela nie mam ani jednego. Pustki u mnie, ja sama, choć głowę o mur rozbijać.
Stach się zadumał, mało ona w nim obudzała litości, czuł wstręt do zuchwałéj niewiasty, mimo to w niebezpieczeństwie radzić czuł się obowiązanym.
— Miłościwa pani — odparł — rada tu krótka. Jeżeli się napaści na dwór obawiacie, trzeba uchodzić ztąd i to nie mieszkając. Po lasach się tułać niewiele pomoże. Macieli jaki dwór obcy, do którego by się schronić można?
Dorota ruszyła ramionami.
— Ani domu ani łomu — odparła — a człowieka jednego, któremubym zaufała, krom starego grzyba wojewody.
— Nie już do niego do obozu? — zapytał Stach.
— No? a czemuby nie? — zawołała Dorota...
Stach ramionami ruszył.
— Do niego czy do lasu — rzekł — juści gdy się obronić nie można, trzeba ucieczką się ratować.
Dorocie oczy zabłysły, drgnęła.
— Więc ruszym, gdzie oczy poniosą, ale i wy ze mną! — zawołała.
— Doprowadzę was — odezwał się Stach — do pana Wojewody, gdy Bóg pozwoli, daléj ja muszę jechać, gdzie mi polecono.
Dorota namyślać się zdawała...
— Dobrze tak — rzekła — wiedźcie mnie do obozu, tam ja będę bezpieczna. Sami ruszajcie do ks. Kazimierza. Wojna wypowiedziana, w domu siedzieć nie czas nikomu, na koń potrzeba wszystkim! na koń!
Poruszona wielce chodziła włosy rozwijające się zgarniając coraz niecierpliwie.
— Do jutra rana! — odezwała się — potém i ja z wami na koń, do obozu. Prowadźcie mnie do Wojewody, z sobą potém czyńcie co chcecie.
Stach możeby był do ranka niebardzo chciał czekać, ale znużony przystał i na to.
Już miał odejść, aby sobie szukać miejsca do spoczynku, gdy Przegala wpadł cały drzący, z oczami osowiałemi, dając po sobie poznać, iż niósł wieść groźną. Dyszał tak, że mówić nie mógł. Dorota nogą tupnęła.
— A mów, stary tchórzu! — krzyknęła — co ci jest?
— Kurek powrócił z Tęczyna — zawołał Przegala — tam już pogotowiu wszystko do najścia na nasz dwór do dnia, aby was pochwycić. Panowie bracia jadą oba, sto koni z sobą mają.
Wdowa rzuciła się z wściekłością niemal, uderzając go po ramieniu i popychając do drzwi.
— Ludzie na koń — zawołała — ja będę zaraz gotowa. Na koń kto żyw.
Skinęła na Stacha.
— Ty z nami!
Stach, który się ledwie z jednego wyrwał niebezpieczeństwa, wpadł tu w drugie nie mniejsze. Nie było wątpliwości, że panowie z Tęczyna za siostrą pogonią i ślad jéj wytropią. Czekała walka nierówna, śmierć, rany lub niewola znowu... Lecz, wyboru nie było; odstąpić niewiasty, choć wstrętliwéj i winnéj, nie godziło się.
Piorunem gotowano się do podróży, cały dwór ruszył się, wśród płaczu i zawodzenia dziewek, które zbiegły się do swéj pani, narzekając na los i na to, co je spotkać miało. Izby się od wrzawy i jęków rozlegały. Dorota już wdziewała odzież, sposobiła oręż, zagarniała kosztowniejsze sprzęty na wozy, które z nią iść miały, pędząc ludzi do pośpiechu.
We dworze miał pozostać tylko stary Przegala, dziewczęta i niedołężna służba, resz ta[20] jechać z panią musiała.
Stach nim się opatrzył, znowu konia dosiadać musiał, ale już był zbrojnym, bo mu dano kaftan, łuk, hełm jakiś i miecz niezgorszy. Wszystkich koni i ludzi orężnych nie było więcéj dwudziestu. Przystojny młody koniuszy dowodził niemi, jak pan sobie poczynając, bo był w łaskach u wdowy i ta mu wolę dawała wielką.
Po ciemku jeszcze wyciągnęli ze dworu, puszczając się w dolinę, by jak najprędzéj od Tęczyna się oddalić. Dorota jechała posępna i milcząca, niekiedy głowę zwracając w stronę dworu swojego, jakby przeczuwała, że jéj do niego powrócić będzie trudno.
Jechać miano do obozu Wojewody Szczepana, ale gdzieby się on znajdował, nie wiedział nikt z pełna, pytać się oń i szukać go było trzeba, ku Sandomirskiéj kędyś granicy.
Zrazu błądzono bezdrożnie, a młody koniuszy, który siedząc we dworze, nie wiele wiedział, pokierować nie umiał; Stach dopiero, któremu śpieszno było dostać się do księcia, w pomoc przyjść musiał, ludzi badać i najprostszych dróg szukać.
W pierwszym popłochu kupka ludzi otaczających wdowę, przedarłszy się po cichu przez dolinę, lasów szukała, aby w nich bezpieczniejszą się czując o dalszym pochodzie myśleć. Dorota nalegała o pośpiech tylko, resztę zdając na Stacha i koniuszego. Gdy na wytchnienie stanęli w lesie, nie rozmyślając się długo, odziała się całkiem po męzku, wzięła zbroję, głowę okryła hełmem, który jéj twarz okrywał, a że do konia dosyć była nawykła, wzrostem zaś mężczyznie równała, płci jéj trudno w przebranéj poznać było. Ludziom pod najsurowszą karą zakazano mówić o pani, jako rycerz i ziemianin przybyć chciała do obozu Wojewody, do którego się wszyscy garnęli.
Gdy ją tak przebraną Stach zobaczył a zbrojną, ledwie i onby był Doroty się w rycerzu mógł domyślać. Z odzieżą tą i orężem przypasanym nowe w nią wstąpiło męztwo, odzyskała śmiałość i butę a lekceważenie wszystkiego. Po drodze pytano języka u ludzi, po chatach, od przejezdnych, nie umiejąc pogodzić sprzecznych wieści, które co krok się mieniły.
Wiedzieli tylko wszyscy i na to się godzili, że w Krakowie już ani Biskupa, ani Wojewody, ani ziemian nie było żadnych, nikogo prócz dworu i ludzi książęcych. Po zamkach i dworach wszyscy siadali na konie i sposobili się do obozu.
Lud prosty, krom tego, że wszelkiéj wojny i zawichrzenia się obawiał, niewiele zresztą troszczył się o to, co się w górze działo, od niego języka dostać było trudno. Po lasach i dalszych osadach wiedziano zaledwie kto w kraju panował i rządził. Duchowieństwo i ziemianie sami dawali hasło i kierowali wszystkiem. Dziś ono po całéj ziemi Krakowskiéj jedno było — Mieszka obalić. — Biskup, wytrzymawszy do ostatka, zwątpiwszy o nawróceniu, zagrożony wygnaniem, obrócił się stanowczo przeciw niemu. Inni Pasterze zgodnie szli za nim, a ziemian wszystkich miał za sobą.
Tym pochlebiało wielce, iż mogli powoływać i odwoływać panów swych, choć w istocie szli nie za własną wolą, ale za wskazaniem Biskupa, a bez niego nicby począć ni mogli, ni śmieli. Były to czasy, gdy tak samo Papieże walczyli o władzę z Cesarzami, gdy Biskupi w innych też krajach dobijali się niezależności, gdy Tomasza Kantuaryjskiego kanonizowano, a Rudobrody nawet oprzeć się potędze Rzymu nie był zdolnym. Rzym i duchowieństwo ówczesne przedstawiało w sobie myśl wyższą nad tę, którą władza świecka Cesarza uosabiała; — ono stało na straży prawa Bożego, szło w imię Ewangelii i nauki Chrystusa przeciwko pogańskiemu mieczowi i pięści.
Że w imię Chrystusowe, po ludzku, czyniono też i bezprawia, że się dobijano władzy często dla panowania, nie dla oświecenia i naprawy, prawdą jest; ale na chorągwi stało godło znaczenia pełne, ofiara, krzyż oblany krwią niewinną na Ewangelii oparty. — In hoc signo vinces.
Samowola ludzka musiała się tu ugiąć przed prawem, choć samowolnie też tłumaczonem i wykładaném różnie; — zakreślano jéj granice. Zbaczać mogli ludzie, lecz źródło niewyczerpane, naprawą błędu, obmycie z niego czyniło możliwém.
Na chorągwi Rudobrodego stało pragnienie potęgi dla niéj saméj, na rzymskiéj krzyż ów, który stał na ziemi, a ramionami niebios sięgał.
Tak samo tu, Gedko stawał w obronie praw ludzkich przeciw samowoli, a za nim duchowieństwo szło całe z owieczkami swoimi. Po drodze więc najpewniejszą wieść znajdowali po probostwach, gdzie już hasło dane się rozległo.
Stach ze wstrętem wlókł się za swoim dowódzcą, który pozbywszy się strachu, i widząc się na swobodzie, w położeniu nowém, niezwyczajném, nabrał już rzeźwości i wesołości lekkomyślnéj. Rycerska zbroja bawiła wdowę, na koniu w orszaku orężnych ludzi, którym rozkazywała raźno jéj było. Stacha już gotową była mianować swym pułkowódzcą i zapowiadała, że jeśli jéj do dworu na Skałach wrócić nie dadzą, puścić się chciała ze swą garścią bodaj na rozbój po gościńcach. Śmiały się jéj przygody, jakie ją spotkać mogły. Płocha niewiasta znowu była we swym żywiole. Ciągniono tak swawolnie dosyć dni parę, Stach się zżymał trzymając na uboczu, gdy nad wieczorem drugiego dnia, u granicy Sandomirskiéj kilku ziemian spotkanych oznajmiło, że Wojewoda Szczepan z obozem i ludźmi swymi leżał już tylko w pół mili. Natychmiast Dorota kazała pośpieszać i radowała się niezmiernie téj myśli, że starca oczaruje na nowo, stawiąc się przed nim po rycersku.
Na zmierzch się brało, gdy się namioty wojewodzińskie rozbite w dolinie ukazały, pod małym gródkiem i wioską. Wprost na obóz puściła się wdowa.
Na wzgórku widać było już namiot wielki i chorągiew powiewającą. Nikt drogi szczupłéj garstce nie tamował, mogła się dostać niemal pod opłotki ogromnego szarego namiociska, pod którym Szczepan Pobożanin odpoczywał. Ale tu zuchwałą niewiastę czekała niespodzianka. O kilkanaście kroków już usłyszała wrzawę ogromną; namiot otoczony był rycerstwem, którego konie i ludzie szeroko do koła się rozlegały. Gwar i ruch panował niezmierny.
Zdawało się, jakby z całéj ziemi krakowskiéj zebrało się tu co było najprzedniejszego, najburzliwszego, najśmielszego; i tak było w istocie. Ponieważ namiot Wojewody już był przepełniony, skupili się ziemianie do koła niego głośno nawołując i rozprawiając. Gromadki stały, snuły się, łączyły, rozchodziły z niepokojem wielkim. Wybiegali do nich jedni z pod namiotu, drudzy do niego się cisnęli.
Dorota aż tu się zapędziwszy, nie wiedziała co począć, ale nie straciła przytomności, zatrzymała się opodal trochę obrawszy sobie miejsce i jak inni rozgościła się na łące, stawiając wozy i ludzi. Namiocik kazała rozstawić. Ten i ów popatrzył na przybywającego towarzysza, lecz że było ludzi różnych mnóstwo, a coraz ciągnęli nowi, niebardzo na jednego więcéj zwracano uwagę.
Obóz Wojewody przedstawiał ciekawe widowisko. Jedna część jego z prostego żołnierza złożona, obojętna spoczywała przy ogniskach, sprawując się cicho i nieporuszając zbyt żywo. Za to około namiotu Szczepana, jakby wiec się wrzawliwy odbywał. Coraz to się głos jakiś krzykliwy i ręce podnosiły do góry; czasem dwu usiłowało się nawzajem przekrzyczeć, niekiedy dziesięciu naraz wołało, a zamęt mnożyło. Poruszenie umysłów i rąk widać było niezmierne. Do tych co spokojniéj stali na uboczu, podbiegali czynni nie dając im gnuśnieć, ciągnęli z sobą. Rzucano słowy ciężkiemi, ostremi jak kamienie, kłócili się jedni ściskali drudzy. Namiot Szczepana stanowił jakby ognisko tego wrzątku. Gdy się zawichrzyło mocniéj wewnątrz, wypadali z niego ludzie z krzykiem do otaczających i na odwrót z tłumu niektórzy parli się do namiotu, który tak był pełen że ściany jego poruszały się gdyby żywe, a ogromne koły, na których był zawieszony drgały, jakby powywracać się miały.
Stach poznał tu swoich, Leszczyców, Cholewę, Bogorjów i kilku z najgorętszych przewódzców. Wielu, co świeżo przybywali, rozsłuchiwali się dopiero i powoli w sprawę gorącą wtajemniczali.
Pod namiotem Wojewody Szczepana, główni naczelnicy, władykowie, żupany, starszyzna wybrana obradowała, a raczéj wtórowała sobie tylko i zagrzewała się, bo rzecz już była postanowiona.
Wojewoda sam, dawno nawrócony, słuchał milczący, potakując głową.
Jednym, co jeszcze nie zdawał się z drugimi w zgodzie, był stary Greżek z Potoka. Możny pan wyglądał jakby kmieć prosty, bo nie dbał o to, znano go, że mienie miał książęce a obyczaj starodawny, surowy. Gdy inni stali, stary siedział trochę przygarbiony, ręce obie w kabłąk zgięte trzymając sparte na kolanach.
Usta mu się uśmiechały jakby drwił, a co myślał, Bóg go wiedział.
— Cóż wy, Greżek, nie pochwalacie — ozwał się doń Cholewa — nie w smak wam to, co się poczyna.
— A no! a no! — mówił stary — ja się wprzódy chcę rozsłuchać. W smak czy nie za kupą iść muszę, sam nie zostanę.
— Cóż mówicie o Mieszku? — pytano.
— Co wy chcecie? tęgi pan — mówił Greżek — gdybym takiego włodarza miał na majętności, tobym go na rękach nosił.
— Inna włodarz, inna książe!
— A juści — rzekł Greżek. — I to ja jednak widzę, iż gdy co u nas przydługo w miejscu siedzi, łatwo się nam zbrzydza. Więc już innego chcecie?
— Ten nas do jarzma wprzęga! — wołano.
— Hę? a wybyście chcieli takiego dobrego, któregobyście mogli zaprządz? A to, baczcie, trudno, który się tam na górę dostanie zaraz wierzga!
— Kaźmierza my znamy — poczęto z tłumu — to pan jak stworzony dla nas, ten nam da Salomonowe czasy.
— Hm — mruknął Greżek — a wszystko to pono z tego, że Biskupa w rękę nie całował? Nieprawdaż?
— Albo nie powinien! — ofuknął Cholewa.
— Czyż ja mówię inaczéj? — odezwał się stary — trzeba całować, na to rady nie ma, bo to u nas tylko gadanie, że my książąt mamy, my mamy ino Biskupów nad sobą, a książąt, aby ich słuchali.
— I tak być winno! — dodał Cholewa.
— Albo ja mówię, że nie? — odparł Greżek — a już gdy tak jest, widać, że być musi. A prawda to — dodał — że Biskup Gedko na sądach go tęgo połajał?
— Bo zasłużył! — wyrwało się kilku.
— Ja nie przeczę! pytam czy łajał! — spokojnie ciągnął stary.
— A jużci! a jużci!
— Patrzajże Lutek — mówił Greżek do jednego z bliżéj stojących — jak cię proboszcz twój zeżga od ostatnich, abyś go w rękę pocałował, bo z tobą będzie jak z Mieszkiem.
— Niedoczekanie klechy! — zawołał Lutek.
— Cichoż! — przerwał Greżek — a to cię wyklnie.
Zamilkli nieco, żarty Greżkowe nie w smak szły. Zaczęto wymyślać na Kietlicza i wszelakie jego sprawy.
— Ta to u nas nie nowina — odezwał się stary — drugi Sieciech, drugi Dobek. Nasi panowie przepadają przez sługi. Czemuż Mieszkowi nie zapowiedzieć, aby go na Łużyce wyprawił.
— Bo nie posłucha!
Cholewa się zniecierpliwiony przybliżył do Greżka.
— E! stary — począł — co bo wy się spieracie, mącicie, przeciwko wszystkiemu się buntujecie?
— Ja? a daj ty mi spokój, człecze — rozśmiał się Greżek — ja pytam i słucham. Więc na Kaźmierza kolej, a to mi go żal, choć płacz, bo go w jarzmo wprzągacie.
— Dla czegóż się tak litujecie nad nim?
— Albo nie ma czego? — mówił stary. — Ta to biedny pan! Albo on może wiedzieć, jak go długo cierpieć będziecie? Nuż się wam jego Jaksa, Goworek albo Wichfried niepodoba, przepędzicie jako i tamtych.
Poczęli wszyscy wołać i krzyczeć na Greżka, ten się śmiał.
— Ja bo Kaźmierza lepiéj kocham od was — ciągnął daléj — kiedy mu téj cierniowéj czapki a bodaj i korony nie życzę. Na Sandomierzu siedzi jak u Boga za piecem, a w Krakowie wszystkim nam służyć będzie musiał. Sroga to rzecz. Patrzcie ino, że każdy z nas czego innego od niego zechce, ja, Leszczyc, Cholewa, nawet ten stróż co bramę na Wawelu omiata; dopieroż się zwijać będzie musiał, aby wszystkich obsłużyć!
Rozśmiał się, a po drugich chłodem powiało.
— E! e! — zamruczał sam Wojewoda — co bo ty Greżek psujesz nam dobrą myśl?
— Patrzcie? jam myślał, że wam jéj dosypuję — zawołał stary. — Frasować ani siebie ani was nie mam ochoty, a co mi tam? To się na nic nie zdało!
A i to wiem jeszcze, o czém wartałoby pomyśleć, że Kazimierz rozumny pan, jak wiecie, bo mu tego nie zaprzeczyć, gotów nie przyjąć kota w worku, którego mu dajecie.
— Musi! musi! — krzyknął zamaszysto Leszczyc. — Między nami ziemianami a Mieszkiem wszystko skończone! Gdyby dziesięć razy do Krakowa wchodził, to go wygonimy. Ha! odgrażał się, że nas obuzda! twardziśmy w pysku! My tu gospodarze, a on włodarzem, jakoś rzekł. On nas nie my jego słuchać mamy.
— To dopiero będzie doskonałe — rzekł Greżek — gdy mu stu będzie rozkazywało każdy co innego! No i lepiéj chyba nie może być.
Znowu zakrzyczano starego, który zamilkł przygarbiwszy się, i słuchał. Było czego, krzyczano okrutnie, wywłóczono stare sprawy, każdy coś miał, prawdę czy nie, do żałoby.
— Tak — powtarzano — między nami skończono! Nie zechce ustąpić po dobréj woli, mamy ludzi, pójdziemy i wymieciem go z gniazda. Ruszaj do Niemców na piwo! Zięciów ma dosyć, chleba mu nie zabraknie.
— Patrzajcie tylko, aby z zięciami wielu i żelaza nie miał wiele! — szepnął Greżek.
Toczyła się tak rozmowa coraz hałaśliwiéj, a beczułki wypróżniały.



V.

Gdy z rozkazu księcia, nazajutrz po widzeniu się z Kietliczem, do dnia obstąpili ludzie zbrojni pod jego dowództwem dworzec biskupi, a on sam do bramy dobijać się zaczął — milczało z razu wszystko. Wyjrzał potém stróż, zawołano odźwiernego, odźwierny poszedł do ochmistrza i w końcu, nie rychło, otworzyła się furta Kietliczowi.
Nie łatwa to była naówczas rzecz Biskupa ująć, musiano mieć baczenie jak to uczynić, bo Pasterz każdy miał i zbrojnych ludzi dosyć koło siebie i we dzwony mógł kazać na gwałt uderzyć. Nie każdy téż z książęcych ludzi chciał się targnąć na niego.
Kietlicz jeden ważył się na to, a i on szedł nie bez trwogi. Ale panu swojemu oddany będąc, posłuszny rozkazem jego w sumieniu się czuł zwolnionym. Zawczasu, nim na dwór biskupi obmyślano najście obliczono się z siłami. Księciu zdawało się że Gedko zbrojnych ludzi miał mało. Zażyć téż miano fortelu, wyciągnąć go na zamek do pana; zkąd pokryjomu na wozie okrytym wysłać go chciano.
Była godzina ranna bardzo, ale naówczas dzień się dla ludzi wcześnie poczynał. Na Prymę już wydzwoniono, nie spał nikt.
Gdy się ochmistrz ukazał, Kietlicz zapytał o Biskupa.
— Książę go pilno dla rozmowy na zamek prosi i mnie przysyła — odezwał się.
— Dla rozmowy? — powtórzył urzędnik biskupi, poprawując na sobie odzieży — ale księdza Biskupa niema.
Kietlicz się cofnął.
— Jako, niema? — krzyknął.
— A niema?
— Gdzie jest? w kościele?
— Nie w kościele — odparł ochmistrz ruszając ramionami. — Jego miłość nie tłomaczy się przedemną, dokąd idzie lub jedzie.
— Pojechał? poszedł? — wołał Kietlicz rozpaczliwie.
Na to pytanie urzędnik zwlókł odpowiedź, gdy tuż ukazał się w sukni duchownéj mężczyzna poważny i przystąpił do Kietlicza.
— Biskupa niema? — powtórzył pytanie Kietlicz.
— Niema!
— Kiedyż, jak, dokąd wyruszył?
— Przecie się ojciec dzieciom opowiadać nie ma obowiązku gdy z domu jedzie — odparł ksiądz.
Kietlicz pobladł.
— To nie może być, — zawołał w uniesieniu — to nie może być. Kłamstwo jest! On się ukrywa!
Duchowny nic nie odpowiedział nawet, zwrócił się tylko, jakby rozmowa była skończona, pogardliwie.
Kietlicz wszedł w podwórze i porywczo wprost pobiegł do dworca. Gniew go uczynił zapamiętałym, drzwi począł otwierać gwałtownie, komnaty przebiegał i nieopamiętał się, aż gdy nikogo nigdzie nie znalazłszy, wszedł do pustej kaplicy.
Widok miejsca poświęconego zmieszał go, drzwi natychmiast zatrzasnął, odwrócił się. W dali stał ksiądz i patrzał.
— Dokądże zbiegł? — zakrzyczał.
— Kto zbiegł? — zapytał duchowny.
Kietlicz zmuszony był się poprawić, sam czując nieopatrznie wyrzeczone słowo.
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiem — rzekł ksiądz spokojnie.
— Dawno?
— Jeszcze wczoraj, — odparł tak samo zapytany.
— Wczoraj! wczoraj! — krzyknął wysłaniec książęcy, rzucając się gniewny. — Wczoraj?
Nie możecie niewiedzieć dokąd!
— Nie wiem, — stanowczo odezwał się kapłan.
Tak się skończyła napaść próżna na dwór Biskupi.
Gdy Kietlicz na zamek powrócił i do księcia pobiegł z doniesieniem, żaden muskuł nie drgnął na twarzy Mieszka. — Rzekł spokojnie.
— Rozumny ksiądz! czuł że zgrzeszył i że ja mu tego przebaczyć nie mogę. Ale, zwolna, niepotrzeba robić wrzawy, znajdziemy go.
Zamyśliwszy się nieco, nakazał natychmiast wysłać ludzi aby się potajemnie dowiadywali dokąd Biskup się udał.
— Potém, zobaczymy co czynić wypadnie.
Twardy charakter Mieszka nie łatwo złamać się dawał przeciwnościami, które znosił cierpliwie. Nie zbaczał przez to z drogi, iż mu się nie powiodło, rzecz dlań była odłożona, nie stracona. Kietliczowi dał rozkazy. Wysłano natychmiast na gościńce różne. Niepojętą zdawało się rzeczą, jak Biskup z miasta, z pod zamku, w biały dzień ujechać mógł tak, by nikt o tém nie wiedział. Zwykle każdemu poruszeniu jego towarzyszyła pewna obrzędowa wystawność, występował dwór, szło z nim duchowieństwo. Tym razem Biskup, którego zawczasu ostrzeżono, w kilka koni wrotami tylnemi, bez orszaku, krucyfera, konno, płaszczem okryty, otoczony gromadką niepokaźną, wymknął się tak, iż go wcale nie postrzeżono. Ci nawet co go widzieli, nie poznali. W samym dworze nikt nie mówił o wycieczce, wielu o niéj nie wiedziało.
Gedko wprost ztąd podążył do Tyńca. Tu mógł być czas jakiś bezpiecznym, a w razie zamachu, łatwą była ucieczka i schronienie pewniejsze jeszcze.
Położenie Tyńca na wysokim Wisły brzegu, panującym okolicy, czyniło doń przystęp niespodziany trudnym. Klasztor od pierwszych czasów po swém założeniu urósł już był, rozwielmożniał, otoczył się murami, rozszerzył, choć — jak mówiono, ostrość reguły znacznie zwolniała. Benedyktyni tutejsi mieli w kraju poszanowanie, powagę wielką, targnięcie się na nich gwałtowne nie tylko tu — odbić się mogło w Europie.
Zakon Ś. Benedykta, z którym o lepsze walczyć zaczynali Cystersi, dzieci Ś. Bernarda, spoglądał na nich jak na młodą latorośl, któréj przyszłość była niepewną. Po klasztorach benedyktyńskich z przekąsem mówiono o współzawodnikach, którzy ilekroć byli wyzwani do boju, ostro się bronili.
W istocie reguła Ś. Benedykta, szczególnie w zachodniéj Europie uległa zmianom niezmiernym. Opaci i starszyzna wiedli życie zbytkowne, okazałe, gorszące; szły na to mnogie skargi do Rzymu a z Rzymu napomnienia, posły, badania, wszystko to nie pomagało. Bogactwa, które się coraz nowemi zapisami pomnażały, na ciężką próbę wystawiały słabych ludzi.
W Tyńcu Opat Kaźmierz oczekiwał już na Biskupa. Jak imie jego zwiastuje, był on polakiem; Tyniec, którego opaci i duchowni w ścisłych byli stosunkach z kapitułą krakowską, najlepszym schronieniem tymczasowém mógł być dla Gedki.
Na tę wycieczkę wziął z sobą Biskup jednego tylko duchownego, mistrza Amiljusa, ale rozkazy wydane były, aby dwór, lud zbrojny i wszystka siła jaką miał Gedko przy sobie, różnemi za nim podążała drogami.
Gedko nie z przeczucia i z obawy że go ścigać i uwięzić mogą, opuścił Kraków; tego się bowiem zrazu nawet po surowym Mieszku nie spodziewał, ale po stanowczém doniesieniu iż go skazano na wygnanie i zamach się nań gotował — wyruszył natychmiast do Tyńca.
Krok to był, na który Biskup się ważył niechętnie, upokarzający go w oczach własnych. W początku téż chciał, wyzywając księcia, pozostać w miejscu. Nie wierzył doniesieniu, dla powagi swéj trwać chciał nieporuszony na dworcu, czekać gwałtu — ale przyboczni tak go zaklinali i prosili, że wreście uległ ich namowom.
Dumny, nieugiętego ducha Gedko, gdy raz zgodził się na to ustąpienie przed księciem, wyrzekł zarazem wyjeżdżając z miasta, iż nie powróci tu chyba z Kaźmierzem, wygnawszy tego, który się nań śmiał porwać.
Przez całą do Tyńca drogę Biskup musiał odmawiać pacierze, aby pohamować w sobie oburzenie. Nie szło mu tyle o siebie, bo gotów był na męczeństwo nawet, ale myśl sama iż się na władzę mu powierzoną targnąć śmiano, zdawała się świętokradztwem.
— Niech więc zejdzie z oblicza ziemi, który śmiał podnieść myśl, jeśli nie rękę na sługę ołtarza pańskiego — wołał w duszy. — Czyn, choć niepopełniony, myśl grzeszna już jest występkiem. Nie mnie ale jego wygnanie czeka!
Gdy u drzwi Opactwa ukazała się gromadka towarzysząca Biskupowi, stał już tu Opat z całym duchowieństwem swém, — z cichém ale uroczystém powitaniem Pasterza.
Gedko na chwilę wszedł z niemi do kościoła, aby się pomodlić u ołtarza i z Opatem razem udał się do przeznaczonego mu mieszkania.
Opactwo Tynieckie od skromnych swych początków wzrosło było teraz w mury, w majętności, dochody i dostatki wielkie. Klasztor się rozprzestrzenił znacznie, zwiększyły budowy gospodarskie i cały gród benedyktyński na warowny zamek wyglądał.
Ogromne przestrzenie ziemi już naówczas należały do niego, a lasy, barcie, rybołostwo, dziesięciny z pól, służba z osad, dozwalały mnichom życie prowadzić wygodne. Zwolna téż przepisy zmuszające do pracy ręcznéj zaniedbane zostały. Mnisi zadowalniali się pilnowaniem ludzi służebnych, zakładaniem ogrodów, a większa ich część wolała przesiadywać w bibliotece niż kopać w polu.
Życie też, pod pozorem ostrego klimatu, który nie dozwalał trzymać się ściśle przepisów dla innego kraju postanowionych, stawało się coraz miększem i zbytkowniejszém. Warzono miody i piwo dla gości, ale dla mnichów z za granicy sprowadzanych zakupywano wino i stół się bez niego nie obchodził.
Jak we wszystkich naówczas klasztorach w Polsce i tu cudzoziemcy liczbą przeważali, rej wiedli. Na Tyńcu może mniéj ich było niż gdzieindziej, ale i tu język, obyczaj, życie cudzoziemskie było raczéj niż domowe.
Opat Kaźmierz, sam polak, wywdzięczając się za to iż go obrano, tém pilniej dogadzał starszyźnie z włochów, francuzów i niemców złożonéj. Ta przynosiła tu zwyczaje obcych krajów, tak że wielu braci brodatych spędzało całe dnie na koniu, ze psy, w lesie, a trąbki się od odzywały w podwórzach na równi ze dzwonkami.
Biskupi się mało w dozór karności klasztornéj wdawali, zostawując rządy Opatom i naczelnikom zakonu, zresztą ilekroć oni sami wyjeżdżali do klasztorów, życie mnisze w ściślejsze karby wchodziło.
Gedko wspanialéj był tu przyjętym niż zwykł żyć we własnym domu. Prawdziwe gody zgotował dlań Opat z przepychem i wystawnością pańską. Biskup zasiadłszy do stołu mógł się przy książęcym sądzić. Srebra, złocone kubki, szkła weneckie, wino stare, misy kute misternie, opony, któremi stołowa izba gościnna okryta była, godne były zamku pańskiego.
Sami zasiedli do stołu z Opatem i mistrzem Amiljusem, który był Gedki ulubieńcem, człowiekiem nauki wielkiéj, do pióra szczególniéj zdolnym. Gdy pismo do Rzymu lub jeden z tych pięknych wstępów do jakiego aktu stylizować było potrzeba, na które się wówczas sadzono, by myślą i formą się odznaczały — bez niego się żaden nie obszedł pergamin. Mistrz Amiljus był do tego jedynym, bez namysłu płynęły mu najpiękniejsze zwroty o znikomości rzeczy ludzkich i t. p. Zresztą był i z tego miłym Biskupowi, że nigdy własnego nie objawiając zdania, gorąco zawsze popierał co Gedko wypowiedział.
Już z twarzy Pasterza i obejścia się jego, Opat Kaźmierz, człek bardzo bystry, przebiegły i zręczny, obyczaju uprzejmości pełnego i postawy nader miłéj — domyślał się iż Pasterz przybywał z brzemieniem jakiemś na piersi.
Dano mu znać wcześnie, że do Tyńca przyjedzie, ale nie tłumacząc podróży.
Gedko siadłszy za stół, ukończywszy modlitwy, długo pozostał zadumanym i milczącym. Gdy misy postawiono a braciszkowie się oddalili.[21] Biskup dopiero puścił swobodnie cugle myśli i z wezbranéj piersi potok popłynął.
— Ojcze Kaźmierzu, — zawołał wzdychając ciężko — ojcze Kaźmierzu, zaprawdę, twardych dożyliśmy czasów. Ot znowu chmury ciągną, ot znowu my pasterze duchowni musimy wtargnąć z władzą naszą w świeckie sprawy. A co się gotuje, Bóg jeden wié! Odmówił książę Kaźmierz dwakroć spuścizny po Kędzierzawym, nawet gdyśmy go przy trumnie nieboszczyka prosili, aby ją przyjął. Prawem starszeństwa oddaliśmy Mieszkowi stolicę — na to, aby on nas z niéj wyganiał!
Ha! — dodał — sługom Bożym bez obrazy swojego pana nie godzi się dać sobą pomiatać.
Westchnął znowu. Mistrz Amilius rzekł zwracając się do Opata.
— Wiecie o tém? książę wydał wyrok skazujący Pasterza naszego na wygnanie!
Opat ręce złożył i oczy podniósł ku niebu.
— Jakimże prawem!
Gedko posępną twarz zwrócił ku niemu.
— Prawa, nie pyta! — rzekł. — Nie Gedki bronię, ale dostojności Biskupa krakowskiego. Co mnie dziś, jutro mogłoby spotkać brata mojego w Gnieźnie, wszyscyśmy dotknięci. Chcą z nas mieć nie sługi Boże, ale posłuszną czeladź tylko.
Opat zdumiony słuchał, Biskup mówił daléj.
— Ojcze mój, my tu z waszego spokojnego klasztoru na czas musimy uczynić obozowisko i wiecową szopę — nie może być inaczéj. Rozkażecie wpuszczać ktokolwiek przybędzie do mnie, bo ja dziś oka nie zmrużę nocą. Ludzie moi wszyscy podążyć tu muszą, ziemian pewnie zjedzie kilku — naradzać się trzeba a ratować!
Tych wyrazów domawiał Biskup, gdy jakby na ich potwierdzenie gwar u furty posłyszeli i dzwonienie. Za Biskupem już przyciągali dworzanie jego i lud zbrojny.
Przynosili wiadomości z Krakowa, że na zamku panował niepokój i gorączkowe, choć tajone przygotowania, wysyłano oddziały na różne strony aby jednych chwytać, drugich przed księcia stawić. Czuć już było z obu stron wydaną wojnę. Donoszono, że z małemi wyjątkami, co było jeszcze ziemian przy dworze, za swojemi idąc, pierzchnęło.
Natychmiast Gedko porozsyłał ztąd gońców do Wojewody i innych ludzi znaczniejszych. Szala widocznie przechylała się na stronę Biskupa, z księciem nie chciał trzymać nikt, burzyło się co żyło.
A że cokolwiek się na zamku działo, zaraz w mieście wiedziano, wszyscy jak Biskup wyrokowani na kary różne, wygnanie, stratę oczów, rąk, więzienie — ostrzeżeni w porę, mieli czas ujść przed książęcemi siepaczami.
Cała noc prawie zeszła na czuwaniu, czynny Gedko albo się modlił lub dawał rozkazy, spocząć niechcąc na chwilę. Oczekiwano tylko na pewną wiadomość o Wojewodzie Szczepanie i na skupienie oddziałów zbrojnych biskupich, aby wyciągnąć z Tyńca i połączyć się z Wojewodą.
Ranek téż następny upłynął na przygotowaniach wojennych.
Klasztor napełniał się jezdném rycerstwem, refektarze zajmował dwór, po za murami niemal obóz się rozkładał, do którego coraz nowe posiłki przybywały, bo się rycerstwo łączyło z Biskupem.
Widział już Gedko z pociechą swą, że osamotnionym nie zostanie.
Około południa nadbiegł wysłany z Krakowa przez Archidjakona Arnolda, który na miejscu pozostał, dworzanin z oznajmieniem iż Kietlicz do dnia był na dworcu biskupim, że ludzie jego otoczyli go do koła, że się gwałtownie o Gedkę upominano, wzywając go do księcia. Potwierdziła się więc wieść, iż go pochwycić chciano. Biskup dotąd jeszcze nie zupełnie dowierzający, uniósł się gniewem wielkim.
— Niema więc już wątpliwości, — zawołał — i nie powinno być miłosierdzia.
Natychmiast z listami i ustnemi poleceniami wyprawiono zaufanych do Gniezna, Płocka, Wrocławia, Kruszwicy, dając Biskupom znać o wypadku i hasło by wszyscy Kaźmierza na stolicę popierali.
Nie czekając już na to, aby książę miał czas się wywiedzieć o miejscu pobytu Biskupa i nasłać może na Tyniec, Gedko natychmiast wyszedł dla obliczenia sił swoich i wydania nowych rozkazów wyjazdu, aby się połączyć z Wojewodą.
Nie miano jeszcze wiadomości pewnéj gdzie się on znajdował, ale nie mógł być zbyt oddalonym. Czekać nań w Tyńcu narażając klasztor i siebie, nie chciał Gedko. Obok kapłańskiéj powagi miał w sobie coś z rycerskiego ducha krwi swojéj i do walki otwartéj śpieszył ochotnie.
Walki jednak mało się było można spodziewać, gdyż Mieszek do niéj sił nie miał. Co było rycerstwa krakowskiego, zamiast stać przy nim, zbiegało do obozu Wojewody. Nimby zaś posiłki od zięciów z Czech i Niemiec nadciągnęły, spodziewano się go wyrugować z Krakowa.
Tak stały rzeczy na Tyńcu, gdy na Wawelskim grodzie w istocie zamęt się brał coraz większy i niepewność rodziła już co daléj czynić przeciw powszechnemu zburzeniu.
Kietlicz pomimo zręczności swéj i zuchwalstwa, mimo gorliwości, żadnego prawie z odebranych rozkazów spełnić nie mógł. Wszystko mu się z rąk wyślizgało.
Z rana nie znalazłszy Biskupa, gdy tegoż dnia obstąpić kazał dworek Leszczyca, pustki w nim zastał, posłani po innych ziemian nie byli szczęśliwsi. Dorota u któréj zasadzkę chciano na Wojewodę uczynić, uciekła. Szczepan był w obozie, nikogo z obwinionych ująć nie było podobna.
Mieszek czekał na wiadomości następny dzień cały, przynoszono mu coraz gorsze, ale nie był to mąż, który by się strwożył niepowodzeniem, lub mógł stracić ducha. W przeciwności równo jak w szczęściu umiał zachować zimną krew i wytrwałością żelazną, stał przy swojém. Myślał co czynić daléj, nad tém co się nie powiodło nie bolejąc na próżno.
Dnia tego jednak, Kietlicza się doczekać nie mogąc, wysyłał po niego kilka razy i sam wyszedł w podwórce, aby swoje siły obliczyć.
Kietlicz wszędzie się znajdując zawiedzionym, nie mogąc dokazać nic, w bezsilném miotaniu się i złości spędził dzień cały. On i jego siepacze pod dowództwem Berezy mścili się na bezbronnych, za tych, których pochwycić nie mogli.
Noc już była, gdy Mieszek raz jeszcze posławszy po swojego Palatyna (jak go tam nazywano), ujrzał nareszcie przybywającego, z twarzą bladą, drżącego, w sukni potarganéj, z piętnem rozpaczliwéj złości na czole i wargach drżących.
Mieszkowi dość było spojrzeć nań, aby odgadł wszystko — nie pytał o nic.
Stojący u progu — milczał.
Raz i drugi książę go zmierzył oczyma, chcąc wyczytać ile z sobą złego przynosił. Ucieczka Biskupa już mu była wiadoma.
Gdy Kietlicz ochłonął nieco, posypał się z ust jego cały szereg wyrzutów, przekleństw, skarg na ludzi.
— Miłościwy panie, — wołał — tu na nikogo nie można liczyć, wierzyć nikomu! Zdrajcy wszyscy. Jednego poczciwego niema między niemi, wszystko już się ciśnie ku Sandomirzowi do Kaźmierza, opuścili nas! Trzeba słać do Czech i Niemiec o posiłki.
Nie dokończył, książę chodził nie poruszony prawie, brodę dłonią poddzierał do góry, jak był zwykł gdy rozmyślał nad czém ważnem.
— Wy wszyscy i ty mylicie się patrząc na Kaźmierza, — rzekł ze spokojem. — Ja go znam iż się nie da ująć i przeciw mnie wysadzić. Nadto dobry jest i spokój miłujący. Miał Kraków w ręku, mnie tu wówczas nie było, prosili go, dawali mu, nie wziął, bo czuł że prawa doń nie miał. Zresztą Mierzwa go tu z sobą przywieść powinien. Kaźmierz mi nie straszny! — dokończył.
— Nie jego, to innego sobie przybiorą — począł Kietlicz rozpaczliwie, — nie wiem już kogo, małoletniego Leszka chorego, albo z Władysławowiczów którego! Na Waszą Miłość wszyscy się sprzysięgli! Wypowiedzieli nam posłuszeństwo.
Milczał książę, naówczas dopiero Kietlicz, którego do żywego bolało niepowodzenie, począł szeroko opisywać co go na każdym spotykało kroku, jakie wszędzie znalazł pustki i opróżnione gniazda.
Książę słuchał bez widocznego wzruszenia; gniewu nawet nie okazywał przeciw Kietliczowi, który sam na siebie i wszystkich więcéj się sierdził niż pan na niego. Ta zimna krew księcia, gorącego Serba tém mocniéj rozjątrzyła iż położenie widział groźném, a pana jakby obojętnym na nie.
Mieszek najmniejszéj nie okazując obawy, dał rozkazy chłodno aby zamek opatrzyć i ludzi zebrać co najwięcéj. Nieograniczoną ufność zdawał się mieć w sile własnéj i w dobroduszności Kaźmierza.
Gdy Kietlicz potém narzekać jeszcze począł, iż nikogo z winnych nie pochwycił — odparł mu książę.
— Dali się który wziąć, łeb mu ucinać, bo przykładu trzeba.
Późnym wieczorem nadciągnął Mierzwa powracający z Sandomirza. Stawił się naprzód do Kietlicza. Zobaczywszy go samego, zrozpaczony już i tak Kietlicz, rzucił się nań jak na pastwę, chcąc dowiedzieć co przywoził.
Pierwsze co widoczne niósł z sobą na twarzy i w ruchach, podsędzia, to były resztki pijaństwa jeszcze zupełnie nie otrzeźwionego. Sprawiało ono że Mierzwa mimo niepowodzenia, widział wszystko w barwach dosyć jasnych.
Gdy Serb przypadł doń gwałtownie, z pogardą wpatrując się w zataczającego trochę przybysza, Mierzwa słodko bardzo przemawiać doń zaczął.
— Niechno, miłość wasza ma cierpliwość — rzekł, — niema nic tak zrozpaczonego, aby się niepomiernie sierdzić. Niema jeszcze nic.
— Powracasz sam? gdzie książę? odmówił więc przyjazdu? Czemużeście go nie przymusili?
Mierzwa nie goloną od dwu dni brodę pocierał z nałogu.
— Niechże no, miłość wasza, posłucha jak to było — odezwał się — rzecz to ciekawa. Przybyłem na zamek do Sandomirza, mogę powiedzieć, przyjęty tam jak słudze pańskiemu przystało. Najśliczniéj. Posadzono mnie u stołu przy ks. Opacie.
— Mów do rzeczy! — zawołał Kietlicz. — Książę Kaźmierz?
— Nie było go! nie było! — odparł Mierzwa. — Wyjechał i nikt nie wie kiedy powróci. Wyruszył na łowy, między nami mówiąc, wszyscy wiedzą na jakie łowy. W lesie ma gdzieś zwierzynę z długiemi kosami i białem liczkiem. Jak na te łowy pojedzie, gnaj wiatr w polu! nie powraca rychło! Gdym przybył, już go nie zastałem.
— Nie czekaliście?
— Czekać, dwa tygodnie!! — zawołał Mierzwa, rękami ruchy czyniąc osobliwe. Ludzie wiarogodni zapewniali mnie, że gdy wyruszy w te lasy, na tego dwunożnego zwierza, czasem go dni kilkanaście niema. Com miał robić?
Tu zniżył głos i uśmiechając się a niezważając że się Kietlicz burzył gniewem, ciągnął daléj.
— Książę poniekąd jest uniewinniony, Rusinka z którą go ożenili, nie powabna i nie wesoła, choć cnót wielkich pani. Ludzie ludźmi!
Kietlicz się miotał, ochota go brała precz za drzwi wymieść nieszczęsnego posła.
— Gadajże — zawołał — coście na zamku widzieli? gotuje się tam co??
— Tak dalece nic nie słyszałem, oprócz uczonych i mądrych rozpraw, w których udział brałem, wstydu księciu mojemu nie uczyniwszy, — mówił Mierzwa, śmiejąc się. — Opat Lucyusz a choćby i Scholastyk Lambertus, uczeni mężowie, ale w jurisprudencyi biegli nie są, co im dowiodłem. Ile razy się puścili w pandekty, dekretalia, zakony, pobiłem ich na głowę zawsze. Chodzili jak po gołoledzi, nie wytrzymali ze mną.
Z dumą to rozpowiadał Mierzwa — Kietlicz spluwał.
— Widzieliście kogo więcéj na zamku? — pytał.
— Przemykających się różnych, dużo — rzekł Mierzwa — podejrzanych, bardzo podejrzanych! Oprócz tego zwykły dwór, Jaksę z Miechowa, Goworka, Wichfrieda. Ruch w Sandomirzu wielki, ale co to znaczy, gdy księcia niema.
— Nagliliście aby tu przybywał?
— Toć było poselstwo moje — zawołał niemal urażony podsędzia — jakżebym ja nie spełnił misyi? Sambym się naówczas osądził nietylko na grzywny, ale na chléb i wodę! Prosiłem o naglenie nietylko Jaksy, nietylko Goworka, Opata, i wszystkich, wiążąc ich uroczystemi obietnicami, ale zdałem to na księżnę. Przyrzekła mi pani miłościwa, małżonka wyprawić.
Kietlicz niechcąc już słuchać więcéj, pogardliwie dał znak Mierzwie by się oddalił.
Trochę jeszcze napojem oszołomiony podsędzia, chętnieby był dłużéj opowiadał, mając ochotę żywo i dowcipnie się rozgadać — ale mu słuchacza zabrakło — Kietlicz pobiegł do księcia.
Nie pozostało Mierzwie nic, chyba do dworku swojego na podzamczu powracać, w którym wątpliwych ślubów żona, kilka młodych służebnic patrjarchalnym obyczajem przyjętych i krzykliwe dzieci nań oczekiwały, ale na łono tego szczęścia domowego Mierzwa nie miał ochoty się udać. Dokuczyło mu już one.
Bardzo więc mu na rękę było, gdy w podwórcu spotkał Skarbnego Juchima, z którym go czuła przyjaźń łączyła, idącego powolnym krokiem z zasępioną i zafrasowaną twarzą.
Mierzwa z Juchimem żyli w najściślejszych stosunkach, chociaż Skarbny gardził człowiekiem grosza przy duszy nieumiejącym utrzymać i życia tylko używającym bez miary.
Ale — potrzebowali się wzajemnie. Mierzwa napędził wlokącego się powoli żyda i uderzył go po ramieniu wesoło witając. Usposobienie to Juchimowi wydało się dziwném, smutną twarz zwrócił ku niemu.
— No, widzicie, — wołał Sędzia — znowu jestem na miejscu i sądy się rozpoczną! Dużo spraw zalegać musi.
Juchim ruszył ramionami, popatrzył nań z politowaniem, nachylił mu się do ucha i szepnął.
— Czy ty uszów ni oczu nie masz! człowiecze! czy ty nie widzisz co tu się dzieje?
Mówił poruszając się coraz mocniéj.
— Oni nas i siebie zgubią! To głupi goj ten Kietlicz! Oni powinni byli zawczasu wszystkich pobrać, dali się im porozłazić. Gwałt! co to za pilność! Z więzienia u nich uciekają, a kto chce ino, z przed nosa uchodzi. My tu wszyscy niepewni[22]
— Co ty pleciesz? co pleciesz? — zawołał Mierzwa nastraszony. — Co ci się śni? ty stary!
Tak mówiąc, wyszli za wrota zamkowe. Juchim szedł cały drżący z gniewu i strachu.
— Ty bo oczów nie masz! — wołał przerywanym głosem. — Nie mnie, tobie się śni, że co wczoraj było będzie zawsze! Ty tego nie widzisz, że nam ziemia się pęka pod nogami.
A! a! gdy tak pójdzie, nie stanie nas tu wszystkich prędko.
Mierzwa otrzeźwił się i poczynał chmurnieć.
— Co ty gadasz! cóż się tu stało bezemnie? — spytał.
— Pójdź że na miasto — mówił żyd miotając się gwałtownie coraz. — Miasto puste, Biskupa niema, Wojewody niema. Wiesz gdzie oni są? Wszyscy poszli się sprzysięgać na księcia i Kietlicza. Wszyscy! — ciągnął Juchim unosząc się. — Ha! a co będzie z nami? księcia wypędzą — co z nami? Hę! Nas powieszają! Tyś sądził, ty męczył, karał, ja dusił za grzywny[23] — Ha! oni nas teraz zechcą sądzić i dusić! A co my winni? co my winni?
Mierzwa już był odzyskał zupełną przytomność, czuł że rozumny Juchim nie trwożył się darmo.
— Słuchaj, Juchim — odparł kiwając głową — czego się ty boisz! Tobie nic nie może być, bo ty masz pieniądze, a mnie? mnie nie może nic być, bo ja mam rozum (uderzył się palcem w czoło), albo ja nie mogę służyć innemu, jak służyłem temu?
— Ja mam pieniądze! — podchwycił przyskakując do Mierzwy Juchim z gniewem okrutnym, tak że podsędzia się cofnął. — Ty śmiesz gadać że ja mam pieniądze! ty! Kto tobie powiedział że ja mam pieniądze! Ty potwarco jakiś!
I począł potrząsać suknią swą brudną i wyszarzaną.
— Jakie ja mam pieniądze? zkąd ja mam je mieć? Ja mam ten łachman co na grzbiecie, więcéj nic. Co ty będziesz gadał że ja mam pieniądze! Czy to pieniądze moje! Ja na chléb nie będę miał.
Mierzwa głowę to podnosił, to spuszczał.
— Słuchaj, Juchim — rzekł — po co ty to mnie gadasz?
— A na co mówisz że ja mam pieniądze? — krzyknął żyd, — ja jestem żebrak, ja niemam nic, nic.
— No, jak tak — dodał Mierzwa — to cię powiesić mogą.
Szli daléj. Juchim z głową spuszczoną, Mierzwa gładząc brodę. Tuż pod zamkiem był dworek Juchima, chata oparkaniona tak wysoko, że z za tynu dachu jéj prawie nie było widać. Wrota ogromne, ciężkie, kute, prowadziły do wnętrza. Mierzwa do swego domu zawczasu nie chcąc powracać, towarzyszył Juchimowi, choć ten go nie bardzo zapraszał. Stanęli u wrót.
— Słuchaj ty biedny nędzarzu Juchimie, — odezwał się podsędzia, — mnie w gardle od drogi zaschło, ty masz i wino i miód, jabym się napił i pogadalibyśmy o naszych biedach. Ręka rękę myje.
Tak się naparłszy w gościnę Mierzwa, przez otwierającą się furtkę wszedł w podwórko Skarbnego, nad które coś uboższego, brudniejszego, bardziéj opuszczonego widzieć było trudno. Chata pokryta słomą, choć spora, najgorszéj wieśniaczéj na pozór równała.
Juchim szedł przodem nie bardzo zważając na ciągnącego za nim Mierzwę, zajęty tak był obawą o los własny, iż go więcéj nic nie obchodziło. Weszli do izby ciemnéj i smutnéj. Juchim u uszaka drzwi, dotknął ręką jakiegoś znaku, rękę pocałował i nawijającemu się tuż chłopcu, odzianemu licho coś szepnął. Sam zaś czapki nie zdejmując, począł ręce myć i ocierać o rącznik przy drzwiach na kołku wiszący. Mruczał jakąś modlitwę. Mierzwa siadł i oparł się na stole, jakby mu się na drzemanie zbierało.
— Słuchaj, Juchim — począł po wypoczynku krótkim — mnie to coś powiedział ani się w głowie pomieścić, ani wyjść chce z głowy. Hę? Myślicie że już tak źle z nami?
Stanął przed nim Skarbny, ręce za pas wkładając.
— Źle! co to źle! najgorzéj! — zawołał. — Trupem już słychać! Myślałem że Kietlicz rozumny człowiek, a książe mądry pan, oni wszyscy ślepi, oni głupi są! Oni myśleli, że im wszystko wolno, a nie pamiętali o tém, że kto chce bić, musi mieć dwu do trzymania. — Gdzie teraz ci co będą trzymali? Kto im będzie trzymał? Ci co mieli trzymać, pouciekali!
Żyd się żywo przechadzać począł, Mierzwa słuchał i czekał. Niedoczekawszy się, rzekł.
— Wy myślicie że nam co zrobią? Sług za to nie wieszają gdy panowie grzeszą! Ja mam rozum, to się wyłgam, no — a ja taki swoje, ty masz pieniądze, to się wykupisz!
Juchim po raz drugi usłyszawszy o pieniądzach przyskoczył doń z zaciśnionemi pięściami.
— Co ty mi będziesz o pieniądzach gadał.[24] — krzyknął — ty! ty!
— A! między nami! — rozśmiał się Mierzwa — ja tego na rynku wywoływać nie będę! — Juchimowi oczy świeciły strasznie.
— Ja wyjdę o kiju, z torbą! ja będę żebrakiem — wołał jęcząc.
Uspokoił się jednak po troszę, gdy podsędzia dał mu znak ręką, iż więcéj mówić o tém nie będzie.
Nierychło Skarbny zbliżył się do siedzącego.
— No co? — spytał — sprowadzą oni tu Kaźmierza?
Mierzwa się strząsł.
— Co ci w głowie — rzekł — tak dalece nie zaszło jeszcze. Nasz książę ma siłę.
Juchim ruszył ramionami.
— Jaką? gdzie? — spytał. — Zięciów swoich! Zięciowie mają sprawy swoje, z nich się żaden ani ruszy? A tu!! jaka siła!
Sparł się na stole nad siedzącym.
— A książę Kaźmierz? co to jest za pan?
— Dobry pan — odpowiedział Mierzwa, — tak dobry, iż nie zechce bratu szkodzić! To nie może być!
— Nie może? — więc innego wybiorą i posadzą — mówił Juchim — to u nich już postanowione! A kogo??
Mierzwa zdawał się nie wiedzieć co odpowiadać, ruszył ramionami. W téj chwili stara kobieta w rodzaju zawoju na głowie, z twarzą pomarszczoną, milcząca przyniosła dzbanuszek i kubki, spojrzała z pogardą na Mierzwę, nie skinęła mu nawet głową, postawiła przed nim napój i szybko się oddaliła.
Rzucił się podsędzia na ożywiające przyjęcie, nalał kubek i rozkoszując się, cały zatopiony w smakowaniu, pił a cmokał.
— Ja tobie powtarzam, — mówił Juchim zbliżając się do niego znowu, — nam trzeba myśleć o sobie, nie długo już ich panowania!
Mierzwie te przepowiednie mniéj od napoju smakowały, krzywił się.
— Ty Juchim, — rzekł — nadto daleko chcesz patrzéć. To się na nic nie zdało. A chcesz koniecznie wiedzieć co my robić mamy! A! takich ludzi jak my zawsze im będzie trzeba, temu czy innym! Ja? będę im sądził jak zechcą! Na ścięcie, to na ścięcie, na całowanie, to na całowanie.
Gorzéj z tobą panie Skarbny!
Juchim się znowu oburzył.
— Dla czego ze mną gorzéj być ma? — A kto im będzie pieniądze bił i zbierał? A kto u nich zadzierżawi mennicę? Kto potrafi co ja?
Ja jestem ubogi, ale około cudzych pieniędzy chodzić umiem. U mnie one nie przepadają, a mnożą się.
Tylko jabym chciał wiedzieć, co to jest ten Kaźmierz?
Mierzwa przynaglony ruszył ramionami.
— Co to jest Kaźmierz! — zawołał — to jest taki książę co o pieniądze nie dba, skarbów zbierać nie będzie, przyjdzie Biskupom ręce całować, a ziemian karmić i poić. Będzie w kościele śpiewał i..
Mierzwa niedokończywszy, ruchem jakimś rąk pokazał, że Skarbny się po nim nie wiele spodziewać może.
Juchim w milczeniu zbierał jego słowa.
— A! a! — jęknął — co to będzie z nami! co będzie z nami!
Mierzwa już znowu podpiwszy, był dobréj myśli.
— E! daremna troska cię gryzie — rzekł — co ma być? My pierwsi pójdziemy się nowemu panu pokłonić, głowy nam nie zdejmie! Dobry pan!
Żyd westchnął.
— Dobry pan — mruknął — z dobremi panami niema dobréj roboty.
Wytrzymawszy tak Skarbnego, z miną rozjaśnioną i tryumfującą powstał z siedzenia podsędzia i zbliżył się do ucha jego.
— Ty jesteś — odezwał się rozweselony — wcale nie głupi człek, ale ty patrzysz za daleko a nie widzisz nic. Wypędzą Mieszka? myślisz że spokojnie wytrwa, że nie będzie probował powracać? zamiast jednego, któremu służymy, będziemy mieli dwu, którym będziemy potrzebni. Albo to od obu brać i dwom służyć nie można, kto ma rozum!
Chrząknął Mierzwa i popił.
Ze wszystkiego co dotąd mówił, ostatnie się widać najrozumniejszém wydało Juchimowi, głowę skłonił i umilkł.
Poszanował w Mierzwie człowieka wedle myśli i serca swojego, nie mówiąc nic, kubek mu nalał — i spokojniejszy po izbie zaczął się przechadzać.



VI.

W cichéj dolinie otoczonéj lesistemi wzgórzami, u brzegów wijącéj się zielonemi łąkami, pośród wierzb i olch Pilicy, maleńka osada z kilkunastu chat złożona, kryła się zasłonięta od wielkich gościńców i od ludniejszych okolic. Zwano ją Sulejowem.
W chwili, gdy się nasza powieść poczyna, w zakątku tym spokojnym, widać było na wznioślejszym nieco brzegu rzeki, szeroką dosyć przestrzeń zajętę, jakby naprędce pokleconemi drewnianemi budowlami, wśród których gdzieniegdzie ściany rozpoczętych zaledwie murów się wznosiły. Zdala było to coś podobnego do zamczyska, a w istocie niedawno założony klasztór mnichów białych, dzieci Bernarda świętego, których od pierwszego ich gniazda Cystersami, lub od założyciela Bernhardynami zwano.
Potężny duch reformatora, ojca zakonu, jednego z najdzielniejszych mężów swojego wieku, zdał się w nową regułę przelewać, i za życia św. Bernarda zakon wzrósł do przeszła półtorasta klasztorów.
Wszędzie, gdziekolwiek chciano wiarę szczepić i pobożność rozkrzewiać, zakładano Cystersów domy.
Sława Benedyktynów zaćmioną została przez wyszłą z łona ich nową milicyę Chrystusową. Na chorągwi jéj stała znowu, jak za czasów Benedykta świętego „Praca!“
Gdy Benedyktyni już się teraz tylko o mądrość kusili, mnisi biali chcieli dać światu przykład wstrzemięźliwości, pokory i pracy.
Pomiędzy starszemi i młodszemi powstało współzawodnictwo. Starsi bracia patrzali z pewną trwogą na rozrastające się z nadzwyczajną szybkością młode pokolenie białych mnichów.
Benedyktynom zarzucano już życie rozpieszczone, a porównywając ich do pierwszych pustelników Antoniusza i Hilarego, Cystersi wołali: „Tamtym starczyła licha skórka zwierzęca, aby tylko nagość ich ciała okryła i od srogości zimna zabezpieczała; a wy nie tak się odziewacie. Tamci głodni pracą rąk własnych, z motyką i widłami szukali dla siebie pożywienia, wy czy tak czynicie? Tamci niedostatek cierpieli, wy opływacie we zbytkach. Tamtych prześladowano i trwożono, wy wiedziecie życie wygodne i dostatnie. Tamci błądzili po puszczach, wy siedzicie wśród swoich na wywyższonych siedzeniach.“
Charta charitatis“ nowa reguła nowego zakonu, który już był wprowadzony do Polski, surową była i nieubłaganą. Wszystkie klasztory św. Bernarda łączyły się w jedną ogromną rodzinę, i wiodły rod swój jak dzieci od matki, od zgromadzeń, z których powstały, wiążąc się z sobą nieustanném czuwaniem wzajemném.
Jak wszędzie, tak w Sulejowie zakładający się klasztor, przedstawiał już zarys wszystkim innym podobny, z jednych części złożony. Niewolno było zmieniać nic nigdzie w normalnym kształcie cysterskiego klasztoru.
Wprzódy nim do Sulejowa mnichów sprowadzono, nim tę dwudziesto trzecią córę wydał na świat Morimond (jeden z głównych cysterskich klasztorów) byli już zakonnicy téj reguły w Lędzie i w Oliwie. Sulejów dostał biblijne nazwanie: Siloa, zwano go téż Silva, bo wśród lasów był położony.
Jak Benedyktyni zwykle się mieścili na górach, tak pokorni Cystersi chętniéj zamieszkiwali doliny, i od dolin (vallis) najczęściéj zwali swe schronienia.
Sulejów właśnie dla nich przypadał dobrze ze swą kotliną lasami osłoniętą. Podług prawa zakonu wprzódy, nim mnisi tu wciągnęli na dolinę Siloa, już schronienie dla nich tymczasowe było przygotowane. Wedle wskazówek przyszłego opata wystawiono naprzód kapliczkę drewnianą, izbę jadalną, sypialnię, schronienie dla gości i celę dla odźwiernego.
Kościół się dopiero zaczynał budować, gdy pierwsi dwunastu apostołowie weszli na poświęconą siedzibę swoją. Właśnie niedawno Opat Lucyusz z towarzyszami zajął był ubogie jeszcze budynki, na których miejscu miał późniéj stanąć kościół i klasztór wspaniały, osobny dwór Opata, folwarki i ogrody.
Całém wyposażeniem jakie z sobą od matki klasztoru przynosili wszędzie pielgrzymi, było kilka ksiąg niezbędnych, bez których się obejść nie mogli. Psałterz, Hymny, Collectaneum, Antyfonarz, Graduał, Mszał i ta „Charta charitatis“ Karta miłosierdzia, która prawo w sobie zamykała.
Ubogo wyglądał Sulejów jeszcze, chociaż obok tymczasowych drewnianych szop, w których mieścili się mnisi, już żwawo rozpoczynała się budowa kościoła pod ich dozorem, wedle ich formy. Mury już z ziemi wyrastały. Około nich roiła się gromadka robotnika i białe widać było suknie przewodniczących im mnichów.
Drogą wiodącą ku temu nowemu klasztorowi jechała pięknego poranku wiosennego, mała garstka rycersko a myśliwsko odzianych ludzi. Przodem urodziwy mężczyzna, lat średnich, z twarzą piękną a smętną, z długiemi włosami puszczonemi na ramiona. Za nim z brzydką a poczciwą twarzą, ogorzały, chudy jechał pachoł oczyma ścigając każdy ruch pana, daléj z kilku łowczemi psów było kilka.
Gromadka ta wyjechawszy z lasu, zatrzymała się nieco. Jadący przodem stanął, stanęli i inni. Zdawało się, że chciał się przypatrzyć okolicy. Oczy jego skierowały się ku klasztorowi bielejącemu w dali poczętemi mury. Nie pilno mu było, stał długo i patrzał. A gdy potém westchnąwszy koniowi dał znak aby szedł daléj, nie popędził go żywiéj, owszem chód jego hamował, jakby się spieszyć nie chciał.
Rozglądał się po okolicy, — dumał.
Byłto, jak się domyśleć łatwo, książe Kaźmierz spłoszony z Gaju, przez ziemian, którzy go nocą najechali. Jagna téż musiała powracać do starego ojca, a książe lękając się do Sandomirza jechać, gdzie nań ziemianie krakowscy czekali, od których natrętnych nalegań się spodziewał, wolał zawrócić do cichéj téj ustroni w dolinę Siloa, w któréj jego staraniem słało się gniazdo modlitwy, zapalało ognisko światła.
Na to rąk swoich dzieło książe spoglądał rozrzewnioném okiem, z myślą jakąś tęskną, jak by zazdrościł tym, co tu mieli zażywać pokoju przy pracy, zrzekając się woli własnéj, aby mieć spokojne sumienie.
Może i on byłby się teraz zrzekł téj woli, która często wyrywała się rozumowi, obłąkiwała na bezdrożach, aby okupić tą ofiarą pokój duszy.
Życie, jakiego pragnął z tém, które prowadził, nie godziły się.
Świat ciągnął słabego pana w swe objęcia, gdy dusza wyrywała się ku czystym sferom światłości i ciszy.
Przebył już wiele, odcierpiał niemało, a nie wiedział, co go czekało jeszcze. W Sandomirzu jeżeli nieszczęśliwe życie było znośne, w Krakowie czekała niewola złota, niepokój, niepewność, wrzawa.
Miłość ziemian pchała go tam, zkąd niechęć może wkrótce spychać miała. Wstręt też czuł do rzucania się na nowe, nieobliczone losy.
Jechał, w myśli tak przebierając wszystko przeszłe, aż do ostatniéj godziny przebytéj w Gaju, przy téj szalonéj dziewusze, od któréj nie mógł się oderwać. Sto razy postanawiał zostać wiernym żonie, spełnić przyrzeczenia duchownym dane, potém przychodziła chwila namiętności, żebraczka posłanka zjawiała się pod oknem, Kaźmierz nie miał siły z niczém ją odprawić — i jechał. A wracając potém gryzł się w sumieniu własném, wstydził sam przed sobą, pokutował na duchu.
Chciał się czuléj przywiązać do żony, którą mu narzucono, a niemógł się zwyciężyć.
Pokorna, dobra towarzyszka jego, namiętnéj miłości w nim obudzić nie umiała. Szanował ją, a dzika żądza jakaś, piastowska krew ciągnęła go ku drugim niewiastom. Jagna była najukochańszą ale może nie jedyną. Nowe liczko, nowe słowo, młodość a krasa świeża, jakiemiś obietnicami nowego szczęścia porywały go ku sobie.
Szukając szczęścia po bezdrożach, w istocie był nieszczęśliwy.
Gdy tak jechał wzdychając, Smok, w którego piersi odbijało się każde pańskie westchnienie, tłumił w sobie do wtórowania mu ochotę. Żal mu było tego pana. Czuł, że był nieszczęśliwym, niemogąc odgadnąć dla czego?
— Czego bo mu braknie? — mówił w duchu — ma, co dusza zapragnąć może, a smutny tak, jakby z głodu marł, odziać się nie miał w co i biedniejszy był odemnie? Żonka młoda, no, i ten wicher co za nim lata i do którego on ucieka — i panowie i pokłony. — Czego mu brak?
Smok ruszał ramionami. Radby się był tajemnicy dowiedział, ale zapytać o nią pana? nigdyby się nie ważył. A dałby był wiele, żeby odgadnąć co mu tak ciężyło.
Kaźmierz jechał powoli zadumany, rozpatrywał się po okolicy, myślał, jak się tu podźwignie kościół, jak tych dwunastu pierwszych wzrośnie do kopy i jak téj liczby doszedłszy, klasztór jego nowych dwunastu krzewicieli wyśle ztąd na jakąś pustą dolinę, aby się rozległa chwałą Bożą.
W okolicy życia jeszcze było mało, osada uboga, trochę ludzi kręciło się tam około budowy, kilku pastuszków około trzód na łąkach stało, na polkach u wzgórzy widać było białe koszule wieśniaków, którzy coś przy roli robili. Spokój wielki, błogosławiony a uroczysty rozlany był na tym krajobrazie nieszerokim, tęsknym, miłym, dzikim trochę.
Książe jechał nie spiesząc.
Uciekał tu, gdzie go pewno nikt nie miał szukać, gdzie się go nawet domyślać nie mogli. Chciał tu z mnichami pomodlić się, rozmówić, popatrzeć jak rosło claustrum, a zapomnieć, że go z Sandomirza wypędzano.
Spodziewał się tu czas jakiś przebyć ukrytym, dopókiby pierwsza gorączka, tych co go na tron powoływali, nie przeszła. Żal mu tylko było, że Opata Lucyusza, którego w Sandomirzu zostawił, nie znajdzie tutaj, pocieszał się przeorem, który go zastępował.
W tych myślach powoli zbliżył się ze swojemi do furty klasztornéj, która jak wszystko tu, tymczasową była. U drewnianych wrót zbitych z desek, na koziéj nóżce wisiał prosty sznur od dzwonka, lecz nim go Smok pociągnął, przez okienko wyjrzał furtyan siedzący tam dzień cały i poznawszy księcia, bo go tu znali wszyscy, pospieszył otwierać, dając znać przez braciszka do klasztoru, jaki im wielki gość przybywał.
Gdy Kaźmierz z konia zsiadłszy wchodził, wedle zwyczaju Cystersów, furtjan przyklęknął do powitania.
— Mój ojcze — rzekł książe do niego — o przybyciu mojém nie głoście, nie z urzędu opiekuna dla oglądania, ale schronić się do was przyjechałem.
W klasztorze tymczasem wszystko się już poruszyło i białe habity spieszyły na powitanie założyciela swojego. Jakież było zdziwienie księcia, gdy przodem idącego ujrzał Ojca Lucyusza Opata, o którym sądził że jeszcze w Sandomirzu przebywa. Za nim szli O. przeor, Kantor, kustosz i cała starszyzna niewielkiej gromadki, która jak zawsze w początkach, z osób się tylko dwunastu składała. Dwóch młodych polaków, żaczków z Krakowa, do nowicjatu przyjętych, służyli francuzom za tłumaczów i pomocników.
Wszystko tu jeszcze, jak powiedzieliśmy, ubogo i tymczasowo wyglądało, szczególniéj klasztór sam drewniany, sklecony na prędce, aby mnisi przybyć mogli, ale już, wedle prawideł zakonu, mający w sobie to wszystko co każde klaustrum cysterskie składać musiało.
Opat witając księcia uśmiechał się wesoło i wnet do osobnego dworku swojego poprowadził; Opactwo bowiem stało zawsze oddzielnie od zabudowań klasztornych i było niejako wrotami przez które zgromadzenie ze światem zewnętrznym się łączyło.
Cały plac, który zająć miały obszerne budowy, był jeszcze pełen nawiezionego drzewa, kamieni, cegły, wapna, materyału najrozmaitszego, około którego krzątali się cieśle, murarze, kamieniarze i ich pomocnicy. Z ziemi gdzieniegdzie wyglądały wyrastające fundamenta, zarysowując przyszłe budowy i podnioślejsze już ścian kawałki.
Opodal widać było opasane zagrodami z drzewa i płotów ogrody klasztorne, wirydarze przyszłe, ogród Opata, folwarki i stajnie. To co było dotąd, ledwie obietnicą przyszłości nazywać się mogło.
Część zakonników była przy robotnikach w ogrodzie, część około klasztoru, a wszyscy, mimo niewygód i nieładu, wśród którego dla przyszłości pracować musieli, twarze mieli uśmiechnięte. Nie przerażało ich że tu wszystko stworzyć było potrzeba.
— Ojcze Lucyuszu — odezwał się książe — jakże i czém się to dzieje, że ja tak szczęśliwie was tu znajduję? Sądziłem że poczekacie tam na mnie, dokąd ja teraz jechać nie mam ochoty.
— Niepokój miałem o gniazdo nasze — odpowiedział Opat — nie mogłem tam bezczynny siedzieć dłużéj, a w Sandomirzu nie czułem się potrzebnym. Bóg dobry sprawił że ja tu sam Waszą miłość powitać i przyjmować mogę. Lecz jakże nas ta łaska spotkała że książe zamierzyłeś odwiedzić Silvę, mnie nawet o tém nie wspominawszy?
— Bom wyjeżdżając z Sandomirza, niewiedział wcale że się tu znajdę, — rzekł Kaźmierz smutnie[25] — Niepokój i mnie zmusił u was szukać trochę pokoju. Chciałbym tu spocząć i przypatrzéć się życiu waszemu.
— A! — odparł Lucyusz — jeszcze ono dziś nie jest takie jakiemby być powinno wedle ścisłéj reguły. Staramy się jéj nie uchybić, aleśmy na obozowisku i obcy a nieoswojeni z krajem.
Książe nie śmiał, choć pragnął go o Sandomierz pytać, gdy Opat sam, wprowadzając go do swojego dworku z drzewa pobudowanego, ale przystojnie przybranego wewnątrz i czystego odezwał się.
— W Sandomirzu ludzi tak dużo zostawiłem, żem się tam nie czuł potrzebnym. Wrota i drzwi przez cały dzień stoją otworem, a Goworek nie może spocząć, takie tłumy ziemian płyną ciągle z Krakowa.
Książe spuścił oczy zachmurzony.
— Wołają Waszą Miłość na stolicę — dodał Lucyusz.
I na to Kaźmierz nie odpowiedział. Oczy miał w ziemię wlepione i Opat łatwo mógł poznać iż wiadomość ta nie miłą mu była. Nie pytał nawet o osoby, ani chciał wiedzieć którzy tam byli. Lucyusz zamilkł postrzegłszy to wrażenie na księciu.
Nierychło Kaźmierz się odezwał do niego.
— Otóż masz, ojcze mój tłumaczenie dla czego wolałem tu zbiedz, aby w zaciszu przetrwać burzę. Burza to jest i mam nadzieję że jak nawałnica przeminie. Umysły ludzi gorących uniosły się, serca podrażniły — uspokoją się da Bóg. Jam do wielkiego państwa ani stworzon, ani z prawa powołany.
— Pokora chrześciańska, mówi z was, miłościwy panie — odezwał się Opat — ludzie sądzą inaczéj. Niewiem czy się zdołacie oprzeć naleganiu i czy się mu godzi opierać. Wszyscy Pasterze nasi wołają do was[26] — Umiłuj się nad nami.
— A któż zmiłuje się nademną! — przerwał Kaźmierz[27] — Nie tylko sumienie się przeciwi, ale przykład starszéj braci zdolniejszéj odemnie trwoży. Jeżeli Władysław, Bolko, Mieszek nie zdołali ich zaspokoić czyż ja to potrafię? Nie mój ojcze, nie mówmy nawet o tém.
Wnet zmieniając rozmowę, książe zażądał aby nie jako gość ale jako jeden z braci podzielał życie zakonne. Prosił o to tak mocno iż Opat przystać musiał. Na to tylko zgodzić się nie chciał aby książe razem z innemi sypialnię dzielił. U Cystersów bowiem wszystko wspólném było i nikt własnéj celi nie miał.
Ponieważ już było po tercyi i po Mszy świętéj a czas obiadu następował, książe zaś z Opatem na osobności nie chciał zasiąść do stołu, pragnąc się do życia klasztornego stosować, O. Lucyusz poprowadził go do skromnéj szopy, w któréj jadano.
Maleńka kazalnica z desek zbita, na boku stojąca, przeznaczona była dla lektora, czytającego w czasie jedzenia. Rozpoczęto wedle zwyczaju od odmówienia psalmu „Miserere mei Deus“ i błogosławieństwa.
Na stole podane były dwie potrawy, wino z wodą mięszane i chleb czarny. Pożywano w milczeniu. Książe z Opatem usiadłszy do stołu, nic innego nad to co wszyscy jedli mieć nie chciał.
Wkrótce téż skończył się krótki obiad, czytaniem reguły i wspomnieniem zmarłych w zakonie macierzystym zamknięty. Tygodniowi dozorcy poszli z zakonnikami do pracy, a najważniejsza tu teraz osoba, budowniczy „Magister Operis.[28] który robotami około kościoła zawiadował do swych cieślów i murarzy pospieszył.
Dwór księcia Kaźmierza jadł osobno i daleko dostatniéj nad niego był przyjęty, bo w klasztorze dla obcych na niczém nie zbywało.
Po jedzeniu Opat, który znał upodobanie księcia, a pragnął go czémś rozerwać, skinął na Kantora pod którego kluczem było,[29] Armarium (biblioteka) i kalendarz klasztorny, aby komorę otworzył, w któréj przywiezione z Francyi skarby się znajdowały. Morimundska matka, wiedząc o tém co w Polsce najpożądańszém było, wyposażyła córkę nietylko w antyfonarze, hymny i graduały wspaniałe, ale dodała kilka rękopismów drogich, które książe z ciekawością oglądał i tłumaczyć sobie kazał. Znalazły się tam poezye łacińskie chrześciańskich śpiewaków pierwszych wieków, a nawet trochę świeckich rzeczy, bo i listy Seneki i ułamki Cycerona i historye rzymskie i coś o Aleksandrze Wielkim i różne świętych legendy.
Niektóre z tych drogocennych pergaminów malowane były i złocone tak cudnie iż podziw a zachwycenie obudzały.
Książe właśnie był niemi zajęty tak iż o wszystkiem w świecie zapomniał na chwilę, ciesząc się jak dziecię że skarby te do kraju przyniesiono — gdy natrętne pukanie do drzwi słyszeć się dało.
Z niecierpliwością książe ku nim zwrócił oczy, a Opat sam poszedł zobaczyć, kto się tu dobijać ośmielił. Przez zlekka otwarte drzwi Kaźmierz dostrzegł twarz dobrze mu znaną, wcale tu niespodziewaną — drgnął cały.
W przybyłym łatwo poznać było można cudzoziemca; młody był, przystojny bardzo, wzrostu słusznego, suknia i zbroja niemca raczéj niż Polaka cechowały. Twarz dosyć miła, łagodnego wyrazu, oczy niebieskie, uśmiech swobodny i niewymuszony, usposabiały dobrze dla przybysza.
Opat przyjął go jak znajomego i poufale szeptać coś z nim zaczął, gdy książe, którego odpadła już ochota do oglądania Armarium, zaniepokojony, pośpieszył także do stojącego w progu.
Żywo natarł na niego twarz okazując zdziwioną, zafrasowaną ale nie gniewną.
— Wichfried! — zawołał — ty tu?
— Tak jest, miłościwy książe — odparł uśmiechając się przybyły — poszczęściło mi się Was znaleźć.
— Potrzebowałżeś szukać tak pilno? — zapytał książe trochę niespokojnie.
Opat, widząc że się na poufałą rozmowę zanosi, wskazał na drzwi sąsiedniéj sali kapituły, wspaniale nazwanéj jéj imieniem przedwcześnie, będącéj w istocie izbą pustą, w któréj sprzętu żadnego nie było, a jak teraz i ludzi téż. Wedle reguły schodzili się tam w pewnych godzinach zakonnicy.
U drzwi jéj O. Lucyusz wytłumaczył się zajęciem pilném i odszedł, przybyły gość sam z księciem pozostał. Z obejścia się ich z sobą widać było zażyłość dawną i wielką poufałość.
Wichfried, o którymeśmy już wspominali, jako o przyjacielu księcia, niegdyś towarzysz jego, gdy w Niemczech jako zakładnik przebywał, był wnukiem starego Lanfrieda, który u siebie ze szczególną gościnnością młodego sierotę przyjmował, opiekował się nim, a gdy mu na czém zbywało nie żałował swojéj majętności.
Pamiętny tych usług Kaźmierz późniéj wziął do siebie jego wnuka, którego wyposażyć chciał i w Polsce osiedlić.
Stosunki ścisłe dawno ich łączyły, gdy Kaźmierz był wygnańcem opuszczonym; wpłynęły one na późniejszą obu zażyłość. Mieli z sobą niegdyś braterstwo rycerskie, żyli jak równi i druhowie, pozostała i teraz przyjaźń, na którą Wichfried zasługiwał, ale płochy człek nie zawsze na dobre jéj użyć umiał. Byłto powiernik i pomocnik księcia we wszystkich jego tajemnych miłostkach, od których nie odciągał, ale raczéj ośmielał Kaźmierza.
Wichfried lubił życie, pojmował je jako zabawę i rad był ze wszystkiego korzystać, co je mogło uprzyjemnić. Z Kaźmierzem byli niemal jak bracia, choć książe poważniejszego nadeń umysłu, czasem go za płochym i lekkomyślnym znajdował.
Gdy się w kapitularzu znaleźli sami, książe ujmując go za rękę, zapytał powtórnie.
— Wichfriedzie, jakżeś ty mnie tu mógł znaleźć, dla czegoś mnie szukał?
— Jak znalazłem! doprawdy sam niewiem — odparł śmiejąc się niemiec — alem szukał pilno, bo mi potrzeba było widzieć was rychło i mówić z wami. Od kilku dni serce mi bije żywiéj, to com przeczuwał i czego pragnąłem ziszcza się. Jadę z Sandomierza — pędzę raczéj. Wiedziałem, domyślałem się że jesteście w Gaju, tam już nie zastałem nikogo, śladem, węchem, domysłem, przeczuciem jakiémś tu się dostałem.
— Mów prawdę! — przerwał Kaźmierz — wskazał ci kto?
— A! miły panie — odparł Wichfried — wam bo się ukryć trudniéj niż komu. Poznają was wszędzie i domyślają się ludzie. W istocie po drodze ten i ów dał mi wskazówkę, a raz na gościniec do Sulejowa wpadłszy, reszty się domyśliłem.
Ale po co książe tu zbiegłeś? teraz! w téj chwili gdy tam tłumy z niecierpliwością na was czekają, wyglądają, wołają.
— A! — przerwał niecierpliwie książe — właśnie dlategom uciekał że za mną gonią!
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Znasz mnie??
— Tak jest — odparł Wichfried — ale znając was i kochając, boleję nad tém że uciekacie. Czeka was wielka przyszłość, któréj się odpychać nie godzi.
Książe poglądał po ścianach, usta ścinał.
— Ziemianie krakowscy, duchowieństwo, wszyscy wołają, błagają, ciągną — do Krakowa!
— Wichfried! — przerwał Kaźmierz surowiéj — dość tego. Wiem o tém, przestań, nie dopuszczę się bezprawia!
Nie chcę władzy — pragnę spokoju. Nie mogę usłuchać tych głosów, które nie są głosem miłości ale gniewu, nie miłość ku mnie to sprawuje, ale niechęć ku bratu mojemu.
— A! — przerwał Wichfried śmiało — nie wchodzę w przyczyny jakie was ku wielkim ciągną przeznaczeniom, błogosławię Boga który je daje.
Miły panie, spojrzyjcie na te ziemie wasze wszystkie, ile wy dla nich uczynić możecie. Co tu znaczy brat, co jeden człowiek, gdy do was wszyscy wyciągają ręce, a wy ich z barbarzyństwa wywieść możecie!
— Ja? — odparł żywo Kaźmierz[30] — Ja! mylisz się! Czuję się słabym, jestem nim! Chcę dobra ale go uczynić nie potrafię — Mieszek ma siłę i rozum — ja ich nie czuję w sobie! Nie! nie!
Mówiąc to zatrząsł się cały, przystąpił do Wichfrieda objął go całując po dawnemu i dodał.
— Wichfriedzie, druhu mój wierny — nie chciéjże ty nieszczęścia mojego. — Broń mnie, osłaniaj, ratuj. Ja tego nie chcę!
I ująwszy go pod rękę Kaźmierz wyszedł z nim z kapitularza przez ganki ku podwórcom.
Tu się wszystko ruszało około budowy, wesoło razem mięszali się z sobą mnisi i robotnicy.
Ciosano kamienie, rozmierzano belki, Magister z pergaminem w ręku, na którym nakreślony był plan kościoła i klasztoru, chodził rozporządzając ludźmi, tłumacząc się na pół znakami, wpół połamaną mową.
Twarz księcia rozjaśniła się.
— Patrz — odezwał się do niemca — oto najmilsze zajęcie moje! Zastałeś mnie nad malowanemi ich księgami, które mi dały na czas o wszystkiém złém i niedorzeczném zapomnieć! Tu serce mi żywiéj bije patrząc jak się na chwałę Bożą w pustyni świat podnosi! To moje najupodobańsze dzieła!
— Tych dzieł, mając tak rozległe ziemie w ręku, będziecie mogli dokonać więcéj niż teraz — odezwał się Wichfried[31] — Odziedziczycie skarby za które nakupicie ksiąg, będziecie mogli ziemiami ogromnemi uposażać klasztory, sprowadzać ludzi z całego świata. Stworzycie wreście rycerstwo karne z tych poczciwych a warchołowatych ziemian.
Smutnie uśmiechał się Kaźmierz słuchając.
— Ja? ja? — spytał — Wichfriedzie? pochlebco, mów prawdę! Jeżeli surowy Mieszek nie zdołał ich uspokoić i zaprządz do ładu, ty myślisz że ja to potrafię??
Rozśmiał się i ruszył ramionami.
— Mieszek wszystko chciał robić siłą, wy to dokonacie miłością. Was kochają.
Nie odpowiedział książe a odwróciwszy się i popatrzywszy spytał.
— Cóż się tam dzieje w Sandomirzu?
— Dzień i noc płyną ludzie i szturmują — rzekł niemiec — ukryć się przed niemi długo nie zdołacie.
— Postanowiłem im zejść z oczów na tak długo jak tylko będę mógł — rzekł Kaźmierz[32] — Zmuszeni czekać, widząc że ich odpycham upamiętają się.
— Ani myślcie o tém — odparł Wichfried[33] — Ziemianie sami wreście mogliby strwożyć się, osłabnąć, zdanie odmienić, ale Biskup Gedko i Szczepan Wojewoda są z niemi, prowadzą ich, a tym o gardło bodaj idzie.
Piękna twarz Kaźmierza okryła się rumieńcem, który jeźli nie gniew, to największą niecierpliwość oznaczał.
— Wichfried! dośćże już o tém! — przerwał — dość! Chcę mieć choć parę dni niczém nie zamąconych!
I nagle zwrócił się doń z pytaniem niespokojném.
— Sądzisz iż się mogą domyślać pobytu mojego w Sulejowie?
— Niewiem — rzekł Wichfried — ale jestem pewny że prędzéj późniéj znajdą was, bo na wszystkie strony rozsyłać mieli.
— A no! późniéj! późniéj! — odezwał się książe weseléj[34] — Tymczasem wiesz co, Wichfried? Jutro sobie łowy sprawiemy. Spojrzyjno co to za lasy dokoła, ile tam zwierza w nich być musi? W lasach tak cicho! tak spokojnie, tak pięknie! i ani jednego ziemianina krakowskiego!! Tymczasem, wracajmy do Opata, bawmy się rozmową, mówmy o dawnych czasach, o czém chcesz, byle nie o tém co mi wisi jak miecz nad głową!!
Słów tych domawiał książe i szedł już ku dworkowi Opata, gdy O. Lucyusz ukazał się idący od wrót, dając znaki iż miał z księciem do mówienia.
Zmięszany był nieco.
— Co mam czynić! — odezwał się cicho. U furty stoi jakiś człek z Sandomirza od księżnéj posłany, która was wszędzie szukać kazała.
— Zdradzonoż mnie! — zawołał książe.
— Nie, wrótny, wedle rozkazu waszego, powiedział iż niewie nic — rzekł Lucyusz.
Książe Kaźmierz szybko do dworku pośpieszył.
— Proszę — odezwał się niecierpliwie — odprawić go każcie — chcę mieć czas do spoczynku i namysłu. Nie jestem tu księciem ale gościem waszym. Nie wypędzajcie mnie!
Opat się do wrót zawrócił, Wichfried patrzał na Kaźmierza z rodzajem współczucia czy politowania. Znowu się znaleźli sami.
— Uspokójcie się! błagam Was! — zawołał Wichfried.
Kaźmierz wcale jednak nie uspokojony, żywo począł zwracając się ku niemu.
— Ty jeden przynajmniéj, powinieneś mnie zrozumieć, Wichfriedzie. Znasz mnie od młodu. Nie pragnąłem nigdy ani władzy ni skarbów, trochę pospolitego szczęścia jakie dano na téj ziemi wszystkim prostym ludziskom. Pamiętasz mnie ubogim zakładnikiem, gdy wasz dziad sprawił mi odzież i zbroję, abym mógł z Rudobrodym, bez wstydu, iść na włoską wyprawę. Dano mi żonę, wiesz jak, niemal za warunek objęcia księztwa — dziś mi wydrzeć chcą tę trochę swobody jaka mi została, i każą panować a raczéj iść w niewolę! Nie macie litości nademną!
— A! miły panie — rozśmiał się Wichfried[35] — Wszakże mi do was wolno mówić jeszcze tak jak niegdyś, kiedyśmy się sami przechadzali nad brzegami Renu.
Gdy będziecie panem nikt wam nie zabroni szukać sobie szczęścia i rozrywki, która sama nastręczać się będzie! Wszystkie piękne dziewuchy uśmiechać się będą swojemu panu i narzucać mu! Wybierzecie jaką zechcecie!
Kaźmierzowi oczy zabłysły.
— Cicho! — zawołał — a! dość tych niewiast, dość. Biskupi mnie o nie strofują, ja sam kłócę się z sumieniem o nie.
— No — i Ściborzanki byście się wyrzec gotowi? — zaśmiał się niemiec.
Kaźmierz jak zawstydzony oczy spuścił.
— Ona mnie więcej może kocha niż ja ją — rzekł smutnie[36] — I ta będzie dla mnie straconą, przepadły moje wycieczki do Gaju!
— Dziewucha poleci za wami! — szepnął Wichfried — o to bądźcie spokojni.
— A Gedko mnie za nią wyklnie i wydzwoni z Krakowa, jak Wojewodę Szczepana za tę wdowę z Tęczyna.
— Szczepan stary, — odparł Wichfried usiłując rozweselić księcia — to zupełnie co innego. Wdowa téż bałamutka, i w ludziach nie przebiera.
Chwilka milczenia zmieniła usposobienie księcia.
— A ty ją znasz? — spytał Wichfrieda.
— Z dalekam ją widział kędyś! — rzekł niemiec — wydała mi się powabną bardzo. Co gorzéj że, gdyby nie wzrost większy, do Sciborzanki podobna! A co gorzéj jeszcze — dodał — to że za wami pono przepada, i radaby się zbliżyć..
— Cóż znowu! — ofuknął Kaźmierz.
— Naprawdę tak jest — wiedzą ludzie, nie jeden raz mi o tém mówiono — kończył Wichfried[37] — Ledwie się w Krakowie zjawicie, a będziecie ją mieć! Przyleci pod opiekę waszą bo ją bracia prześladują i podobno grożą zamknięciem, że się nie po ich myśli prowadzi.
Naprawdę nie o to im idzie, ale pono o ziemie, które ojciec jéj przekazał. Niewiasta śmiała, żwawa i wesoła!
Uciekając od braci padnie wam w ręce.
Zmarszczył się Kaźmierz.
— Dość bo już — przebąknął kwaśno. — Ale niemiec wpadłszy raz na ten przedmiot, odciągnąć się od niego nie dawał.
— W Krakowie nie ta jedna czeka na was — mówił uparcie — a mieszczki krakowskie!
— Nawet niemi mnie do Krakowa nie zaciągniecie! — odparł książe i zwrócił się ku pracującym.
— Patrz! — rzekł wskazując na podwórce klasztorne — żadnéj niewiasty stopa nie przestąpi nigdy téj zagrody, zakonnicy ani ich widzą, ni słyszą o nich. Spokojni są i szczęśliwi!
Niemiec skłonił głowę.
— Nie wszystkim dano świętemi być! — rzekł z pokorą.
— Ale wszyscy się starać powinni niemi zostać, — kończył książe[38] — Ja tym ludziom w grube sukno odzianym, poszczącym przez rok cały, śpiącym na twardych deskach, dobrowolnie trapiącym ciało, zazdroszczę!!
Zwrot ten rozmowy do którego książe był zwyczajnym, nie zmieszał jego przyjaciela — zamilkł tylko na chwilę. Szli daléj, gdy Opat zbliżył się zapraszając na chleb wieczorny do swojego dworku.
Książe zwracał się uparcie do refektarza wspólnego.
— My już dzisiaj jeść nie będziemy — odezwał się Ojciec Lucyusz[39] — Dziś tylko czcząc przybycie dostojnego gościa rozdaliśmy braciom nadzwyczajny podwieczorek, po kawałku chleba i sera (Pitancia). Wam miłościwy panie, nawykłym do innego życia i temu rycerzowi (wskazał na Wichfrieda) głodem u nas mrzéć nie damy.
Dał się książe namówić na wieczerzę dla Wichfrieda, i Opat ich poprowadził, gdy tymczasem Przeor, zastępując go powiódł braci do refektarza, a między robotników kazał rozdzielać napój i posiłek.
Tak się skończył dzień pierwszy pobytu w Sulejowie. Kaźmierz z Wichfriedem na noc zostali w dworku Opata.
Nie zmienił postanowienia aby pozostać dłużéj w tém ustroniu, zatrzymując przy sobie niemca. W sąsiednie lasy mogli codzień czynić wycieczki, codzień o pierwszych dnia godzinach słuchać rannéj mszy w drewnianéj kapliczce, przypatrywać się rosnącéj budowie, obyczajem karności mnichów, a naostatek i z Kantorem przezierać rękopisma klasztorne.
Wichfried się tém tak bardzo może nie zabawiał, ale książe Kaźmierz zapominał o tém co mu zagrażało, i czuł się niemal szczęśliwy ciszą i pokojem jakich zażywał.



VII.

Na zamku w Sandomirzu, od wieczora tego gdy Kaźmierz po rozmowie z Jaksą, ujechać w lasy postanowił — panował w istocie ruch i niepokój wielki.
Nie trwożono się tak bardzo nagłém zniknięciem księcia, ani tém że dłużéj niż zwykle bawił na mniemanych łowach.
Dwór i bliżsi wtajemniczeni byli i nawykli do wycieczek podobnych, księżna nawet cierpliwie je znosiła, choć codzień potrzebowała uspokojenia Goworka że księcia tylko co nie widać z powrotem.
Tym razem jednak niewieście plotki, niepokoiły ją trochę. Dla dworu księżnéj nie było nawet tajemnicą że Kaźmierza na Kraków ciągnąć chciano, że się Mieszek nań odgrażał, że mogło mu z jego strony niebezpieczeństwo się zapowiadać. Rada więc była co rychléj doczekać męża i wiedzieć co myśli.
Starszy ten brat księżnie Helenie zawsze się dosyć strasznym wydawał, a teraz gdy się bronić musiał, Kaźmierza posądzać — więcéj niż kiedy.
Walczyła z sobą księżna i tak będąc dość niepewnego umysłu, czy życzyć mężowi głównéj stolicy, naczelnictwa w rodzie, czy się dlań tego obawiać.
Miała dumy dosyć, pochlebiało jéj to że Kaźmierza wynieść chciano, myślała o przyszłości syna, to znowu lękała się niepokoju, podstępów zdrady.
Życie w Sandomirzu płynęło jéj szczęśliwie. Wprawdzie książe się ztąd często wyrywał, ale z Krakowa musiałby jeszcze więcéj po szerszém państwie i nad granicami się rozglądać. Mniéj więc siedziałby na zamku? Sama niewiedziała co jemu, sobie i dziecięciu życzyć, czego pragnąć..
Jaksa téż siedzący na zamku ciągle, od wyjazdu księcia niecierpliwił się nieobecnością jego. Należał on do tych co wyniesienia Kaźmierza najdawniéj i najgoręcéj pragnęli, nie dla żadnych widoków osobistych, ale przez miłość dla niego.
Niecierpliwiła go obojętność księcia, i to co uporem nazywał. Rosło podrażnienie jeszcze w miarę jak coraz więcéj ziemian krakowskich przybywało upominając się o księcia.
Nie było wątpliwości że go na rękach na zamek zaniosą i Mieszek mu się oprzéć nie będzie w mocy. Codzień jakaś nowa gromadka przyjeżdżała to sama po swéj woli, to wysłana przez Wojewodę, to z namowy Biskupa dla skłonienia Kaźmierza, aby się nie opierał prośbie wszystkich. Tymczasem jego — jak na przekorę — nie było.
Słać po niego niewiadomo było dokąd. Goworek się przeciwił dowodząc iż lada chwila sam powrócić musi. Ulegając woli księżnéj wyprawiono jednego z dworzan, który dotarł do Sulejowa, i, jak widzieliśmy, z niczym ztamtąd został odprawiony.
Ziemian krakowskich przyjmowano gościnnie, zastawiano stoły, Goworek gospodarzył, Jaksa pomagał, zatrzymywano niektórych, dawano dobrą otuchę, miasto i zamek były pełne.
Jednego z tych dni i Stach, nieobawiający się by go tu poznano, wyrwawszy się jak mógł najprędzéj z orszaku wdowy i obozu Wojewody, przybiegł do Sandomirza. Jemu może najwięcéj ze wszystkich leżało na sercu aby tego pana któremu życie zawdzięczał, wynieść na najwyższą stolicę. Marzył o tém tylko od lat wielu; teraz goręcéj niż kiedy brał się do czynu. Mały człeczek, mógł jednak coś zrobić, znając ludzi i kręcąc się między niemi. Sam on z wiernym Żegciem wyrwał się z obozu, nie bardzo opowiadając komu, dniem i nocą śpieszył do Sandomirza.
Jako Zabor z Przegaju miał tu dawnych znajomych, jako Stacha nie pamiętał go już nikt.
Owego nicponia miano dawno za umarłego. Sam Kaźmierz kilka razy go potém spotkawszy (choć jak mógł Stach unikał tego) zdawał się nie domyślać kto był, lub nie chcieć wiedzieć o tém.
Szerzyła się już wieść wszędzie że Kaźmierz panowania nie przyjmuje. Stach biegł aby podbudzić ziemian i skłonić ich do upornego nastawania. Nie wiedział spełna jak to uczyni, ale wolę miał silną. Na zamku nie trudno było być przyjętym, tém bardziéj iż Stach mógł się opowiadać jako przez Wojewodę wysłany. Tłumy krakowian z któremi się połączył, nastręczyły mu się zaraz na wstępie do Sandomirza.
Stach u mieszczanina zająwszy gospodę, wszedł między przybyłych nie zwlekając.
Wszyscy wołali jednym głosem że księcia nie było.
— Juści nam za morza nie zbieży, — zawołał wcisnąwszy się w gromadę — a no i do księżnéj i do tych co na zamku pozostali musiemy tęgo szturmować, nie folgując. Muszą wiedzieć gdzie książe jest! Czasu do tracenia niema.
Mowa ta przypadła do przekonania znudzonym oczekiwaniem.
— A cóż? — poczęto wołać — na zamek! do księżnéj! Księcia musiemy dostać — nic nie pomoże...
Dowodzili niektórzy że Kaźmierz krył się umyślnie; władzy przyjmować nie zechce, ale większość ziemian ani myślała słuchać o tém, ani przypuszczała ażeby się kto mógł opierać jéj woli. Nie pojmowali aby Mieszek mógł przeciw niéj powstać, a Kaźmierz nie pójść za nią.
Mieli Biskupa z sobą — zatém i sam pan Bóg był z niemi.
— Na zamek! — wołał Stach — do księżnéj[40] Jeżeli się chowa, będziemy szukali — czego mamy czekać? Wskróś ziemi nie poszedł! Choćby odjechał, pogonim!
— He! he! a gdzie najpiękniejsza dziewucha we dworze w sąsiedztwie, rozśmiał się jeden — tam go na pewno przy niéj znajdziemy.
Śmieli się i drudzy potakując.
— Przy księżnie tylko o tém nie gadajcie! — dodał drugi.
— Na zamek! — powtarzał Stach — Goworek i Jaksa niech co chcą prawią — wiedzieć o nim muszą, i dostawić go nam!
— Gwałtem go na Kraków zaprowadzimy — powtarzali niektórzy.
— Musi nam panować!
— Choćby się opierał przez poszanowanie dla starszego brata — mówił Stach — gwałt mu zadamy. A i to pewna że gdy my go nie znajdziemy, gotów Kietlicz odkryć dokąd się skrył i pochwycić go. Na to już ma rozkazy.
Uchowaj Boże nieszczęścia, jak nie pośpieszymy, wezmą go nam!
— Odbijemy siłą, — poczęli krzyczeć krakowianie.
— Jak się im raz dostanie, ratować go późno będzie — odparł Stach[41] — Żyw się z ich rąk nie wyrwie...
— Na zamek! na zamek! — krzyczała gromada cisnąc się i popychając.
Ziemianin z pod Proszowic, niejaki Gąsior, niegdyś wojak, teraz gospodarz, człek już nie młody, mienia nie wielkiego ale gęby ogromnéj, wybrał się przodować, i rękę podnosząc, najgłośniéj począł krzyczeć[42]
— Na zamek!
Wszyscy szli za nim. Znano Gąsiora że do robienia zawieruchy nie było nad niego. Miał to do siebie iż mówić tak umiał jakby ludziom z gęby słowa dobywał. Na słowach mu nigdy nie zbyło, kłamał z zuchwalstwem niezmierném ludziom co lepiéj od niego o czémś wiedzieli, w żywe oczy dowodząc co chciał — zakrzyczał, zahuczał i nikt się odzywać nie śmiał.
Gąsior który stał dotąd z tyłu wysworował się naprzód, poczuwszy że tu jego miejsce było, Stach go popierał.
Co było ziemian w miasteczku polało się na zamek. Kupa ludzi stojąca pod wrotami przyłączyła się do nich, potém i ci co byli w podwórzu, i ci co za stołem siedzieli.
Gąsior mało komu znany, choć tam siła było godniéjszych od niego do przodowania, sunął już na czele, jakby miał do tego wszelkie prawo.
Goworek z Jaksą stali w przedsieniu, gdy tłum ten zamaszysto wtargnął. Od kilku dni nie było to nowością widzieć ziemian natarczywie upominających się o księcia. Ci przychodzili tak butnie jak żaden. Gąsior począł od tego że tu nie przelewki są, bo księciu grozi niebezpieczeństwo.
— Jakie? — spytał Goworek.
— Oto w téj chwili — począł Gąsior — pan Wojewoda przystał tu z doniesieniem, z najpewniéjszą wiadomością że Mieszek rozesłał ludzi najsprawniejszych aby żywcem czy trupem dostawili mu Kaźmierza.
Naszemu umiłowanemu panu największe grozi niebezpieczeństwo! Ratować, na gwałt! ratować. Niema chwilki do stracenia — a no za późno będzie gdy go uśmiercą lub oślepią!
Goworek i Jaksa strwożyli się w istocie.
— Zkądże? kto tę wiadomość przyniósł? — zawołali.
— A z Krakowa Wojewoda miał pewną wiadomość, kiedy z nią wyprawił — krzyczał Gąsior bijąc się w piersi[43] — Rzecz pewna! jasna jak słońce! Kto żyw powinien stawać w obronie.
Gdy ściśléj dopytywać zaczęto, Gąsior wskazał Stacha, ten niewiele myśląc potwierdził że o zamierzonym zamachu pewność była — że jechał z nią i przybył z obozu Wojewody.
Wszyscy po sobie z trwogą spoglądali.
— Wasza miłość — odezwał się Gąsior do Goworka — musicie wiedzieć gdzie się nasz pan ukrywa[44] — Gotowiśmy wszyscy życie dać! Trzeba rozesłać na wsze strony!
Jedziemy wszyscy!
— Jedziemy! jedziemy! — poczęli wołać ręce podnosząc zebrani ziemianie — jedziemy!
Goworek naciśnięty zaklął się że o księciu nic nie wie.
Gąsior z całą swą gromadą rzucił się, pomijając go, ku komnatom saméj księżnéj.
— Pójdziemy do Jéj Miłości, niech ona pana swego a małżonka ratuje!
Chciano ich wstrzymać aby nie strwożyli księżnéj, ale tłumu zahamować niepodobna było.
Gąsior, któremu w pomoc przyszło dwóch znaczniejszych ziemian, Papibor i Sułek, przebojem poszli ku głębszym zamku budowom, ku teremom księżnéj.
Gwar pod oknami jéj wszczął się tak wielki, iż Helena mocno się ulękła.
Wybiegli dworscy jéj, Bełżanie, z ruska dopytując strwożeni czego chciano.
Gąsior wołał aby księżna sama wyszła, że z nią mówić potrzebują. W téjże chwili Goworek środkiem zamku pobiegł aby ją uprzedzić, w sam czas gdyż tuląc ku sobie dziecię, zalana łzami, sądziła się już w niebezpieczeństwie. Uspokoił ją Namiestnik, radząc aby dla ułagodzenia i zadość uczynienia ziemianom sama do nich wyszła.
Wiodąc więc wystraszone dziecię za rękę, razem z Goworkiem wystąpić musiała na przedsienie. Zobaczywszy ją, naprzód okrzyknięto podrzucając czapki do góry, życząc lat setnych, czém się już mogła uspokoić do reszty. Gąsior wystąpił.
— Najmiłościwsza pani — zawołał — my księcia przez miłość dla niego szukamy, my go dla jego bezpieczeństwa chcemy mieć! Pomóżcie nam, dajcie go! Mieszek na życie jego czyha! Jeżeli się gdzie książe ukrywa, nim my go potrafiemy wyszukać, on gotów nań napaść! księcia nam trzeba!
Księżna zapłakana próżno ich zapewniała że o nim niewie. Ziemianie z Gąsiorem wołali a powtarzali swoje — że księcia należało wyszukać co rychléj i otoczyć strażą, aby go od wszelkiéj napaści ochronić.
Posłyszawszy o niebezpieczeństwie księżna uczuła postrach wielki, wyciągnęła ręce ku burzliwemu tłumowi.
— Więc idźcie — zawołała z płaczem — szukajcie go, osłońcie, brońcie, proszę Was. Jego, siebie i dziecię wam polecam!
Czyńcie wszystko co się wam zda dla jego bezpieczeństwa potrzebném!
Usłyszawszy to Gąsior zakrzyknął wnet.
— Hej! kto żyw! na konie! za księciem — nie mamy tu co robić. Na koń!
Ruszyli wszyscy — księżna, którą strach prawie o słabość przyprawił, zakrywając oczy spłakane, sparta na ręku Goworka chwiejącym się krokiem powróciła do swych komnat, gdy zebrany ów tłum ruszał się już hałaśliwie wybierając, sam niewiedział dokąd.
Gąsior wołał nieustannie aby siadać na koń, iść, śpieszyć, ale sam stał. Inni kręcili się odgrażając na Mieszka i jego wspólników, aż Stach, widząc ten zamęt wystąpił.
— Niema tu co zwlekać i czas tracić drogi — zawołał — podzielim się natychmiast na kilka oddziałów i każdy wyruszy w inną stronę, szukać i przepytywać o księcia.
Gąsior mu zawtórował.
Czynniejsi zaczęli się zbierać gromadkami, Stach kierował niemi, rozporządzając w którą kto z nich miał iść stronę. Gdy się to stało a przyszło już wyciągać w drogę, ochota ku obronie księcia znacznie ostygać zaczęła. Stach jeden poddawał im ducha. Około niego zebrali się młodsi i żarliwsi, inni chcieli ciągnienie odkładać do jutra, niektórzy znajdowali przeszkody w koniach, ludziach i rynsztunku. Woleli siedziéć na zamku spokojnie, żywić się tu i wykrzykiwać. Stach jednak nie dopuścił aby to na niczém spełzło.
— Co postanowione to się spełnić powinno, — wołał głośno — zatém, komu w drogę temu czas, a kto się cofnie od tego co gromada postanowiła, ten zdrajca!
Gąsior to usłyszawszy, podniósł pięść do góry, powtórzył parę razy — Zdrajca! i natychmiast zaszywszy się w tłum, zniknął. Tyle go ludzie widzieli.
Inni szczęściem wzięli sprawę do serca. Z wielkiéj jednak téj wrzawy zaledwie cztery poczty nie bardzo okryte dały się zebrać, jednym z nich tymczasowo dowodził Staszek innemi młodsi z jego ramienia wybrani.
Chciano jeszcze konie karmić i zwlekać, a byłby tém czasem wieczór nastał i wszystko się znowu może nazajutrz rozchwiało, ale Stach przynaglił by na konie siadać i inni, radzi nie radzi, za jego przykładem iść musieli, w duchu gorliwość jego przeklinając.
— Temu bo pilno, — mruczeli — bodaj karku nadłamał.
Cztery gościńce wyznaczono któremi udać się miały oddziały, dostając języka, przezierając lasy, zajeżdżając do dworów, aby się dowiedzieć o księciu.
Staszek po części rachubą, częścią przeczuciem jakiemś wybrał się ku Sulejowu. Oddział ten był najliczniejszy, najlepiéj zbrojny i najgorętszego ducha. Stachowi szło o to aby znalazłszy Kaźmierza, jakimkolwiek sposobem do jego przybocznéj straży się wśliznąć. Obawiał się on naprawdę o księcia, i sam chciał czuwać nad nim.
Mało co od Sandomirza odciągnąwszy zaczęli zaraz po osadach i chatach przepytywać.
Dostać języka nie tak łatwo było, bo gdzie się kolwiek oddział rycerstwa pokaźniejszy ukazał, osadnicy z chat uciekali i co żyło się ukrywało. Uprowadzono konie w lasy, pędzono stada w gąszcze, aby się uchronić od przewodu i przeżywiania.
Wszyscy słudzy książęcy i duchowni, a nawet możniejsze ziemiaństwo miało prawo po gościńcach brać konie i ludzi, żywić się kosztem wiosek. Nawet psiarzom i sokolnikom pańskim odmawiać tego nie było można. Lud więc po osadach gdy zoczył nadjeżdżających, natychmiast skryć się starał. Pomimo to, Stach konia nie szczędząc, łapał zbiegów po polach, ale od nich o księciu nic się dowiedzieć nie mógł.
Nie tracił przezto nadziei, by daléj puściwszy,[45] się w lasy, nie wpadł na jakieś poszlaki.
Tymczasem książe Kaźmierz, któremu Wichfried tak w porę przybywał, łowami się zabawiał w okolicy Sulejowa, ale nie myśliwstwo to było a włóczenie się po lasach, bo psów i ludzi brakło. W Sulejowie pomocy żadnéj nie znaleźli. Wichfried przybył samotrzeć. Choć więc lasy w zwierza obfitowały, uchodził im wszystek z przed nosa. Drugiego dnia książe już był bardzo markotny.
Smok który na to patrzał, nie śmiał mówić nic, ale mu pana bardzo żal było.
Po nieszczęśliwych łowach, zamruczał wieczór, że lepiéjby było do Sandomirza powracać.
Zmarszczył się na to Kaźmierz, i milczeć mu kazał.
Po chwili namysłu, zwrócił się do niego. — Jedź ty — rzekł, — nie opowiadając gdzieś mnie zostawił, jedź i przyprowadź z sobą psy i ludzi trocha. A no mnie nie zdradź gdzie jestem, bo chcę tu spocząć.
— Miłościwy panie, — odparł sługa, — a jakże ja was tu samego porzucę — to nie może być.
— Z mnichami i Wichfriedem cóż mi się tu stać może? — zawołał książe.
— Albo ja wiem — mówił Smok zafrasowany, — mnie się opuszczać was nie godzi.
Uśmiechnął się Kaźmierz. — Jedź, nie pytaj, — rzekł, — jam tu bezpieczniéjszy niż w Sandomirzu. Wracaj mi tylko rychło. Spytają cię gdzie jestem — mów że w lesie i że mi tam dobrze.
Smokowi się na żaden sposób jechać od pana nie chciało, poszedł do Wichfrieda na radę, ten mu kazał spełnić wolę księcia. Musiał się więc w drogę wybiérać.
Nie wziął z sobą nikogo, a postanowił, choćby konia zapędzić do zdechu, powracać co najrychléj. Znał stary wyga okolice tak że drogi do podróżowania nie potrzebował, szedł instynktem myśliwca i na pół dzikiego człowieka, we dnie patrząc po drzewach, w nocy po gwiazdach. Gdy tych zabrakło, wiatr musiał być skazówką, koń przydał się nieraz. Wyjechawszy z Sulejowa obejrzał się tylko po górach, konia zwrócił i ruszył.
Gromadka Stachowa szukająca księcia żywo się téż naprzód posuwała, choć języka nie dostając, w kierunku Sulejowa. Tu i owdzie opowiadano im że ktoś w lesie trąbił, że oddział jakiś widziano, potém się okazywało że to ktoś był z sąsiadów. Stach się jednak nie zrażał, mając przeczucie że się mu poszczęścić musi.
Gdy jednego dnia na łące popasać koniom stanęli, wypadek zrządził że Smok właśnie u strumienia swojego poił. Nim mu uzdę narzucił i wsiadł nań, już Stach był przy nim.
Znał go z twarzy, bo Smoka znali wszyscy — krzyknął zaraz.
— Smocze! gdzie książę?
— Jaki książe? — wyjąknął zmięszany drab i chciał się już do ucieczki zabierać.
— Stójże no, szalony człecze — za szyję go chwytając zakrzyczał Stach — jam przecie nie wróg a swój i temu samemu co ty panu służę. Znam cię jak szarą gęś, wykłamać mi się nie możesz, boś z panem był. Jeźli pytam to nie dla zdrady a dla dobra.
— Tyś kto? — zapytał Smok.
— Ktom jest tom jest — zawołał Stach — dosyć żem Kaźmierzowy sługa. Jedziemy szukając księcia, bo mu od Mieszka grozi niebezpieczeństwo, pochwycić go chcą. Zasadzki nań czynią, ludzi niema, idziemy w pomoc i dla straży. Nie zechcesz gadać a stanie się co złego, gardłem odpowiesz!
Smok miał w podejrzeniu Stacha, chciał mu się wyśliznąć i ujść, ale konia trzymano, myślał obalić na ziemię napastnika i byłby się rzucił nań, ale gromada nadciągnęła i obstąpiła. Zaciął się tedy i stał milczący.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Ja cię znam — mówił do niego Stach — wiem że panu jesteś wierny jak nikt, że go nigdy na krok nie odstępujesz, dlaczegożeś go teraz porzucił?
Cóż się z nim stało?
— Mów! — krzyczano ze wszystkich stron nadaremnie. Smoka ubić było można ale słowa z niego wyciągnąć, gdy mówić nie chciał, nikt nie potrafił.
Stach i z téj go znał strony.
— Smocze — wołał klepiąc go po ramieniu — wiem że z ciebie siłą nic nie wydobędę, a no tu o życie księcia chodzi. Wybrał się z wami kilku, wy go nie obronicie. Mieszkowi ludzie po gościńcach, po lasach porobili zasadzki i czyhają — stanie się co, będziesz winien. Sam się potém obwiesisz na gałęzi.
— Gadajże, gadaj psi synu! — hałasować nacierając poczęli ziemianie.
Smok milczał jak kamień, przeklinał swą nieopatrzność że się tak dał pochwycić — brzmiało mu w uszach złowrogo że panu groziło niebezpieczeństwo.
— Nuż oni sami są od Mieszka, — myślał, — a z mańki mnie chcą zażyć?
Stał więc niemy.
Gorętsi już się doń z pletniami brać chcieli, ale Stach go osłonił.
— Z tego człowieka groźbą się nic nie dobędzie — rzekł — ja go znam.
Zbliżył się znowu sam do niego.
— Słuchaj — rzekł dobywając z pod kaftana krzyż, który zawsze na piersiach nosił. — Widzisz go, jestto krzyż pański, na który kto przysięga krzywo na tym i na tamtym świecie jest przeklęty. Ja ci na ten krzyż Chrystusowy przysięgam, że my księcia jedziemy osłaniać i bronić.
Mów gdzie jest.
Smok słuchał i patrzał, a był człek pobożny.
— Gdzie? — odburknął wreście — mnie zakazano mówić gdzie jest.
— I wolisz przez posłuszeństwo dopuścić aby go, nie mogącego się bronić, wzięto? żeby może postradał życie lub oczy?
Smok aż się wstrząsnął cały.
— A no on tam gdzie jest — bezpieczny! — zawołał.
— Jako? mając przy sobie trzech czy czterech ludzi?
Smok głowę spuścił — prawda była.
— Dlaczegożeś ty go porzucił co mu byłeś najpotrzebniejszy? Dokądże jedziesz? Toć książe w pobliżu być musi?
Głową potrząsał sługa.
— Posłał mnie — rzekł.
— Niechże cię piorun ubije — krzyknął Stach — wolisz by pan zginął marnie niż zdradzić przykazanie! Rób jak chcesz!
Nieszczęśliwy człek potniał ocierając czoło. Nawykły do ślepego posłuszeństwa, ale przywiązany do pana, nie umiał sumienia z rozumem pogodzić[46] — Łzy mu się w oczach kręciły.
— Co jemu tam może grozić! — począł mruczeć — tam go ani szukać nie będą, ani znaleźć mogą.
— Jakże ty tego możesz być pewny? — spytał Stach szydersko.
Trudno było co dobyć z twardego człowieka, oczyma się zdawał prosić o zmiłowanie, ale Stach natarczywie nalegał.
Drudzy odgrażali się by go wiązać, inni bić chcieli ażby dobyli głosu, Stach nie dawał go tknąć. Wiedział jak był Kaźmierzowi ulubiony.
Gdy mu grożono Smok spoglądał pogardliwie, jakby wyzywał razy i męki.
— Smocze — zawołał raz jeszcze Stach — powtarzam ci to do sumienia twojego, stanie się co złego panu — ty winien będziesz! Kat cię bierz, puszczę cię wolno[47] — Gdy Mieszek na polowaniu, w lesie, w zasadzce ułapi Kaźmierza — tyś tak chciał...
Odstąpił od niego i dał znak aby drudzy go, nie wstrzymywali. Ujrzawszy się wolnym Smok naprzód chciał się do konia rzucić i uchodzić, ale pogróżka w nim tkwiła — zatrzymał się.
Stach już odchodził, gdy on dobrowolnie za nim postąpił pociągnął za rękaw i w oczy mu wpatrzył się mocno.
— Prawda co mówicie? — spytał.
— Jak Bóg na niebie — odparł Stach — tyś chyba bezmózgi, jabym przecie sam za niego życie dał, czyżbym miał zdradę w sercu?
Drab głowę skrobał.
— Mnie — odezwał się cicho — mnie po psy i ludzi posłano do Sandomirza.
— Właśnie czas o łowach myśleć, gdy w lasach największe niebezpieczeństwo. A toż go razem z Wichfriedem pochwycą!
Smok nagle jakby go rzuciło, na konia skoczył, obejrzał się po gromadzie zbrojnéj i licznéj, policzył ich oczyma, przeżegnał się i milcząc konia nazad zawrócił.
— Za mną — rzekł krótko — poprowadzę!
Nie spuszczając go z oka, Stach natychmiast dał znak swoim, którzy pośpiesznie na konie siedli i jechali za przewodnikiem.
Smok po swojemu z sumieniem wszedł w porozumienie, nie chciał powiedzieć gdzie pan był, bo mu to zakazano, ale groźbami przestraszony o los jego — prowadził. A że mu pilno było zbyć się téj męki, wiódł po swojemu, bez dróg, przez gąszcze, moczary, wzgórza, nie pytając jak tam sobie drudzy radę dadzą.
Czasami odwracał się ku Stachowi, który go już badać nie próbował i nieznużony ciągnął daléj. Rycerstwo jadące za nim musiało się doń stosować z krótkiemi popasami i małym spoczynkiem.
Stach, który nietylko Krakowskie, Sandomirskie, Lubelskie, ale całe Mazury znał dobrze, wkrótce się już mógł domyśleć dokąd dążyli, a że o nowo zakładającym się klasztorze słyszał wiele, pewien już był że książe się tam ukrywał.
Na porannym spoczynku podszedł do milczącego Smoka.
— Smocze nieboże — jedź już teraz sobie po psy i ludzi, abyś rozkaz pański spełnił, trafię ja i sam bez ciebie.
Smok głowę podniósł.
— Książe jest w Sulejowie — dodał — tyś go nie zdradził, bądź spokojny, my strzedz będziemy, aby mu się nic nie stało.
Zrazu Smok głową potrząsał, nie godził się, lecz gdy Stach dodał że więcéj ludzi z zamku ma dla bezpieczeństwa przyprowadzić, i Jaksę z sobą wziąć który był dowódzcą dzielnym, dał się przekonać. Z popasu tego rozstali się nic nie mówiąc. Smok tąż samą drogą ruszył nazad, a Stach z oddziałem ku Sulejowu.
Gdy z lasów wyjeżdżając ujrzeli już zabudowania klasztorne, Stach dotąd dowodzący oddziałem wziął Papibora na stronę.
— Miły panie, dużoby mówić dlaczego, ale mnie się nie godzi stanąć przed księciem jako dowódzcy. Jam człek mały i w krakowskim nieznany, nie przystoi mi się piąć nad innych. Wy teraz prowadźcie. Powiecie księciu żeśmy przyszli aby go od napaści strzedz i stać przy nim.
Zdziwił się zrazu Papibor temu dobrowolnemu zrzeczeniu się, ale że dość miał dumy i ochoty do przodowania, nie opierał się.
— Mnie to tam wszystko jedno — rzekł — niech drudzy wybiorą i obwołają kogo chcą.
— Byle nie mnie, bom ja nie znany człek — odpowiedział Stach — ja sobie stanę w kupie...
W początku chciano Stacha zmuszać, wołano nań, ale się wyprosił. Głosowano więc, jedni Papibora, drudzy Sułka mieć chcieli, stanęło na pierwszym. Stach wjechał w szeregi i skrył się w ostatnich aby na oczach nie być.
Zbliżali się już do klasztoru, około którego, jak innych dni ruch żywy panował, bo pospieszano z budową dopóki pora służyła. Z górnego brzegu na którym się mieściły Cysterskie szopy i mury, widać było okolicę, znaczny oddział rycerstwa jadący ku klasztorowi, niemógł ujść oczów księży i robotników. Stach postrzegł że tam już stawano przypatrując się im i w obawie aby książe nie uszedł, radził kroku przyśpieszyć.
Stanęli u furty i zaczęli dzwonić, wrotny otworzył okienko niespokojném okiem mierząc przybyłych, którzy się natarczywie domagali wpuszczenia i rozmowy.
Papibor zsiadłszy z konia wołał o Opata lub Przeora.
Wpuszczono go samego, gdy tymczasem reszta z koni złazić i rozkładać się u bramy poczynała.
Papibor, człek ciekawy, który dotąd innych mnichów nad benedyktynów nie widywał a białych nie znał wcale, rozglądał się bacznie po izbie w szopie do któréj go wpuszczono.
Wiele naówczas o nowych zakonnikach mówiono. Myślał już jak on się z niemi rozgada, bo języka żadnego oprócz własnego nie znał, ziemianin domorosły jak większa część naówczas, czytać ni pisać nie umiał; chociaż chrześcianin był dobry, i Pana Boga na pamięć chwalił.
Opat Lucyusz z braciszkiem polakiem, za tłumacza służyć mającym, zjawił się wkrótce zapraszając do refektarza. Rozmowa z pomocą chłopaka, który z łaciną nie łatwo sobie rady dawał, a Opat oprócz francuzkiego i łaciny, innego nie rozumiał języka, szła jak po grudzie. Migami sobie dopomagać musiano, młody tłumacz potniał i jąkał się.
Papibor po kilkakroć powtarzał że ziemianie, rycerstwo przybywali do księcia służyć mu i od niebezpieczeństwa jakie mu od brata groziło, obronić. Opat nie wiele mógł zrozumieć. Dopiero Stach, który się domyślał trudności tych i w pomoc pospieszył, sam się mógł z Opatem rozmówić i wytłumaczyć jaśniéj, z czém przybywali.
Opat Lucyusz, jako polityk mądry, z początku udał zdziwienie wielkie aby brat mógł na brata nastawać i ks. Mieszka jako fundatora, bronić się starał. Niewierzył aby ks. Kaźmierzowi niebezpieczeństwo jakie zagrażać miało.
Stach odezwał się śmiało.
— Wiemy dobrze jak rzeczy stoją, a gdyby i zbytnia troskliwość nas tu ściągnęła, grzechem ona nie będzie. Lepiéj nadto ostrożności niż za mało. Wiemy że książe jest tutaj.
Opat wahał się z wypowiedzeniem czegoś jasnego, kłamać nie chciał, przyznać się obawiał; milczał skłopotany.
— Mamy wiadomość pewną — dodał Stach — że książe i Wichfried tu się znajdują.
Opat Lucyusz nic nie odpowiedział.
— Oddział wasz znaczny jest? — spytał unikając tłumaczenia się.
— Jest nas około seciny — rzekł Stach.
— W klasztorze się nie pomieścicie — odparł Opat — choćbyśmy wam radzi byli, przyjąć nie możemy.
— Myśmy nawykli — odezwał się Stach — stać pod namiotami i bez namiotów, pod lada szałasami a choćby pod gołém niebem[48] — Rozłożemy się obozem byle gdzie.
Widząc zakłopotanie Opata, Stach powtórzył raz jeszcze, że o księciu wiadomość mieli od jego własnego sługi, że przychodzili w pomoc nie ze złą myślą, spodziewali się więc że książe dla nich taić się z sobą nie będzie.
— Książe w istocie był tu z Wichfriedem — rzekł nareście Opat po namyśle — zaprzeczać nie chcę, ale dzisiejszego dnia rano z kilką ludźmi o brzasku wyruszył. Niema go tu..
— Na łowy! — zawołał Stach wylękły — w kilku ludzi! a jeżeli, uchowaj Boże, wpadnie gdzie w zasadzkę! jeżeli go zechcą pochwycić — w kilku ludzi ani się będzie mógł bronić!
Opat głową potrząsł, widząc zaniepokojonych, sam téż okazał że to go obeszło.
— W Bogu nadzieja — rzekł — że nie dopuści nieszczęścia. Na to co się stało radzić nie możemy, bo nawet nikt nie wie w którą się udali stronę.
Wiadomość ta przeraziła wszystkich. Stach podejrzewając jeszcze iż książe chciał się ukrywać, zaklął Opata aby mu powiedział prawdę, O. Lucyusz najuroczyściéj potwierdził że było tak jak mówił.
Stachowi szło o to także aby książe powracający z łowów, gdy zdala ich oddział zobaczy, nie rzucił się w lasy znowu, chcąc uniknąć z ludźmi spotkania. Wypadło więc z narady aby Papibor pozostał sam w klasztorze, a ludziom trzeba było ustąpić gdzieś do blizkiego lasu i w ukryciu oczekiwać powrotu Kaźmierza. Stach wyszedł z tém zaraz. Opat chciał im dać jeść i pić, ale czekać na przyjęcie to niebezpieczném było, zabrali więc chleby i beczułki, które im ks. Cellarius i Hospitalarius wynieśli i pociągnęli w zarośla.
Znużeni ziemianie, choć mrucząc, musieli Stacha posłuchać i z pod klasztoru się wynosić.
Z miejsca, które w blizkości na obozik zajęto, widać było klasztor w dolinie i wiodące do niego drogi. Nie rozpalano ogni aby się nie zdradzać dymem, konie spętane poszły na paszę, panowie na siodłach i kobierczykach pokładli się do snu postawiwszy straże. Stach téż na czatach pozostał.
Dzień był skwarny i wydał się im długim. Dokoła panowała nieprzerwana cisza, na drogach żywéj duszy nie widać było do wieczora. Co chwila spodziewał się Stach ujrzeć gdzieś kupkę jezdnych, ale już i mrok zaczął zapadać, a nigdzie nikogo nie widział. Oczy wypatrzył nadaremnie. Gwiazdy się już pokazywały na niebie, gdy niespokojny pobiegł do klasztoru, sądząc że książe gdzieś pokryjomu mógł się prześliznąć między drzewy, tak że go niedostrzeżono.
Nierychło doprosił się Papibora, którego Opat w swoim dworku ugaszczał. Wywołany dowódzca stawił się wesół, ożywiony i wielką czcią dla gościnnych mnichów przejęty. Niedając się Stachowi odezwać, począł od sławienia gospodarzy.
— Prawda że sami żyją lada czém, ale człek u nich nie głodny, i nie pragnie.
— A książe? — spytał Stach — książe?
— Niema go — westchnął Papibor — i Opat się już trwożyć zaczyna, bo zawsze przed nocą powracał!
Siedli u furty na rozmowę, wyczekując i nasłuchując, ale księcia do północy i po północy jak nie było tak nie było.



VIII.

Myślistwo w owych czasach było tak w męskim obyczaju, tak się do niego od najmłodszych lat wdrażano, iż najmniéj namiętni łowcy, przecie dni kilka nie wyjechawszy w pola i lasy wytrwać nie mogli. Krzywousty dwunastoletni probował się z dzikami i niedźwiedziami.
Kaźmierz, który rozmowy z ludźmi mądremi nad wszystko przekładał, który lubił śpiew i zabawę z przyjaciołmi w domu, od młodu téż do łowów równie był nawykły jak wszyscy bracia — i w sąsiedztwie Krakowa, późniéj z klasztorami się umawiał aby mu w ich lasach polować było wolno.. (prawo łowów służyło książętom wszędzie oprócz dóbr duchownych, którym nadania wyłączne pożytkowanie z lasów zastrzegały).
Gdzieindziéj książęta o granice posiadłości polując nie pytali. Lasy były tak rozległe jeszcze iż zwierza dla wszystkich starczyło.
Mieszek starał się w tém jakiś porządek zaprowadzić, nie dając ziemianom i osadnikom bić zwierza gdzie chcieli, i pilnie strzegąc książęcego prawa — ale to nań tylko nienawiść i zemstę ściągnęło.
Kaźmierz lubił myśliwstwo jak wszyscy, chociaż inaczéj; wyjeżdżał szukając ciszy, potrzebując ruchu, gdy nic go ważniejszego niezajmowało. Codzień z Sulejowa puszczał się z Wichfriedem w sąsiednie bory i ostatniego dnia téż wyjechał z nim na góry klasztor otaczające. Tu zwierz był sąsiedztwem nowéj osady spłoszony, wyrąbywaniem lasów i trzębieżami wylękły, cofał się głębiéj. Książę i Wichfried z ludźmi trzema, pół dnia nadaremnie jeździli. Kiedy niekiedy zaszeleściało coś z boku, przemykało się zwierzę, ale po gęszczach gonić nie było sposobu, łowców do osaczenia mieli za mało, psy się rozbiegały i nie wracały. Myślistwo więc było nudne i zawodne, chyba szczęśliwy jakiś traf mógł im napędzić zwierza.
Księciu mniéj szło o to, jechali lasami ślicznemi, we dwu z druhem, z którym o wszystkiem w świecie mówić było można otwarcie, a jeden las ich słuchał...
Kaźmierz, jak wielu jemu podobnych ludzi, w których uczucie żywe myśl do ruchu pobudza, miał tę tęsknicę nie nasyconą, która czasem milczeniem się tłumaczy, niekiedy wylewa w poufnéj rozmowie na cztery oczy.
Z dobrym druhem, sam na sam, lubił mówić o wszystkim, wielkich zagadnieniach, których umysł ludzki nigdy rozwiązać nie może, losach człowieka, duszy spragnionéj nieokreślonego dobra, sercu co się nigdy niczém uspokoić nie daje.
Z Wichfriedem płochym, nie zbyt uczonym, nie ubiegającym się o mądrość wielką, rozmowa była mu przecież miłą. Umiał słuchać i rozumieć. Głowę miał otwartą, a choć po niéj chodziły myśli własne, nie podlatujące wysoko, cudze za to przyjmował gościnnie, choć nie na długo. Często téż w najpoważniejszą mowę umiał wtrącić rzecz płochą, która księcia rozweseliła.
Im książę Kaźmierz był smutniéjszym, tém on weselszym się być starał. Ten wzdychał nad przyszłością groźną, Wichfried zagadywał o miłostkach i choć książę był posępnym, często uśmiech na usta jego wywołał. Godzili się z sobą.
I dnia tego dość długo sprzeczali się tak aż książę dołożył w końcu.
— Ty, Wichfriedzie mój, nigdy poważnym się nie staniesz i zestarzeć nie potrafisz.
— Tem się cieszę, — odparł niemiec — co by mi z tego przyszło gdybym zawcześnie zaczął się truć smutkiem!
— Zdrów bywa smutek — rzekł Kaźmierz.
— Wesele téż chorobą nie jest.
— Ale po niém zawsze idzie znużenie i zawód.
— Po niem — przerwał Wichfried — ja, nie czekając idę spać. Położywszy się po szlaftrunku (napój do poduszki) żadnych złych snów nie miewam, i nazajutrz wstaję gotowy do dobréj myśli. Wszystko na tym świecie pustém mi się wydaje.
— Boś sam pusty, ale z tém jesteś pono szczęśliwy! — rzekł książę.
— Książę, gdybyś chciał, mógłbyś być stokroć szczęśliwszy odemnie.
— Nie, bom się z inną myślą urodził. Jakże mnie wesołym być! Powiedz! W Sandomirzu biedna niewiasta płacze niespokojna, a ja się po lasach włóczę z myślą dla niéj niewierną. W Sciborzycach tęskni druga..
— E! o tém myśleć nie warto — przerwał Wichfried — gorzéj że w Sandomierzu i Krakowie, czekają na was, wołają, budują, a książę w lasy uchodzisz od tych, co mu dobrze życzą.
— Bo oni mi nie życzą dobrze — zawołał Kaźmierz niecierpliwie. — Ilem ci to razy powtarzał? Szczęścia nikomu nie narzucić. Duchowni w najlepszéj myśli żonę mi dali, któréj ja kochać nie mogę, ziemianie chcą mi dać panowanie, którego nie pragnę, bo bym na sumieniu miał krzywdę brata.
— On się skrzywdził sam — zawołał Wichfried — książęta, mówi polskie przecie przysłowie, braci nie mają.
— Złe to przysłowie — przerwał Kaźmierz — ja go znać nie chcę. Nikogom w życiu nie kochał jak Henryka, nikogom nie szanował jak Bolka, a Mieszka jako starszego pana z woli ojca uznaję zwierzchnikiem i czczę.
Wichfried nie dając o tém się obszerniéj rozwodzić księciu, począł mówić o panowaniu, jak ono było rzeczą słodką i miłą, jaką dawało moc czynienia dobrego, jak się go odrzucać nie godziło, ani pogardzać niem gdy samo się do rąk cisnęło. Kaźmierz zbył go milczeniem. Jechali tak długo, aż konie zmęczone ustawać już poczynały, książę obojętny nie zważał nawet dokąd się zapuścili.
Ludzie ze psy zapędzili się byli gdzieś w drugą stronę.
Przy pierwszéj lepszéj łączce, gdzie dla koni była woda, siedli spoczywać. Skwar dopiekał, zatrąbiono na ludzi. Ludzi ni psów słychać nie było. Wichfried z klasztoru wziął był opatrznie posiłek do torby. Mieli kubki i bukłaczek z winem, mieli się i napić czego. Potém spoczywali długo w cieniu, koniom dając dobrze wytchnąć.
Kilka razy jeszcze Wichfried w trąbkę uderzył — nikt nie przybył, nikt nie odpowiedział. Zdrzémnęli się trochę na trawie, gdy przebudziwszy się spojrzeli na niebo, poznali że się miało ku wieczorowi. Należało powracać; książę Kaźmierz był tak obojętnym, iż go wcale nie obchodziło ani kiedy i jak powróci.
Wichfried mocno się niepokoił, on uśmiechał, przeciw zwyczajowi.
— Ks. Opat będzie niespokojny!
— Wrócimy nocą — odparł książe, — noc będzie do powrotu milsza, niż do włóczęgi dzień skwarny.
— Byleśmy drogę znaleźli.
Kaźmierz ramionami ruszał. Siedli na konie znowu i zawróciwszy, jak się im zdało, jechali borem. Chcieli powracać tąż samą drogą, którą jechali wprzódy, ale postrzegli rychło, że ją zgubili. Zaczęło zmierzchać dobrze. Wichfried trąbił nieustannie, nikt mu nie odpowiadał. Trzeba było dawać sobie samym rady, bo na łowczych rachować już nie mógł Wichfried.
Szukając drogi, jak się to często trafia, gdy się ją niespokojnie chce odnaleźć, ślady jéj zatracili, kierunek zmylili, wjechali w okolicę nieznaną, w gąszcze i zawady coraz straszniejsze, które pomijając w lewo i w prawo, obłąkać się musieli zupełnie — książę widząc Wichfrieda niecierpliwość — śmiał się.
— No, — rzekł — noc za pasem, musiemy spocząć w lesie. Ognia napalemy i lężem!
Towarzysz szukał jeszcze uparcie jakiéjkolwiek ścieżyny, ale zciemniało zupełnie, nad wierzchołkami drzew pokazały się gwiazdy, las stał cicho, wiatr ustał. Zdala gdzieś słychać było wilków wycie.
W lesie spokojnie było, pięknie, tylko żyć — sosny pachniały i brzozy.
Księciu jechać się nie chciało i zawołał pod stary dąb podjechawszy że spocznie tu. Nie sprzeciwiał się niemiec, miał na myśli, gdy Kaźmierz położy się i zaśnie sam pójść drogi szukać.
Lecz stanąwszy na nocleg było co robić, ogień rozpalić, posłanie przygotować, konie popętać. Wichfried we wszystkiem chciał zastąpić księcia, ale ten mu się nie dał i wesoło sam się téż zajął tém co na niego przypadało.
— Przepadła wieczerza O. Opata — wołał śmiejąc się — sam ją chyba zje, a że oni mięsa nie tykają.
— Znajdą gościa co ją spożyje! — dodał Wichfried.
Śmiejąc się i podżartowując poszli spać, las ani szumiał nawet, ogień się palił tak, że dym słupem szedł nad drzew wierzchołki ku niebu. Wichfried siadłszy na straży sparty o pień, miał czuwać, ale go sen wkrótce zmorzył.
Krótka noc wiosenna przeszła tak szybko, że gdy się przebudzili rosą okryci, dniało dobrze. Wichfried zostawiwszy księcia, sam poszedł drogi szukać i rozglądnąć się po okolicy. Miejsce było całkiem nieznane, dróg do koła żadnych. Głos trąbki rozchodził się po lesie długo bez odpowiedzi.
O białym dniu, napróżno się odzywając, siedli na konie, książę wesół żartując ze złego przewodnika, Wichfried gniewny sam na siebie, nieumiejąc już radzić, bo nawet strony w któréj klasztor leżał nie był pewnym.
— Jedźmyż gdzie konie poniosą, one więcéj od nas mają rozumu — poprowadzi je głód do żłobu.
Gdy im cugli popuścili, rozum ten koński tak się niedorzecznym okazał, że jeden chciał iść w prawo drugi w lewo — książęcemu dano pierwszeństwo.
Jechali trochę już głodni, śmiejąc się ze swéj przygody.
Los tak zrządził, by ani na żadną osadę, ani na człowieka, ani na gościniec, nawet na samotną chatę nie trafili. Gdzie się zapędzili, żaden z nich nie wiedział. Około południa, książę, który dotąd bardzo brał wesoło obłąd swój, zaczął téż być trochę niespokojnym.
— Licho już wie gdzie my jesteśmy — rzekł, w półtora dnia okrutny kawał drogo zrobić można, gotowiśmy się znaleźć, gdzie się cale niespodziewamy.
Właśnie gdy to mówił, zastąpiła im drogę rzéka dosyć znaczna. Pilica nie Pilica?? nie poznali co za jedna.
Wichfried był tego zdania, aby nazad zawracać, książę utrzymywał, że gdzieś nad brzegiem najpewniéj osada jakaś znaleźć się musi, chciał ją nawet przebywać w pław, aby na drugim brzegu ludzi szukać.
Znaleźli jeśli nie bród to płytkie miejsce, gdzie konie mało co spłynąwszy, dobiły się na drugą stronę. Tu las stał znowu gęsty na wzgórzu, ale pusto było jak zajrzéć. Oko z zakrętami rzéki biegąc, tylko ługi zielone i piaski żółte spotykało. Na łąkach nawet stożysk ani stad nie było, trawy rosły w pas, jakby ich nigdy nie koszono.
Jechali daléj w milczeniu, bo położenie coraz się przykrzejszém stawało. Wichfried z rozpaczy rwał się ciągle do trąbki, ale na wołanie jego, echa tylko leśne odpowiadały. Nadchodziło południe. Jedzenia było tak mało, że ledwie do wieczora starczyło, aby głodem nie marli. Zwierzyna się nastręczała. Wichfried zaczynał po niemiecku kląć polskie lasy, utrzymując że i w niemczech były puszcze niemałe, ale takich borów co się na dziesiątki mil nieprzerwanie ciągnęły, nigdzie nie było tylko w Polsce.
Popasłszy jechali znowu, Wichfried dął w trąbkę aż mu tchu brakło.
Miało się już ku wieczorowi, gdy zdala się druga trąbka odezwała w odpowiedzi.
Poczęli więc jechać coraz prędzéj ku głosowi jéj, dając o sobie znać — nadzieja wstąpiła w serca.
Wprawne ucho myśliwych rozpoznać jednak mogło, iż ten co im odpowiadał nie swój był, ale obcy. Róg jego brzmiał inaczéj, Kaźmierz nie poznawał go, choć zdało mu się, że głos był znajomy.
Las się trochę przerzedzał tak, że pośpieszyć łatwiéj było. Odpowiadający na trąbienie, jakby równo z niemi niespokojny był, nawoływał szybko, gwałtownie.
Mały kawałek łąki leśnéj zdawał się ich dzielić od łowca, którego wreście postrzegli stojącego na koniu zdala, z rogiem białym w ręku. Mężczyzna był wzrostu słusznego, z brodą ciemną, w kołpaku, z łukiem na plecach, mieczem u nogi, na koniu dzielnym. Wichfried wpatrzywszy się weń, pobladł.
— Stój! — zawołał do księcia — to książę Mieszek! Zawracajmy! To on!
Kaźmierz stanął i wlepił oczy.
— Tak, to on, — rzekł spokojnie[49] — On sam, ale nie godzi mi się abym ja przed nim uciekał. W sumieniu jestem czysty, czegoż się mam lękać? od brata?
I posunął się szybko ku niemu.
Mieszkowi, który także musiał Kaźmierza rozpoznać, ręka w któréj róg podniesiony trzymał, drgnęła. Ujrzawszy zbliżającego się, ruchem niespokojnym i oczyma do koła się obrócił.
Stali o trzy kroki od siebie. Kaźmierz z konia zsiadł i szedł starszego przywitać. Wichfried téż co prędzéj skoczył ze swojego i, niechcąc Kaźmierza samym zostawić, pośpieszył za nim.
Mieszka twarz z brwiami nawisłemi i czołem pomarszczoném ponura była i zasępiona. Wśród ciemnego zarostu oczy błyskały tylko i lice zbladłe.
Gdy Kaźmierz zbliżył się z poszanowaniem, oba zmilczeli, długo patrząc na się. Zdumienie odbierało mowę. Wichfried tymczasem oczyma niespokojnemi sięgał w las, upatrując czy dwór i łowcy książęcy nie nadciągają. Obawiał się napaści, pochwycenia. Gotów już był do rozpaczliwéj obrony i ręka mimowoli za miecz chwyciwszy już go nie puszczała.
Naostatek Kaźmierz przerwał milczenie głosem odzywając się łagodnym.
— Prawdziwe zrządzenie Boże, żeśmy się tu spotkali.
Mieszek ręką rzucił, — obejrzał się w koło, jakby niespokojny był że ludzie nie nadciągają. Po krótkim namyśle z konia zsiadać począł. Wichfried choć powinien był, nie ruszył się mu pomagać, stał na straży.
Na twarzy Kaźmierza nie widać było wielkiego poruszenia, pozostał prawie spokojnym i uśmiechniętym, spoglądał na brata z życzliwością i uczuciem braterskiem, gdy Mieszek drżał ze wzruszenia, gryzł usta i hamował się by nie wybuchnąć.
Z wejrzeń rzucanych na Wichfrieda widać było że pragnął aby się oddalił, świadek mu był niepotrzebny. Spostrzegłszy to Kaźmierz, szepnął niemcowi aby uszedł na stronę, co ten spełnił dosyć niechętnie, stanąwszy w niewielkiéj odległości, aby w pomoc mógł nadbiedz księciu, gdyby się okazała potrzeba.
Wzrokiem niespokojnym patrzał ciągle w las, gdyż zdało mu się że niechybnie orszak Mieszka nadciągnąć musi, a książę da hasło do jakiego zamachu.
Ten jednak komu on się zdawał grozić najwięcéj, nie okazywał najmniejszéj obawy.
Mieszek mierzył go oczyma z powagą starszego brata i zwierzchnika.
— Co tu robisz? — spytał ostro.
— Zbłąkałem się na łowach jak ty.
— Jam się nie obłąkał — odpowiedział Mieszek — ja zawsze wiem dokąd i kędy idę.
Kaźmierz spojrzał nań wzrokiem rozbrajającym, pod którego szczerością i wyrazem łagodnym, Mieszek się czuł jak nie swój i poruszył dziwnie. Spójrzał na stojącego w dali Wichfrieda i rzekł głosem przytłumionym.
— Słałem po ciebie, wołając do Krakowa.
— Nic o tém nie wiem, poseł musiał nie zastać mnie w Sandomirzu, byłbym pośpieszył na wezwanie.
Mieszek niedowierzająco nań patrzał.
— Byłbym się stawił — powtórzył Kaźmierz z uśmiechem.
— Potrzebowałem mówić z tobą — dodał Stary głosem poruszonym i przerywanym, chciałem cię przestrzedz abyś ze mną nie poczynał wojny.
— Ja? z tobą? — podchwycił Kaźmierz — o cóż my byśmy z sobą wojować mieli?
— Nie udawaj jakobyś nie wiedział — wybuchnął Mieszek następując nań groźno. — Te warchoły, którym Władysław był za ciężkim, którym Bolko nie mógł dogodzić, chcieliby i mnie zrzucić a ciebie w mém miejscu osadzić. Wiesz o tém?
— Wiem — rzekł Kaźmierz spokojnie.
— Nie radzę ci dać się uwieść, — mówił Stary — prędzéj ty głową nałożysz i swojem księstwem, niżeli moje zajmiesz miejsce.
— Ja téż go niechcę — odpowiedział Kaźmierz z pewną wyższością i zimną krwią patrząc na rozjątrzonego brata — niechcę go.
— Choćbyś chciał to go nie dostaniesz — odezwał się Mieszek. — Ten tłum oszalały, któremu Biskup buntownik dowodzi i głupi Wojewoda, nowe prawo chce wprowadzać! Ja mojéj władzy i panowania nie winien ich łasce, ani ich wyborowi, ale mojemu starszeństwu, a przy prawie mojem stać i trzymać je będę!
Król ojciec nasz miał wolną wolę rozporządzać tym swoim krajem dziedzicznym, było to jego mienie, krwią kupione, rozdzielił je, naznaczył kto ma panować; ziemian się o to nie pytał i ja łaski ich prosić nie będę! Oni u mnie tyle znaczą co kmiecie i osadnicy, słuchać muszą i będą. Biskupom się ja nie dam na równi z nami rozsiadać!
Kaźmierz słuchał bez wzruszenia.
— Czyń co chcesz i do czego masz prawo — rzekł — to nie moja rzecz. Ja niczego nie pragnę tylko spokojnie siedzieć w domu, Boga chwalić a zabawiać się jak mi się zda.
Mieszek patrzał nań pilno, badał czy prawdę mówił.
— Tak, z tém ci lepiéj będzie, — począł przechadzając się tam i sam przed stojącym bratem. — Nie radzę ci ani warchołów słuchać ani się zadzierać ze mną. Dziesięć razy mogą mnie wyrzucić z Krakowa, wrócę jedenasty raz i nie daruję swojego, wrócę siłą, wojną, zdradą, a moje prawo strzymam.
Rozumiesz to?
— Rozumiem dobrze — odparł chłodno Kaźmierz — to twoja rzecz!
— A twoja mieć rozum i nie dać się tym ludziom pochwycić w kleszcze, bo między niemi a mną ty zostaniesz na miazgę zgnieciony.
Mieszkowi jakby tchu zbrakło, pociągnął powietrza, gniew obejmował go coraz większy.
Powoli Kaźmierz przystąpił doń i ujął go w ramiona.
— Mieszku, — zawołał błagająco — uspokój że się! Jeśli kto, to ty mnie od dziecka znać powinieneś. Wiesz żem nigdy nie pragnął wiele, a od żądzy panowania Bóg mnie strzegł i sił mi nie dał potemu. Przypomnij sobie żem po śmierci Bolka miał Kraków w ręku, a ziemianie przedemną klęczeli, prosząc abym został z niemi. Dla ciebie im odmówiłem, znając com starszemu winien.
Mieszek jeszcze nie uspokojony, wyrwał się z objęć jego.
— Nie o ciebie szło i idzie warchołom — począł żywo, nie ciebie oni chcą! Dawno do tego dążą, aby prawa nasze dziedziczne znieśli a sobie wolność wybierania panów jakich chcą i zrzucania ich zdobyli. Ale pókim ja żyw, nie dam im tego. Jutro nas wszystkich wygnają, aby obcego posadzić.
Kaźmierz słuchał go smutny.
— Dla tego, — dodał Stary — chcą ciebie na Kraków i na mnie prowadzić. Tyś słaby, ulegniesz Biskupowi, Wojewodzie i krzykaczom, ale pomnij że tu nie o mniéj idzie, jak o głowę twą i dziecka twojego.
— Bracie! — odezwał się Kaźmierz — krzywdzisz mnie.
— Przestrzegam cię! — odparł Mieszek groźno, przechadzając się ciągle.
— Chcesz zapewnień z mojéj strony?
— Jakich? — przerwał Stary — ty mi żadnych dać nie możesz nad jedno! jedź do mnie do Krakowa i siedź przy mnie.
Spojrzał nań, Kaźmierz głową potrząsał.
— Tego nie uczynię — odparł — byłaby to niewola dla mnie upokarzająca, ciebie obwiniająca. Nie mając mnie, jeśli im idzie o nowego pana, wezmą Leszka..
— To pisklę schorzałe — zaśmiał się Stary pogardliwie. — Zapewne! im co słabsze to lepsze, mocnéj ręki nie znoszą nad sobą, a im potrzeba żelaznéj! Potrzeba żelaznéj, — dodał — jeżeli się te ziemie nie mają rozpaść na szmaty i kawałami pójść w obce ręce.
Nie! nie! tę żelazną rękę ja mam i nie dam się ojcowiźnie Chrobrego roztrząść i przepadać!
Zmilczał chwilę.
— Na Kietlicza krzyczą, — począł. — Kietlicz sługą jest u mnie, ja nim obracam. Co on czyni — ja robię. Drę ich ze skóry aby mi siedzieli cicho. Za małom zrobił jeszcze, nie posiałem dość trwogi, kiedy się ruszać śmieją!
Biskupa przecherę dawniéj potrzeba było uwięzić.
— Mieszku, bracie! — przerwał Kaźmierz gwałtownie. — Biskupa! Pasterza! abyś wszystkich duchownych i Rzym oburzył na siebie! Duchownego tknąć!
Mieszek szydersko, gorzko się uśmiechnął.
— Chcesz abym ja im dał u siebie, obok siebie, nad sobą panować? Ani ja, ani ty, ani nikt panem nie będzie, póki Biskupi z nami na równi siadać nie przestaną. Dumę ich trzeba ukrócić. Pierwszemi sługami być muszą, nie więcéj.
Pobladły ze wzruszenia i trwogi, Kaźmierz z błaganiem zbliżył się powtórnie do brata.
— Bracie! pomstę Bożą ściągniesz na siebie! — wykrzyknął.
— Ja się do ich ołtarza nie mięszam, ani Gedkowi księży święcić, ni mszy odprawiać nie bronię, ale wara im mięszać się do spraw moich i chcieć stawać sędziami nademną!!
— Słudzy Boga! Bóg stoi nad nami! — przerwał Kaźmierz.
— I jam téż nie bez Boga — zawołał Mieszek — wiesz żem zakonników sprowadzał, osadził, nadał im włości i ubogacił na Chwałę Bożą. Imię Pańskie niech się święci na niebie i ziemi, ale ład musi być na niéj, a gdzie dwu panów tam żadnego, gdzie nas dwu tam wojna wieczna!
Nie zdawał się tego młodszy rozumieć i smutnie spuścił głowę.
— Bracie, — odrzekł — więcéj pewnie nademnie masz rozumu, ale dla czego wojnę z Bogiem chcesz wieść, bo ze sługami jego? Oni ci pomocnikami będą nie wrogami, ale ty im bądź bratem.
— Panem im a nie bratem muszę być — zawołał Stary dumnie. — Tyś dzieciak i nic nie rozumiesz, oni Bogiem dla władzy frymarczą.
Nastąpiło milczenie, — Kaźmierz przerażony wzdychał.
— Na miłość Bożą — odezwał się łagodnie — na pamięć pobożnéj matki naszéj zaklinam cię, rzuć te myśli i gniewy, one cię do zguby prowadzą!
— Nie są to zabawki dziecinne, któreby można precz kinąć, — rzekł Mieszek. — Myślałem dobrze co czynić mam, wiem co czynię. Stanie się com zamierzył lub zginę. Nie u nas, po całym świecie moc duchownych wzrosła tak, że nas wzięli pod stopy swoje, nie ja jeden z niemi walczę — wszyscy królowie i książęta bój z niemi staczać muszą, aby się ich czeladzią nie stali.
Kaźmierz krzyż zrobił w powietrzu, jakby myśli złe chciał odżegnać od brata.
— Nie giń — rzekł — a niechciéj co niemożliwe. Cesarz silniejszy od ciebie, a rzymskiemu biskupowi oprzeć się nie może, a ty z Rzymem i jego sługami chcesz walczyć!
— Bo oni do walki wyzywają, — zawołał Mieszek — jam ich dobrodziejstwy obsypał, oni się przeciw mnie wiążą.
W tém zamilkł, jakby czuł że mówi nadaremno i dodał porywczo.
— Dość tego! Jedź ze mną!
— Nie mogę, — rzekł Kaźmierz stanowczo. — Nie masz się co mnie lękać. Z dobréj woli nigdy nie pójdę przeciwko tobie, to co mam, starczy mi, niechcę nic więcéj. I jedno to księstwo często zacięży. Kocham spokój i ciszę, kocham sprawiedliwość, kocham ciebie, tak jak pamięć ojca! Ufaj mi!
— Tak! aleś słaby, miękki jesteś — odparł Stary — wezmą cię w garść i uczynią co zechcą. Niewiesz co cię czeka, ani oni wiedzą co ich oczekuje. Jam nie Władysław, mnie wygnać trudniéj im będzie. Starał się i on, bronił, ale ja nie dam wam chwili wytchnienia, nie ulegnę — prawo me znam i życie dam za nie. Jestem głową rodu!
W czasie téj rozmowy, która często głośniéj wybuchała, Wichfried, stojący na uboczu, który niesłuchając nawet mógłby ją był odgadnąć, wykrzyki namiętniejsze chwytał i drżał z niepokoju a trwogi. Posłyszał że książę chciał Kaźmierza zabierać z sobą i obawiał aby się ten mu nie dał pociągnąć. Przedłużająca się ta walka na słowa coraz bardziéj go trwożyła, bo lękał się ciągle przybycia orszaku Mieszka i zamachu na swego pana. Kilka razy wejrzeniem ostrzegającém, a gdy się Mieszek odwracał, ruchami starał się dać poznać Kaźmierzowi, aby skończył rozmowę, ale ten nie ruszał się i spokojny, łagodny usiłował tylko brata uśmierzyć i ukoić.
Wszystko to jednak, zamiast dobrego skutku drażnić się go jeszcze zdawało coraz więcéj i wzburzenie pomnażać.
Skończywszy a raczéj przerwawszy rozmowę, Mieszek szybkim ruchem ręki sięgnął po róg, który miał na piersiach, jakby na pomoc chciał zawołać swych ludzi. Wichfried ujrzawszy to rzucił się ku niemu.
— Miłościwy panie — zawołał żywo, — nasi ludzie są pewnie bliżéj, mamy ich z sobą podostatkiem, czekają ztąd niedaleko. Jeżeli potrzeba posługi ja na moich zatrąbię.
Kłamstwém tém, które zarazem groźbą było, chciał odwieść Mieszka od powoływania swego orszaku. Na znaczeniu tych wyrazów książę się nie mógł omylić, i — zatrzymał się, róg podniesiony gniotąc w ręku.
— Najlepiéj by było — dodał Wichfried — abyśmy ani my, ani Miłość Wasza świadków tu nie ściągali. Ludzie są podrażnieni, mogłoby co z tego nieswornego wyniknąć.
Mieszek ze wzgardą z góry popatrzał na niego.
Kaźmierz stał z oczyma spuszczonemi, jakby się za kłamstwo towarzysza swego wstydał — ale nie mówił nic. Wichfried nalegał.
— Jakeśmy się zjechali znienacka, tak by się i rozstać najlepiéj — mówił Niemiec śmieléj — świadków nie trzeba, aby paplaniny nie było.
— A ty! ty mnie chcesz uczyć co ja mam czynić! — gniewnie krzyknął Mieszek.
— Miłościwy panie, — odparł Wichfried, chwytając za trąbkę swoją — jeżeli powołacie swoich, ja moich Krakowian téż muszę. Ludzie są zburzeni i warchoły!
— Krakowianie? wasi? ci wszyscy moi są! — zawołał Mieszek.
— Mamy ich trochę, w gościnie — żywo odparł Wichfried, niedając się odezwać Kaźmierzowi, który zdawał się chcieć wmięszać do rozmowy.
Książę Stary z Niemcem spojrzeli sobie w oczy. Wichfried był zuchwały, książę zawahał się, trąbka mu wypadła z ręki — odwrócił się tyłem do niego, nie odpowiadając.
— Rozstajemy się więc — zawołał do brata — jakeśmy się zeszli, nie sprawiwszy nic?
— Owszem, — rzekł Kaźmierz — bo spodziewam się iż moim zapewnieniom uwierzysz, iż nie godzę na ciebie, nie pragnę nic. Kocham cię i szanuję.
— Ja pójdę z tém przekonaniem — odezwał się Mieszek, że ty Kaźmierzu wolę masz czystą ale ducha słabego, ludzi nie znasz ani samego siebie.
Przeszedł się poruszony i jak niepewny co pocznie.
— Pamiętaj to — dodał — oni cię wplączą w wojnę ze mną, a będziesz jéj miał na życie całe! Stanie jéj i dla dzieci twoich! Jam nie ten co wygnany siada na kamieniu i płacze, łez nie mam ale dłoń, żelazną!
Podniósł pięść do góry i poruszył się jakby szedł ku oczekującemu nań koniowi. Wichfried, któremu lżéj się zrobiło gdy ujrzał już niemal oddalające się niebezpieczeństwo, sam poskoczył uzdę potrzymać, ale Kaźmierz go wyprzedził i z pokorą młodszego brata wziął konia przyprowadzając go sam Mieszkowi.
Stary drżał jeszcze tak że cugli nie mógł ująć ani znaleść strzemienia. Stał patrząc na Kaźmierza i powtarzając mu cicho.
— Pomnij! wojna ze mną nie igraszka! To bój na cały żywot twój i po za żywot może! Jam twardy, ustraszyć się ani zmódz nie dam, ni Biskupom, ni ziemianom — nikomu!
To mówiąc na konia skoczył, który poczuwszy go na sobie, drżał już cały i rwał się do chodu, aby doń nie był zmuszony ostrogą.
Kaźmierz nie zważając na groźby ścisnął go za kolano, Mieszek wejrzeniem ostrem i przenikającém zmierzył go i w las popędził. O kilka kroków zaledwie oddaliwszy się, chwycił trąbkę i począł w nią dąć tak gwałtownie, że Wichfried uląkł się.
— Na Boga! — zawołał — na koń! napowrót w lasy! a nie tośmy zgubieni. Z oczów Mieszka widzę, że na was rad rękę położyć — jeżeli ludzie nadbiegną pochwycą nas!
Kaźmierz okazał więcéj odwagi, głową potrząsał, ale natręctwu obronić się nie mogąc, posunął się ku koniowi. W jednéj chwili oba byli na siodłach, a że książę się ociągał, niemiec pochwycił konia jego za uzdę i puścił się co żywiéj ku rzece.
Tymczasem jak groźba, trąbka Mieszka odzywała się za niemi, w głosie jéj nawet brzmiały gniew i zniecierpliwienie. Udało się jednak Wichfriedowi Kaźmierza w gąszcze uprowadzić. Niedozwaląjąc mu spocząć, na oślep z nim darł się w las coraz głębiéj. Nasłuchiwał tylko czy trąbienie oddala się i słabnie.
Książę jechał spokojny, z twarzą pogodną na któréj wewnętrzna radość się malowała, co dla Wichfrieda niepojętém było.
— Sam Bóg to sprawił, — odezwał się ujechawszy kawał drogi — żeśmy się z bratem w téj puszczy sam na sam, oko w oko spotkali. Mieszek będzie spokojniejszym, ja także. Powinien to czuć że mi zaufać może.
Wichfried nic nawet nie odpowiadając, co żywiéj w głąb lasu pędził, oglądając się i nadsłuchując.
— Nie odetchnę — zawołał po przestanku długim — aż się jak najdaléj od księcia znajdziemy. Gdyby nie ja, miłościwy panie, bylibyśmy w jego mocy i niewoli.
Gdybym, Boże mi odpuść, nie skłamał — dodał niemiec trochę samochwalczo, rad że podstęp udał mu się tak szczęśliwie — gdybym nie nastraszył, wzięli by nas!
— I to pewna, — przerwał Kaźmierz wesoło, — że gdyby nas wzięli, byliby musieli nas nakarmić, tymczasem dla twojego strachu aniśmy mieli możność spytać, gdzie my jesteśmy, ani wiemy gdzie się obrócić, a głód przyznam ci się dokucza straszliwie.
— No, lepszy głód niż łyka — odparł Wichfried — a Bóg łaskaw, do wieczora rada się na to jakaś znajdzie.
Proroctwo to nie rychło się jednak ziściło. Pośpiesznym krokiem jadąc, do zmierzchu nie natrafili na żadną utartą drogę, ani na osadę, ni na człowieka. Już mrok padał, a strach coraz większy ogarniał Wichfrieda, gdy w dolinie u skraju boru ukazała się chata, otoczona płotami, z któréj dymnika siny słup się dobywał.
Na widok jéj Wichfried wydał okrzyk zwycięztwa, konie zarżały. Głosy te musiały się dać słyszeć wewnątrz zagrody jéj mieszkańcom, gdyż z za płota wyjrzało głów parę — i natychmiast się schowały.
Książę z towarzyszem przypadli do zapartych wrót pośpiesznie, obawiając się, aby, jak się to najczęściéj trafiało, mieszkańcy na widok uzbrojonych jeźdźców nie pierzchnęli i nie pochowali się.
Stanąwszy u wjazdu, musieli długo stukać, wołać, dobijać się, nim na ostatku, gdy wyłamywaniem wrót grozili, nie wyszedł siwy staruszek bosy, w grubym przyodziewku parcianym, z brodą białą do pasa i głosem drżącym nie począł się im tłomaczyć pokornie, że sam ze starą babiną tu siedział, ubogi był, koni nie miał.
— Ale my od was ani koni, ani przewodu daremnego nie chcemy, — zawołał książę — jesteśmy zbłąkani, głodni, chleba nam dacie, zapłacim jak Bóg przykazał.
Staruszek, choć niedowierzając otworzył im. Chata była czysta i nie licha, obejście porządne, po którém poznali łatwo zamożnego gospodarza, a ten się im stawił jako bartnik. Na stole znalazł się chléb, w sklepiku miód, w komorze jaja świeże i mięso suszone. Stara babina służyła milcząca, bartnik kręcąc się po chacie, strwożony ciągle i nieufny, ledwie na pytania chciał odpowiadać.
Książę uderzony był tém, że w chacie żadnego znaku chrześciańskiego nie znalazł, krzyża nigdzie, w mowie staruszka dziwne wyrażenia pogaństwem tchnące.
Na zapytanie Bartnik jeszcze bardziéj wylękły, zaraz się przed księciem śpiesznie przeżegnał, ale na tém podobno cała jego nauka chrześcijańska się kończyła.
Oznaki guseł pogańskich, wianki, zioła, nawet bałwanki dziwaczne widać było po kątach i nad progiem w ścianie. Starucha osłaniała je jak mogła od oczów, ale mowa obojga zdradzała pogan, którzy w głuchym tym zakącie, równie jak tysiące innych, żyli obyczajem praojców i pod dęby, do źródeł modlić się jeszcze chodzili.
Nazajutrz rano, spocząwszy na sianie w szopie, książę z Wichfriedem puścili się pokazaną im drogą ku Sulejowu, a mieli jéj jeszcze na dnia półtora.



IX.

W obozie wojewody Szczepana, w którym się ciągle gotowało jak w garnku, bo coraz nowe poczty na dane hasło się ściągały, oczekiwano teraz zapowiedzianego przybycia biskupa Gedki.
Kości były rzucone, burzącym się ziemianom zapowiedziano, iż biskup z wojewodą, ze starym Żyrą Gryfem i innemi przedniejszemi natychmiast do Sandomirza wyruszą i Kaźmierza, choćby po niewoli wezmą, aby go na Krakowie posadzili.
Wszystko już tak było przygotowane i umówione, że oprócz Kietlicza i małéj garstki tych, co Mieszka najbliżéj otaczali, reszta na dany znak opuścić go miała i do swoich się przyłączyć.
Stary wojewoda oczekiwał tylko na biskupa.
Tego wieczora, gdy Dorota do obozu przybyła po rycersku przebrana, chciała niecierpliwa natychmiast o sobie dać znać staremu miłośnikowi, ale tłum w namiocie był wielki, świadków mnóstwo, obawiała się, aby staremu wiadomość o jéj przyjeździe nie sprawiła więcéj postrachu, niż radości. Czekała do późnéj nocy, ażby się pod namiotem uspokoiło, sama zaś bojąc się iść, gdy się ludzi nieco przebrało, pachole swe posłała do Szczepana.
Wojewoda prędzéj się śmierci niż gościa takiego spodziewał.
Nie czas mu było myśleć o niewiastach, gdy wszystkie sprawy na głowie jego leżały, a biskup lada chwilę miał przybyć.
Stał we drzwiach namiotu sam, oddychając świeżem wieczornem powietrzem, pot ocierając ze znużonego czoła, gdy pachole nadbiegło.
Wojewoda znał je dobrze ze dworu wdowy, ale spostrzegłszy, tak się mało spodziewał, iż oczom swym nie uwierzył. Dopiero, gdy chłopak przemówił, ocucił się stary Szczepan.
— A ciebież tu jakie licho przyniosło? — zawołał.
— Z jéj miłością razem! — odparło chłopię.
— Czyś oszalał! z kim?
— A no, z jéj miłością panią naszą, Dorotą.
Wojewoda ręce załamał.
— Gdzie, gdzież ona jest?
Chłopak wskazał namiot niedaleko rozbity, dodając głosem cichym.
— Czeka na miłość waszą.
Żadne odwiedziny straszniejszemi staremu nad te być nie mogły, niemógł się wydziwić zuchwałéj niewieście, drżał i bladł, zimny pot go oblewał. Lada godzina mógł biskup nadjechać, biskup groźny, który go już za te niewczesne miłostki chciał wyklinać.
Nużby się dowiedział, że Dorota tu aż za nim przypędziła? Wprawdzie pochlebiało to staremu, ale z obawy publicznego zgorszenia, struchlał. Co tu czynić było?
— Ale to nie może być! — zawołał.
Chłopiec za całą odpowiedź namiot wskazał i ramionami zżymnął.
Wojewoda ruszył się iść i wstrzymał, nie wiedział sam, co miał robić, ręce załamał.
Znał śmiałość niewiasty, która gotowa go była w obec wszystkich ziemian a bodaj biskupa na sztych wystawić.
Przeklął w duchu i nieszczęsną swą słabość dla niéj, ją i siebie. Musiał zapobiegając gorszemu, iść do niéj zaklinać, prosić, aby się natychmiast oddaliła.
— Niech idzie gdzie chce, choćby wskróś ziemi szalona baba — wołał wojewoda — tu jéj niepowinno być, aby mnie wszystkie ciury na języki nie wzięły!
Jak stał, natychmiast za chłopcem poszedł. Namiot był niedaleko rozbity, do innych podobny, ludzie około niego zbrojni, szczęściem niewiasty nie było widać. Gdy podniósłszy płotek wojewoda wszedł do środka, widok od progu zatrzymał go osobliwy. Tyłem do wnijścia stał rycerz średniego wzrostu, pięknéj postawy; a obok niego urodziwy Koniuszy właśnie go ze zbroi i kaftana rozdziewał.
Usłyszawszy chód, rycerz się obrócił i wojewoda poznał Dorotę, któréj w tym stroju męzkim do licha było wdzięcznie. Dziwnie mu się piękną i pokuśliwą wydała. Przy niéj stał jeszcze szyszak zamknięty, który z głowy zrzuciła.
Zobaczyła wojewodę, szepnęła coś Koniuszemu, który natychmiast pokłoniwszy się, wojewodzie z szyderskim wyrazem twarzy się oddalił. Gdy zostali sami, Dorota wprost przypadła do wojewody. Ten się cofnął.
— A toś oszalała — zakrzyczał — w ogień leść, mnie i siebie gubić, trzeba rozumu nie mieć!
— Milczałbyś, ty stary grzybie — gniewnie odpowiedziała Dorota, która się takiego przyjęcia nie spodziewała — cobyś mi miał do nóg paść, łajesz jeszcze.
— Ja ci padnę do nóg, tylko żebyś sobie ztąd poszła co najprędzéj — odparł Szczepan. — Biskupa tylko co nie widać, niechże się tylko o was dowie, a on będzie wiedział wszystko, co mnie tu czeka, a co was!
— A tyś chciał, żeby mnie bracia jak raka pod kamieniem garścią wzięli w domu! — zawołała wdowa. — Już byli na mnie gotowi najść téj nocy, gdym uciekła. Nie miałam co czynić, tylko opieki szukać albo ginąć.
— Ależ tu obóz! targowica! ludzi, stek, biskup! na srom się wystawić! — odparł wojewoda za głowę się chwytając.
— Jaki srom! ja czego się mam sromać? — zawołała wdowa brwi marszcząc groźno. — Czego ja się mam wstydzić? mów? Czego? któż lepszy? Drugie robią to pocichu, co ja głośno! Jestem wolna i pani siebie. I ten mi jeszcze będzie oczy wypiekał! — dodała odwracając się od niego.
— Patrz go! zamiast pomocy, on mnie wstydem jeszcze karmi! Coś to ty? ksiądz na spowiedzi? a no już po wielkiéj nocy!
— Ale wy tu nie możecie pozostać, błagając — rzekł wojewoda. — Zgubicie mnie i siebie. Biskup mnie i was z obozu wyświeci. — Chwycił się za głowę — choć ty tu giń!
— A dokądże mam iść? — zawołała Dorota — dokąd?
Szczepan ręce łamiąc sparł się o drąg namiot podtrzymujący, nogi mu drżały.
Dorota stała, włosy swe, które pod szyszakiem się zgniotły w rękach zwijając. Patrzała na wylękłego z góry, z politowaniem i wzgardą.
— Jeżeli wy mi nie dacie rady — rzekła — oh! oh! znajdę ja tu takiego, co mnie w opiekę rad weźmie. Jest ich tu siła takich, co się do mnie stroili i w gachy przyjeżdżali. Ino skinę, mieć będę ilu zechcę — ale! niedoczekanie wasze, panie wojewodo, żebym na was potém choć spojrzała, nigdy! ty stary tchórzu co się ludzi boisz, biskupa boisz, mnie boisz.
A to z ciebie wódz do wojny!
— E! słuchaj — odparł osmagany tak wojewoda burząc się. — Takiéj baby jak ty i didko się ulęknie! Ja się strzały ani oszczepu, ani miecza nie lękam, tylko djabła i niewiasty!
Dorotę śmiech wziął.
— No, mów co mam robić?
— Albo ja wiem! — rzekł Szczepan — wiem tyle, żeś tu być nie powinna. Jedź gdzie na dwór do ziemian, to cię przyjmą.
— Między baby co mi kądziel do rąk dla zabawy dadzą, żeby mnie z między nich bracia gołą ręką za kark wzięli?
Mądry jesteś do rady!
Odwróciła się, wojewoda znękany jęczał prawie.
— Jak mnie Bóg wyrwie cało z téj gorącéj łaźni — począł z cicha — klasztór założę i wyposażę. Biskup téj nocy gotów być!
— A no! do mnie on nie spodziewać się, żeby po nocy szedł — rozśmiała się wdowa — a że ja ztąd po nocy nie ruszę, to jak mnie widzisz żywą.
Któż się tu mnie domyśli? ludzi kupa, jam we zbroi po męzku przybyła.
— Ta! ta! ta! — przerwał stary — nie domyślą się! Zwąchają podwikę, choć zbroją okrytą!
Im więcéj wojewoda Szczepan okazywał bojaźni, tém Dorota więcéj się tém zabawiać zdawała. Śmiała mu się w oczy.
— Idźże sobie panie wojewodo do swoich — rzekła — ja wiem co zrobię. Bywaj zdrowy, ja cię już na oczy widzieć nie chcę. Ruszaj do staréj żonki pomarszczonéj, koło niéj od biskupa będziesz bezpieczny!
Wskazała na drzwi namiotu. Szczepan stał walcząc z sobą, ale obawa przemogła nad namiętnością, milczał, Dorota kończyła.
— Darmom na stare pruchno rachowała! Jutro ruszę wprost do Sandomirza do księcia, i oddam mu się w opiekę. Ten mnie nie odpędzi, jak wy! Kaźmierz piękny, dobry i biskupa się nie ulęknie!
— Książe żonaty! — mruknął wojewoda.
— A ty nie? — śmiała się wdowa. — Przeto pięknéj się niewiasty nie wzdraga!
Pokazała mu znów na drzwi.
— Idźcie patrzeć czy biskup nie jedzie z panem Bogiem!
Wojewoda radby był znalazł jakiś środek między zupełném rozstaniem, a bezpieczeństwem swem w téj chwili, ale wdowa mówić już z nim nie chciała. Zawołała koniuszego stojącego pod namiotem, aby z niéj kaftan zdejmował.
— Jutro do dnia — wydała rozkaz głośno — do Sandomirza, tu nas nie przyjmują.
— My też tam z ks. biskupem ciągniemy! — zamruczał wojewoda.
Dorota nie zważając nań, zaczęła pocichu szeptać ze swym sługą, jakby starego na świecie już nie było. Wojewoda zmięszany pozostał jeszcze czas jakiś, lecz widząc, że nań oka nawet nie myśli zwrócić wdowa, wyniósł się trochę gniewny, a bardzo niespokojny.
Całą noc w obozie spano mało, ziemianie pili dużo do rana, i aż nadedniem się zdrzémnęli. Wojewoda jeden nie jadł, nie pił, oka nie zmrużył, tyle miał do myślenia.
Dopókiby biskup nie nadjechał, nie czuł się bezpiecznym. Znał księcia charakter gwałtowny, i zmienne usposobienie ziemian, a wiedział, że pochwycony skazanymby był na postradanie oczów i ucięcie ręki.
Niespokojny więc na biskupa oczekiwał jak na zbawcę.
Oznajmywany Gedko, ani téj nocy, ani nad ranem nie przybył. Posłano na zwiady, aby przyjazd jego przyspieszyć. Zrana, jak tylko rozwidniało, wojewoda sam uchylił ściankę namiotu, aby przekonać się, czy Dorota, która obozowała niedaleko, dotrzymała słowa i ruszyła do Sandomirza. Właśnie, gdy wyglądał, zwijano jéj namiot i konie prowadzono, zobaczył ją w hełmie zamkniętym i płaszczu, a raczéj domyślił się, gdy dosiadając karego ze swojemi wyruszać miała.
Ziemianie przebudzeni i strwożeni tem, że ktoś od nich odciągał, a siły ich uszczuplić się miały, poczęli wołać i nakrzykiwać, ale Dorota nie słuchając i nie odpowiadając pojechała w swą drogę.
Lżej odetchnął Szczepan, w oczach mu się rozjaśniło. Położył się dopiero i zasnął. Czuł że to utrapienie, które mu tak groźne przesunęło się przed oczyma, było karą Bożą i przestrogą ku poprawie.
Około południa ludzie nadbiegli oznajmując, że biskup Gedko ciągnie już; wojewoda z przedniejszemi władykami, wybrał się zaraz na spotkanie pod krzyż o staj kilkoro na gościńcu.
Pasterz krakowski przybywał tu już nie jak do Tyńca wyruszył, ale z całą wspaniałością książęcego swego dworu i otoczenia. Szły przy nim oddziały przedziwnie zbrojne, całe we zbrojach z niemiec sprowadzonych, na koniach dzielnych pod chorągwią własną, jechał Krucyfer, kapelan, kanclerz i duchowni, podkomorzowie, dwór, młodzież ziemiańska, komornicy, czeladź, służba, szły na wozach namioty i sprzęty podróżne. Nie zbywało i na trąbach i bębnach, które przybycie oznajmywały głośno. Sam biskup dla długiéj drogi w kolebce jechał szkarłatem wysłanéj.
Słowem, pochód był jakiego wymagało dostojeństwo pierwszego w kościele po arcybiskupie gnieźnieńskim prałata, i ród jego stary a możny; pochód wspaniałości książęcéj, wrażający poszanowanie większe, niż panującego, bo krzyż mu przodował. Gdy stojący na drodze pod figurą ziemianie z wojewodą ujrzeli biskupa, okrzyknęli go czapki podnosząc do góry. Gedko błogosławił. W zwiększonym orszaku ciągnęli ztąd do obozu.
Wojewoda Szczepan teraz dopiero się czuł bezpiecznym.
Wprowadzono biskupa do namiotu, do którego zaraz ziemianie tłumnie się cisnąć zaczęli. A że każdy go widzieć i słyszeć chciał, a ciasno było we środku, musiano ze wszystkich stron podnieść ściany płócienne. Cichość się stała na chwilę. Biskup kłaniających mu się i cisnących do ręki, błogosławił, i modlitewkę krótką odmówiwszy, począł podniesionym głosem.
— Otom ci między was przybył dzieci moje, aby do dzieła sprawiedliwego przewodniczyć w imie Chrystusa Pana. Dzieło sprawiedliwe jest i chwalebne.
Niegodzi się, aby dla jednego człowieka cierpieli wszyscy. Książe Mieszek kościoła nie szanuje, ani sług jego, ani starych praw i zakonów ziemi naszéj. Prawo swoje bezprawiem chce gruntować. Myśmy nawykli panów sobie dawać sami i wybierać, on siłą panować chce.
Szanujemy krew pańską! Gdy jeden obrany nie godzi się nam, drugiego wziąć możemy. Niech nam Kaźmierz panuje, który Boga się boi i dla ludzi ojcem będzie.
Na to hasło, zawołali wszyscy.
— Kaźmierza mieć chcemy! Kaźmierza!
Obóz rozległ się cały aż do krańców wywoływaniem tego imienia.
Biskup skończył na tém, usiadł znużony, zapuszczono ściany namiotu, ziemianie rozchodzić się zaczęli, a wojewoda przyjmował Gedkę. Rozmowa zaczęła się poufna.
Postanowiono jak tylko wypoczną konie i ludzie się posilą, ruszać natychmiast w dalszą drogę do Sandomirza.
Tymczasem wdowa przodem tym gościńcem się puściła. Nieustraszona niewiasta, nie bardzo się kłopotała tém, co ją tam spotkać mogło. Po drodze jednak nie wydawała się z sobą, na popasach i noclegach nie zdejmując szyszaka, dopóki widzianą być mogła.
Nie śpieszyła też bardzo, czując się tu już bezpieczną, a podróżą zabawiając się z płochością sobie właściwą, bo jéj niepewność i groza położenia nie odejmowały swobody umysłu. W drodze trafiały się i łowy, goniono zwierza po lasach, spoczywano w dąbrowach, rzadko zajeżdżając do osad po drodze.
A że na gościńcu głównym do Sandomirza ludzi było dosyć, bo ziemianie niektórzy i samopas ciągnęli, że często gromadki wdowy czepiano się a dopytywano, aby się zbyć natrętów, wolała przesuwać się bocznemi drogami. W końcu rzeka się ukazała, miasto i zamek.
Jechać wprost na gród nie było można.
Przez drogę myślała już, jak się do księcia dostanie, rozrachowując po niewieściemu wszystko, aby się lada czém zbyć nie dać. Straciwszy wojewodę, wyżéj sięgała, opiekuna chciała mieć w Kaźmierzu, który był piękny, młody jeszcze i niewiasty lubił. Ufała w to mocno, że go sobie zyskać potrafi.
Wiedziała dobrze, iż książe miłośnicę miał, ale była pewną, że go od niéj oderwać potrafi.
Myśl ta zapalała ją mocno, bo i książe się jéj podobał, gdy go dawniéj widziała i na braci w nim oręż mieć chciała.
— Bodaj czarów użyć a muszę go mieć! — mówiła w duchu. Są przecież napoje, zioła, sposoby, uroki, nie zechce po woli, to go niemi przyciągnę!
Wiara w gusła była naówczas powszechną, stare baby zajmowały się niemi, nie dziw, że piękna Dorota w pomoc swym wdziękom czarodziejki wszechmocne wziąć chciała. Wzywano je we wszelkiéj potrzebie.
Oddział wdowy przyciągnął do miasta; w bramach zaraz koniuszy spytawszy o księcia, dowiedział się, że go nie było.
Niewiedziano dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Powiadano tylko, że dosyć już dawno ruszył w lasy, na zamku niepokój był wielki i ludzie się w różne strony, szukając go, rozbiegli.
Pod miastem na podzamczu musiano szukać miejsca na obóz dla ludzi, a w chacie mieszczanina Dorota wprosiła się do komory.
Służba jéj wnet ubogą tę świetliczkę przybrała tak, że w niéj panią znać było. Na wozach się znalazły opony, sukno i kobierce.
Pierwszy to raz po wyjeździe ze Skał Dorota się ze zbroi i męzkiéj odzieży rozebrała i położyła spoczywać. Przed księciem chciała stanąć po niewieściemu i z całą zalotnością przystroić się do niego.
Dzień jeden i drugi upłynął na próżnem nań oczekiwaniu. Posyłano na zamek zawsze tę samą odbierając odpowiedź, że o księciu słychać nie było. Tymczasem już i wojsko Wojewody i orszak ks. biskupa nadciągnęły do Sandomirza. Oba dostojnicy na zamku się rozgościli, a wojska ich szeroko zaległy pod miastem dolinę.
Z przybyciem biskupa inaczéj się wszystko poruszać zaczęło, podwojono troskliwość w poszukiwaniach księcia.
Księżna Helena zarazem uradowana i przelękła, z Goworkiem i Jaksą przyjmowała gości.
Jawnem już było z tego ociągania się księcia z powrotem, iż chciał uniknąć posłów po niego przybywających, a władzy ofiarowanéj przyjmować się wzdragał.
Ale biskup Gedko o oporze z jego strony słuchać nie chciał, pewien będąc, że powagą swą zmusi go do posłuszeństwa. Władzy duchownéj nic się odmawiać nie godziło. Wojewoda stał za biskupem i pod jego rozkazami. Przybywszy tu, choć zaprzątniony publiczną sprawą, z trwogą i nad tém przemyślał, że Dorotę przodem do Sandomirza wyprawił, prosząc Boga, aby mu tu nie zaszła gdzie drogi.
O tém już ona nie myślała. Koniuszy tylko codzień do zamku wysyłany był na zwiady, ale z niczem powracał.
Jednego rana wreście ruch postrzeżono wielki w zamku i na mieście, ludzie zaczęli wyjeżdżać zbrojni i postrojeni, oddziały szykować się, rycerstwo chorągwie podnosić i wypływać na gościniec...
Koniuszy doniósł, że się księcia spodziewano.
Uderzyło serce Dorocie, teraz się losy jéj wkrótce rozwiązać miały. Kaźmierz istotnie powracał zmuszony przez tych co po niego do Sulejowa wyjechali, przybywał z mocném postanowieniem skończenia sprawy bolesnéj, odmową jawną. Nie wiedział jeszcze ani o przybyciu biskupa, ni o wojewodzie.
Jak tylko znać dano o zbliżaniu się Kaźmierza, Gedko uroczyście naprzeciw niemu wyruszył.
Dorota z chaty, którą zajmowała, widzieć mogła, jak po prawéj ręce mając Gedka, po lewéj Szczepana, Książe otoczony tłumem okrzykującym go, blady i pomięszany na zamek wciągał, gdzie u wrót księżna z synkiem nań czekała.
Wdowa po raz pierwszy po latach wielu zobaczyła Kaźmierza, a wydał się piękniejszym jeszcze, jadąc tak smutny a poważny, gdyby męczennik jaki z wielką w twarzy boleścią, która dlań miłosierdzie obudzała.
Pochwycony, otoczony, witany z miłością, za którą musiał być wdzięczen, książe czuł całą przykrość położenia swojego, na obliczu jego malowało się wzruszenie i strapienie, upokorzonym się czuł niemal. Ile razy powtarzany okrzyk — Żyw niech będzie pan nasz! — zabrzmiał z ust Krakowian, wzdrygał się, odwracał głowę i błagać zdawał, aby się nad nim ulitowano. Słowa jednak wymówić mu nie dano, tak nieustannie go obwoływali.
Cały orszak książęcy przeciągnął mimo chaty, w któréj oknie z bijącem sercem siedziała sparta na ręku Dorota, pożerając oczyma pięknego pana.
Serce jéj od pierwszéj młodości przywiązujące się łatwo i płoche, nigdy jeszcze tak gwałtownie nie biło, nigdy jeszcze mąż żaden nie zdał się jéj tak dziwnie promienistym swą wielkością, a zarazem pociągającym boleścią i smutkiem. Namiętna niewiasta załamywała ręce przemyślając jak go sobie potrafi pozyskać. Przez głowę przechodziły jéj myśli najdziwaczniejsze. Stach, którego zobaczyła za orszakiem księcia, nawet wojewoda, którego się pozbyła pogardliwie, zdali się jéj na chwilę narzędziami jakichby użyć mogła, aby się zbliżyć do Kaźmierza. Po krótkiéj rozwadze, wszystko to okazywało się trudném lub niepodobném.
Ze smutkiem rachowała, jak ciężko jéj będzie dostać się do niego; tymczasem orszaki przeciągnęły, ludzie znikli, umilkło wszystko dokoła. Została samą z myślami swemi.
Książe, którego pochwyciwszy na drodze z taką radością wiedziono, jechał pogrążony w trwożliwych dumaniach spoglądając ku swoim, jakby od nich oczekiwał ratunku. Rad się był z tłumu tego wyzwolić na chwilę, aby się rozmyśleć, jak ma postąpić, i zobaczywszy księżnę z synkiem, którego kochał bardzo, pochwycił Bolka na ręce, a żona i dziecię posłużyły mu do wyrwania się biskupowi i wojewodzie. Zwrócił się do nich prosząc o potrzebny spoczynek. Dozwolono mu więc z księżną i synem wnijść do środka samemu, Wichfried tylko, Goworek i Jaksa zdala za nim pociągnęli.
Zaledwie do komnaty swéj się dostawszy, Kaźmierz padł na siedzenie z wyrazem smutku głowę kryjąc w dłoniach. Wszyscy dokoła twarze mieli wesołe, Bolko tulił się do niego, żona dopytywała o zdrowie, Kaźmierz głosem niepewnym odpowiadał tylko łagodnie, że potrzebuje spoczynku.
Zwolna więc powysuwali się wszyscy, książe tylko odchodzącego Wichfrieda zatrzymał ręki skinieniem. Długo jednak nie mógł przemówić do niego, chwytając się za głowę i piersi, oczyma zataczając dokoła, przysłuchując się z trwogą jakąś gwarowi na podwórcach.
— Wichfriedzie — zawołał — stało się, czegom się obawiał najwięcéj. Aż tu przybyli goniąc i żądając czego ja im dać nie mogę!
— Przyszli błagać, abyś ich ratował — rzekł Wichfried. — Com przepowiadał, to się dokonało, biskup i wojewoda z krakowianami proszą na stolicę swą. Uchylić się niepodobna.
— Raczéj znów ujdę na puszczę! skryję się, ucieknę — zawołał Kaźmierz — niżelibym miał złamać słowo dane bratu i sumienie pokalać moje! Nigdy! nigdy!
— Siłą was wezmą — odparł Wichfried — opór tu próżny. Nie ma jednego człowieka, coby wam pomógł przeciw nim. Księżna, przyjaciele, starszyzna, duchowni, przeciw wam a z niemi!
— Milcz, Wichfried — ofuknął książe — milcz, złe to są słowa!
Za drzwiami słychać już było dopraszających się wnijścia. Jaksa uchylił zasłonę i wcisnął się niepytając zezwolenia. Spojrzał na Kaźmierza, badając twarz jego. Książę się zwrócił ku niemu wyciągając ręce.
— Jakso, na miłość Zbawiciela! na miłość brata mojego, na drużbę twą dla mnie, zaklinam się, broń poczciwości mojéj!
— Miłościwy książe, wiesz żem za ciebie życie dać gotów — mów! rozkazuj, uczynię co mogę!
— Słyszysz i widzisz, co się dzieje! — wołał książe niespokojny wskazując na okno. — Ci ludzie przybyli tu, aby mnie uczynić krzywoprzysiężcą! Idź do nich, mów z niemi, chcą tego co niemożliwe. Broń mnie!
— Obrona byłaby zdradą — odparł Jaksa spokojnie — miłościwy panie, woli Bożéj poddać się potrzeba.
— Woli Bożéj! — przerwał książe — ale to wolą Bożą nie może być, co jest bezprawiem!
Zmilczał Jaksa i wyczekawszy, odezwał się.
— Ksiądz biskup Gedko pilno o posłuchanie prosi.
— Niech mi da choć chwilę spoczynku i namysłu — zawołał Kaźmierz — do téj walki się przygotować muszę!
Tych słów domawiał, gdy księżna Helena weszła sama niosąc w ręku kubek nalany. Książe, który słysząc drzwi otwierające się znowu, namarszczył już, wyjaśnił twarz dla niéj i przyjmując napój z rąk jéj, pocałował w czoło. Wychylił go bezmyślnie.
— Znużony jestem — szepnął — spoczynku potrzebuję, proszę, przyjmijcie biskupa za mnie.
Posłuszna księżna nieśmiałe wejrzenie rzuciwszy na męża, wyszła powoli, a Kaźmierz, który zobaczył stojący tuż klęcznik z krzyżem do modlitwy, jakby pod opiekę Bożą chciał się uciec, padł na kolana zasłaniając twarz dłońmi.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli po sobie i wyszli.
Tym czasem w wielkiéj izbie, w której biskup zasiadał, oczekiwano na księcia. Wojewoda Szczepan, Żyra stary, Sambor, Leszczyce, Bogorje, Cholewa, czoło ziemian krakowskich otaczali pasterza. Jaksa z Wichfriedem wchodząc zbliżył się do Gedki i na ucho mu szepnął, że książe się modlił prosząc, aby mu spocząć dano nieco.
Nie zdziwiło to wcale biskupa, ręką dał znać jakby już wiedział o tém i zwrócił się do otaczających.
— Spodziewałem się tego, że na opór trafiemy — rzekł cicho — wiem, że silny będzie, ale przemódz go musiemy.
Wszyscy skinieniami potakiwali. W tém Wichfried też zbliżył się do biskupa. Spotkanie i rozmowa w lesie z Mieszkiem, którą mu Kaźmierz powtórzył późniéj, a część jéj on sam pochwycił nie była jeszcze biskupowi wiadomą, zdało się Wichfriedowi, że powinien mu o niéj oznajmić.
— Książe — odezwał się poufnie — kilka dni temu spotkał się na łowach z bratem. Byłem świadkiem ich rozmowy.
Niespokojny bardzo biskup zwrócił się, rozkazując mu opowiedzieć o wszystkiem, i słuchał namarszczony, zadumany, gdy Wichfried powtarzał co słyszał.
— Nowa to dla nas trudność do przełamania — odezwał się — ale z pomocą Bożą i tę pokonamy. Nalegać musiemy, nie ustąpim, salus rei publicae suprema lex. Prawo, jakie Mieszek miał, utracił, łamiąc zakony wszelkie bozkie i ludzkie. Jam skazany na wygnanie, wojewoda na stratę oczów i ręki, inni na śmierć, więzienie i różne kaźnie. Zechceli książe oporem swym dać nas na łup? Jeżeli nie pójdzie z nami, wyrok na nas wyda!
A gdy Wichfried szepnął, że dać mu się trzeba uspokoić — dodał.
— Nie będziemy dzisiaj nastawali, ale czas drogi. Mieszek posłał do zięciów o posiłki, gdy je otrzyma, sprawa cięższą się stanie. Nie dawajcie Kaźmierzowi ujść pokryjomu, bo i na to ważyć się gotów, a w Haliczu go przyjmą...
Wichfried skłonił głową i cofnął się. W izbie tymczasem to gwar zbytni, to niespokojne panowało naprzemiany milczenie. Patrzano na drzwi, szeptano między sobą. Książe się nie pokazywał. Klęczał ciągle i modlił się. Dwa razy zajrzała doń księżna i cofnąć się musiała, zaglądał Goworek, dowiadywał się Jaksa, widząc go zatopionym w modlitwie nie śmieli wnijść.
Wreście najśmielszy Goworek stanął w progu i czekał, oznajmując tém, że mówić potrzebuje.
Wstał książe i zbliżył się ku niemu, objął go z czułością wielką, badając trwożnie oczyma.
— Czy i ty z niemi będziesz przeciw mnie? — zawołał.
— Miłościwy panie mój, ja zawsze z tobą jestem i będę, ale i oni nie są nieprzyjaciółmi twemi.
— Są! są! choć się druhami być mienią — przerwał Kaźmierz, nieprzyjaciołmi są pokoju mego szczęścia, swobody. Panem mnie zwą, a niewolnikiem chcą uczynić; tak, zakuć mnie w dyby, związać w łyka, uczynić nieszczęśliwym i zdrajcą!
Tak — miły mój!
Goworek głową potrząsał.
— Znasz książe moje przywiązanie do siebie — rzekł. — Nie pragnę dla was wielkości i potęgi ino szczęścia, ale inna rzecz dola człowieka małego, a inna tych, których Bóg wysadził na to, aby nami rządzili. Wy nie należycie do siebie.
— Przyjacielu mój — odparł książe — błogosławionéj pamięci ojciec mój, którego ja nie pomnę, bom w kolebce był, gdy mi go Bóg odebrał — jednego mnie chciał wolnym mieć nie dając mi nic. Jednemu z potomstwa swojego, szczęścia niezamąconego chciał dać skosztować. Matka ocaliła siostrę, dając ją do klasztoru na służbę Bożą — a! i mnie się tam pono schronić było potrzeba.
— I ztamtądby was wzięła miłość ludzi a szacunek cnoty waszéj — rzekł Goworek.
— Pochlebcą mi nie bądź — odparł surowo książe — do rządów siły potrzeba, któréj ja nie mam. Dumy trzeba i żądzy, których nie znam... Stali chwilę milczący naprzeciw siebie.
— Nie litujesz się nademną! — dodał książe.
Sługa wierny spuścił głowę i szepnął.
— Biskup Gedko z panami czekają na was.
Kaźmierz się wzdrygnął, popatrzył w okno mierząc czas po słońcu, i kazał przywołać komornika, aby przeoblec szaty.
W izbie oczekiwano nań ciągle. Biskup się niepokoił coraz więcéj, szemrali inni, gdy Kaźmierz, który z sobą ani za sobą nikomu iść nie kazał, wyszedł w ubiorze prostym, ciemnéj barwy, jakby i tém okazać chciał, że mu wszelki blask był przykrym. Twarz miał bladą ale wypogodzoną, zmuszał się do uśmiechu. Przyszedł biskupa powitać całując go w rękę, obrócił się ku innym, a spostrzegłszy, że sami prawie Krakowianie go otaczali, oczy spuścił.
Wnet na rozkaz wydany, wieczerzę dawać poczęto. Zasiedli wszyscy obok biskupa i księcia, którzy pierwsze miejsca zajęli. Goworek i Jaksa z Wichfriedem gospodarzyli przy innych stołach. Przy uczcie nie bywało zwykle mowy o sprawach publicznych, a tłum też nie dopuszczał o nich rozprawiać. Zagaił Gedko o potocznych rzeczach, czemu książę rad się okazał.
Gwar wkrótce nie dopuścił już innych rozmów nad te, jakie z sąsiadami prowadzono.
Z krakowskich ziemian większa część już zawczasu pewna zwycięstwa, dobrą myśl okazywała.
W tém Leszczyc niedaleko od księcia siedzący, rozpowiadać począł, iż w Sandomirzu widział już nawet niewiastę, która chroniąc się od ucisku braci pod opiekę księcia się schroniła przeczuwając, że tu jest sprawiedliwość i moc wszelka.
Zgadli inni zaraz, iż o Dorocie z Tęczyna mowa była, która i z wdzięków i z zalotów swych słynęła.
Wojewoda, do którego imie to doszło, spuścił głowę, biskup ją podniósł namarszczywszy brwi.
— Bracia na nią zdawna czyhają — odezwał się — aby ją zamknęli, bo ich słuchać nie chce i zbytniéj swobody zażywa. Musiała się tu schronić między ziemiany naszymi, na przyjacioły rachując, których do zbytku ma. Krakowska ziemia wszystka teraz w Sandomirzu.
O przyjaciołach wdowy mówiąc, biskup z ukosa na wojewodę spojrzał, ale Szczepan oczu nie podniósł i uczynił, jakby nie słyszał wcale.
Książe rad, iż o rzeczach obojętnych mówiono, o wdowę pytać zaczął, przypomniawszy ją sobie. Opowiadał Leszczyc różne jéj sprawy, wojewodę biorąc na męki, ale pominąwszy go i nietykając, strachu mu tylko napędził.
Gdy się już zadługo o tém ciągnęło, przerwał biskup.
— Ani prawić tak wiele, ani słuchać o téj niewieście nie przystało, płochą jest i nieporządną. Bracia że ją zamykać chcą, ażali nie mają słuszności nie wiem, bo im srom czyni, siebie i drugich wiodąc na zgubę.
— Juści jako wdowa wolną jest — rzekł Leszczyc.
— Nie, bo do żywota niewiasta ani letnią ni panią swéj woli być nie może — rzekł biskup...
Nikt mu się przeciwić nie śmiał i zamilkli wszyscy, czemu wojewoda rad był, gdyż w obawie, aby mu łaty nie przypięto, oczu podnosić się nie ważył.



X.

Następnego dnia, ks. Biskup Gedko mszę ranną sam odprawiał w zamkowéj kaplicy. Książe klęcząc jéj słuchał, przedniejsi ziemianie i rycerstwo napełniali szczupłą budowę i zalegali tłumem u proga. Księżna z synaczkiem także była przytomna.
Po wczorajszém gorączkowém usposobieniu wszystkich, dnia tego widać było myśli poważne na czołach i niemal troskę. Począwszy od księcia i Biskupa, każdy się zdał przywalony brzemieniem, ale z rycerstwa patrzała jakaś odwaga i postanowienie silne, jakby się na wielki i stanowczy krok gotowało.
Zaledwie dokończywszy mszy cichéj Biskup skinął na Wojewodę i gdy książe wstał od klęcznika, starszyzna wszystka z Gedką na czele za nim się potoczyła.
Czuć było że chwila w któréj się losy Kaźmierza i krakowskiéj ziemi rozstrzygać miały, blizką była, gotowali się do niéj wszyscy na duchu. Książe dnia tego już się nie starał uniknąć rozmowy, wolnym krokiem szedł obok Gedki do wielkiéj izby. W drodze nikt nie przemówił słowa, spoglądali na siebie dając znaki porozumienia.
Kaźmierz szedł blady jak winowajca którego wiodą na plac kaźni, ale z rezygnacyą i powagą. Uniknąć spotkania i starcia dłużéj już nie było podobna.
Gdy się naprzód książe z Biskupem, potém wszyscy przedniejsi znaleźli w izbie, stanęli kołem otaczając Kaźmierza. Cichość panowała uroczysta, przerwał ją pierwszy Gedko.
— Miłościwy książe — odezwał się — przyszliśmy do ciebie jako dzieci do ojca, a ja pasterz wiodę oto gromadkę tę, która ci się do stóp kłaniając, prosi abyś objął krakowską stolicę i wierzchnią władzę.
Nie tajno Wam że panowanie Mieszkowe stało się wszemu ludowi nieznośném, czyny jego o pomstę do Boga wołają, a cnoty twe o nagrodę do niebios. Idź więc, siadaj na stolicę i rządź nami. Niech pokój i błogosławieństwo Boże zstąpią na utrapioną ziemię naszą.
Tak począwszy wymowny Biskup sławił Kaźmierza, który z oczyma spuszczonemi, słuchał niemal zawstydzony. Wynosił jego rozum, naukę, miłość sprawiedliwości, waleczność, łagodność, miłosierdzie, chętne wybaczanie uraz, skromność, szczodrobliwość, zamiłowanie w pracy, cierpliwość.
Ziemianie słuchając coraz to mruczeniem, szmerem, okrzykami mu potakiwali. Gdy biskup długą swą skończył mowę, książe wzruszony zrazu odpowiedzieć nie mógł, łzy mu z oczów płynęły. Wreście począł słabym głosem.
— Nie pierwszy to raz miłości waszéj dowody mi dajecie — rzekł — wiodąc mnie na pokuszenie władzy, któréj ja nie pragnąłem i nie pragnę. Przypomnijcie sobie że niektórzy z was Swiatosław, Jaksa i inni, ciągnęliście mnie już abym to sławne państwo objął za żywota brata mojego Bolesława. Odrzuciłem wówczas nagabanie to, przenosząc miłość i wierność bratu nad urok potęgi znikoméj. Albowiem kto na brata godzi jakby sam na siebie uderzał. Jeżelim naówczas młodszym będąc, nie chciał się zmazać niewiarą cóż dzisiaj?
Godziłożby się iść tą drogą do władzy? nastawać na wygnanie starszego brata, który mnie kocha, i pozornéj wielkości poświęcać poczciwość? Sami bądźcie sędziami.
Biskup nie dał mówić mu dłużéj.
— Miłościwy książe — przerwał — cale inaczéj stały sprawy naówczas a dzisiaj. Kilku ludzi przyjaznych chcieli cię prowadzić na stolicę, dziś wszystek lud woła do ciebie. Ginie państwo to jeżeli ty go ratować nie będziesz. Nie mówię o sobie bom na męczeństwo gotowy, ale wszyscy przedniejsi skazani już są na wygnanie lub kalectwo i więzienie. Padną głowy — to nic jeszcze, ale z niemi prawa i swobody nasze ziemiańskie, niewola trupem uczyni ciało to żyjące ziem naszych. Zlituj się nad nami, a nad ziemią swą, któréj winieneś życie.
Kaźmierz poruszony był.
— Ojcze — zawołał — Mieszek nie może i nie zechce być niesprawiedliwym i okrutnym, ja moją głowę poniosę za was i zakon się zastawując.
Niesłuchając go, zaczęto wołać.
— Panuj nam! panuj!
— Nie czyńcie mnie zdrajcą, nie czyńcie bratobójcą! przerwał Kaźmierz.
— Niechcemy Mieszka zguby — odparł Biskup — zdali się Wam, niech wraca na dzielnicę swą, ale gdy starszym być nie umiał niech będzie posłusznym młodszemu.
Kaźmierz z opuszczonemi rękami słuchając milczał, gdy ziemianie zbliżyli się doń i przyklękając za kolana go i za ręce chwytać poczęli.
— Idź z nami, panuj nam! — powtarzali.
— Mieszka wybawisz — dodał Wojewoda Szczepan — inaczéj on życia nie pewny, ze strachu o siebie, w obronie własnéj porwać się kto nań może.
— Przejednamy go — odezwał się książe — wymożemy odpędzenie sług niedobrych. Zamiast czynić mnie wywłaszczycielem, dajcie mi być pośrednikiem.
Gedko słuchając głową potrząsał.
— Wszyscy Mieszka znamy — odezwał się — nie da się on złamać, ani zastraszyć, ni pokierować, między nim a ziemiany zgody już być nie może.
Przystąpili doń znowu wszyscy a Biskup począł z gorącością wielką.
— Nie odstąpimy ztąd bez ciebie — zawołał[50] — Mali to być grzechem co czyniemy, ja grzech ten na sumienia nasze rozkładam. Gwałt ci zadamy! Wybłagamy to abyś się dla nas poświęcił.
— Panem nam musisz być, ty lub nikt — dodał Wojewoda a za nim Leszczyc, Cholewa, i wszyscy[51] — Nie ma tu jednego coby mówił inaczéj, coby przeczył. Zgodnie wszyscy prowadzimy cię na stolicę.
— Krew przelaną będę mieć na sumieniu! — zawołał Kaźmierz.
— Jedna kropla jéj nie popłynie, bo walczyć nie potrzebujemy — odparł Biskup[52] — Krom samego Mieszka i małéj garści zauszników jego żywego człowieka niema w krakowskiéj ziemi, coby z nim i przy nim stanął. Nawet przyboczne jego straże z nami się połączą.
— Tak jest — ciągnął daléj Wojewoda — mamy tę pewność. Zamek czeka tylko aby ci otworzyć bramy.
Nalegano silniéj coraz, gdy Kaźmierz, który niewiedział już jak się opierać, o czas do namysłu prosił.
— Sumienie nie dopuszcza! — rzekł.
— Daną mi od Boga władzą, rozgrzeszam je — przerwał Biskup.
Kaźmierz wzburzone jeszcze zgromadzenie porzucając, szybko się oddalił.
Po wyjściu jego gwar powstał ogromny. Chciano gonić za nim, ale Jaksa i Wichfried zaparli drogę. Biskup spokój zalecił, głosy ucichły i zmieniły się w szemranie.
Kaźmierz tymczasem w izbie swéj zamknąwszy się, przebiegał ją krokami wielkiemi. Drzwi od niéj stały otworem do drugiéj, w któréj po Henryku spuścizna, zbroja jego i płaszcz wisiały; rzucił się ku tym pamiątkom drogim, jakby chciał uciec na łono brata, u niego szukając opieki i rady. Drzący cały, zburzony, łzy miał na oczach.
— Co powie duch ojca naszego! co ty Henryku mój rzeczesz, z wysokości patrząc na niegodnego zdrajcę i przecherę? Godzienże będę modlić się za was? Mieszka przekleństwo nie spadnież na mnie i ród mój? o Boże!
Rzucał te słowa przerywane, dobywające mu się z piersi, gdy ręka prawa, którą obejmował zbroję i płaszcz brata poczuła że coś zimnego padło w nią i do niéj przylgnęło, jakby na wołanie to cień Henryka mu z czémś w pomoc przychodził. Drżącą ręką ściskając to na co dłoń natrafiła, Kaźmierz podniósł ją i spostrzegł dawno niewidzianą buławę, jak berło misternie wyrabianą, którą Henryk przywiózł z sobą z Palestyny. Była ona darem Ludwika króla Francyi, krzyż i lilje godła pokoju i zgody stały na niéj wyryte.
Jakim sposobem to berło znalazło się w jego ręku, gdy było zawsze przytwierdzone do zbroi, nieumiał sobie Kaźmierz wytłumaczyć — stanął głęboko zadumany. W owym wieku wiary, gdy w każdéj chwili ludzie widzieli nad sobą czynne działanie Opatrzności, mięszającéj się do wszystkich życia wypadków — los, który mu dał w dłoń berło, mógł Kaźmierz uważać jakby za wskazówkę przeznaczenia.
Drżącą ręką postawił berło na swém miejscu, ale stoczyło mu się pod nogi i napróżno usiłując je przytwierdzić do zbroi brata, musiał wreście złożyć je na stole.
Niedano mu długo spoczywać samemu, wcisnął się Jaksa, stary druh i napastnik stary, który już dwakroć ciągnął na stolicę Kaźmierza, z nim Wichfried przyjaciel młodości, oba z twarzami rozjaśnionemi.
— Próżna rzecz opierać się — rzekł Jaksa wchodząc śmiało. — Nastają na szyje ziemian, wyroki na nich wydane, Biskup zagrożony wygnaniem — książe musisz iść do Krakowa, Mieszka opuścili już wszyscy, krom Kietlicza i kilku ludzi, nikogo niema.
— Mówiłem wam — odparł Kaźmierz — pójdę ale jako pośrednik, jako pojednawca, sam się oddam w jego ręce, aby was zasłonić. Tak, idę ale nie inaczéj jak z małą garścią ludzi, któraby seciny nie przenosiła.
Zdobywać Krakowa nie myślę, brata wypędzać nie będę. To moje słowo ostatnie.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli na siebie.
— Dobrze tak — rzekł pierwszy — idźcie w stu, idźcie w pięćdziesięciu ludzi, ale idźcie a ratujcie. Przekonacie się sami czy jest co do uczynienia. Więcéj od was nie żądają.
— Jako pośrednik, nie inaczéj — dodał Kaźmierz.
— Jako chcecie — potwierdził Jaksa.
Zatém pozwólcie abym o tém, dla ich uspokojenia, oznajmił Biskupowi i ziemianom.
Jaksa żywo wyszedł z komnaty, pozostał Wichfried. W chwilę potém okrzyk ogromny rozległ się po zamku, w podwórcach, do koła.
Zbladły Kaźmierz rzucił się na krzesło.
W tém wbiegł rozpromieniony Goworek i całując księcia po rękach, wołać począł.
— Na kiedy książe konie mieć każesz gotowe?
Książe pomyślał chwilę.
— Choćby jutro, jadę — ale nie więcéj jak w pięćdziesiąt.
— Kilkaset jest ich na zamku i w mieście — rzekł Goworek.
— Niech idą gdzie chcą, rozjadą się, stoją i czekają, z większą siłą ja nie ruszę. Rzekłem i uczynię jakom rzekł.
Goworek głowę skłonił i wyszedł.
W wielkiéj izbie zebrani już się zwycięztwem cieszyli, Biskupa twarz się uśmiechała, Wojewoda był wesół, ziemianie się ściskali.
— Z niewoli nas wybawił, — wołano — zbawcą jest naszym.
Gedko jednak zawczesnéj radości nakazał milczenie ostrożne.
— Nie trzeba nalegać nań, straszyć go, niech jedzie w pięćdziesiąt koni, choćby z dziesiątkiem tylko, my tam będziem co go na zamek wprowadziemy, załoga nasza, lud wszystek. Mieszek uchodzić musi chceli życie ocalić. Kaźmierzowi dać trzeba czas aby się z sumieniem przejednał.
Książe, zaledwie wyrzekłszy słowo stanowcze już go żałował, Wichfried który go nie odstępował, spostrzegł posmutniałe i zmienione lice, począł go pocieszać i krzepić, ale Kaźmierz zamknął mu usta.
Nie prędko wyszedł znowu do zgromadzonéj starszyzny. Tu, jakby sobie na to słowo dano, nie wznowiono rozmowy, nie nalegano; przyjęto go jak pana w milczeniu. Ziemianie według danych im przez Biskupa i Wojewodę skazówek rozjeżdżać się zaczynali.
U stołu wieczornego gdy zasiedli, Biskup za gaił[53] rozmowę o świątobliwych sprawach innych panów i królestw, o kościołach, klasztorach, relikwiach świętych, budowaniu gmachów na chwałę Bożą jakich w Polsce nie widziano.
Kaźmierz mocno się tém zajął. Przeszedł czas na opowiadaniach o ziemi włoskiéj, niemieckiéj i francuzkiéj, o nowych na krzyżowe wyprawy przygotowaniach.
Ku końcowi tylko, gdy się rozejść mieli, gdyż pobożny Biskup chciał wieczorne godziny odprawić, rzekł do księcia.
— Dziękujemy wam za obietnicę. Weźmiesz książe koni ile zechcesz, a my we dwu nieodstępnie towarzyszyć Wam będziemy. Choćby bez orszaku, pójdziemy z Tobą.
Tak się rozstali.
Gdy się to na zamku działo, w chacie zajmowanéj przez wdowę, nowa się napaść na księcia gotowała i nowe dlań niebezpieczeństwo. Nie bez przyczyny rzeczono że co niewiasta mieć chce to się stać musi. Mają one ten zmysł iż gdy czego pragną, ku temu wszystkie siły swe na razie skierowują; nie trwa ten ogień słomiany długo, ale wielkiém płomieniem goreje.
Wdowa namiętną była a raz powiedziawszy sobie że księcia pozyskać musi, ku temu celowi z całą gorącością swą się zwróciła. Nie miał pokoju koniuszy i sługi, póki nie dowiedzieli się przez kogo i jak do księcia najłatwiéj trafić można. Na zamku już miała przekupione sługi.
Radzono różnie, jedni Goworka, drudzy Jaksę, inni Wichfrieda jako poufałego przyjaciela od młodości, któremu książe najwięcéj pozwalał.
Wiedząc o nim dawniéj i rachując na to że młodego łatwiéj sobie pozyszcze, Dorota postanowiła udać się do Wichfrieda. Wybór był szczęśliwy, niemiec sam niewiasty lubił, z księciem o nich rozmawiał, wchodził do izby kiedy chciał, wprowadzał z sobą kogo mu się podobało.
Wichfried kręcił się około zamku nieustannie, a tego dnia, z powodu wyboru w podróż, w któréj miał księciu towarzyszyć, więcéj niż kiedy. Dorota upatrzywszy chwilę gdy z zamku do koni jechał, wybiegła z dworku, drogę mu zastąpiła i poczęła błagać a prosić aby do niéj zaszedł na chwilę rozmowy.
Domyślił się niemiec kto była, a piękna i strojna niewiasta, tak go pierwszém wejrzeniem ujęła że się jéj opierać nie mógł. Kunszt uwodzenia ludzi i przemawiania do nich, miała Dorota od natury dany. Umiała gdy jéj było potrzeba pokorną się stać, zuchwałą, poważną, swawolną, nieszczęśliwą. Rzuciwszy okiem na niemca miała już pewność że się on jéj nie oprze.
Gdy rzuciwszy konia wszedł za nią do dworku, zdziwiony trochę napaścią bardzo dlań miłą, już błagająca przed chwilą niewiasta zmieniła się w miłościwą panią gotową mu rozkazywać; zawsze piękna, teraz rozognieniem, niecierpliwością stała się wdzięczniejszą jeszcze.
— Wyście druhem a bratem księciu naszemu, — zawołała śmiało doń przystępując Dorota — uczyńcie to, uczyńcie abym ja mu do nóg rzucić się mogła, aby mojéj prośby posłuchał na chwilę!
Jestem nieszczęśliwą, prześladowaną sierotą, rodzeni bracia godzą na życie moje — opieki szukam u księcia.
Załamała przed nim białe dłonie. Wichfried się uśmiechał patrząc, i niedowierzając téj wielkiéj boleści i niebezpieczeństwu.
— Wiecie pewnie kto jestem — mówiła śmieléj coraz — ludzkie języki mnie szkalują — jestem Dorota z Tęczyna.
Wichfried słuchał nieprzerywając, przypatrując się z przyjemnością pięknéj wdowie, która mówiąc o miotanych na się potwarzach, postawą, wejrzeniem, obejściem całém, zdawała się dowodzić iż nieprzyjaciele nie darmo ją ogadywali.
Ale w oczach Wichfrieda nie była występkiem zalotność, a wdowa w pełnym swych wdzięków rozkwicie tak go zachwycała, że rad był jéj służyć w czémby mu przykazała, byle u niéj łaskę zyskać.
Nie zdało mu się téż grzechem i znękanego Kaźmierza widokiem tak pięknéj niewiasty rozweselić. Pomyślał nawet w duchu że ta wspaniała postać jakby na kochankę króla była stworzoną.
Chciał się tylko nieco podrożyć.
— Miłościwa pani — zawołał — wcale to nie w czas teraz księcia niepokoić[54] — Smutny jest, zaprzątniony, zmęczony przez Biskupa i ziemian.
Dorota spojrzała szydersko.
— O! — odparła — ja mu długo czasu nie zabiorę, a żeby dlań męką być miało z niewiastą młodą pomówić chwilę — niewiem!
Zrobiła minkę nadąsaną i dumną.
Wichfried stał jedząc ją oczyma, co postrzegłszy, obróciła się kilkakroć jakby mu się lepiéj pokazać i popisać z sobą chciała, z taką zalotnością zuchwałą, iż niemiec oszalał.
— Miłościwa pani — zawołał — mając litość nad księciem niemogę wam wyrobić posłuchania. Gdybyście starszą a mniéj piękną byli — ale co na to powie księżna pani gdy się dowie?
Uśmiechnęła się wdowa udając skromną.
— Ja zalecać mu się nie myślę — rzekła oczyma sobie kłam zadając — tylko prosić o opiekę.
— Niebezpieczna rzecz brać was w opiekę — począł wesoło, zbliżając się do niéj Wichfried — to jak żarzewie za pazuchę.
Ja com tu wszedł ino, a już mi się wychodzić nie chce. — Siedziałbym jak wkuty, choć sprawa pilna.
— Siadajcież proszę — rozśmiała się rada z siebie wdowa i klasnęła na sługę, aby wino podał, które zawczasu przygotowane było.
Miała już Wichfrieda i była swego pewną. Gdy przyszło pić, niemiec wymógł na niéj aby wprzód do kubka przyłożyła usta, dla nadania napojowi smaku, potém przysiadł się do niéj tak blizko iż czuł jéj oddech i mógł na białe patrzéć ramiona.
— Wiem — odezwała się do niego — że książe jutro jedzie do Krakowa, ja czekać nie mogę, wprzódy się z nim widzieć muszę i zapewnić sobie jego opiekę. Zatém, miły panie, dziś mi wyrobicie posłuchanie.
— Dziś? kiedy? chyba o mroku?
— O mroku! w nocy! wszystko mi jedno — odpowiedziała Dorota — księcia się nie boję. Padnę mu do nóg, powiem o prześladowaniu mojém, ojcem mi musi być.
— Za młody na to jest! — rzekł Wichfried[55] Dorota niby nie zrozumiawszy, ciągnęła daléj.
— Będę na was czekała do nocy — rzekła — wprowadźcie mnie tylko, nie lękajcie się o mnie ni o niego.
Wichfried nie przyrzekał jeszcze, ona nacierała.
— Musicie to uczynić dla mnie. Uśmiechali się ku sobie. Dorota poczęła coraz zuchwaléj.
— Miałam opiekuna w starym, Wojewodzie Szczepanie, Biskup się gorszył tą opieką i klątwą mu zagroził — nic mi już po tym trupie!
— Biskup gotów potém mnie i księcia wyklinać — rzekł Wichfried.
— Czyście żonaci? — spytała wdowa.
— Ja nie.
— Niema więc za co, bo wam szukać sobie niewiasty nie grzech, a książętom dużo wolno! Jam téż już stara i ktoby tam o mnie myślał! — dodała śmiejąc się sama.
Wichfried ujął ją za rękę białą, nie wyrwała mu jéj, zbliżył się jeszcze, nie uchyliła się, owszem skorzystała z tego aby mu coś do ucha szepnąć żywo, i wnet z siedzenia wstała, jakby już swego pewną była.
— Teraz sobie na koń siadajcie, — dokończyła — a wieczorem przyjdziecie po mnie.
Posłuszny jak dziecko Wichfried [sp]ełnił[56] przykazanie, ale z chaty wyrwawszy się jak pijany, ledwie konia mógł dosiąść.
— Czarownica! — rzekł w duchu.
Przed wieczorem, niemiec, który o niéj zapomnieć nie mógł, znalazł się sam na sam z księciem.
— Mam i ja poselstwo z prośbą do was — odezwał się żartobliwie — ale moje nie straszne! Owa wdowa, Dorota z Tęczyna, o któréj przy stole mówił Leszczyc, prosi a błaga o chwilę posłuchania dziś wieczorem.
— Dziś? tu? — zapytał książe.
— Pilno jéj — dodał Wichfried[57] — Sprawy nie znam, wiem tylko że na nią bracia godzą[58] — Niewiasta urokliwa, ale ponętna.. choćby w oczy jéj zajrzéć tylko, miło. Do nóg się wam rzucić chce aby opiekę wyprosić.
Kaźmierz, choć ciekaw jéj był, zawahał się. — Nie pora — rzekł — z niewiastą do mnie po nocy iść. Co ludzie rzeką!
— Przecie córka ziemianina, z żałobą do pana każdego czasu przyjść może — rzekł Wichfried[59] — Nie pozostanie długo.
Zręcznemu niemcowi opowiadając o swych rannych odwiedzinach w chacie łatwo było książęcia ciekawość obudzić. Znał go dobrze i wiedział że się da jéj uwieźć. Nie łatwo to jednak przyszło, opierał się Kaźmierz, wstręt jakiś i obawę czując, choć go ciekawość ciągnęła, aż Wichfried strach jego wyśmiewać począwszy, prawie gwałtem wymógł że przyprowadzić mu ją na chwilę pozwolił.
Za wczasu tego dnia przed jutrzejszą podróżą wszyscy się porozchodzili, Kaźmierz u żony posiedziawszy chwilę, powrócił do swéj komnaty.
Tak mu jednak wiele na głowie ciężyło, iż choć z Wichfriedem się umówił o posłuchanie dla wdowy, zapomniał o niém zupełnie. Goworek był z nim jeszcze na rozmowie, gdy niemiec wszedłszy dał znak że wdowa nań czeka w Henrykowéj komnacie.
Kaźmierz z pewną obawą i wahaniem, wszedł do niéj.
Izba była przyćmiona nieco, gdyż tylko dla przejścia przez nią mała się w niéj lampka paliła. Wśród tego mroku, na którego tle biały płaszcz Henryka i zbroja jego jak widmo stały — zaledwie dojrzeć mógł książe niewiastę która nań oczekiwała.
Stanęła jednak tak aby słabe lampki światełko całe na nią padało, a w półcieniu tym, który piękność jéj czynił powietrzną i mglistą, jak drugie widmo jakieś zjawiła mu się ta piękność, któraby może o świetle słoneczném namiętném swém licem, mniej uczyniła wrażenia.
Z żałobą idąc ubrała się téż żałobnie, czarno, lecz zalotnica i wielka pani nie zapomniała łańcuchów i złota. Zdobiły ją klejnoty uwydatniając kształty, które znikały we mroku.
Z niespokojną ciekawością wpatrywał się w nią Kaźmierz, gdy wdowa naprzód do kolan mu się pochyliła, potem chwyciwszy za rękę, gorące do niéj przyłożyła usta. Tym pocałunkiem namiętnością zatrutym jakby chciała przelać w niego gorączkę swoją, zmięszała księcia, który napróżno dłoń jéj wyrwać usiłował.
Wlepiła w niego błagające oczy.
— Miłościwy książe, ojcze, ratuj mnie sierotę, wdowę — poczęła pół głosem by niebyć podsłuchaną — cała ci się w opiekę oddaję. Bracia potwarzami mnie obrzuciwszy, czyhają na życie! Broń mnie panie! od ich napaści z domu uchodzić musiałam.
To mówiąc powtórnie rękę jego chwyciła, i zręcznym ruchem zbliżyła się ku niemu.
Ta postać piękna, przypominająca mu drugą, ukochaną, podobną do téj a różną, tak dziwne wrażenie uczyniła na księciu iż długo stał niemy niemogąc przemówić słowa. Czuł że mogła urokiem jakimś pociągnąć go ku sobie. Obawiał się zdradzić głosem, wyrazem.
— Tyś pan dobry, miłosierny, litościw, — mówiła Dorota — wydziedziczonéj, spotwarzonéj, odrzuconéj nie odepchniesz! Szłam do ciebie panie z ufnością jak do Boga! Złożyła ręce przed nim.
— Uspokójcie się — rzekł Kaźmierz — mówcie czego żądacie? Uczynię co mogę.
— Tyś pan nasz! ty możesz wszystko! — wykrzyknęła wdowa.
— Mylicie się — odparł książe — jam na Sandomirzu pan, w Krakowie sługa starszego brata.
— Nie! nie — przerwała Dorota — wszyscy wiedzą że się jego panowanie skończyło, a wasze zaczęło.
— Tak nie jest! na Boga! — oparł się Kaźmierz.
— Tak być musi! — powtórzyła niewiasta — inaczéj wszyscy i jabym zginęła...
Książe nie mogąc się już zdobyć na wyraz inny, zażądał znów by się uspokoiła. Piękna wdowa, jakby ją nagle wielka boleść ogarnęła, niby osłabła zachwiała się, rękę przykładając do czoła zdało się że upaść może.
Książe uląkłszy się, wskazał jéj ławę by usiadła. O to może zręcznéj niewieście chodziło, padła na nią, zwiesiła głowę na piersi, milczała, coś nakształt tłumionego łkania dobywało się z ust wpół otwartych.
Książe stał pomięszany, mając czas przypatrywać się wdowie i wszystkim jéj wdziękom, które niby mimowolnemi ruchy zdradzała, to się osłaniając, to chyląc, to podnosząc, to upadając pod ciężarem nieszczęścia swojego.
Przedłużało się posłuchanie, a że Dorota milczała, niemogąc dobyć głosu i oczyma tylko badając Kaźmierza, a oczarować usiłując, odezwał się łagodnie.
— Mówcie co dla was uczynić mogę?
— A! najmiłościwszy panie — przemówiła nareście — ja się na nogach utrzymać nie mogę, ty stoisz przed służebnicą twoją! Ja muszę ci opowiedzieć losy moje, posłuchasz mnie litościwie. Potém samo twe serce królewskie powie ci co masz uczynić dla mnie.. Litość czytam w oczach twoich.
Kaźmierz usiadł naprzeciw niéj; głos jéj, postawa, wdzięk nieszczęśliwéj przykuwały go do miejsca. Wdowa umyślnie przedłużała posłuchanie, a że mówić chciała cicho, pod pozorem by słyszaną lepiéj była, zbliżyła się tak że książe oddech jéj mógł uczuć prawie.
— Miałam najlepszego ojca który mnie kochał i popsuł, bo do miłości przyzwyczaił. Jego dobroć zazdrość w braciach obudziła. Kochałam będąc wyrostkiem ubogiego ziemianina, za którego mnie nie dali. Zabili go.
Zmuszono iść za starca! Zmarł ojciec, poczęło się prześladowanie, chcieli mi wydrzéć co on zostawił. Szukałam opieki, zakrzyczeli żem gachów szukała; ja — ja — dodała ręce podnosząc — com nie kochała tylko raz gdy byłam dzieckiem prawie, a odtąd nie spotkałam w świecie ktoby mi mógł być miłym.
Dziwném wejrzeniem zdała się mówić księciu — Nikt chyba ty!
— Miłościwy książe — ciągnęła daléj — spotwarzono mnie, jam niewinna! chyba że czystą się czując śmiałą jestem.
Weź mnie, panie, w opiekę swoją, osłoń — będę ci wierną służebnicą! Zostanę przy dworze twym, pójdę gdzie nakażesz, choć córką jestem możnego gniazda, będę niańczyć dzieci twoje.
Dla takiego pana jak ty, któżby życia nawet nie dał?
Śmiałe te a dziwnie poplątane wyrazy, mięszały Kaźmierza, ale widać było że wstrętu mu nie czyniły. Uśmiechał się.
— Boże uchowaj — rzekł — ażebyście zbyt blizką mnie być mieli — niebezpieczną jesteście. Potwarze na was rzucają bo mężczyzn za sobą wodzicie, którzy się wam oprzéć nie mogą.
Dorota oczy sobie przysłoniła.
— A! panie — wyjąknęła — czyż się to godzi tak z nieszczęśliwéj naśmiewać. Piękność moja i młodość dawno poszły ze łzami... a dziś już — —
Spojrzała nań oczyma przymglonemi, białe ząbki z różowych ust się dobyły — książe patrzał, coraz bardziéj czując się ujętym. Korzystając z osłupienia, wzięła rękę jego, znowu coś szepcząc, prosząc a całując ją napastliwie.
Kaźmierz bladł i czerwieniał, szczęściem mrok izby zmian jego twarzy widzieć nie dawał. Wrażliwy do zbytku nie mógł się oprzéć tym pieszczotom niewiasty natarczywym — drżał cały, zapominał się. Nawzajem, ująwszy jednę z jéj rąk, odezwał się głosem który wdowa sobie wytłumaczyć umiała — niepewnym i drżącym.
— Uczynię dla was — co tylko mogę, co zechcecie..
Ale wy... jesteście niebezpieczną niewiastą.
— Dla was? — podchwyciła wdowa radośnie — dla was, do którego tysiące wzdycha?
— Nikt! nikt! — odparł Kaźmierz spuszczając głowę. Szumiało mu w niéj, odwrócił się, uląkłszy sam siebie.
— Jadę do Krakowa — dorzucił spiesznie — kiedy powrócę niewiem, przemówię za wami do brata.. Jedźcie za mną, ale nie okazujcie się ludziom, bo złe są ludzkie języki.
— O! — odezwała się szybko i wesoło, pozbywszy udanéj boleści — mnie nikt nie pozna, ja się także po męzku, a choćby we zbroję przebrać umiem, mogę być giermkiem gdy trzeba.
Mówiąc z przyciskiem: także, spojrzała na księcia, który się poruszył zmięszany, bo mu na myśl przyszła Jagna.
— O! — dodała Dorota cicho — ja wiem wszystko i widziałam tę co konno po męzku jeździ po lasach.
Palec położyła na ustach, książe trochę zagniewany tą odwagą — rzekł prędko.
— Niewiem kto po lasach jeździ!
Dorota potrząsnęła głową.
— Mnie ani w lesie ni w mieście nikt nie zobaczy.
To mówiąc przysunęła się śmiało do księcia, i chwyciwszy rękę którą całowała długo, dodała żywo.
— Mam więc jechać do Krakowa? a tam! nieprawdaż? dacie mi znać przez Wichfrieda?
Czekać będę rozkazów! O! bądźcie mi opiekunem! bądźcie. Ja was tak jak nikt miłować będę, jak nikt!
Książe stał milczący i upojony, nie będąc panem siebie, gdy Wichfried czatując u drzwi, który rachował że się już nadto długo posłuchanie przeciągnęło, podniósł zasłonę i kaszlnął.
Dorota cofnęła się kroków parę, przybrała postawę skromną i pokorną, otarła oczy które się śmiały, schyliła do kolan księcia i figlarnie nań spojrzawszy powoli ustępować zaczęła.
Wichfried wchodził, Kaźmierz cofnął się do swéj komnaty, dwaj przyjaciele kilka słów zamienili z sobą po cichu i niemiec przez izby puste powiódł nazad milczącą Dorotę. Umiała tak przed nim ukryć swe wzruszenie i radość wielką, że gdy wyszli w podwórze, Wichfried jéj zapytał czy rada była posłuchaniu?
Odwróciła się doń[60] — Jak sądzicie?
— Niewiem.
— Tak dobry pan, ja tak nieszczęśliwa, mógłże mnie odepchnąć? Widział łzy moje.
— Przyrzekł co?
— Wstawić się za mną do Mieszka! Pokręciła głową.
Ja ufam że wy mnie jemu przypominać będziecie.
— A wy, miła pani, o mnie téż zechcecie pamiętać! — rzekł Wichfried.
— O! pewno! pewno, ale dziś — dodała wdowa — głowę mam pełną naszego miłościwego pana, już się w niéj nikt inny nie zmieści!
Gdy doszli do wrót zamkowych, Wichfried chciał ją daléj prowadzić, ale tu czekał na nią koniuszy z chłopakiem i wdowa zwróciła się do niemca z pożegnaniem.
— Bóg zapłać — rzekła cicho — zobaczemy się w Krakowie, mnie tam kazano, a i wy téż z księciem jedziecie.
Podała mu rękę, wyrwała ją prędko i wybiegła za wrota.
Gdy Wichfried na zamek powrócił, zastał księcia samym, niespokojnie się po izbie przechadzającym. Spojrzeli sobie w oczy razem, jakby w nich czytać chcieli. Książe spuścił je niemal zawstydzony.
— Czarownica to jest — rzekł — nie dziw że ludziom zawraca głowy — lecz, lepiéj się od niéj trzymać zdala.
I natychmiast zmienił rozmowę, niedając odpowiedzieć Wichfriedowi.
— O brzasku w drogę! tak — potrzeba pospieszać aby Mieszka ratować.
Wichfried — dodał gorąco — Wichfried! na twą drużbę cię zaklinam, na cienie Henryka, na sumienie twoje, uczyń co przykazuję. Dziś, zaraz nocą ślij przodem do Krakowa, do Mieszka, jedź sam, to lepiéj. Oznajmij mu że przybywam dla pojednania i zgody. Ostrzeż go niech powolnym będzie. Mnie tam ciągną, ja muszę iść, ale idę z gałęzią oliwną. Niech Mieszek nie uchodzi z grodu, niech się Biskupowi ukorzy, niech Kietlicza wygna; ja zań mówić i popierać go będę. Mów mu to, uprzedź, błagaj...
Głos jego zadrżał.
— O panie! — zawołał podnosząc oczy — odwróć ten kielich odemnie!
Wichfried stał nieodpowiadając ale oblicze mu się zmieniło.
— Jedź! — powtórzył Kaźmierz.
— Ja? — zawołał niemiec — ja? do Mieszka? Czyń książe co chcesz, wyrzecz się mnie, wypchnij, gniewaj, przeklnij, ja tego nie uczynię; zdradziłbym was i te ziemie co mnie gościnnie przyjęły...
A nie tylko ja, miłościwy panie, ale nikt nie pojedzie, bo na gniew Mieszka nadaremnie narażać się nie zechce; a ktoby rozkaz ten spełnił, ziemianieby go rozsiekli.
Nie waży się nikt, ja nie mogę!
Książęciu głowa na piersi opadła, szeptał jakby modlitwę.
— Stanie się wola Boża!

KONIEC DRUGIEGO TOMU


Tom III
I.

Kraków, ku któremu niedawno jeszcze życie płynęło strumieniami wartkiemi ze wszystkich ziem, ze wszystkich Polski krańców, téj pamiętnéj wiosny drętwiał zwolna i pustoszał.
Przychodziło to nieznacznie, stopniowo, ale wszystkim się czuć dawało; w powietrzu cisza była jak przed nadchodzącą burzą. Nikt o niéj dobrze nie wiedział zkąd przypłynie, a przewidywali ją wszyscy z mnogich znaków, które zwiastują gromy; wszystkim ciężko oddychać było.
Wieści jakieś chodziły dziwne, niezrozumiałe, groźne, ludzie się jacyś pokazywali i znikali jak ptacy co wróżą nawalnice.
Opieszałość, zwątpienie ogarniały wszystkich. Bojaźliwsi chcieli już bezpieczniejszego szukać przytułku. Najwięcéj trwożyło to, że ziemianie i rycerstwo, którzy tu dawniéj tłumami przybywali i przebywali ciągle, lud co na zamek płynął, duchowieństwo co się na rady do Biskupa zbierało, zwolna niknąć zaczęło.
Wojewoda Szczepan, który tu przemieszkiwał i był dawniéj na zawołanie Mieszka, wyciągnął ze swemi pułkami i nie powrócił, dom jego stał zamknięty. Biskup uszedł, w dworcu jego kilku ledwie księży zostało.
W rynku i po ulicach rzadko który z ziemian się pokazał, na krótko, przejazdem, jakby mu tu było nie miło i niebezpiecznie — z konia prawie nie zsiadając, zawracali do domów.
Kupcy stali z założonemi rękami przed sklepami i straganami, wypatrując oczy; nie było w rynku i ulicach nikogo oprócz swoich. Cudzoziemcy, kramarze włoscy, którzy tu stawali po dni kilka, musieli towar sprzedawać kupcom, bo do nich się nikt nie zjawiał.
We dworkach ziemian ledwie pozostali odźwierni i stróże. Gdy ich o panów pytano, milczeli, ruszali ramiony, nie wiedzieli o nich nic. Po kościołach w niedziele i święta obcego człeka z okolicy widać nie było.
Do koła zamku szczególniéj — pustynia się stawała coraz większa, dzika, głucha, martwa. Kietlicz, który jeszcze za rozkazem pańskim po dworach i osadach szukał kogoby do sądów pochwycić, nie znajdował żywego ducha. Cudem jakimś zawsze ci co byli obwinieni a mieli być ujęci, podparłszy kołem wrota, zawczasu z domostw uchodzili.
Urzędnicy dworscy których posyłano na zwiady, powracali nie dostawszy języka, niektórym po drodze grożono tak że uchodzić nazad musieli. Nieposłuszeństwo i opór rosły. Niewystępowały one do walki, cofały się, zdały czekać aż wybije naznaczona godzina.
Ci na których najwięcéj rachowano na Wawelu, albo jak panowie z Tęczyna przybywali chmurni i zasępieni, lub się już nawet całkiem nie pokazywali.
Z rozkazu księcia Kietlicz nie zmieniał postępowania, nie popuszczono oków żelaznych, którymi spętanych trzymać chciano. Ale Mierzwa na sądy przychodził najczęściéj nadaremnie, bo nie było sądzić kogo, a biedota zaciągnięta pod ławę sędziowską, Skarbnemu tylko swą skórę dać mogła.
Ten niemy a twardy opór całéj ziemi, gniew Mieszka obudzający, Kietlicza z natury swéj srogiego, czynił okrutnym, niemal go do wściekłości rozjątrzając.
Lecz gniew księcia był zimny i zacięty, nie wybuchał nigdy, gdy Kietlicz miotał się w nim bezsilny, sobie więcéj szkodząc niż drugim.
Po ustąpieniu Wojewody i ucieczce Biskupa szczególniéj, czuć się dało na zamku że węzły wszelkie łączące go z ziemianami podległemi, zerwane zostały.
Kietlicz rozsyłał na zwiady, przynoszono mu wieści groźne, albo niezrozumiałe. Rycerstwo skupiało się i kędyś ciągnęło, nie na Kraków jednak i nie przeciw księciu otwarcie, wysuwało się i znikało. Sprawy ziemiańskie były w rękach duchownych, oni dawali hasła, oni kierowali tą jakąś robotą podziemną i skrytą.
Ze dworu Mieszkowego oddziały które po gościńcach i dobrach duchownych idąc, przewodu i strawy żądały, wedle obyczaju — w kilku miejscach zuchwale odparto siłą. Kietlicz natychmiast biegł pomścić nieposłuszeństwo, ale nie znalazł na kim, uchodzili mu winowajcy.
Groźby straszne latały w powietrzu. Nie napastował jeszcze nikt, ale cofało się wszystko.
Co najdziwniéjsza, na zamku samym posłuszne straże, urzędnicy, służba pańska, czeladzie co dawniéj skinieniu były uległe, stawały się krnąbrne, milczące, leniwe — karać nie było można, bo i ztąd zbiegało wielu.
Kietlicz z przerażeniem postrzegał że mu ubywało ludzi. Nikt nie wiedział gdzie się to podziewało. Powoli, z więzień i ciemnic zaczęli uchodzić ci, których trzymano za nieopłacone kary. Część ich, gdy ją wysłano pod strażą do kopalni Olkuskich, razem z przystawami zginęła.
Każdy dzień położenie to pogarszał. Mieszek nie pytając, widział i czuł co się stało. Kietlicz nie donosił mu, ale się rzucał i złościł napróżno. Naostatek stanu tego ukryć nie było podobna, codzień wybitniéj dawał się widzieć nawet obcym, na zamku pustoszało jak w mieście; w zastępstwo tych co zbiegali, nikogo zaciągnąć nie było podobna.
Zięć Mieszka, Czeski Kniaź, sam już wygnany, z pomocą przyjść nie mógł, niemieccy czekać kazali, bo w domu mieli niepokoje.
Bez walki z rąk wymykało się wszystko.
Gdy Mieszek wyjechawszy na łowy i kilkanaście dni na nich spędziwszy, po spotkaniu z Kaźmierzem na zamek powrócił, zastał go ogołoconym z ludzi bardziéj jeszcze, a Kietlicza upojonego gniewem.
Najgorliwsi pomocnicy jego, Bereza jednooki, Skarbny Juchim, Mierzwa podsędzia, gdy ich do rady przyzywał, milczeli wymównie, umywali ręce, stawali na stronie jako podwładni, zrzekając się wspólnictwa czynnego we wszelkiéj robocie. Słuchali jeszcze, ale biernie i kwaśno.
Serb Bereza stanowił wyjątek, ten się rzucał, ale mu się nie wiodło.
Kietlicz czuł iż niewidzialne niebezpieczeństwo rosło, ale że na jego rękach było wszystko, nie śmiał żalić się, aby nań nie spadła wina.
Starzy ludzie cicho szeptali, że w ten sam sposób zmuszono do ustąpienia Szczodrego, i że Mieszek jak on wynosić się będzie musiał.
Po powrocie księcia w następną niedzielę, zamkowy kościół czasu nabożeństwa nie mieścił w sobie nikogo oprócz szczupłéj garści dworskich. Ziemianina na mieście nikt nie zobaczył, do księcia nie zjawił się żaden, nawet z żałobą. Posłano po bliższych, nie przybyli. Jedni na łowach być mieli, w podróży drudzy, inni chorzy. Mieszek znosił to z dumą milczącą, jakby wiedzieć nie chciał.
Starszy syn jego, z Elżbiety pierwszéj żony, Otto, na którego pomoc rachował ojciec, niechętny macosze i rodzeństwu, znikł także ze dworu nadąsany, i, mówiono że gdzieś ruszył ku Wielkopolsce. Ojciec niepokoił się nim i gryzł, Kietlicz więcéj jeszcze, ale syna pańskiego imać nie mógł, choć czuł że od niego téż gotowało się nieposłuszeństwo a może spisek z nieprzyjacioły.
Tak z dnia na dzień szło coraz gorzéj.
Na zamku snuli się ludzie, których tu nikt nie znał. Przychodzili niby do kościoła, niby za jałmużną, opatrywali wszystkie kąty, rozgadywali się długo ze strażami po wałach, ze służbą, z parobkami, a potém znikali. W ich miejscu nazajutrz stawili się inni.
Kilku kazał Kietlicz uwięzić jak włóczęgów, innych przepędzić za wrota, wyświecić za miasto.. Niewiele to pomogło. Pod wrotami ze strażą ciągle kupki jakieś przychodniów gwarzyły.
Zamkowi ludzie służyli inaczéj, gorzéj, a gdy Kietlicz groził, Bereza się mordował z niemi, najczęściéj zbiegostwem się kończyło.
To uciekanie coraz groźniejsze przybierało rozmiary; jednooki codzień przychodził z oznajmieniem że dwu, pięciu i dziesięciu ludzi w nocy zabrakło. Wrota stały zaparte, spuszczali się z tynów i z wałów. Posyłano pogoń, ci co z końmi i orężem wyjechali, nie powracali już więcéj.
Kietlicz obliczał z trwogą, że wkrótce zamku nie będzie już kim obronić.
Nakoniec Juchim oświadczył, że gotów zdać urząd i pieniądze, bo niemiał co robić, nikt nie płacił. Mierzwa dał znać że srodze opuchł i na zamek nie przychodził. Czeladź pańska wystraszona, przerzedzona oglądała się tak jakby z dnia na dzień ją i pana ztąd przegnać miano.
Pomiędzy resztą załogi chodziły wieści osobliwe. Mówiono że ziemianie krakowscy tłumami płynęli do Sandomirza, inni na drodze nad Wisłą stali obozami, jakby na coś czekali. Oddziały ich miały się gromadzić w Mogile, Opatowcu, Połańcu, Osieku, aż do samego Sandomirza. Szeptano że Biskup i Wojewoda pojechali da [61] Kaźmierza i zabrawszy go, mają z nim ciągnąć na Kraków.
Gdy jednego z tych ostatnich dni trwogi, Bereza znowu obliczając ludzi, co dzień w dzień teraz musiał czynić, znalazł znowu ubytek w nich znaczny, a z resztą pozostałą w zatarg wszedłszy złajany i wyszczuty szyderstwy ujść od niéj musiał, przybiegł do Kietlicza strwożony i wściekły.
Kietlicz i tak już od dwóch dni potajemnie wozy swe słał do Budziszyna — nie będąc pewien czy się tu ostoi. Panu jednak nic donosić nie śmiał. Teraz już lub nigdy pora była się rozmówić.
Jedno tylko dodawało męztwa Serbowi, to że Mieszek go nie tracił. Jak był chmurny, milczący a spokojny tak pozostał, choć nie mógł nie wiedzieć co się działo około niego. Trwogi nie okazywał najmniejszéj.
Gdy Kietlicz wszedł doń, zmierzył go oczyma bystro.
— Miłościwy książę — odezwał się Serb — dłużéj już milczeć się mi nie godzi. Źle z nami, źle u nas! Ludzie nas odstępują. Biskup i ziemianie na gardła nasze nastają, wszystkich do siebie przeciągnęli. Źle z nami, uchodzą wszyscy a teraz już słyszę że Kaźmierza na nas prowadzą z siłą wielką.
Mieszek zbył go pogardliwem milczeniem.
Wytrzymawszy go u progu chwilę nie małą, nic na to nie odpowiedziawszy, począł pytać głosem ostrym a groźnym ile jeszcze Kietlicz miał ludzi? zkąd o zbliżaniu się Biskupa i księcia były wieści?
— Nawet języka już dostać trudno — odparł namiestnik. — Kogo poślę, ginie, albo go pochwycą lub uciecze... Wszyscy się na nas spiknęli, nikogośmy dziś nie pewni.
— Gród zaprzeć, ludzi niepuszczać, gotować do obrony — rzekł Mieszek zimno.
— Nas i ci co są zdradzą — odezwał się Serb. — Jeśli wczas nie ujdziemy, to nas tu pochwycą jak borsuka w jamie.
Mieszek ruszył ramionami, popatrzał na Kietlicza i odezwał się głos podniósłszy.
— Gród zamknąć! rozumiesz! kogo podejrzewasz o zbiegostwo, powiesić na wałach. Bronić się musimy. Kaźmierz choćby przyszedł, nie porwie się na mnie siłą — nie.
— Ziemianie się rzucą bez niego.
— On nie dopuści!
Serb chciał coś mówić jeszcze, Mieszek ręką skinął i usta mu zamknął. Ustępować nie myślał.
W południe tegoż dnia, Bereza na zwiady wysłany, bo jego jednego Kietlicz był pewien, przybiegł czwałem napowrót, strwożony, oznajmiając że ogromne ziemian tłumy obozują pod Mogiłą, i wyprzedzając Biskupa Gedkę z Kaźmierzem, ciągnąć mają na Kraków sami. Stało się co Kietlicz przepowiedział, co chwila przednich straży ich spodziewać się było można.
Mieszek posłyszawszy to, zbroję sobie tylko gotować kazał.
Kietlicz już bez wiadomości jego wozy powyciągać i skarbiec pański na nie ładować rozrządził, księżna, niewiasty, dzieci, potrwożone płaczem i narzekaniem napełniały podwórze, książę siedział spokojny niemal, nie bolało go nic oprócz tego iż syn Otto opuścił go.
Postawiono na noc silne straże, zaparto wrota, nikt do snu kłaść się nie myślał. Bereza znowu poskoczył z kilku wiernemi w stronę Mogiły i powrócił nazad przed brzaskiem oznajmiając iż wielka moc ludzi już jest w drodze do Krakowa.
Tymczasem z rana, mimo że gród na Wawelu był szczelnie zamknięty, ludzi tylu nie stało, że wrót i głównych miejsc nie było kim obsadzić.
Mieszek wyszedł sam ich obliczać, nie powiedział nic, dał rozkaz wozy gotować, a reszcie ludzi w godzinę potém na konie siadać. Gromadka około księcia tak nieliczna była, że na osłonę wozów prawie nie starczyła. Mieszek się i tém nie strwożył, zbroję wdział, szyszak włożył, miecz przypasał, na pozór obojętnie to czyniąc.
Sam potém obszedł nie wielką garść, która na zamku zostać musiała, przykazując jéj aby zamku nie oddawała.
— Ja wyciągam, ale powrócę rychło — rzekł — na niewiernych i zdrajcach pomszczę się strasznie. Nie długie tu będzie obce panowanie.
Gdy uszczuplony bardzo orszak książęcy z wozami, księżną, dziećmi młodszemi i Kietliczem wyciągnął z zamku, z dawnych sług nikt go nie przeprowadzał, nie pokazał oczów — znikli i ci.
W milczeniu wyjeżdżał Mieszek tak spokojny na pozór, jakby jechał na łowy. Powtarzał ciągle.
— Powrócę! gardłem mi odpowiedzą za wszystko!
Gdy przez podzamcze, miasto i przedmieścia przyszło jechać, żywa dusza w progu domostw się nie okazała. Gród stał jak wymarły z okiennicami pozamykanemi, psy tylko w podwórcach pozamykane za bramami ujadały.
Cisza ta grobowa trwała czas jakiś, aż Mieszek, jego żołnierze, wozy, czeladź długim ciągnące się sznurem, wywlekły precz na pola.
Dopiero gdzieniegdzie na dachach pokazały się ludzkie głowy, tu i owdzie ostrożnie zaczęto otwierać wrota, odsuwano okiennice. Ludzie bojaźliwie rozglądając się wysuwali na ulice.
Szmer jakiś poszedł po mieście, rósł, powiększał się, zmienił w gwar jakby szumiały lasy, jakby morze mruczało.
Niewiedzieć zkąd, jak z pod ziemi wyrastali ludzie, na wałach zamkowych roiło się już.
W ulicach stawały kupki gwarząc, niektórzy wyszli poubierani świątecznie. Czegoś zdawano się wyglądać i czekać.
W tém od Mogiły gościńcem, w tumanie pyłu z wrzawą jak wicher wtargnął oddział ziemian z proporczykami u włóczni. Było ich kilkuset, za niemi szedł drugi okrzykujący coś niezrozumiale; wprost się rzucili ku wrotom, na zamek. Tu wszystko stało otworem, nikt ani myślał się bronić; tylko po ciszy długiéj buchnęło wrzawą, hałasem, okrzykami radośnemi, wśród których brzmiało ciągle Kaźmierzowe imię.
Zamek już, bez walki, bez oporu zajmowali na księcia, Jaksa, stary Żyra, Cholewa i inni ziemianie.
W podwórcu na którem ślady kół od wozów Mieszka świeże jeszcze były, nowi ludzie słali się już obozem, a starszyzna po zamku pustym gospodarzyła. Pozostała czeladź otwierała drzwi, pokazywała drogi, służyła żwawo; na wszystkich twarzach widać było radość, usta się śmiały. Nikt koso nie patrzał, nikt się nie chmurzył, księcia co tu wczora panował, śladu ni pamięci już nie było w ludziach — nikt ani stęknął po nim.
Nowe sitko wieszano na kołku ochoczo i wesoło.
Miasto w jednéj godzinie jakby zmartwych powstało, w rynku obozował oddział inny, dworki ziemian się pootwierały, mieszczanie szeroko rozkładali wrota swe i w progach częstowali spragnionych.
Rozpoczynały się jakby gody weselne. Na pozostałych zausznikach Mieszka i Kietlicza nikt się nawet nie myślał mścić, nie srożył na nich i nie odgrażał, bo i ci nowemu panu służyć byli już gotowi.
Coraz to gościńcem wpadał wiejąc proporczykami, wołając, trąbiąc, swawoląc nowy oddział rycerstwa. Jedni szli zwiększać załogę zamkową i tak już liczną, drudzy się rozkładali obozami u stóp góry, rozgaszczali na placach przed domostwy, które im gościnnie otwierano.
— Jedzie zbawca nasz z niewoli!
Wołaniem takiem oznajmywano Kaźmierza.
Wieczorem spodziewano się jego przybycia, kościół na Wawelu stroił się w zieleń, posypywano drogi liśćmi i kwiatem; duchowieństwo przybywało gromadnie na dworzec biskupi. Wrota jego długo zaparte, otwarły się na oścież, dwór Gedki, którego nie było wprzód widać, chodził strojno i zbrojno.
Toż samo na Wojewodzińskim było, w mieście kto co miał warzył, dym słupami walił z dymników, beczki dobywano z piwnic, w rynku jak w wielkiéj izbie rozkładali się ziemianie, wnosząc sobie ławy i stoły.
Ale największe ludu zbiorowisko było na drodze, którą Kaźmierz do zamku miał jechać z Biskupem. Tu nie tylko postrojeni w kożuchy i długie szaty mieszczanie, kupcy swoi i cudzoziemcy w strojach różnych, żydzi w kapeluszach śpiczastych, rycerstwo we zbrojach, ale mnóstwo poubieranych jak łątki niewiast w oknach siedziało, stało we wrotach, cisnęło się nad gościńcem.
Najpiękniejsze twarzyczki występowały na przedzie, a około nich śmiechem bujało i słówkami strzelało raźnie, bo rycerstwo rade na świeże mieszczańskie dziewuchy wytrzeszczało oczy na nie i zaczepiało słowy śmiałemi. Żadna z nich niby nie słyszała i nie rozumiała, nie spojrzała, ale po białych ich twarzach rumieńce migały jak błyskawice i śmiech drgał na ustach choć je sznurowały.
Bogate baby i dziewki wyglądały tak okazale jakby rycerskie niewiasty. U nie jednéj łańcuch się zwieszał na szyi, czółko stało na głowie od złota, ręce błyszczały w pierścieniach całe, pasy świeciły od kamieni; nie jedna téż więcéj oczyma jaśniała niż klejnotami. Więc młodzież rycerska wołała sobie.
— Ej! tę z brzega, to bym wziął i miłował mocno!
— A i ta w pośrodku z kosami złotemi, choć ją zjedz!
— Mnie ta biała jak pieróg do smaku, żeby ją choć pocałować.. człek by czuł miód na ustach do trzeciego dnia!
Wszystkie do których się to stosowało, rozumiały dobrze do kogo pito, płonęła każda a oczy spuszczały, a piersi podnosiły się żywo, zaręczyć nie można żeby z ukosa patrząc nie szukały zkąd głos wychodził.
Z drugiego szeregu mężczyźni tak naciskali napastliwie, że tu i owdzie krzyk się dał słyszeć ale ze śmiechem wesołym zmięszany. Tylko panom mieszczanom koło serca było nie dobrze, choć im to pochlebiało że ich niewiasty tak pięknie występowały — ale zazdrość kąsała.
Zmierzchało już a ów zapowiadany Kaźmierz się nie ukazywał, natomiast coraz nowe poczty przybywały.
— Oto ciągną! oto idą! — wołano poznając okolicznych ziemian.
Oczy się obracały ku gościńcowi tęskliwie, na którém za pyłem ledwie coś szarzało zdala.
Tuż, jakby na dany znak, z dzwonniczek po kościołach zaczęło dźwięczeć radośnie na jakąś weselną nutę. Rozkołysały się dzwony, rozśpiewały coraz ochoczéj, coraz żywiéj, coraz głośniéj, ze dwu, ze trzech urosło tyle na raz dźwięku, iż ludzie stojący obok siebie, rozmówić się już nie mogli.
Wszystkiemi głosy wołały dzwony jak ludzie.
— Zbawca nasz z niewoli!
Jasne, cienkie, grube, ciężkie wołania ich zlewały się w chór jeden.
— Bogu na chwałę, Kaźmierz przybywa!
Na twarzach jak w dzwonów śpiewie radość była niezmierna, wszystkie mówiły.
— Zbawca z niewoli!
Rycerstwo siadało na konie, włócznie z proporczykami unosząc do góry.
Na gościńcu tuman się wzbijał i opadał.
Ujrzano naówczas przodem jadącego na okrytym koniu Biskupa Gedkę, który w bok się lewą ręką ująwszy, prawą trzymał podniesioną jak do błogosławieństwa. Na twarzy jego był wyraz zwycięztwa i dumy. Obok niego jadący w ciemnéj sukni z jednym łańcuchem na szyi, Kaźmierz blady, strwożony, z oczyma na dół spuszczonemi, wydawał się jak więzień lub żaczek, którego szkolnik wiedzie ze sobą.
Przecież te oczy spuszczone i pokorne oblicze były tak piękne i tak ujmujące, po twarzy ponuréj Mieszka, iż wszyscy ujrzawszy go z uniesieniem wołać zaczęli.
— Zbawca z niewoli!
Krzyk się wzniósł taki, że zagłuszył dzwony, widać było jak Kaźmierz zbladł trupio, zachwiał się na koniu, głowę spuścił jeszcze, ku zamkowi na który go prowadzono, nawet spojrzéć nie śmiejąc.
Tam z wałów wiały już chorągwie i okrzyki leciały ku niemu. Biskup pochylił się szepcząc jakieś słowa które go pokrzepić i orzeźwić miały, ale Kaźmierz nie dźwignął głowy, jechał ciągle jak winowajca na opróżnioną brata stolicę, z trucizną w sercu.
Za nim na koniu dzielnym ciągnął Wojewoda Szczepan wąsa podgryzając, daléj co najprzedniejsi krakowscy ziemianie, stare rody tutejsze, ojczyce odwieczni, co razem z Piastami tu przyszli, albo przed niemi się poczęli.
W orszaku księcia jechał i Stach, któremu oczy błyskały weselem razem i łzami, daléj Wichfried szczęśliwy i co żyło przyjaciół tego który dotąd nie miał wrogów.
Ten dzień miał mu ich uczynić.
Po drodze ciągle stawać było potrzeba, zachodzili mu ją i zajeżdżali mieszczanie, duchowni panowie, żupani zamków sąsiednich, którzy już je na imię Kaźmierza pozdawali.
Powtarzano ciągle — Żyw bywaj, zbawco nasz!
Strwożony w sumieniu gwałtem jaki na nim popełniono, pół żyw wjechał Kaźmierz i stanął u progu kościoła na Wawelu. Tu stał archidjakon w szatach uroczystych, z krzyżem i wodą święconą i duchowni wszyscy nucąc hymn ambrozjański, hymn tryumfu i dziękczynienia, któremu przygrywały dzwony.
Przodem wszedł Biskup, za nim książę do ołtarza wielkiego, przed którym padł na kolana, twarzą na ziemię i płakał.
— Odwróć panie ten kielich odemnie!
Gdy się to działo, dworek Skarbnego Juchima, po nad samą wjazdową drogą, którą książę przeciągał stał tak zamknięty i zabity szczelnie, jakby w nim wymarło wszystko, lecz ktoby był zajrzał do środka po nad wysokie z dylów grubych parkany, zobaczyłby przez szpary przypatrujących się pochodowi a drżących, bladego Juchima targającego rzadką brodę siwą i bledszego jeszcze Mierzwę, trącego niespokojnie twarz ściągniętą trwogami i troską. Oba milczeli, jakby się lękali wydać głosu, by ich nie zdradził.
Z nich dwu Juchim jeszcze się zdawał odważniejszy, Mierzwa choć męztwa sobie dodawał popijając potrosze, choć się krzepił na duchu filozoficznemi argumentami, chwilami zimnym oblewał się potem.
Wśród tych co z Kaźmierzem przeciągali poznawał ludzi których sądził. Juchim liczył tych których odzierał i mękami zmuszał do oddania ostatniego grosza. Wszystko to teraz zwycięzkie zapanować im miało!
Poprzeciągały już oddziały, zdala słychać było tylko huki, wrzawę, wołania na zamku i dzwony, a w mieście tłumne okrzyki — na gościńcu pusto już było, a oni stali jak wkuci i patrzali jeszcze.
Juchim w orszaku dojrzał po za księciem jadącego Stacha, zdziwił się mocno i pomyślał.
— Winien mi grzywny, ja mu się ich nieupomnę — alem go zwolnił, mógłby o tém pamiętać!
Gdy oba o padającym już mroku zeszli ze stanowiska, Skarbny i Mierzwa spojrzeli sobie w oczy i głowami potrzęśli.
— No, a co teraz będzie? — zamruczał Juchim.
— Co ma być! — odparł Mierzwa, udając wielce śmiałego — nie boję się niczego! Sądziłem jak mi sądzić kazano!
— Cóż ja gorszego? — zawołał żyd — jam te pieniądze pobierał, któreście mi brać kazali!
— No, tak! tak — rzekł Mierzwa — ale niechciałbym być w waszéj skórze! Ja siedziałem na ławie z prawem w ręku, wy jak przyszło wycisnąć grzywny, i na mękiście brali.
— Czy to z niemi można było inaczéj? — zawołał żyd — albom to ja grzywny dla siebie ściągał? Hm, ja w waszéj skórze nie chciałbym być. Gdyby nie wasz sąd nie byłoby moich grzywien.
— Słuchaj, Juchim — przerwał Mierzwa — ani ty mnie ani ja ciebie, nie powinniśmy się zdradzać i oczu sobie wykalać.
— Na co my mamy zdradzać? po co mamy kłuć! — rzekł Juchim.
Mierzwa po chwili powtórzył co już mówił nieraz.
— Oni się bezemnie nie obejdą! kto tak zna wszelki zakon jak ja!
— A zkąd oni wezmą grzywny, gdy ja im niepokażę kędy one są? — dodał Juchim zadumany.
Pocieszali się a jednak zadumali wielce niespokojni.
— Kogo ty masz? — spytał Mierzwa.
— Ja? nikogo! samego siebie!
I Juchim stuknął palcem w głowę.
— To mało, ja muszę kogoś szukać.
— Jak ja szukać zechcę, może téż znajdę! — rzekł żyd.
Przyjaciele stali jakby nieufni naprzeciw siebie, jeden chcąc wybadać drugiego.
— My powinni iść razem, a nie na siebie zrzucać winy! — dodał Mierzwa.
— Który z nas zaszkodzi drugiemu — rzekł żyd — albo to niema czém mu oddać!
Mówili jeszcze urywanemi słowy, gdy do wrót silnie dobijać się zaczęto.
Był to Stach, który choć w orszaku księcia z innemi przybył, dla wielu oczów i świadków nie chciał na zamku nocować. Szukał sobie na uboczu miejsca, z któregoby mógł pana swojego strzedz, niewidziany bronić go i osłaniać. Tymczasowo trzeba mu było kąta, w którymby stanął gospodą.
Dworek Juchima w sąsiedztwie zamku nastręczył mu się i choć nie wiedział kto w nim mieszkał, obyczajem ówczesnym przybył prosić o przyjęcie, probując czy mu się tu wcisnąć nie uda.
Wrota były zaparte, biegł już do nich odrapany sługa, gdy Juchim przelękły, obawiając się aby go na niebezpieczeństwo głupotą nie naraził, z gniewem go odepchnął i sam do bramy pośpieszył.
Pomimo mroku mógł jeszcze dojrzeć kto się dobijał i osądzić czy wpuścić go było można, wypraszać się lub bodaj opłacić.
Przyłożył więc oko do wązkiego otworu i pilno przypatrywać się zaczął. Poznał Stacha. Był mu na rękę. Trwoga i nadzieja razem go objęły.
Stach dobijał się ciągle jak pan, wołając aby otwierano. Juchim zapytał po cichu czego żądał?
— Czego? a to się rozumie że gospody! — odparł przybyły. — Przyszliśmy z księciem, na zamku dla wszystkich miejsca niema. Otwierajcie a żywo! Niewiele mam ludzi i koni. Jest nas trzech, zapłacę za wszystko, dachu mi tylko i stajni potrzeba.
Gdy się to działo, Mierzwa niepewny kto przybywa, ukrył się ale nasłuchiwał.
Wahał się jeszcze Juchim.
— To gospoda nędzna, licha — zawołał — niema gdzie postawić koni, dla miłości waszéj wygody nie będzie.
— Ja jéj nie potrzebuję — mówił Stach nalegając — koniom byle dachu kawał, aby im na grzbiet nie ciekło. — Otwieraj.
Po krótkim namyśle Juchim kazał wrota otworzyć, a Stach z Żegciem i służbą natychmiast w dziedziniec wbiegli. Wrota z obawy aby się kto więcéj nie przypytał, co rychléj zaparto.
— Będziecie mnie od drugich bronili — rzekł Juchim przystępując i kłaniając się. — Hej! hej! my z miłością waszą nie od dziś znajomi, to się dobrze złożyło!
Stach poznawszy Skarbnego ramionami ruszył.
— A no — rzekł, — jeśli myślisz że ja ci grzywny przywiozłem, omylisz się srodze.
— A! a! ja żadnych niepotrzebuję — rękami strzepując odezwał się Juchim. — Co za grzywny! One pojechały z tym co go tu niema!
I wskazał w stronę, w którą się Mieszek oddalił.
Stachowi z powodu grzywien i żyda gospoda się nie zbyt miłą wydała, lecz gdy raz tu wpadł a pod noc sobie innego kąta szukać nie mógł, musiał przyjąć co los naraił.
Trochę zakłopotany Juchim go do izby prowadził.
— Mówiłem miłości waszéj, że u mnie wygody mieć nie będziecie. Na posłanie chyba siano i kobierczyk lichy, dla koni niema nic. Jadło! a! jakie u mnie jadło! nędzne — ja człowiek ubogi.
— Ubogi? wy? — rozśmiał się Stach wchodząc za nim.
Uśmiech szyderski do żywego tknął Juchima, który wprost z obojętności chłodnéj przeszedł do największego roznamiętnienia. Posądzenie go o zamożność było dlań najstraszniéjszą groźbą.
Podniósł obie ręce wychudłe wskazując na istotnie nędzną izdebkę do któréj weszli.
— Wasza miłość nie chcecie wierzyć ubóstwu mojemu! Albo mnie Mieszek i Kietlicz nie darł ze skóry jak innych — zawołał. — A! gorzéj niż innych! Na wyjezdném ostatni im grosz oddać było potrzeba! Ja z głodu mogę umierać! Kto mnie dziś pożywi, kto się ulituje?
Stach zlekka go uderzył po ramieniu.
— Bądźcie dobréj myśli — odezwał się — pan nasz nowy, którego wam przywiedliśmy, sprawiedliwy jest, bogobojny, litościwy, z nim i wam lepiéj będzie i wszystkim. A ci co z tym panem jadą, nie drapieżne sępy są, ale ptactwo spokojne.
Juchim skłonił głowę z poszanowaniem.
— Służyliście księciu Mieszkowi, — dodał Stach.
— Ja? — przerwał Juchim — a kto mu nie musiał ze strachu służyć? każdy człowiek życie ratuje.
Tak się rozpoczęła rozmowa, poczém Juchim mimo ubóstwa na które skarżył się, postarał o godne gościa przyjęcie. Sam poszedł po chléb biały, wino i jakieś słodycze, które na miedzianéj tacce w saraceńskie wzory rysowanéj przyniósł Stachowi.
Ten więcéj potrzebował spoczynku niż pokrzepienia, miał téż do myślenia wiele. Uzbierało mu się na duszy i dobra i złego dostatkiem.
Najgorętsze życia jego pragnienia były dopięte, Kaźmierz wszedł na stolicę. Lecz na tém się nie kończyło. Tu dopiero oczekiwać go miały największe niebezpieczeństwa, zdrady ludzi, podstępy, knowania, walka z Mieszkiem i rodzeństwem jego; chciwi połowu przyjaciele, chciwe panowania nad panem niewiasty.
Od tego wszystkiego chciał go bronić. Czuł dobrze że teraz stanęli dopiero na placu boju, gdzie największego potrzeba było czuwania i pilności. On, jak sobie z dawna ślubował, stać musiał na straży nie ukazując się, być wszędzie niewidocznym, nie oddalać się na chwilę, czuwać, szpiegować, zabiegać. To była życia jego pokuta.
Jak temu podoła? sam niewiedział, Bogu się oddając, który na czyste patrzał serce i na niebezpieczną drogę aniołów stróżów miał zesłać.
Westchnął, zostawszy sam, o pomoc do niebios.
Troska już jedna kamieniem na sercu mu leżała. Nie mając innego celu w życiu, nad wywdzięczenie się panu swojemu, śledził wszystko pilno co go otaczało. Nie uszło oka jego i ucha, że Dorota zastawiła sidła na słabego pana. Od pierwszego spotkania z nią na Skałach, Stach powziął do niéj wstręt i obawiał się zalotnicy. Dojrzał już jak w Sandomirzu zabiegała, aby sobie do księcia utorować drogę. Wiedział że Wichfried był u niéj, że ją wieczorem na zamek prowadził i że tam długą chwilę przebyła.
Trwożyło go to wielce.
— Zła niewiasta — mówił w duchu — zalotnica przebrzydła życie mu zatruje, troski i srom nań ściągnie, opanuje nazbyt dobrego pana!
Wszystko co słyszał o wdowie, co widział sam, przejmowało go wstrętem. Znając z młodości Kaźmierza, wiedział że urokowi niewieściemu oprzeć się nie umiał, i że im napastliwszą tém była dlań niebezpieczniejszą.
I o tém posłyszał Stach, że jéj kazano za Kaźmierzem jechać do Krakowa. Pierwszą więc robotą jaką sobie zadał było, księcia od niéj uwolnić, ale jak to uczynić? niewiedział jeszcze.
Gdy mu siano i kobierczyk przyniesiono, a Żegieć zniósł juki i pościelać przyszedł, Juchim stał jeszcze na uboczu, czekając czy czego niezapotrzebują. Na myśl przyszło Stachowi wszystko wiedzącego żyda zapytać o wdowę, którą z jéj szaleństw w Krakowie znano. Sądził że się dowiedzieć może od niego, gdzie Dorota w Krakowie zamieszkać mogła, bo był pewnym że na zamek nie będzie śmiała się wcisnąć. Począł trochę z przełaju, o panów z Tęczyna zagadując go, którzy z Mieszkiem trzymali.
— Trzymali oni z nim — odpowiedział Juchim — ale pod koniec i oni już, gdy ich wołał, jechać do niego nie chcieli. Możni są, przecież z panem i całą ziemią do wojny nie staną.
— A co się z siostrą ich stało? — dodał Stach.
Juchim ze wstrętem ramionami ruszył.
— Któż ją wié! — bąknął.
— Pono zamknąć ją chcieli?
— No — rzekł Juchim — aby ona teraz tylko ich nie pozamykała! Wszystkim wiadomo że stary Wojewoda, choć żonę ma, choć go za to Biskup łaje, bardzo się w niéj rozmiłowuje... A ona by córką jego mogła być!
Juchim splunął nieznacznie.
— Onaby tu w Krakowie dom swój mieć powinna? — spytał Stach.
— Jakżeby nie miała, ma, jeżeli bracia nie zabrali. Dwór był bardzo paradny! Będzie w nim teraz wesoło! — rzekł żyd szydersko.
A gdy Stach pytał więcéj, zakończył stary.
— Wielkiego rodu pani, ale to jest niewiasta o jakiéj król Salomon nasz, który wiele od nich wycierpiał, powiedział że gorszego nad nie na świecie nie ma nic!! Niech Bóg od niéj broni każdego poczciwego człeka!



II.

Nad ledwie uśpioną stolicą, wstał ranek letni, złocisty, pogodny, jasny, ciepły, jakby uroczystości nieba błogosławiły. Miasto, które ucztowało noc całą, teraz odpoczywało.
Ledwie czeladź pilniéjsza poruszała się gdzieniegdzie ziewając i wyciągając się, konie podróżą popodbijane ciągnąc i pędząc do wody.
Wczorajszego przyjęcia wszędzie jeszcze widne były ślady. W ulicach tam i sam stały ławy, powynoszone wieczorem dla chłodu, stoły pooblewane miodem i piwem. Na ławach pod domami, na przyźbach, ci co się do środka dostać nie mogli, albo nie chcieli, leżeli pookrywani ladajako, chrapiąc na twardych deskach jakby na najmiększém posłaniu. Nie wszędzie drzwi pozamykano i pozasuwano okna. Wozy które się pod szopami nie zmieściły, stały w rynku i na ulicach, a konie do nich poprzywiązywane resztek siana w głębi szukały.
Spało miasto, tylko po kościołach o swéj godzinie dzwonki się już odzywały po jednemu, cicho, jakby nie wszystkich budzić chciały.
Na zamku tłumno było. I tam jeszcze po wczorajszym wieczorze nieład panował; tylko ziemianie troskliwi aby ich kto nie ubiegł, obstawili wały ludem do koła, gęsto pourządzali straże, a we wrotach oddział cały wnijścia pilnował. Podwórza na obóz wyglądały, tak w nich pełno było koni, wozów, różnego ludu i broni. Bezładnie ale gęsto porozkładali się ci co tu przywiedli Kaźmierza do koła budowli, pod wałami, u szop i wszędzie.
Choć cisza panowała na zamku dużo ludu ruszało się już i krzątało. Starszyzna w obawie jakiego podstępu i zdrady, chodziła opatrując wszędzie kąty i zaglądając ludziom w oczy.
Chociaż miłość dla księcia Kaźmierza okazała się wczoraj tak powszechną, tak wielką iż nigdy może żaden z książąt tryumfalniéj nie wjeżdżał na stolicę, witany z taką radością i uniesieniem, zawsze się Mieszka i jego stronników obawiano.
Wojewoda ze swojemi ludźmi częścią na zamku stał, częścią pod nim. Biskupiego dworu rycerskiego znaczny oddział z pułkowódzcami się tu znajdował.
Pilnować się musiano nietylko od Mieszka ale od samego Kaźmierza, z którym sprawa nie była dokonaną. Wzięto go wprawdzie i na stolicę wprowadzono, ale opierającego się i zarzekającego. Widział że zdobywać jéj nie potrzebował, bo mu się wszystkich serca same rzucały pod nogi, bramy same otwierały, ale Biskup czuł że dobrowolnie ciężaru jaki mu na ramiona wkładano nie przyjmie, że na skinienie brata ustąpić gotów, a nawet dopomódz do odzyskania władzy. Był panującym z musu nie dobréj woli, posłusznym losowi, nie przekonanym jednak aby powinnością jego było panować i by miał do panowania prawo. Musiano więc stać przy nim na straży i zmusić go by cugle wziął w ręce.
Zadanie to głównie przypadało Biskupowi. W istocie nie Kaźmierz panował t