<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Data wyd. 1879/1899
Źródło Skany na Ccommons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa

J. I. KRASZEWSKI.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.
VIII.

STACH Z KONAR.
Powieść historyczna
z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego.


KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1879.

KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SP.




Non enim adolescentularum inter musas collascivere choris, sed sacri senatus assistere tenemur suggestui; non umbratiles palustrium harundines, sed aureas patriae columnas, non pupas fictiles, sed veras patrum effigies de sinu oblivionis, de ebore antiquissimo iubemur excidere: immo divinae lampades lucis in arce Regia iubemur appendere et bellicis inter haec insudere tumultibus.


Mag. Vincentij Episcop. Cracov.
Chron Polonor. Prologus.


Panu Gustawowi
Baronowi Manteufflowi
w dowód przyjaźni i głębokiego szacunku
przesyła
Autor.
Drezno

26 Lipca 1878 r.


Tom I
I.

Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego.
Po ciepłych deszczach, słonecznemi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowemi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanemi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystéj rozpowić słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.
Z ciszy głębokiéj, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannéj lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czém była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.
Mięszały się w niéj oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonéj ziemi, parujących źródeł, unoszącéj się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszéj nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniéj.
W tém z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.
Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiéj zadrgało, ozwało się głośniéj na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niéj już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małemi otoczonéj wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu rzeczki, na pagórku nie zbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary gródek, dość rozległy. Zdala z za okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jéj nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczém.
Gródek ten zwał się Sciborzyce, a obszerne do koła włości należały do niego, i mało było żupanów w Sandomierskiéj ziemi nad Scibora ze Sciborzyc, starego już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś, Scibor z domu nie puszczał, a do domu téż nie wpuścił ktoby mu usynowiony gospodarzył...
Kto temu był winien? czy piękna Jagna Sciborzanka, czy stary ojciec? mówiono różnie, nikt pono całéj prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzali na tę dziewkę wielkiemi ciekawemi oczyma. — Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jéj nie rozumiał.
Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
I oto tego poranku, ktoby był widział Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknéj dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.
Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jéj lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknéj dziewczyny, któréj ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jéj zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jéj być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jéj jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Sciborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła Dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowemi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna a tak silna, że mimo swéj piękności niewieściéj podobniejszą była z postawy i ruchu do młodzianka raczéj niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło szyte wzorzysto na ramionach i piersi i przyodziewek sukienny krótki, a spódniczkę kraśną, szkarłatną złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastemi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce które z pod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca z pod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklannych pereł ciasno, jak pancerzem, białą jéj szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonemi liśćmi do koła obwiedzioną.
Ślicznie jéj było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jéj tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, po za nią budziło się wszystko na gródku, piały na wyprzódki kury, gdakały kokosze, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.
Stary Scibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżéj wałów, kędy o dziewce pańskiéj, już rozbudzonéj wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jéj takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny téż nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męzkie.
Wiedziano o tém że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcéj niż się lękali, a litowali się bardziéj niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic.
Stare baby po cichu zwały ją: „nawiedzoną“. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dla tego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok“ aby dziewka do rozumu przyszła.
Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jéj było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jéj czynić co sama chciała. Miała już Jagna jak liczyła ta co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych niewiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie — nie chciała nikogo.
To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę, i postrzygłszy kosy, jużby pana, wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego — ale żyła dziewczyna nie po niewieściemu.
Prząść len i szyć w krosnach i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie jak mało która, gdy się do tego wzięła prędzéj jeszcze i piękniéj niż inna potrafiła, a no serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potém, usta się jéj pogardliwie do góry podnosiły i więcéj już ani spojrzała. Za to męzkie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.
Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonéj, często podrapanéj niczém dla niéj było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męzku, stroiła dziwacznie, i aż się jéj oczy śmiały gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męzkie upodoby, najgorzéj ze wszystkiego że się czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jéj nic nie stało.
Gdy jéj potém wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się pogardliwie odrzucając:
— Nic mi nie będzie!
Stare ojczysko już się z tém było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie. W początkach Scibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał, a no, jak się to człowiek i z najgorszem oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary. — Już ona wié co czyni — niech tam sobie! Tyle jéj co poszaleje!
A gdy powracała to ją cisnął do piersi i płakał, póki mu się nie rozśmiała białemi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.
Scibor był już prawie zdziecinniał.
Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Scibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha, a nie ocucił się, aż gdy swoi grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli by pochować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potém chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Sciborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącéj ptaszyny pociechę, a choć i dawniéj Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jednę zszedł, i z niczego więcéj nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.
Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkiém, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innemi do najlepszych wojaków, potém gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król, i dzieci posyłał. Jeździł do Sciborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani, Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali: Henryk i Kaźmierz, z małą naówczas Jagną bawili się po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męzku się nauczyła dla nich przebierać i męzkich nabrała obyczajów.
Późniéj za Władysława, gdy cięższe nastały czasy a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo niemi, młodszemi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Sciborzycach nie było. Przejazdem tylko Kaźmiérz tu czasem zaglądał.
Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka, i u ojca jedyne, na odgłos o niem sypały się swaty starym obyczajem. Niepytano Jagny, kogoby ona chciała a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka, wszystko z wielkich rodów.
Zrazu Scibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby nie synem był tylko zięciem. Wiadomo iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nietylko na Rusi gdzie o nich przysłowie chodzi — ale i w Polsce. Patrzał więc Scibor i prośbie rad był, ale owa dziewucha mu długo myśleć nie dała, pocałowała go i rzekła:
— Darmo sumujesz stary, ja nie pójdę zamąż chyba sobie sama pana wybiorę. Wybór będzie nie łatwy! A po co ci spieszyć, stary mój, mnie za mężem nie tęskno chyba tobie. Po co pana sobie szukać? Albo ci ze mną źle? Czy się boisz abym ja na koszu nie siadła i rutki nie siała pod siwy włos? A gdzieżeśto widział, aby tylu ziem i wsi dziedziczka jedyna, męża gdy zechce nie znalazła?
Naprawdę więcéj się tego obawiał Scibor aby powinowaci, gdyby zmarł, majątku ich nie zajechali i nie pochwycili jako mienia ojczystego, dziewczynę lada wiankiem zbywając, ale Jagna śmiała się z tego strachu, mówiąc że krzywdy sobie nie da uczynić.
— Toć Bolka i Mieszka i Henryka i Kaźmierza znamy i łaskę u nich mamy, że nam krzywdy uczynić nie dadzą. — Przyczyniała do tego — ktobykolwiek z nich panował, krzyw nam nie będzie, a jeśli najmłodszy Kaźmierz przyjdzie do mocy, ten mój druh najlepszy, bośmy z nim razem na drewnianych koniach jeździli!
Scibor głową pokręcał.
— Po niewieściemu Ci w głowie świta — odpowiedział. Kaźmierz najmłodszy, w klasztorze chyba siedzieć, ojcowizny niema żadnéj, a gdzie mu przed starszymi do panowania!.
Byłoto za tych czasów gdy Władysława wypędzano z Krakowa, a Kędzierzawego sadzono w miejscu jego, więc gdyby się panowanie zmienić miało, swatało się doń dużo, bo i Władysławowicze i, gdyby Bolko nie dotrwał, Mieszko ze swoim potomstwem, Kaźmierz naówczas ani kawałka ziemi nie miał, u brata będąc na łasce. Dopiero gdy Henryk, najmilszy mu z braci, nieszczęśliwie zginął w zasadzce, Sandomierz mu się po nim dostał.
Ale do Krakowa, który mu Jagna przepowiadała, żartobliwie ojca pocieszając, bardzo było jeszcze daleko. I téj dzielnicy pięknéj, Sandomierza z Lublinem, wydziedziczony ów najmłodszy synek Krzywousta spodziewać się nie mógł, cóż dopiero stolicy głównéj i panowania zwierzchniego. Scibor się śmiał z córki, że towarzysza zabaw dziecięcych rada była widzieć tak wysoko, aby w niéj swej samowoli opiekuna znalazła — ona, pomrukując głową sobie trzęsła.
Przekonać ją, gdy się w czém uparła, bardzo było trudno, raczéj niepodobna. Co się tam w téj głowinie snuło i plotło myśli dziwacznych, Bóg wiedział jeden.
Czasami gdy wieczorami, jesienią, jak to najczęściéj bywało, pół siedział na pół leżał w kącie izby, a u ogniska kłody wieczorne niebieskiemi dogorywały płomyki i Jagna usiadłszy przy starym puszczała wodze swym cudackim wymysłom i marzyła dziwne rzeczy; stary słuchał to się zżymając, to spluwając, to śmiejąc, a w końcu nieraz i zapłakał dziecko ściskając. Bo co Jagna wygadywała, nie do wiary było szalone, a ci co czasem podsłuchiwali, ręce do góry podnosili — i dlatego ją „nawiedzoną“ zwano.
W istocie nawiedzały ją baśnie złote, jakby te które u kądzieli prządki sobie wymyślają, przypominając co im u kolebki prawiono. — Czasem się w tych baśniach widywała królową, żoną jakiegoś władzcy ukochaną, rozkazującą na cztery świata strony, szczęśliwą a w sercu jego mocną. I jakby coś w sobie miała, wspomnienie czy przeczucie, opisywała ojcu miłego swego, co go pewnie na świecie nie było, zawsze jednako, takim pięknym jak chyba prawdziwy mógł być królewicz.
Po takich nawiedzeniach nazajutrz, gdy dzień jasny rozwiał nocne widziadła, Jagna wychodziła ze swéj komnaty taka blada, smutna, tak przybita, niema, jakby wszystkie szczęścia wczoraj wypiła do dna, a na dziś jéj i kropli nie pozostało.
Takich dni czasem siadywała na kamieniu u dworca, nie słysząc nic i nie widząc, albo gnała z koniem w lasy, póki się w śmierć nie umęczyła i nie powróciła bez tchu, bez mowy, aby ledz bezduszną na pościeli i snem żelaznym spać potém dzień i noc. Ojciec wówczas czuwał nad nią i płakał.
Z gachami co się swatali dużo biedy bywało. W początkach ją oni gniewali, zamykała się od nich, dąsała, nie jednemu takiego coś rzekła że z gniewem precz odjechał, zemstę poprzysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.
Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca a dziewce starając przypodobać. Więc gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie, szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był, choć drudzy się układali.
— Ino mnie weź! — położywszy sierść gładko. Ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci co poszli precz odprawieni, z gniewu potém wymyślali na nią, że „nawiedzoną“ była, drudzy że coś miała w myśli i sercu tak podłego że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo: nie dbając o nic, znikała często, niewiedziano gdzie się podziewała, prawili ludzie co chcieli.
Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.
Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął, Jagna co się była w okolicy, na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała do koła, posłyszała że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów.
Wprost z łąk ciągnęła do ojca.
Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potém na dzień zachwycić. —
Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze.
Potem, zimą czy latem ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu. —
Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i — ot tyle; dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściéj długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyźbę, albo gdzie mu się zamarzyło.
Jagna ku dworowi podchodziła gdy już Wierucha miskę staremu niosła, skinęła na nią milcząc aby ją oddała i sama niosąc do izby weszła ojcowskiéj.
Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana który bez modlitwy nie wojował a Bogu więcéj służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam codzień wieczór i rano czytano, odmawiano, śpiewano.
Zobaczywszy córkę Scibor prędko dokończył służbę Bożą, przeżegnał się, usta mu się do niéj uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko.
— Moja ty! moja!
Ona téż uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie że już wiedział, iż dzień będzie nie wesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jéj obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potém i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.
On patrzał tylko na nią i jeść mu się już niechciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonemi jak pręgami poprzepasywany — pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad nim choć zbladłe jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadłą ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku choć zżółkł, wybielał téż razem, włosów reszta srébrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach; gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.
Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i niemogąc walczyć rad go był okupić choć drogo. Pragnął go może więcéj dla córki jak dla siebie.
— Ptaszę ty moje, — odezwał się cicho — cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?
Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.
— A dzień tam jaki? — zapytał Scibor — widzę z okna że już słonko dokazuje. Ho! ho! wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie na potém pewna burza lub słota..
— Ranek był długo pochmurny — odparła Jagna — na pogodę ptactwo śpiewa.
— A ty jak? — zapytał stary.
— Ja? albo mi się pogoda na co zdała? szepnęło dziewczę — mnie z tém jedno pogoda czy słota. Czasem gdy pioruny biją to mi rzeźwiéj i raźniéj.
Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nieopodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.
— Burza — począł zamyślony jakby sam do siebie Scibor — pod dachem to nic. Bóg broni od niéj i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a niedaj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i, wśród zaciętego boju, pan Bóg téż swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się naówczas żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas, tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia Bożego!
— Jam to na wojnie nie bywała — smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę — a w lesie gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było! Tylko patrzeć a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę to się pali i gore jak jedno łuczywo! Co uderzy w dąb to rozpłata korę aż do ziemi, co się zsunie po jodle to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!!
Mówiła tak a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeźli nie mowy to głosu.
— Eh! ty, — rzekł w końcu — ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki jaki we mnie dawniéj bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda że na niewiastę zuchwałości téj do zbytku.
— Bóg mi taką dał być! — odparło dziewczę spokojnie — radzić trudno, strzymywać się nie umiem.
— Tybyś inną téż być nie chciała — zaśmiał się stary.
I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym że pokarm siły nie daje, tém więcéj zdają się go pragnąć. Jagna patrzała wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jéj chmurném pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jéj same pod piersią składały i wiązały u pasa.
Ze starca potém wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennéj. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano pokładły mordy kosmate jadło czując i ku panu poglądając.
— Wiesz, — rzekł stary kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił — wiesz ty Jagno kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna że ja stary miewam sny takie, iż mi się zawsze wyśni kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje co do niéj idzie.
— Ale kogożeście to wyśnili! — zapytała Jagna obojętnie.
Scibor popatrzał na nią smutnemi oczyma.
— Kogo! kogo! — powtórzył — albo to tobie co po kim? albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział kto ci upodobany, Boże odpuść, czasami bym go tu gotów ściągnąć.
Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.
— A co mi tam po nich? — poczęła ręce zaciskając mocniéj jeszcze. — Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten kogobym ja mieć chciała i czary go tu nie ściągną!!
Jagnie oczy zabłysły żywo.
— A kogożbyś ty mieć chciała? — zapytał podchwytując — kogo?
Złapane za słowo dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło..
— E! nikogo! nikogo! — odparła pół głosem.
Stary westchnął. Któż to ci się śnił mój ojcze? dodała zaraz.
— A co ci potém, choćbyś się dowiedziała — rzekł Scibor. — Tyle wiem że — pomnisz go? nie? — Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć? nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie ma potrzeby.
Znowu spojrzał na córkę, któréj rumieniec żywy na twarz wypłynął gdy imię Stacha posłyszała.
— Stach z Konar! — zawołała nagle zżymnąwszy się cała — Stach z Konar! Wiem! niecierpię go!!
— Toć mi nie tajno! — odparł stary.
— Stach z Konar! — ciągnęła daléj Jagna — a toć nie ma człowieka w świecie, któryby mi nienawistniejszym był nad niego.
Zamilkł Scibor.
— Stach z Konar! — powtórzyła raz jeszcze. — Zbój ten niepoczciwy.
— E! e! — przerwał stary — za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz! za co?
— Alboż nie wiecie? — z oburzeniem odparła Jagna.
— Juści się dorozumiewam — mówił ojciec. Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książe dawno o tém zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.
— Odpokutował! — wtrąciła gniewnie miotając się dziewczyna. — Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tém on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i jabym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć nie wart! nie wart!
Stary wzdrygnął się posłyszawszy mowę córki.
— Jagno! — zawołał — Jagno! tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść. Posłuchaj mnie starego. Ja téż panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka, miłowałem więcéj nad wszystkich. Aleś ty spełna téj sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.
— I byłabym była — odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry — i łebby dał!
— Więc posłuchajno, ty zła moja Jagno jakaś — odezwał się zwracając ku niéj stary. — Znać żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.
— O! wiem ci ja dobrze jak było! — odparło dziewczę.
— A ja lepiéj wiem niż ty — rzekł stary uparcie. — Gdy raz się o tém zgadało, musisz posłuchać.
Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jéj ojcu ust nie zamknęła.
— Ot jak było! — mówił Ścibor. Ot i, że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równo latki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.
— A tak! — wtrąciła dziewczyna — zabawiali się — książe go przez łaskę do osoby swéj przypuścił, a ón, jak pies któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niéj plądrować i paskudzić.
Stary ścierpiawszy przerwanie, mówił daléj.
— Ot jak było. Młodzi zwyczajnie młodzi, czémże się zabawiać mieli. Pili oba. Pił książe Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. — A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?
Oczy Jagny paliły się z gniewu słuchając, ale ojciec ożywiwszy się mówić i wygadać się potrzebował.
— Stawił królewicz, stawił i Staszek co miał. Kości na przemiany to jednemu to drugiemu szczęście dawały. W tém Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku zgrawszy się ojcowiznę któremuś z rycerzy co świadkami byli założył za summę wielką, aby grać daléj. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się co miał srébra na kupę zsunął ważąc wszystkie na kość jedną.
Na księcia Kaźmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.
Jagna krzyknęła z oburzenia.
— A nie powinienże był wisieć téj godziny! — wyrwało się jéj z ust.
— Na krzyk przytomnych, mówił daléj Scibor — nie czekał téż Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy dopadł konia i uchodził.
Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał kto żył, wołali wszyscy aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał jakim był i jest.
— Okazał się prawie świętym i wielkim — zawołała Jagna z zapałem.
— Tak — potwierdził ojciec — bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony w obronie winowajcy. Nie on winien — rzekł — ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniéj jemu przebaczyć, który z rozpaczy że wszystko postradał zmysły téż utracił, niżeli mnie com krwi swéj, powagi i dostojeństwa nie szanował.
A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy aby mu się Stach więcéj na oczy nie śmiał okazywać.
— Jakże więc — podchwyciła dziewczyna — i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winę darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?
— Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna — rzekł starzec spokojnie. — Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód tak umiłował od téj godziny stokroć więcéj i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę radby sprawiać, a wygnanym jest na wieki z przed oczów tego, którego kocha.
— O tego mało! mało! — odezwała się Jagna.
— Niema Książe Kaźmierz, ja to wiem, — ciągnął Scibor — niema sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tém do dziś dnia albo nikt lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tém dać wiadomości nie może.. Taki los tego człowieka!
— Dobrze mu tak! choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać — podchwyciła niezmiękczona Jagna — o! dobrze mu tak! Litości nie wart! zbrodzień jest! mała to kara dla zbója!
— Zawinił ci, prawda, — westchnął Scibor — ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce i pokochali i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.
— Bo godzien jest tego — przerwała Jagna — bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma jak on!
Domawiała tych słów gdy chłopak wszedł do izby i u wrot się trąbka ozwała.
— Oto i mój sen! — zawołał Scibor.
Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzéj drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojéj.
Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.



II.

Stach z Konar był tu niegdyś znanym za swych lat młodszych. Ojciec jego Żyrosław wojował razem ze Sciborem, dalekie jakieś łączyło ich powinowactwo przez żony; syn téż dzieckiem bywał czasem w Sciborzycach, ale po owym nieszczęsnym policzku gdy się go wyrzekli wszyscy i on nikomu nie śmiał już pokazać oczów.
Tułał się kędyś, niewiadomo było co się z nim działo, nikt nawet o niego nie spytał. Młodsi synowie Krzywoustego, Henryk i Kaźmierz mieli wielką miłość u ludzi, oburzyło zuchwalstwo wyrostka wszystkich, a choć z życiem ujść mu dano, nikt go znać po tém nie chciał.
Stary Scibor który był ojca przyjacielem, dziś ostyglejszy, winę młodzieńczą jeźli nie rozgrzeszał to tłumaczył. Tęsknił trochę za biednym potępionym, żal mu go było, dziwił się że przez lat tyle nie szukał u niego ani rady, ani pomocy, ani pociechy. Myśliwał często o nim i to mu może poddało sen ów proroczy.
Jagna od bardzo dawna tego znienawidzonego i wyklętego nie oglądała, zapomniała o nim, stał się jéj zupełnie obcym. Mało się i dawniéj znali.
I teraz, gdy oznajmiono jego przybycie, nie chciała go widzieć ani się z nim spotkać i być widzianą, uciekła. Ciekawość jednak niewieścia podżegała ją do zobaczenia jak téż ten zbrodzień wyglądał.
Obok izby Scibora, przez ścianę tylko od niéj była komnatka Jagny, świetlica do któréj wszedłszy trudno odgadnąć było, kto tu mieszkał, niewiasta, dziewka czy młokos. W najdziwniejszym nieładzie rozstawione były sprzęty osobliwie dobrane. Na ścianach wisiały i niewieście stroje i męzkie suknie a oręże. Rogi i łuki, chusty kraśne i przyodziewki razem się z sobą mięszały. Na krośnach rozpoczętych leżał kołczan ze strzałami, na kądzieli zawieszony sterczał kołpaczek, kwiatki stały po oknach a przy nich toporki. W kącie twarde posłańko jakby męzkie, skórami pokryte, zmięte świadczyło, że pani na niém często i dniem spoczywała. Posłanie to przypierało do ściany przy któréj sypiał z drugiéj strony ojciec. Okno w niéj z zasuwą dozwalało dziewczęciu nocą, gdy stary jęknął, wnet doń wyjrzeć, spytać czego chciał i biedz mu na usługi. Nieraz gdy Scibor mocniéj w nocy chrapał tylko a Jagna nie spała, zwolna odsuwała okienniczkę, przysłuchując się ciężkiemu ojca oddechowi. Jagna kochała go jak on ją — duszą całą. Teraz ta okienniczka wpadła jéj w oko z pokusą zajrzenia przez nią na niepoczciwego Stacha, którego tak nienawidziła. Nie było nic łatwiejszego nad odsunięcie deszczki nieznaczne i zajrzenie przez szparę a podsłuchanie rozmowy. Chciała wiedzieć z czém przybywał aby ojca nie dać więcéj bałamucić, gdy i tak słabość okazywał dla niego. Uklękła więc ostrożnie na ławie, a że okienniczka znalazła się już nieco przesuniętą, mogła natychmiast oko przyłożyć do szpary.
W téj chwili właśnie zapowiedziany Staszek wchodził do izby Scibora nieśmiało i po cichu, oko Jagny wprost nań padło.
Był to dosyć piękny, młody jeszcze mężczyzna, który jak książe Kaźmierz zdawał się mieć lat trzydzieści kilka, ale twarz zdradzała przebyte cierpienia. Słusznego wzrostu, głowę miał nieco małą na barki szerokie, twarz ogorzałą mocno, ale rysów szlachetnych. Świeciły w niéj oczy czarne ogromne dość głęboko pod łukiem brwi osadzone, trochę dziko biegające i jakby wylękłe.
Mała bródka okrywała mu dół twarzy, a wąs ciemny wargę z pod któréj rząd białych zębów jasnym paskiem wyglądał. W sprzeczności z obliczem młodem było czoło pofałdowane i wyraz całéj postaci malował w téj chwili niepokój, smutek, upokorzenie.
Ubiór miał skromny, ciemny, tak, że nie łatwo po nim poznać było do jakiego stanu należał, tylko dumna postawa, ruchy raźne i śmiałe mimo zakłopotania, okazywały wojaka i człowieka co rozkazywać był nawykły. Wszedłszy Staszek przystanął chwilę nieopodal od progu, spojrzał na Scibora, jakby chciał zbadać jak go przyjmie, nie pewien jeszcze czy mu dozwoli przystąpić do siebie czy precz odegna.
W rękach obu trzymał kołpaczek pogotowiu, a włosy z pod niego się dobywszy długiemi i gęstemi puklami ciemnemi spadały mu na ramiona.
Inaczéj pewnie tego niepoczciwego zbója Jagna sobie wystawiać musiała, bo zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy i baczniéj do szpary przyległszy przypatrywać mu się zaczęła. Zdziwił ją — tém szczególniéj, że był onieśmielony, że oczyma strzelał tak bojaźliwie i niespokojnie. Może się w nim zuchwalca spodziewała.
Scibor zobaczywszy go wchodzącego, rękę ku niemu litościwie wyciągnął — nie mówiąc nic. Dość było tego aby zdziczałego Stacha ośmielić, podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.
— Albo to opowiedzieć można — począł Stach — albo ja sam wiem co było ze mną? Ani policzę ani opiszę com wycierpiał! Gdy mię łaska pana Kaźmierzowa życiem obdarzyła i swobodą, gdy mię rozwiązali i puścili, poszedłem jak szalony skryć się w lasy, niewiedząc co uczynić z sobą.
Chciałem umierać; potém inne myśli przystąpiły. Zawróciłem do Konar. Tu ojca starego zastałem który na wieść o mojém nieszczęściu miał mnie za zginionego i ze wstydu a bolu konał. Gdym głodny i pół żywy padł u jego łoża, pchnął mnie tylko od siebie i życia w nim już nie stało.
Żem naówczas nie oszalał — mówił Stach daléj. — A! oszalałem ci, tylko mi pomsta Boża rozum wróciła abym czuł com za zbrodnię popełnił.
Jak ojciec tak wszyscy się odwrócili odemnie. Młodsi bracia znać nie chcieli żem im zakałę uczynił, wzbronili się do siebie zbliżać bratanki. Nikt z rycerstwa stać ze mną nie chciał, nikt siąść za stół, ani pić ani jeść, gnano mnie zewsząd.
— Idź na skręcenie karku! Musiałem precz, sam niewiedząc dokąd. Zabrawszy trochę srébra powlokłem się na Ruś do Halicza, potém po innych dworach kniaziów, aż do Kijowa i Nowogrodu. Imieniam się swego musiał zaprzeć i służyć pod cudzém. Śmierci szukałem, ale znaleźć jéj trudno bez woli Bożéj. A tu i tęsknica smagać mnie poczęła, choćby przyszło ginąć, napowrót do Konar, do swoich. Wytrzymać u obcych było trudno, choć na niczém tam nie zbywało, bodaj szyję dać, musiałem wracać do domu. Wróciłem myśląc, że mnie jedni zapomnieli i drudzy nie poznają. Tak się i stało. W Konarach pustki były, włodarz się na nich pasł tylko, bo bracia niechcieli się tykać póki by o śmierci méj niewiedzieli dowodnie. Wziąłem moją majętność, i zamknąłem się w niéj myśląc jak tu żyć żeby się życiem nie struć.
Najwięcéj mnie to gryzło, dniem i nocą chodząc po głowie żem panu Kaźmierzowi zawdzięczyć tego nie mógł, iż był dla mnie tak świętym a dobrotliwym. Chciałem mój grzech odpokutować, aby na przebaczenie zasłużyć, pójść choćby za parobka do niego, a życie darowane okupić czémś...
Zabrakło głosu Stachowi i oczy sobie zakrył, pomilczał i po małym przestanku ciągnął daléj, śmieléj coraz.
— Cóż mam przed tobą, ojcze miłościwy, taić — uderzył się w pierś suknię na niéj targając — co się mam kryć? Służyłem i służę panu Kaźmierzowi potajemnie, choć on niewie o mnie, płacę mój dług, to moje życie, moja pokuta, moje wszystko!
Scibor nań popatrzał zdumiony nieco i wzruszony.
— Co ci we łbie Stachu, — odparł upamiętywając go — a na co ty się jemu zdać możesz? jak ty mu służysz, kiedy nie masz prawa na oczy się pokazywać?
— A! tak ci jest na oczy mu się pokazać nie mogę, bom ja dlań policzkiem! Póki życia mu się ani dam widzieć, ni wiedzieć o sobie. Tak ci jest, ale i zdala coś uczynić można, jam dziś tak zmieniony, że mnie rodzeni nie poznają bracia, choć by mnie zobaczył zdala — nie pozna i on! Poznaliżbyście wy mnie, ojcze, gdybym się wam nie oznajmił kim jestem?
— Pewno, nie — odparł Scibor — bieda i wiek cię zmieniły strasznie — ale moje stare oczy!! ufać w to nie można, że cię nie poznają. Ty się sam zdradzić możesz.
— A ja wam się przyznam — szepnął półgębkiem Stach — co mam kłamać, żem ja już nie jeden raz był blizko niego, widział mnie choć kryć się starałem, patrzył i nie poznał.
— Jak cię kto wyda, głowę dasz! — odparł Scibor z politowaniem.
— To dam — rzekł Stach powoli i dobitnie — to dam, albo mi to ona i tak nie cięży? Co mi po niéj? Czegoż ja w życiu jeszcze mam się spodziewać dla siebie? Nie obmyję się choćby krwią własną. Głową potrząsł rozpaczliwie.
Gdy potém trochę pomilczeli, Scibor, który szelest usłyszał za okienniczką, rzucił na nią okiem z ukosa i głos zniżył pochylając się do Stacha.
— A no, mów z czém przyszedłeś do mnie?
— Z czém? z bolem i z żalem — zawołał Stach — poskarżyć się, wynurzyć! Myślałem, poprobuję czy i ten mnie popchnie, a nie to choć przed nim usta otworzę, serce rozkryję, powiem co za pazuchą jak kamień mi cięży, bo niemam się zwierzyć komu.
Scibor zdziwiony popatrzał nań, jakby nie rozumiał co Stach kryć, co wyznać i powiedzieć może więcéj. Tym czasem jemu oczy błyskały dumnie i usta się krzywiły od jakiegoś wzruszenia.
— Prawda, — mówił — żem ja dziś robak na pół zgnieciony, żem ja proch i nędza, a no i mały i najmniejszy cóś może, kiedy tak bardzo chce jak ja — Bóg świadek!
Scibor ciągle z otwartemi usty słuchał coraz bardziéj zdumiony, myśląc co ten biedny człowiek uczynić może. Stach na ławie kręcił się, jakby go piekło, ruszał się, wstawał, siadał, włosy rękami rozrzucał, wąsy targał, odzież na sobie ciągnął. Widać w nim było człowieka co się dawno nie mógł wygadać z tém co miał w duszy, a teraz mu się razem wszystko do ust cisnęło. Z piersi jego dobywały się tłumnie łkania, głosy, westchnienia niezrozumiałe, jakby nadmiar ich go dusił.
— Jakbym ja wam zaczął opowiadać wszystko com uczynił, co robię, wzięlibyście mnie może za kłamcę! — zawołał.
A cóż, kto mógł być takim jak ja zbójem, ten i łgaczem być może? Jam już nawykł wszystko dźwigać na ramionach, co mi rzucą na nie!
— No, gadajże — przerwał Scibor — cóżeś to zrobił?
— Jakem umiał takem pokutę odprawiał — począł Stach. — O! mała to była chwila, w któréj człek zapomniawszy się, oszalawszy ręce podniósł na świętego młodzieńca. Szatan opętał! A za tę chwilę, ot ile lat zgryzot mnie męczy!
Scibor na łokciu się sparłszy, blade oczy wlepił weń i słuchał.
— Com robił powiedzieć trudno — ciągnął Stach — służyłem mu skrycie, broniłem go, stróżowałem nad nim, dawałem mu życie i daję i dawać będę aż — zdechnę.
— Gdzież? co? — zapytał trochę niecierpliwie stary.
Zawahał się z odpowiedzią Stach i włosy na głowie targać począł.
— Nie uwierzycie — rzekł — byłem u niego parobkiem przy koniach, aby ino patrzeć i stróżować. — Ani mnie znał ani wiedział o mnie. Com robił? Oto gdzie było największe niebezpieczeństwo stałem za nim w gotowości, choć małe człecze, możem ja i niemało dokonał! Zawahał się znowu.
— Trudno wszystko gadać, — dodał — czyż to wy nie znacie losu pana Kaźmierza? Dziś on, dzięki Bogu na Sandomirzu książe i pan. Nie wiecie co było gdy Krzywousty umierał?
Chłopię zostało u nieboszczki pani roczniaczkiem na kolanach, w pieluchach. Przyszło dzielić, panowanie Biskupi radzili, ziemi dla niego nie stało. Nieboszczyk król, panie mu świeć, gdy ową swą wolę ostatnią dogorywając powiadał do pisania, nie spełna już wiedział co czynił. Myślał może iż Kaźmierz do klasztoru pójdzie jak córka — a może? kto wie? Gdy go pytano jakby nieprzytomny odpowiadał. Mówił o czterech rzekach, czterech synach i o wiadrze złotém, o czterech kołach i o wozie. Nikt go nierozumiał.. Dość, że dla Kaźmierza ziemi nie stało. Chował się przy braciach, przy Bolku, przy Mieszku, na łasce jak sierota bezdomny. Henryk się wybrał z krzyżem do ziemi Świętéj, on był jeszcze nie dorósł, iść z nim nie mógł. Dali go Kędzierzawemu, ten tylko że go uczyć kazał jakby na księdza. Rycerskiego tyle co sam chciał pochwycił. Karmili go pargaminami i modlitwą. Przecie się nie popsuł.
Pamiętacie ową chwilę złą gdy Cesarz niemiecki wtargnął do nas, a nie było sposobu mu się obronić. W Kargowie przyszło przed nim pokorę odprawiać..
Rudobrodemu nie bardzo się chciało iść na puste ziemie za cudzą sprawę — stanął pokój obrzydły. Zażądał Cesarz zakładników. Kogo dać? Nie myśleli długo, dali Rudobrodemu Kaźmierza na przepadłe imię.
— Toć wiem — mruknął Scibor.
— A któż tego nie wie? — mówił Stach daléj — ale tego wy nie wiecie i niewie nikt, żem ja tam lichym służką był z Bolkiem w Kargowie gdy tę nieszczęsną pokorę, boso odprawiać musiał, z mieczem u szyi, a brata wrogowi dać.. Byłem ci tam i serce mi się krajało, co za dola spotka biednego Kaźmierza.
Gdy go wydawali płaczącego ze sromu i trwogi Rudobrodemu, jam dobrowolnie pachołkiem poszedł za nim.. Myślałem sobie, życie dam gdyby na niego nastawali.
Dziwy wówczas prawili o Rudobrodym jakoby ludzi jadł a krwią popijał. A no co miało być zgubą pan Bóg na łaskę obrócił. Wydali brata jako na rzeź, a stało się, że mu niewola u Cesarza była wychowaniem i nauką.
Sześć lat byliśmy ja i on na Cesarskim dworze, jako w szkole. Ja com zdala patrzał na tego strasznego pana, przed którym drzało wszystko, powiem tylko jedno, że sprawiedliwym był i księcia naszego sprawiedliwości nauczył. Cesarz to chłopię bardzo polubił i nie dał mu długo nad Renem u dziada Wichfrydowego siedzieć, wodził go z sobą na wyprawy. Było na co patrzeć. Uczyliśmy się świata i obyczaju wszelkiego na dworze, między rycerstwem i duchownemi, choć ja na to tylko ze stajni poglądałem.
— Nie widział że was książe? — zapytał Scibor.
— Nie, prawie, bom ja widzianym być nie chciał — rzekł Stach — choć u jego namiotu, u drzwi izby nikt na straży nie sypiał ino ja.
Uśmiechnął się dumnie Stach. — Możem ja mu téż nie jeden raz życie ocalił, zbudził, ostrzegł, ale zawsze tak aby inny za mnie to zrobił.
Zaraz potém gdy nas w Kargowie zabrano, Cesarz ruszył na Włochy. Ciągnęli i my z nim. Rudobrody pono sam mawiał do Kaźmierza. Patrzaj a słuchaj, ucz się, nie stracisz czasu u mnie.
Prawda że ani rycerzy dzielnych na dworze jego, ani prałatów i uczonych nie brakło. Ciągnęliśmy tłumem wielkim na zbuntowane miasta, Karynty, Szwaby, Burgundy, Sasy..
Może we sto tysięcy darliśmy się przez okrutne góry na południe, aż po wielki gród Milan, który opór stawił żeśmy go głodem brać musieli. W obozie, gdyśmy mury jego opasywali, tyle prawie było duchownych co starszyzny rycerskiéj, wieczorami i dniami przy spoczynku było się czego nasłuchać. Rudobrody z uczonemi zasiadał co mu ich zewsząd zwozili, rozkładali księgi ogromne i z nich prawa mu wykładali, a on i drudzy uczyli się.
Tam to nasz książe nabrał wielkiéj do ksiąg miłości, do ludzi mądrych i do wszelkiego dobra. U Rudobrodego na wargach nie było nic jeno sprawiedliwość. Srogi nie był z natury, ale jak miecz Boży nieubłagany.
Kiedyśmy onego Milanu dobyli pierwszy raz patrzałem się i ja na to jak rycerstwo tamtejsze boso szło, z głowy odkrytemi, miecze w ręku niosąc do przysięgi; prosty lud z postronkami na szyi — na wozach chorągwie.
Nasz pan to się wszystkim przypatrywał sprawom, to z większą jeszcze miłością podsłuchiwał gdy przyszły narady nad prawem, które uczeni pisali dla zwyciężonych. Gdy poszli umawiać się o to, a czytać a rozprawiać, on tam wciąż stał i słuchał, że go z pod namiotu wywołać było trudno.
Co my to tam przeżyli i przebyli!
Zbuntował się potém drugi raz ten gród ogromny, podatki płacić i pańskich urzędników słuchać nie chciał, musieliśmy iść nań po raz drugi. Cesarz kazał palić i niszczyć bez miłosierdzia, mówiąc, że posłuch musi być! Ogłodziliśmy miasto po raz wtóry — ścisnęli a nie było dlań ratunku. Wyszedł lud i urzędnicy z grodu w pokutniczych szatach, z krzyżem poprzód, padając do nóg Cesarzowi. Sto chorągwi rzucili mu pod stopy żebrząc zmiłowania. Cesarz nie rzekł nic zrazu, ani groził, ni przebaczał. Dziesięć dni ich zostawiwszy w niepewności i trwodze, potém ludowi życie darował, a gród z ziemią zrównano, że jeden Kościół Ś. Ambrożego ocalał.
Poczęło się na téj ziemi piekło srogie a pomsta straszna. Na tośmy patrzali z panem naszym.. Tak nam tam sześć lat upłynęło, aż księcia nazad odesłano, a jam za nim z końmi pociągnął. Żył jeszcze naówczas Henryk, który téż był świata za morzami widział wiele, bo krzyż włożywszy szedł z niemcami i francuzami do ziemi świętéj, ale mu się i im nie wiodło, a mówiono, że królowa francuzka płocha bardzo, przyczyną była niebłogosławieństwa Bożego. Henryk z Jaksą z Miechowa powrócili cali i mnichów z sobą przyprowadzili.
— Trzeba to było widzieć, — mówił Stach daléj. — Kiedyśmy nazad z niewoli powracali, jak Henryk nam drogę zabiegał, brata najmilszego ze łzami, gdyby straconego i zmartwychwstałego witając.
Widać było naówczas, że ci dwaj młodsi z sobą zbratani są jako najserdeczniéj, jedna w nich była dusza. Żyli z sobą społem, nieodstępując jeden od drugiego, a co jeden chciał oba czynili.
Jam na to patrzał.
— Cóż! — przerwał Scibor z uśmieszkiem — zawsze ze stajni?
Rzekł to jakby z niedowierzaniem.
— Ojcze — rzekł Stach poczuwszy niewiarę — szydzicie sobie ze mnie, widzę, sądzicie że kłamię. — A no tak było, odprawiałem pokutę i w stajni i różnie, Bóg świadek, prawda co mówię. Byłem i u koni i pod chorągwią, alem się poznać nie dał..
Toć wiecie że jak Henryk tak Kaźmierz oba naówczas nie żonaci byli a żenić się nie chcieli. Różnie o tém mówiono, — dodał Stach — głos zniżając, Henryk krzyż nosił i o zakonie pono rycerskim myślał, więc się wiązać nie mógł a mój pan —
— Ludzie powiadali — szepnął cicho bardzo Scibor — że ten od podwiki nie uciekał...
— Tego ja tam nie wiem, czy gonił czy uciekał — rzekł Stach — a to pewna że kochanicę jakąś jedną miał. Z tą się tak krył że i djabeł nie dopatrzył, kto i gdzie ona była.
— Jakże mógł to tak ukrywać? — zapytał stary.
Stach głową potrząsnął.
— Oprócz jednego może Smoka, sługi z którym się wyrywał do téj miłéj, nikt nie wiedział i nie wie kto ona była, dziewka czy zamężna niewiasta, prosta kmiecianka czy co lepszego. Mówiono że się z księciem gdzieś zjeżdżali, że ona do niego przybywała. — Szpiegowali ciekawi, podpatrzeć chcieli, nikomu się nie udało. Spotykali się w lasach, słyszę, na łowach, Kaźmierz tak ginął gdzieś na dni czasem kilka, powracał smutny i nie zwierzał się nikomu nawet bratu.
Dworzanie szeptali że Henryk nalegał nań i na miłość braterską zaklinał, aby się przed nim zwierzył, na co Kaźmierz miał odpowiadać. Gdyby to moją było tajemnicą, dałbym ci ją, ale cudzą jest — niemogę.
I tak to trwało, a może i do dziś dnia trwa jeszcze — dokończył Stach.
— Przecież książę żonaty jest — mruknął Scibor.
— A żonaty — mówił Stach — ale nie po swéj woli. Gdy Henryk w téj niegodziwéj zasadzce na trzęsawiskach zamordowany został, mimo Mirosława przyjaciela, co go własném okrył ciałem, już był naówczas wolę swą kazał spisać przy świadkach, że w razie śmierci na niego dzielnica Sandomierska nie komu się ma dostać innemu tylko bratu najmilszemu.
Tu Stach uśmiechnął się spuszczając oczy.
— Nie uczyńcie mnie kłamcą, proszę, za to co teraz powiem. Klnę się wam na zbawienie, nie dla chwalby, ile dla świętéj prawdy że książe Kaźmierz mnie po troszę winien iż po Henryku wziął Sandomierszczyznę.
— Świta bo ci w głowie! — zawołał Scibor.
— Posłuchajcież — mówił Stach — a cierpliwie, zobaczycie. Było tak naówczas żem ja ode dworu Kaźmierza musiał iść precz, bom się tam zwaśnił, zaciągnąłem się w służbę na dwór Biskupa Krakowskiego, Macieja Cholewy, który potém zmarł na rok przed księciem Henrykiem.
— Znaliście wy go? — zapytał Stach.
— Nie — potrząsając głową odparł Scibor, — nie znałem go bliżéj, choć się o nim nasłuchałem wiele. Mąż mówią, uczony był, mądry, wielkiéj gęby i języka. Ten ci to co gdy raz księciu Władysławowi pieniędzy pożyczył w potrzebie, potém go już za bogacza miano. Słali potém doń posłów aby księciu wygodził znowu pieniędzmi. Gdy przybyli doń z tém posłowie, wysłuchawszy ich rzekł — a no, dobrze, chodźmy do skarbca mojego. I powiódł ich miasto do skarbca do wychodka, a wskazując nań i śmiejąc się, odezwał się. — Oto gdzie są wszystkie skarby moje! Maciek zrobił, Maciek zjadł!
Albowiem imie mu Maciej było. Obżartuchem przez to nie był wcale, tylko że ludzi wielu przy sobie karmić musiał, a na księgi téż których siła kupował, wydawał wiele, niemiał więc w skarbcu zapasu. Pan był pobożny, uczony, ale wesołą rozmowę lubiący, do żartów skłonny a gotów słowy szermować noc i dzień, i nie było nikogo co by mu w rozumnej mowie sprostał, co po dziś dzień ludzie dobrze pamiętają.
— Tak, tak — przerwał Stach — jakbyście go znali. Na dworze biskupim na małym żołdzie i ja służyłem, bylem się tam docisnął, a stał nie daleko. Zwali mnie tam jak i do dziś dnia mnie zwą, bom sobie to imię przybrał od uroczyska mojego na granicy od Spicymirza, Zabora z Przegaju. Biskup mnie dosyć lubił. Choć poważny mąż, gdym przy nim służby sprawiał, wedle obyczaju swojego nieraz ze mną pożartował. Wolno mu było wesołém słowem odeprzeć, byle do rzeczy.
Obu młodszych książąt lubił bardzo stary, szczególniéj Kaźmierza, bo ten go bywało godziny ba i dnie całe gotów był słuchać gdy rozprawiał o wszelakich dziejach. Biskup zaś mówić potrzebował a żeby go rozumnie słuchano i o obu książętach powiadał zawsze że z całego rodu najmędrsi byli.
Raz tedy, gdy do tego przyszło, że książe Henryk, który krzyż nosił ciągle, a gdy niemógł z nim iść do ziemi świętéj bo okazyi nie było, parł się na swoich pogan, życie ciągle ważył i o mało już zabit nie został; — począł Biskup boleć, że gdyby zszedł bezpotomnie, bardzoby krwi poczciwéj żal było.
Zdało mi się wtedy rzec słowo, że żal by téż było aby po nim, uchowaj Boże czego, Kędzierzawy albo Mieszko zagarnął dzielnicę, a sierota bezdomny Kaźmierz i na dal na łasce braci miał zostawać.
Uderzyło to biskupa i jak był zwykł drwić — rzekł do mnie śmiejąc się.
— Patrzcie go! Oślica Balaamowa rozumnie przemówiła!!
Od téj chwili jak sam przyznawał, począł na księcia Henryka nalegać aby dał spisać wolę ostatnią i umiłowanemu bratu sierocie księztwo po sobie przekazał.
A że mąż był prawości wielkiéj, i czego się sam nie domyślił tém się chwalić nie chciał, koniecznie nalegał na mnie, aby księciu Kaźmierzowi opowiedzieć iż to ja myśl tę poddałem. Padłem mu do nóg błagając aby tego zaniechał, a gdy się i zdumiewał i wyśmiewał, o spowiedź go prosiłem, na któréj zeznałem mu com zacz był, dla czegom się ukrywać z sobą musiał.
Tedy pobłogosławił mnie ze łzami starzec święty i rzekł — Pan Bóg niech będzie z tobą, dziecko moje, wszelako co nie moje tém ja się chwalić niechcę, abym grzechu na sąd Boży nie poniósł, w cudze się strojąc pióra. I odtąd śmiejąc się opowiadał zawsze. — Nie jam ci to wymyślił, oślica Balaamowa przemówiła do mnie.
Słuchał Scibor z zajęciem, a Stach czoło otarłszy spoczął trochę.
— Cóż daléj — boście odbiegli od swego — zapytał stary.
— Gdy książe Henryk, święte paniątko, padł w téj zdradzieckiéj wyprawie na moczarach, a ciało jego nawet dzicz ta rozszarpała, że mu pogrzebu poczestnego dać nie było można, Kaźmierz po bracie z żałości wielkiéj szaty na sobie darł, utulić się niemogąc.
Przez tę śmierć jednak panem został na Sandomierzu i Lublinie. Duchownych wszystkich za sobą miał, bo choć na stolicy w Krakowie Gedko już siedział i on i wszyscy pasterze Kaźmierza za swego uważając, z nim trzymali. Nie mógł mu więc nikt przeczyć spadku i poszedł zająć Sandomierz. Bracia wnet i duchowni, widząc go tam nalegać poczęli aby, jak przystało książęciu bez żony nie był, a owe miłostki, o których przebąkiwano ciągle, porzucił. Biskup Gedko zwłaszcza, surowy człek, domagał się tego koniecznie.
Opierał się w początku książe, ale naleganiom ojca duchownego, w końcu musiał być posłusznym. Poczęto mu zaraz z niemiec swatać dziewek siła, bo o to tam łatwo i zapas zawsze trzymają dla obcych, aby się do naszych ziem przez niewiasty wciskali. Niemkini książe nie chciał powiadając, że ta nademną panować zechce, jako Władysławowa, więc gdy się żenić mam, rusinkę wolę brać.
I wziął Helenę księżną którą mu z Bełża od Wsewołoda Mścisławowego przyprowadzono, a no wziął jak się bierze narzucone.
— Hę! — zapytał stary — a nie rozmiłował się w niéj potém?
Stach głową pokręcił i głos zniżył.
— Przeciw pani téj nie można nic rzec, dobrą być chciała i jest, ale, piękności wielkiéj nie miała, ani mógł do niéj przystać.
— Przecie swą potajemną miłościcę dla niéj porzucić musiał — odezwał się Scibor.
Na to pytanie, Stach jakby odpowiadać nie bardzo chcąc, zmilczał trochę, ramionami poruszywszy.
— Spełna ja tam tego niewiem, — dodał. — Ludzie prawią różnie, nie powiem lepiéj nic. Pan pobożny, widać że z żoną chciałby żyć po Bożemu, a zmusza się do tego. Czasami trwa wiernie przy niéj, powiadają, gryzie się, chodzi jak obłąkany, męczy widomie, to pierzchnie w lasy i nie będzie go dni kilka. Ludzie dworscy prawią że do swojéj dawnéj pojechał, bo odstać od niéj nie może, ale kto to tam wie co się z nim dzieje? Prawią że mu napój zadano. — Ja nie wiem.
Scibor ramionami potrząsał.
— Do dziś dnia więc to trwa? — zapytał.
— Pono — rzekł Stach. — Jam ostatnich czasów na dworze nie był, musiałem gdzieindziéj — bo —
Niedokończył, Scibor go przynaglał.
— Gadajże już wszystko, gdyś począł.
— Zawczasu bo o tém mówić — odparł Stach. — Ot pozwólcie abym ja téż was popytał.
Tu z ławy wstawszy, pochylił się do starego i głos bardzo zniżywszy, począł.
— Cobyście wy na to rzekli, gdyby ziemianie pomyśleli Kaźmierza na Krakowie posadzić?
Sciborowi brew się ściągnęła, nie odpowiedział nic długo.
— Teraz bo wam panów raz wraz chce się mieniać jak kukły dzieciom, — rzekł zwolna. — Nie może być aby się przy tem krew nie lała. Czemuż Mieszko raz posadzony na Krakowie, ostać się na nim nie ma spokojnie?
— Spokojnie! — podchwycił Stach szydersko. Wy tu chyba ojcze, spokojnie w kącie siedząc o niczém nie wiecie, nie słyszycie nic, nie zalano wam niczém, to się wam zdaje to panowanie do wytrzymania? Toć to ręka żelazna, nie ojciec ale gorzéj ojczyma. Nie słyszeliście co Henryk ów Kietlicz dokazuje? Jeden jęk się rozlega po całym kraju, w takie go dyby wzięli.. Ze skóry drą i ziemian i kmieciów nikomu nie przepuszczając.
— E! cicho byś był! — przerwał Scibor — nie słyszałem nic i słyszeć nie chcę. Ty bo Stachu, jakeś złym będąc szalał, tak teraz dobrym chcąc być znów szalejesz niepomiernie. Cóż to za łaskę wyrządzisz Kaźmierzowi gdy go w wojnę z bratem wwiążesz, ty czy kto inny? Cóś to oszalał chyba. Albo to Mieszkowi synowce, zięciowie, szwagrowie nie obronią go! A możnych ma i na Czechach i po niemcach! I sam téż ów Stary, człek z którym igrać niebezpieczno. Młodym był gdy go Starym przezwano, bo rozum i wolę miał nie młodą.
— No! no! — począł Stach, — nie tak on straszny gdy go i Biskupi i ziemiany wszyscy nie lubią. Rycerstwu dopiekł do żywego.
— Milczałbyś, — przerwał Scibor surowo, — prawisz nie do rzeczy. Gdybyście nawet po szalonemu Kaźmierzowi drogę usłali, toć mówicie że Sprawiedliwy jest i bogobojny, czyżby on chciał brata zrzucać, aby się jego mieniem bogacić? On, który za Kędzierzawego już, gdy go Jaksa z przyjacioły na kolanach błagali aby Kraków brał, prośby ich odepchnął, a po śmierci Bolesława jeszcze raz toż samo uczynił.
— A! — zawołał porywczo Stach — inaczéj stało naówczas a teraz.. Jaksa z przyjacioły nie byli by go utrzymali, potém Mieszka nie znano, i spodziewano się po nim wiele..
Teraz inaczéj ludzie myślą.
— A milcz że! — począł Scibor jakby przelękły — milcz i tego pana którego kochasz nie wiedź na pokuszenie aby głową nie przypłacił jeszcze waszego szaleństwa.
— Wy bo — mówił stary — aby wam nowe sitko na kołku powiesić, aby coraz nowy pan, a taki coby wszystkim cugli popuścił. Ej, Mieszko na was dobry jest, bo żelazną rękę ma, a wam takiéj trzeba — E! milcz!
I podąsał się Scibor, Staszek zmilczał, ale sposępniał.
W tém około okienniczki coś zaszeleściało. Jeszcze oba na siebie patrząc, milczeli, gdy z podziwieniem starego, drzwi się otwarły i Jagna co na oczy Stacha widzieć nie chciała, weszła do izby nagle.



III.

Zdumiał się niepomału ojciec ujrzawszy ją, ale więcéj jeszcze widokiem dziewczęcia zdziwiony był Stach, który zmięszany w ciemny kąt cofać się począł. Srom mu na twarz wystąpił.
Jagna weszła śmiało. Strój trochę zmieniła poranny, kosy puściwszy na ramiona, na koszulę wdziawszy krótki jedwabny przyodziewek z rękawami rozprutemi długiemi. Jakby się jéj zachciało być piękną, występowała z główką raźnie do góry podniesioną i rumieńcem na dumnéj twarzyczce, bystro oczyma rzucając do koła.
Padły one naprzód na chłopca, który się w ciemny kąt zasunął, potém na ojca, przypatrującego się jéj z uśmiechem dziwnym, na pół szyderskim.
— Gości macie, — rzekła do niego — toć by przyjąć potrzeba, a jam wasza gospodyni. Każecie podać jadło i napój?!
Staszek ciągle jeszcze nie występował, stary wskazał nań ręką.
— Gościa tego albo znasz lub nie, Jagno.
Stach prędko mu przerwał.
— A skądżeby Zabor z Przegaja mógł być znajomym!!
Dziewczę się uśmiechnęło jakoś żartobliwie, gniewu już ani wstrętu takiego jaki zrana dla Stacha z Konar okazywała, widać po niéj nie było — przypatrywała mu się śmiało.
Zabor z Przegaja, czy kto tamkolwiekbądź — odezwała się, — chleba i napoju potrzebuje. Możeby wstyd było gdyby głodnym ztąd odchodził.
Zwróciła się zwolna, a Stach za nią ciekawemi powiódł oczyma.
Gdy wyszła, Ścibor dziwnie uśmiechnął się sam do siebie, znać pomyślawszy — otóż niewieście dąsy i gniewy. Z rana go wieszała i ścinała, a teraz mu się uśmiechać i karmić gotowa! Wierz że tu babom!
Potrząsł głową i spytał.
— Widziałeś ty dawniéj Jagnę? poznałbyś ją?
— Dzieckiem może ją najrzałem kiedy, — rzekł Stach — alem nie pamiętał. Urosła na panią.
— I czas by jéj nią być — dodał Ścibor, — a no niechce. Zalecało się wielu, a ta dzika koza pana nad sobą cierpieć nie chce.
— Przecież prędzéj, późniéj ktoś ją weźmie — odparł Stach.
Scibor westchnął.
— Jeżeli się ona wziąć da komu!
Mówili jeszcze, gdy drzwi się otworzyły znowu i stara sługa, a za nią dziewczęta jednako poodziewane chędogo, poczęły iść misy niosąc, dzbany i ręczniki, a wszystko co do jedzenia było potrzebne.
Ścibor nie wstawał, więc mu ławę przystawiono tak do nizkiego łoża, aby mógł na niéj wygodnie pożywać. Resztę mis i dzbanów porozstawiano na stole, a Jagna pierwsza dając znak ręką gościowi aby usiadł, miejsce zabrała.
Znak ten łaski mocno zdziwił Ścibora, nie mógł strzymać, aby uśmiechem córce nie okazać, jak był rad jéj postanowieniu. Zrozumiawszy to piękna Jagna, pogardliwie podniosła usteczka, tymczasem rączki myjąc i ręcznikiem je ocierając, co téż i Stach, wedle zwyczaju ówczesnego zrobić musiał.
Siedli na przeciw siebie, gość na nią jak w tęczę patrzał. Dziewki takiéj jako żyw nie widział, bo pod te czasy mało było podobnych; niewiasty słuchały, nie rozkazywały, a choć która władzę miała, kryła się z nią jak ze zbrodnią. I nie mówiły one wiele z obcemi, oczyma więcéj niż usty rozmawiając a aż nadto wiele niemi wypowiadać umiały.
— Dużoście podobno świata widzieli? — odezwała się Jagna, na pół rozogniona, pół obojętna, nie pomyślawszy o tém iż się zdradza z podsłuchanéj rozmowy.
Stach zdziwił się pytaniu.
— Rycerska to rzecz, — odparł — po świecie się włóczyć, gdy wojny niema, innych wszelakich przygód szukając. Spokojnie siedzieć starym się tylko godzi, ci się wysłużyli.
Jagna popatrzała nań szydersko.
— Juści téż rycerzowi włodarzować nie przystoi, miejsce jego w wojsku i przy dworze. A wy, pozwolicie spytać, komu służycie?
Stach się zmięszał, ale wnet odzyskał przytomność.
— Bywało się różnie, — odezwał śmieléj — a teraz, teraz jestem sam, niewiem dokąd się obrócę. Jest dworów dosyć...
— A no, — odparła żywo Jagna — prosta rzecz zdaje się do swojego pana iść, który ziemią rządzi, do swego księcia.
— Tak, to mnie by przystało ku Mieczysławowi służyć — rzekł Stach — a ja do tego serca niemam.
— To ziemia wasza pod krakowskim księciem? — zapytała.
Stach nic nie odpowiedział, zajęty był wrzekomo jedzeniem i pytanie puścił mimo uszu; zagadując że na Rusi w tym roku o wojnie słychać nie było.
— Tam ona prawie zawsze trwa, jak zapamiętam — wtrącił Scibor. — Kniaziowie się z sobą swarzą, biją, jedni drugich zrzucają nieustannie. Było tak za Chrobrego, za Szczodrego, a od tych czasów bodaj nie gorzéj jeszcze.
Byleśmy i my — dodał cicho — na Rusinów się nie zapatrzyli, bo to przykład nie do rzeczy.
Od śmierci Krzywoustego i u nas nie ma bo pokoju — a już by go czas mieć.
Stach spojrzał, twarz Scibora sposępniała.
— Miłościwy panie, — odparł po chwili, — pokoju pono pod te czasy nigdzie nie szukać ni znaleźć. W Niemczech nie lepiéj, choć tam cesarze zwierzchnią moc mają, nie inaczéj i na południu około papieża rzymskiego, boć życie to wojna! tak już Bóg przeznaczył!
Stary zamruczał coś niewyraźnie, unikając sporu, Jagna niecierpliwie to na niego to na Stacha patrzała. Coś jéj było nie po myśli. Stach rozmawiając więcéj oczyma biegał ku dziewczęciu, niż pilnował tego o czém prawił. Ile razy wzrok jego trochę natarczywszy spostrzegła Jagna, zżymała się i minę stroiła dumną a groźną, dając mu poznać, że czytania w swéj twarzy nie rada była dopuścić. Stach mało zważał na to.
Siedzieli tak jeszcze u stołu, bo miski ciągle podawano, a podróżny jadł i pił zdrowo po długim poście, gdy Jagna ledwie czego dotknęła; — aż w podwórzu pod oknami szmer, gwar i ruch budzić się począł. Baczne ucho dziewczęcia poznało może zkąd to pochodziło, bo zaraz rzuciwszy jedzenie, pilniéj się przysłuchiwać zaczęło. I Scibor téż ku oknu obrócił głowę, a psy które tam na kości czatowały pod niém, choć nie odstąpiwszy z miejsca, coraz to zwracały pyski i groźno ujadając, poszczekiwały ku wrotom.
Ojciec i córka spojrzeli ku sobie, jakby pytając co to znaczyć miało.
Gwar ten niezrozumiały coraz wzrastał. Szło to widocznie kędyś od wałów i bramy, a w podwórzach się tylko odbijało. Ludzie spór jakiś żwawo wiedli. Niekiedy dziki głos krzykliwy, nakazujący, wysilony, gniewny zdala dochodził.
Brwi Jagny coraz się mocniéj marszczyły. Gdyby byli sami, pewnie by skoczyła zaraz dowiedzieć się co się tam u wrót działo, uczynić porządek, wydać rozkazy; w obec człowieka cudzego wstydziła się pewnie zająć męzką sprawą. Czekała więc niecierpliwie aż znać dadzą. Scibor się zżymał niespokojny.
Nie było zwyczaju w Sciborzycach, aby lud na gródku będący tak się z sobą sam ujadał, umiano go trzymać w karności i porządku.
Łatwo więc było odgadnąć, że przyczyna wrzawy z zewnątrz pochodzić musiała.
— A kież tam licho kaszy jakiéjś nawarzyło? — odezwał się z prosta Scibor do córki. — Co się tam za łby biorą, czy co?
Ruszyła Jagna ramionami i chciała już wstawać, iść, ale gość się zerwał z ławy prędko aby ją wyręczyć.
— Jeśli mi dozwolicie, pójdę się dowiem — rzekł, patrząc na Scibora.
Nikt nie bronił, skoczył więc za próg Stach, i słychać było, jak kilka słów zamieniwszy na podsieniu z ludźmi, pobiegł ku wałom i bramie.
Dosyć obojętna, zadumana Jagna podparłszy się na stole, na ojca patrzała, który brwi zmarszczył i ku oknu wyzierał.
— Cóż Stach, — rzekł potém do córki — nie tak ci coś krzyw jak zrazu był? — I rozśmiał się Scibor do niej. — Chłopak przystojny, i zaprawdę, choć zawinił raz, szkoda by go było ćwiertować.
Jagna wzgardliwie wykrzywiła usta i krótko zbyła ojca.
— Juści gościa trzeba przyjąć, choć pewniebym innego wolała, bo nie mogę patrzeć na tę rękę, co się na pana targnęła.
Scibor zmilczał, przysłuchiwali się znowu, gdy weszła stara mamka Jagny i w progu stanęła. Ku niéj się dziewczę zwróciło.
— Co tam u was?
— U nas nic, — odpowiedziała stara. — Za wrotami jacyś ludzie z odźwiernym się swarzą. Książęcy urzędnik, czy coś — dodała.
— Naszego księcia Kazimierza? — zawołała z oczyma zaognionemi nagle zrywając się Jagna, jakby już biedz chciała.
— Nie wiem czyj, a no urzędnik! — odparła starucha, zabierając misy opróżnione. Łają strasznie!
W tém i nadbiegającego Stacha posłyszano, który na próg wpadł z twarzą płomienistą, gniewny i zburzony.
— Co każecie robić, nie wiem — zawołał zwracając się do Scibora. — Urzędnik z Krakowa, bodaj sam ten Kietlicz Mieczysławowy, z dużą ludzi kupą, prowadzi jakichś pobranych winnych i niewinnych kmieciów, osadników i czerń po drogach połapaną i przewodu się domaga od was. Słusznie mu się ludzie opierają.
Juści przewód swoim zakon dawać nakazuje, ale Mieczysławowym z krakowskiéj ziemi, co tu w cudzem księstwie plądrują, nie macie obowiązku.
Jagnie brwi się ściągnęły gniewnie.
— A co im do nas, co nam do nich! — wybuchnęła.
Scibor milczał.
— Grożą, że gwałtem konie zabiorą i ludzi popędzą — dodał Stach.
Spuściwszy głowę stary zafrasowany, nie odpowiedział jeszcze. Nierychło podniósł oczy i westchnął.
— Jak się tu opierać i prawa szukać, — rzekł smutnie. — Niech ich licho porwie! gotowi gwałt uczynić jaki! Odczepnego ich zbyć, konie dać, a niech idą do...
— Ależ to nie ich ziemia! — zakrzyczała Jagna.
— Będziesz że z niemi wojnę prowadziła? — rzekł stary. — Ich ziemia czy nie, krakowski książę zwierzchnią władzę ma, a choćby jéj nie miał, gniewać go — źle. Nie daleko granica, mścić się będą, spokoju nie dadzą!
Ręką zamachnął.
— Kat ich bierz!
— To musi być Kietlicz sam, — mówił Stach, — bo bardzo zuchwale pod bramą stojąc, włamaniem się grozi. A nie tylko przewodu chce, ale ukarania tych, co mu go odmówili. Dobija się, jakby moc i prawo miał!
Sciborowi ręce się aż załamały z niepokoju i trwogi, czuł się słabym. Jagnie piersi się podnosiły gniewem, usta drżały.
— Precz by go odegnać zuchwalca — zawołała. — To ziemia księcia Kaźmierza, on tu żadnego prawa nie ma. Gródka przecie siłą nie weźmie, a da mu się raz posłuch i przewód, nie będzie od niego spokoju.
Stary podsłuchawszy to, aż się rzucił.
— Jagno ty, sokolicho drapieżna! — zawołał do niéj, ty byś ciągle wojowała! Tobie się było mężem rodzić, idź do swéj izby! Ja spokój mieć chcę, niechaj go wpuszczą, niech nakarmią, ktoby kolwiek był, ugłaskać go lepiéj.
Oburzone dziewczę, posłyszawszy ten rozkaz, rzuciło się, jakby chciało mu opierać, potém spojrzało na Stacha, pomyślało, i na ojca z wymówką popatrzywszy milczącą, wybiegło precz, trzaskając drzwiami.
— Stachu mój! — odezwał się Scibor głosem słabym, — opatrzność cię tu dziś nadała. Choć obcy, idź proszę, każ im wrota otworzyć, przyprowadź go tu, juści z nim radę damy. Zadzierać się nie chcę.
Stach się trochę zawahał.
— Idź, idź, — powtórzył Scibor. — Wrzasku nie znoszę, trzeba skończyć z niemi, puść go tu do mnie i sam z nim powracaj.
Nie było sposobu opierać się staremu, choć Stach wolałby był dziewczyny posłuchać i Kietlicza tego za bramą zostawić, musiał spełnić rozkaz starego, który więcéj już nie mówiąc, rękami dawał mu znaki aby pośpieszał, bo gwar i wrzawa coraz rosły.
Wyszedł więc. W podwórzach wszystko co żyło na grodzisku, mężczyźni i niewiasty powybiegali z zakątów, psy ujadały biegnąc ku wrotom i okopom, ludzie postraszeni, to przypadali do tynów aby spojrzeć za wały, to się od nich cofali tłumnie. Zdala hałas, krzyki i bicie drągami we wrota nieustannie słychać było.
Zobaczywszy biegnącego Stacha, wszyscy ku niemu się skupiać zaczęli, domyślając się że musiał iść z pańskim rozkazem.
Dziwiło ich że Jagny, która zwykła była pierwsza zawsze pośpieszyć gdzie powstał niepokój, dotąd niewidzieli. Jagna gniewna na ojca, na siebie, na Stacha, rzuciła się na posłanie w swéj świetlicy i co znalazła pod ręką, miotała bezmyślnie o ziemię. — Oburzało ją że ojciec ulegał. Dumne dziewczę byłoby wolało, bądź co bądź, strzałami napastników od wrót odegnać, niż taką powolnością uzuchwalić.
Gdy Stach przypadł z rozkazem aby wrota otwierano, ludzie już przy nich zajątrzeni łajaniem do oporu się zabierali. Słowo pańskie zamknęło im usta, mrucząc zaczęto ciężkie drągi odwalać i wrota otwierać.
Tuż pod niemi stał na koniu pianą okrytym, mężczyzna krępy, czarny, którego długie czarne włosy kręcone wiatr rozwiewał. Twarz mu się czerwieniła od gniewu, a że brzydkim był, jeszcze go zapamiętałość czyniła straszniejszym.
Stach poznał w nim zaraz tego, którego się domyślał, prawą rękę księcia Mieczysława, osławionego jego doradźcę, owego Henryka z Kietlic od Budziszyna, któremu naówczas przypisywano wszystko co książę poczynał i o straszne kraju uciemiężanie obwiniano.
Obcy ten człek, najbliższy osoby księcia krakowskiego, znienawidzony przez panów duchownych, ziemian i rycerstwo, najmniéj o to dbał.
Wejrzawszy nań, widać było w silnym, jak żubr zbudowanym, z krótką szyją, głową dużą, oczyma wypukłemi, patrzącemi groźno, żywych ruchów i szorstkiéj mowy człowieku, takiego, co nienawykł ulegać nikomu a wszystkich gotów był łamać, bo czuł potężną opiekę nad sobą. Sługa to był, któremu pańska moc dawała zuchwalstwo bez miary.
Trząsł się cały z gniewu gdy mu nareszcie wrota otwarto i Stacha ujrzał przed sobą. Spiął zaraz konia i jak burza wpadł na podwórze, klnąc głośno. Tuż za nim tłoczyło się kilkudziesięciu zbrojnych, a w pośrodku między ich końmi postrzegł Stach znaczną kupę ludzi, starców, ziemian poważnych, kmieci, razem z parobkami i pastuchy pomięszanych, powiązanych łykami, rozwścieczonych lub wylękłych. Ludzie Kietliczowi batami ich gnali i popędzali z sobą, końmi ściskając i napierając.
Wszystko to za wjeżdżającym we wrota Kietliczem wpadło w podwórze jak do domu, natychmiast z koni zsiadając i zabierając się tu obozować, nie spytawszy nikogo.
Kietlicz tymczasem ledwie na Stacha spojrzawszy z ukosa, popędził do dworca. Ten musiał biegiem go dognać, aby razem z nim stanąć jak chciał stary. Kietlicz z koniem wpadł aż w podsienie, tu dopiero z niego skoczył, a że nikogo nie znalazł oprócz staréj baby w progu, spokojnie mu się przypatrującéj, krzykliwie wołać zaczął, domagając się gospodarza.
Stara, wcale nie przestraszona tym wrzaskiem głową trzęsąc, rzekła mu spokojnie.
— Pan nasz z łoża nie wstaje, ani nawet dla księdza, słabuje od dawna.
Widząc że nikt mu nie wskazuje drogi, Kietlicz począł ją sobie sam torować do wnętrza, rzucił się do jednych drzwi, które do czeladnéj prowadziły, spostrzegł błąd, zwrócił się i zobaczył dopiero Stacha, który właśnie nadchodził.
— Gdzież ten wasz władyka? — krzyknął głosem zachrypłym — gdzie?
Stach, choć go złość brała i krew mu na twarz występowała, udał bardzo spokojnego.
— Władyka to nie mój, — odparł — bom ja tu gość jak i wy! Nie krzyczcie tak, bo stary słaby jest i nie znosi wrzasku.
— Słaby, a choćby i zdychał! — przerwał Kietlicz — a co mi to? Ja posłuchu wymagam! Wy tu ze mną wojnę prowadzić myślicie hę! a wiecie z kim!
— Hej no, hej! ktoś kolwiek jest, ciszéj! — odparł Stach, — toż nie w zdobytym grodzie jesteście a na ziemi pana Kaźmierzowéj, przystałoby tak głosu nie podnosić...
Kietlicz poskoczył ku niemu, mierząc go od stóp do głów iskrzącemi oczyma.
— Cóż ty, ty jakiś, będziesz mnie tu uczył? ty, mnie? Jam tu z ramienia pana, który i nad Kaźmierzem waszym jest i nad wszystkiemi! Rozumiesz?
Już się kłótnia na dobre miała zawiązać, bo Stach ustępować nie myślał, gdy drugie drzwi się otworzyły i wylękły tym hałasem Scibor o dwu kulach powoli się wlokąc, wystąpił sam, przygarbiony, wpół złamany, z włosy siwemi i brodą okrywającą mu piersi obnażone. Widok starca zgrzybiałego, drżącego, niedołężnego, na chwilkę opamiętał Kietlicza nieco. Gniew jego nie ustał, ale nieco złagodniał. Rzuciwszy Stacha, wprost poszedł na starego.
— To wyście tu władyka! — zawołał do niego — wy! A dobry u was ład i posłuch dla książęcych urzędników. Wiecie ktom jest?
Stary podniósł ku niemu głowę, któréj usta bezzębne, otwarte, z wargami drżącémi i zbielałe oczy wyrażały więcéj zdumienia niż postrachu.
Nie czekając odpowiedzi Kietlicz, krzyczał ciągle.
— Najwyższego pana Mieczysława krakowskiego jestem pierwszym urzędnikiem! Ho! ho! słyszeliście pewnie o mnie, bom ja się nie jednemu dał we znaki i żartów nie ma ze mną. Tu mi w waszych włościach ludzie przewodu odmawiają, u wrót mi każą stać! Cóż to ty pan jesteś udzielny? Co to władzy książęcéj nie znasz nad sobą? Coś ty za jeden? co?
Na to zuchwałe pytanie w niedołężnym starcu poruszyła się żółć, podniósłszy głowę znów, oczyma go zmierzył.
— Coś ty za jeden? — powtórzył Kietlicz.
— Jam Krzywoustego wojewoda — odparł poważnie i spokojnie Scibor. — Choć byście byli pańskim urzędnikiem, siwy włos powinniście szanować!
Zamilkł jakoś Kietlicz, ale gdy stary, któremu na nogach dłużéj ustać było ciężko, do izby się nazad zawrócił, aby na łożu ledz znowu, napastnik jak stał w hełmie z biczem w ręku wpadł za nim.
— Słyszysz ty stary, choćby i wojewoda nieboszczyka, sam na pół trup, żeby mi przewód był, owies i siano dla koni, strawa natychmiast dla ludzi, a na tych co mi się opierać śmieli kara w moich oczach, chłosta i ciemnica.
Scibor, który był legł już dysząc mocno ze wzruszenia i ręką piersi cisnąc, zrazu odpowiedzieć nie mógł. Zmierzył stojącego przed sobą oczyma raz jeszcze i Stachowi ręką dał znak.
— Dać mu co chce! na gwałt rady nie ma, i niechaj mi idzie ztąd!
Jakby nierozumiejąc tego, Kietlicz się nie ruszał. Spojrzał po izbie, zobaczył na stole pozostałe misy i dzbany, nie pytając przystąpił ku nim, nalał sobie kubek i wychylił go chciwie.
Niegościnnie przyjęty, niezważając na to że mu precz iść kazano, na ławę się rzucił. Milczenie groźne trwało chwilę. Drzwi stały otworem, za niemi włodarz Scibora Domuch, czekał na rozkazy drżący. Stary się ku niemu zwrócił.
— Domuch! dawaj im co chcą, niech żrą i idą ztąd! Przewód nakazać zaraz. Słyszysz! Wojować z niemi nie będę, niech mi długo na karku nie ciężą i idą precz zkąd przyszli! Ze dworu przewód wybrać dla pośpiechu, bo do wsi daleko, a tam już ludzi porozpędzać musieli.
— Spędzić mi ich na powrót zaraz — krzyknął Kietlicz, — żeby mi te psy w oczach moich chłostę wzięły!
Scibor twarz ku niemu zwrócił.
— Tego nie będzie — rzekł — tego nie dam! Czyń sobie co chcesz. Masz swój przewód i strawę, ruszajże jakoś przyszedł.
W głosie starca było coś nakazującego, groźnego, czemu się oprzéć było trudno. Kietlicz się rozśmiał szydersko i począł jakby sam do siebie, rozpierając się na ławie.
— Oh! oh! myślicie sobie poczynać z nami, tak jakoście z dawnemi swemi pany czynili! Ale mój pan inny! Sprawa nie z Włodzisławem, nie z Kudrawym? My wam pokażemy, kto tu ma prawo życia i śmierci, nakazu i posłuchu!! u mnie ziemianin, kmieć, klecha, rab wszystko jedno, nie patrzę ja kto on! Łby polecą! Dopiero się nauczycie pana szanować. Mieszko was i panów duchownych rozumu nauczy! nauczy! Zobaczycie...
Wy tu mi śpiewacie, żem ja na Kaźmierzowéj ziemi, mnie i pana mojego tak dobrze Kaźmierz jako i ty i wszyscy, wszędzie słuchać musicie. Jeden tu pan i więcéj ich nie będzie. Nieznamy ani biskupów, ani wojewodów, ani żupanów, gdy nieposłuszni są.
Chcecie kaźni, będzie kaźń, będzie, taka jakiéj nie bywało za książęcych braci. Ze skóry was drzeć, kołem tłuc, wieszać i ścinać będziemy, aż się rozumu nauczycie i ładu!
To mówiąc, pięść z biczem podniósłszy, zdał się nim grozić staremu.
Na ten wybuch gniewu Kietliczowi nikt nie odpowiedział. Znikł tylko zaraz Domuch, a Stach naprzeciw siedzącego stanąwszy o ścianę sparty, słuchał go milcząc z miną szyderską, wyzywającą, tak że ona gniew w nim jeszcze rozżarzać musiała.
Zdawał się mówić mu oczyma.
— A no, a no, pozwól sobie, nic nie kosztuje, pleć!
Scibor leżący na swém posłaniu, ręką głowę podparłszy zadumał się, twarz jego bladła, czoło się zasnuwało marszczkami.
Kietlicz kubek po kubku wychylał, nie pytając ni dziękując, wreszcie chléb łamać począł i reszty mięsa z misy wyciągać, nie troszcząc się o gospodarza.
Stara gospodyni, która na to z za drzwi otwartych ciągle patrzała, położyła temu koniec śmiało do izby wszedłszy i zabierając z przed siedzącego dzbanek, kubki i misy.
Nikt się do niego nie odezwał, nikt go przebłagać nie myślał, więc coraz mocniéj sierdził.
— Ufajcie w to, żeście Kaźmierzowi! — począł rychocząc ze złością po chwili. — No to się jemu poskarżcie! Niechaj probuje zadrzéć się z naszym panem. A no? może mybyśmy temu i radzi byli.
Dosyć już tego ziemiańskiego i książęcego gospodarstwa, czas na inne. My wam pokażemy co ład, co zakon i co kaźnia!
Znów tedy pięść z biczyskiem do góry podniósłszy na Scibora patrzał uparcie, który milczał, to na Stacha stojącego z miną drwiącą... Nie odpowiadali mu... Nie było tu już co robić, powstał z ławy gburowato, stół popychając przed siebie, pasa ociągnął, hełmu poprawił, obejrzał się do koła, plunął ze złości i wyszedł.
Drzwi się natychmiast za nim zamknęły.
We dworze nie mając już co poczynać, poszedł zwolna w podwórze do swoich ludzi rozłożonych tu taborem, chciwie pożerających strawę, którą im w necułkach i wiadrach dostarczano. W pośrodku tych rozpasanych siepaczy, kupka więźniów po drodze pochwyconych leżała na ziemi, ponakrywawszy głowy, twarzami do murawy, spoczywając i jakby nie słysząc zmagania się, łajania, szyderstw i wyzywań, któremi ich jątrzyć chciano. Jeńcom tym nie dano ani jeść ani pić, gdy Domuch przez litość przynieść i dla nich kazał strawę, żołnierstwo ją śmiejąc się pomiędzy siebie rozchwyciło, a potém kośćmi na powiązanych jak na psy rzucali, wołając że im i to nadto dobre.
A więźniowie, jak można było miarkować z odzieży i twarzy, byli w większéj części ludzie dostatni, pod różnemi pozorami z domów pobrani, na gościńcach pochwytani, którzy wiedzieli czego się mieli spodziewać, dostawszy Kietliczowi w ręce. Nikt z nich cały nie wyszedł.
Gbur ów, niemogąc się dłużéj nad Sciborem znęcać, bo mu ten ani odpowiadał nawet, poszedł się mścić na więźniach swoich. Smagał ich szyderstwy i groźbami.
— Dam ja wam dobrą gościnę w Krakowie, dam, dam! Popamiętacie pana i mnie, który z was z całą skórą wyjdzie i ze łbem na karku, będzie do śmierci pamiętał że był w moich łapach!
Drużyna pana Kietliczowa, za każdym takim wykrzykiem, wtórowała mu śmiechem pijanym. Niektórzy leżących na ziemi więźniów oszczepami żgali, wołając.
— A no! nie spijta! słuchajta! kiedy pan gada!
Kietlicz szukał może powodu aby się nad którym mógł pastwić, chciał wywołać jakie rozpaczliwe z nich słowo, ale biedota owa głowy poukrywawszy milczała.
Poczęło się tedy rzucanie a groźby na włodarza Domucha, aby dawał, a dawał coraz więcéj, strawy, mięsa, napoju, owsa, obroków.
Gdy wreszcie konie i wozy do przewodu z szop prowadzić poczęto, aby się zbyć ich, Kietlicz wpadł między nie i począł wybredzać, aby mu innych, lepszych szkap i powózek dostarczano.
Przykazanie było od Scibora, by się ich zbyć jako bądź, więc ściągano i prowadzono co chcieli, w pośród wrzawy, kłótni i śmiechów. Kietlicza który był za pan brat z księciem najwyższym, wzgardliwe to przyjęcie w Sciborzycach bolało... Nie przełamano się z nim nawet chlebem, nie chciano gniewów przebłagać, zbył się go stary jak napastnika. Kietlicz nie mogąc się mścić na gospodarzu, gniew spędzał na jego czeladzi, głośno przeciw jéj panu odzywając się ze złością i pogardą.
Czeladź téż ujmować się nie mogła, ale zębami zgrzytała.
Dzień już był w drugiéj połowie, gdy nareszcie wszystko do wyjazdu stanęło pogotowiu. Więźniów na wozy powciągano po dwu i po trzech powiązawszy razem plecami do siebie, gromada Kietliczowa na konie siadać zaczęła, wiadra i necułki próżne porozbijawszy umyślnie. Pańskiego konia już podprowadzono. Nie było pozoru gościć się dłużéj, a Kietliczowi z tak małym zyskiem precz się odjeżdżać nie chciało. Już na konia siadać miał, gdy coś sobie pomyślawszy, nazad pode dwór zawrócił.
W czasie gdy tak w podwórzach gospodarowano, Stach na czatach stał, nie wiedząc co czynić, choć mu krew w żyłach kipiała przeciwko napastnikowi.
Do pilnującego progu wybiegła Jagna z twarzą zapłonioną gniewem.
— Do ojca mi go więcéj nie puszczajcie! — zawołała i znikła.
Rozkaz ten odebrawszy, Stach gotował go się spełnić bądź co bądź i pierwsze drzwi zasunąwszy, stanął u nich na straży z rękami złożonemi. Kietlicz, któremu do głowy przyszło, pewnie jeszcze pieniężną karę ściągnąć za odmówienie przewodu, gdy podbiegł ku dworowi, zastał Stacha u progu.
Spojrzał nań wskazując na drzwi.
— Do władyki chcę! otwierać! — zawołał nakazująco.
— Nie pójdziecie do niego, bo i tak chory już leży — odparł Stach.
— A wy mi tu stawić opór będziecie! hę! — krzyknął Kietlicz.
— Tak mi polecono, nie puszczę — rzekł Stach, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Kietlicz porwawszy za rękę stojącego, chciał go na stronę odepchnąć, ale trafił na równą swojéj siłę. Stach ani drgnął, nie łatwo go było ruszyć lada komu. Oparłszy się plecami o drzwi, nogi mocno wbiwszy w ziemię — stał jak mur. Szarpnął go Kietlicz raz i drugi nadaremnie i opór znalazłszy niespodziany, przyskoczył, oburącz go chwytając, aby odrzucić na stronę. Gniew obu dodawał siły. Kietlicz miał jéj dosyć, ale Stach bronił się dzielnie, pchnął go w piersi, aż odskoczył na nogach się zachwiawszy.
Wrzasnął natychmiast na swych ludzi.
— Sam do mnie! Bereza! Tyś co za jeden?
— Ktom jest, tom jest — zawołał Stach gniewnie — nieustąpię ci!
— Ty, mnie się myślisz opierać! — miotając się krzyknął Kietlicz — ty! ja cię nauczę!
I ku swoim zwróciwszy się coraz głośniéj wrzeszczał.
— Bereza! sam do mnie!
Bereza, chłop straszny i trzech innych najsilniejszych z orszaku Kietliczowego już biegli mu w pomoc. Walczyć z niemi jednemu było niepodobieństwem. Zbladła twarz Stachowi, zaciął usta, nieustępował. Siepacze nadbiegli i runęli na niego.
— Wziąć tego ptaszka i związać! — krzyknął Kietlicz — rozmówimy się z nim w Krakowie!
— Ziemianin jestem wolny! — zawołał Stach.
— A choćbyś i Kniaziem był! — zaryczał Kietlicz — ja na was wszystkich uzdy nałożę.
Po chwili krótkiéj namysłu Stach, spuściwszy głowę, gdy Kietliczowa służba nań padła, nie mówiąc słowa, dał się jéj ująć. Zdala stała jego czeladź wylękła i podburzona, jakby chciała stanąć w pańskiéj obronie, Stach nie broniąc się już, krzyknął do swych ludzi.
— Wy z końmi ruszajcie za mną!
Spokój ten zmięszał trochę napastnika, ale cofać co rozkazał nie chciał, wstyd mu było. Wiedział że nieznanego sobie ziemianina z pocztem jadącego chwycił, niesprawiedliwéj opierającego się napaści; nie zgrzeszył on tak dalece, aby go za to srodze karać można, Kietlicz byłby go zwolnił gdyby się prosił, milczącemu nie mógł przepuścić.
— Wiązać go! — powtórzył — w Krakowie się z nim rozgadamy.
Drzwi od mieszkania Scibora stały tymczasem ze środka zamknięte, Kietlicz przypadł do nich ze złością, uderzył parę razy, nie odzywał się nikt, nie myślano otwierać.
Ciupnął w nie jeszcze raz mieczem i splunął.
— Licho na was, z dziadami nie będę wojny prowadził. Na koń! a tego — wskazał na Stacha, — związać mi dobrze i z innemi niech rusza do Krakowa.
To mówiąc odszedł ode drzwi, rozkazując sobie konia podprowadzić, klnąc i łając jeszcze siadł nań i popędził ku wrotom.
Cała gromada jego wnet na konie swe wspinać się zaczęła, wozy popędzając przed sobą, na których już więźniowie leżeli.
Ciury te po drodze jeszcze chwytając co napadły, kury, świnie, gęsi, ze śmiechem uwożąc te łupy zwolna wrotami nazad wyciągnęły na podzamcze, odgrażając się odźwiernemu stojącemu w bramie którego kilku kijami poczęstowało, że im zrazu wrót niechciał otwierać.
Za ostatnim z Kietliczowych oprawców zaparły się wrota natychmiast i orszak nie odciągnął jeszcze, gdy czując się bezpiecznemi ludzie zamkowi powybiegali nad wrota i na wały, od psów i zbójów łając wściekle odjeżdżających, którzy im zdala pięści pokazywali. Kilka kamieni nawet świsnęło w powietrzu za odjeżdżającemi i padło na gościńcu.
W téjże chwili otwarły się drzwi dworu i Jagna z włosami rozpuszczonemi, z załamanemi rękami, z bezsilnemi łzami na gniewem zarumienionych policzkach, wypadła trzymając toporek w ręku. Dłużéj by już była wytrzymać nie mogła.
Postawszy chwilę na progu, zawróciła do ojca. Scibor leżał oburącz głowę trzymając w dłoniach, podniósł ku niéj wejrzenie i uląkł się wyrazu jaki na jéj twarzy zobaczył.
— Jagno! Jagno ty moja! nie złość się nadaremnie, nie było na to rady! Stacha wzięto, słyszę, ale temu się nic nie stanie.
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— O Stacha tego mi nie chodzi, — zawołała — nie byłby mężczyzna żeby sobie nie dał rady, ale ty ojcze! ty! po coś im otwierać kazał? aby nam srom uczynili!
— Dziecko moje, — odparł Scibor — stary jestem, stary i niedołężny, gródka bronić nie mogłem, nie było czém.. Jutro by go Mieczysławowi najechali. Nastały takie czasy, dożyliśmy! głowę trzeba spuściwszy, uszy położywszy słuchać.
Jagna ręce sobie wyłamywała.
— A! nie! nie — wołała rzucając się — tak nie będzie, nie może być, ziemianie mu się nie dadzą, niewolnikami nie są. A dadzą się, no to warci być niemi.
Przeszła się po izbie, usta zaciskając, głowę unosząc, dysząc prędko, gniew czynił ją piękniejszą, niemal młodszą niż była. Oczy jaśniały blaskiem nadzwyczajnym, rumieńce krwią się tryskać zdawały, z pod maleńkich ust ząbki świeciły zacięte zgrzytaniem.
— O! tak się ostać nie może! — powtarzała ciągle.
Starzec ku niéj wyciągnął ramiona, przyklękła przy nim, pochwycił ją ściskać i pieścić.
— Cicho, ty sokolico drapieżna, cicho! niech się tam dzieje co chce! Dajcie mi choć umierać spokojnie, nie moja to sprawa a tych co żyć będą. Mnie aby cisza i pogoda.. Jagno! uspokój się!
Ale Jagnie łzy z oczów płynęły, upokorzenia swojego i ojcowskiego zapomnieć nie mogła; krzykliwy głos Kietlicza rozkazującego na gródku brzmiał, jéj w uszach i dreszcz ją przechodził.



IV.

Tegoż dnia wieczorem, Kietlicz ze swą zbrojną gromadą, z którą jakby na łowy puścił się na dwory i ludzi, był już znowu na Krakowskiéj ziemi. Tu siepacze jego śmielszymi się stali jeszcze.
Dla Staszka, któremu z lekko związanemi rękami pozwolono jechać na własnym koniu, otoczonemu swojemi ludźmi i strażą — widok tego pochodu był oburzeniem nieustanném. Ale, choć mu twarz srom i gniew oblewał, milczeć musiał. Zżymnął się czasem, strząsnął, do swoich coś zagadał, straże otaczające co innego mając do czynienia, wcale nań nie zważały.
Kietlicz wracał z wyprawy do Krakowa, czasu nie tracąc po drodze. Nie pominęli człowieka, dworu, chaty, nie przystanąwszy dla rozpatrzenia się i rozpytania, czy nie było się tam do czego przywiązać, o co zaczepić aby kmiecia obedrzeć, uwięzić lub osmagać.
Szło o to Kietliczowi widocznie aby trwogę siał po kraju, cel ten też zdawał się dopiętym, gdyż ludzie zdala zobaczywszy kupę zbrojną, poznawszy książęcego urzędnika, pędzili w lasy rzucając domy i trzody, chroniąc się w gąszcze i błota.
Samo to zbieganie Kietlicz już poczytywał za winę, kazał ścigać uchodzących, a kogo pochwycono, wiązano i męczono aby wyznał co przewinił i czego się lękał.
Ludzie towarzyszący Kietliczowi, przywykli do tego polowania, zuchwali, burzliwi, ciągle na pół pijani, bo na wozach beczułki mieli, z których nieustannie czerpali, znęcali się nad wszystkiemi kto im pod rękę podpadł, bez względu na stan i płeć jego.
Parę osad należących do benedyktyńskich klasztorów trochę śmieléj wystąpiło opornie, ufając że im jako poddanym duchownych ludzie królewscy nic nie uczynią, ale gruby Kietlicz nie zważał na nic, kazał brać podwody, odgrażając się jeszcze że nietylko mnichów ale i panów biskupów Mieszko rozumu nauczy.
Ostrożny tylko poseł pański, na obronne gródki ziemian, na starszyznę bogatszą i silniejszą wprost się napadać nie ważył, szarpał ich z boku. Mniejsi ziemianie, kmiecie, osadnicy i czerń najwięcéj cierpiała. Był to początek. Za każdą sprawą zausznik pański powtarzał że ład wprowadza i zakonu pilnuje. Obładowywano wozy wedle tego zakonu, bo co się tylko po drodze schwycić dało, szło na nic, siepacze ryhotali ciesząc się dobrym obłowem.
Drugiego dnia gdy tak ciągnęli, nieopodal już będąc od Krakowa, wśród puszczy, Staszek pierwszy spostrzegł na łące pośród lasu kilku ludzi z oszczepami i łukami, stojących około czegoś czarnego, leżącego w pośrodku. Zdało mu się to jakby zabitą grubą zwierzyną. Zaledwie się przypatrywać zaczął już i drudzy obaczyli zdobycz i kilku czwałem się puściło ku łączce i stojącym ludziom.
Ci jakoś nie umykali, choć tentent posłyszeli i zobaczyli nadjeżdżających, gwarzyli wesoło, stojąc nieopatrzni, ukazując sobie ogromną bestję, która z okrwawionym pyskiem i rozdartemi trzewy pośród nich leżała.
Sam Kietlicz brwi najeżywszy, konia ścisnął i poleciał. Zdala już postrzegł Stach że tam około zwierza wrzask się począł, a ludziska przed chwilą tak weseli, ze strachu popadali na kolana. Gdy podjechali bliżej ku miejscu, gdzie się już Kietlicz i jego przyboczni do wiązania łowców i zabierania niedźwiedzia zabierali, usłyszał wrzask ogromny.
Kmieć który szkodnika zamordował w lesie, czuł się całkiem niewinnym, Kietlicz to rozumiał inaczéj, smagał go i krzyczał na całe gardło.
— A! myślisz ty nicponiu, rabusiu że ci po lasach bezkarnie będzie wolno polować! Cóż to ty masz takie prawo jak książe?
Kmieć zbladły, usiłował się bronić jeszcze.
— Ależ, miłościwy panie, las ci to mój własny, ta jucha mi barci popsowała i poniszczyła, pola potratowała, pokoju z nią nie było. Musiałem się bronić!
— A! pewnie! bronić, szydził Kietlicz. Tak! A kogoś to prosił o pozwolenie robienia sobie samemu sprawiedliwości? Cóżeś to ty zwierzchni pan? Sprawiedliwość i wymiar nie do kogo należy tylko do księcia? Ty sobie będziesz jego prawa przywłaszczał i bił niedźwiedzie, które z książęcych lasów przychodzą!
— Wiązać go! zagrzmiało. — Pachołkowie wnet się do kmiecia porwali. Ani się już śmiał bronić, spodziewając w Krakowie może innego wyroku. — Kietlicz wołał śmiejąc się:
— Zapłacisz siedemdziesiąt! o! zapłacisz, miły kmieciu, za polowanie na pańskie niedźwiedzie, i będziesz miał naukę, kto tu jakie ma prawo!
Wnet ogromne zwiérzę, dobry obłów pochwycono na wóz rzucając ze śmiechami wielkiemi, a że na wozach już dla kmiecia miejsca nie było, ręce mu związawszy, pieszo go za wozem popędzono.
Kmieć, jak widać było z odzieży, dostatni, szedł zniewagą tą i samowolą zburzony tak że od zmysłów odchodził prawie, a że bronić się nie miał siły, smagali go popędzając i drwiąc pachołkowie.
Na niego teraz jako na nową ofiarę, całą swą złość wywierał Kietlicz, potrzebujący ciągle kogoś smagać językiem.
— U nas tu wszyscy panowie, — wołał, — księcia nikt znać nie chce, kmieć chce być panem u siebie, zagrodnik u siebie, ziemianin, władyka, każdy se pan, nie licząc duchownych co nietylko u siebie ale u drugich jeszcze panami chcą być. A no! tego dosyć! dosyć. Mieszko was weźmie w kluby i nauczy lepszego rozumu.
Będziesz ty się bał i wiewiórki zabić w ogrodzie, jak powrócisz z Krakowa! Wkrótceby na pańskie łowy zwierza nie stało za niemi.
Szukająca przyczepek, rzucając oczyma na wszystkie strony gromada Kietliczowa, prawie co krok nowe chwytała ofiary.
Żadnego człowieka nie pominięto nie zatrzymawszy go, nie spytawszy kto był, zkąd, jakiego stanu, a pytania te Kietlicz i Bereza Łużyczanin też, namiestnik jego, z ogromnym łbem rozczochranym i czerwonym pyskiem, bez jednego oka i ucha — tak umiał zadawać, że każdy się splątać musiał, gdy się nań raz usiedli.
Wśród gościńca obskakiwano pola do koła, przejeżdżających zahukiwano, badano, targano i mało komu się udało wykłamać i wydobyć z rąk napastliwych. Nim do Krakowa się zbliżyli nabranych ludzi narosło, wozy się wszelkie zdobyczą powyścielały do góry a dobra myśl taka była u wszystkich, że gdyby nie Kietlicz, gromadaby jak łotrzyki puściła się pewno na dwory.
Już się do grodu zbliżali, gdy na gościńcu od Krakowa, pokazał się orszak znaczny zwolna się ku nim posuwający.
Zdala widać było nielada pański dwór, i Kietlicz który przodem jechał wziąwszy się w boki a wzroku nie miał zamąconego, bo od innych był trzeźwiéjszy, niespokojnie się jakoś na ludzi swoich obejrzał. Na razie dał znak pewien, który oni zaraz zrozumieli. Wnet do koła się ścisnęła jazda i obstąpiła wozy aby ich i jeńców jak najmniéj widać było.
Staszka téż z końmi jego pchnięto gwałtownie w środek taboru i ukryto. Ciszéj stało się w gromadzie, wrzaski ustawać zaczęły, rozpasana swawola przycichła.
Bereza, który jednym swoim okiem lepiéj widział niż drudzy dwoma, pomrukiwał sam do siebie.
— E! e! wojewoda, daj go katu! Dość że my go zawsze gdzieś spotkać musiemy.
Z twarzy Kietlicza widać było że i on zetknięciu się z wojewodą niekoniecznie rad był; wstyd mu było tych łupów, które wiózł z sobą.
W istocie jechał naprzeciw nich od Krakowa Szczepan Pobożanin, wojewoda krakowski, wielkiego znaczenia między ziemiany mąż, którego i sam książe szanować musiał. Jak on doszedł do téj wziętości iż wszystkich ziemian krakowskich w garści trzymał i czynił z niemi co chciał, odgadnąć było trudno. Więcéj pono winien był zręczności i przebiegłości niż rozumowi, dużo gościnności swéj a trochę i temu że wiedział za co kogo brać i z któréj strony łaskotać. Nie mniéj wszystkim był potrzebny i uważali go a nawet Biskup Gedko, choć często się nań zżymał, bez niego się nie obchodził.
Poznał go Kietlicz zdala po znajomym koniu cisawym na którym jechał i postawie rycerskiéj, bo choć stary, Pobożanin rad młodego udawał, naostatek po kołpaku, u którego zawsze kilka piór czaplich do góry nastrzępionych nosił.
Człek był, mówiono, mężny w potrzebie, zuchwały na czasie, a tak zręczny że nikt go nigdy w pole nie wyprowadził, on zaś niemal każdego. Dla bab tylko miał pono za wiele słabości; za co go Biskup łajał.
Twarz wojewoda miał mało zarosłą, pełną, oczy przymrużone nieco, jakby mu światło wadziło, oblicze całe dobrodusznie się uśmiechać zdawało, ale chytrość z niego przeglądała.
Nikt nigdy nie mógł powiedzieć z pewnością, komu on praw był, komu krzyw, bo ze wszystkiemi równo obchodził się jak najlepiéj, potakiwał, pochwalał — nikt nie zgadł co myślał i trzymał. Nie pogniewał się téż nigdy prawie, rzadko sprzeczał; gdy do dzieła przychodziło skinął lub sam wystąpił, dwoma słowy swoje robiąc. Rozprawiać z nim nie było co, bo w słowie był nie mocny, ani zważał wiele na nie, ni go słuchał.
Jednakże od niejakiego czasu wojewoda, jak powiadano, podupadł był nieco i osłabł, o co obwiniano jakieś pokątne miłostki.
Nosił się sam niezbyt z pańska, przystojnie jednak i ochędożnie, dwór zaś miał taki że i książęcemu nie ustępował. Mieszek i jego zausznicy, choć nigdy się nie przeciwił księciu i rozkazy jego spełniał milcząco, nie lubili go, bo im był za silny i nie korzył się jak inni.
Nie stąpił pan Szczepan ani do Krakowa, ani po Województwie żeby ze dwóchset ludzi doskonale uzbrojonych nie miał przy sobie. Oprócz tego dwór go znaczny otaczał, młodzież ziemiańska, Pobożaninów krewniaków siła i powinowatych, urzędnicy różni, podkomorzowie, cześnik, komornicy, kapelan, który razem za kanclerza mu służył.
I tym razem gromada ich była około niego, za wojewodą jechała starszyzna mnoga, potém pułkowódzca, niejaki Nagoń, olbrzym pod którym mało który koń wytrzymał, dwornia, czeladź, i konnych mnogo, ciągnących się długim pasem. Wyglądało to jakby się na wojnę wybierali, bo i wozy były z namiotami i luźne szkapy i zbroje wieziono zapaśne.
Garstka Kietliczowa szczupła się wydawała przy tym tłumie, a sam urzędnik książęcy na widok pana wojewody dużo stracił ze swéj buty. — Nareszcie dał rozkaz Berezie, aby się z ludźmi swemi i wozami w jedną stronę gościńca zsunął, dając przejazd wolny dla Pobożanina.
Wojewoda już zdala zobaczywszy, powracających z wyprawy Kietliczowych, których dobrze znał, zwolnił koniowi kroku, bacznie się rozpatrując. Parę słów rzekł do kapelana i przybocznych, a gdy Kietlicz tuż podjeżdżał wystąpiwszy przed swoich, raźno mu się kłaniać począł a witać, wojewoda konia strzymał lekkiém skinieniem głowy ukłon mu oddając.
Musiał i Kietlicz stanąć.
— Zkądżeto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Pobożanin głosem na pozór obojętnym i wesołym.
— A zkądżeby, — odparł Kietlicz, którego gromada tymczasem pod wodzą Berezy, co żywiéj bokiem gościńca przeciągała, nie bardzo się dając przypatrywać sobie, jakby chciała bystrego wzroku wojewody uniknąć. Ten, jakby na przekorę. Kietlicza słuchając, oczyma ciągle szedł za jego taborem.
— A zkądżeby — mówił urzędnik, — ze służby pańskiéj. Człowiek wiernie chcąc panu służyć, niema dnia i nocy spokojnéj. Wszystko się za nieboszczyka Bolka tak porozpuszczało, że teraz siłą i mocą trzeba posłuch wprowadzać, bo nikogo ludzie znać nie chcą.
— Nikogo znać nie chcą! hę! nikogo! — powtórzył obojętnie wojewoda.
— Bez grozy ładu nie będzie — dodał Kietlicz.
— Groza! groza! — mruknął wojewoda, tak że poznać było trudno czy ją pochwalał czy ganił.
Kietlicz nadrabiał pozorną wesołością, chcąc ukryć zakłopotanie. Stał tak jakby rozrosłemi swemi plecami zakrywać chciał wozy i jeńców, ale wzrok Pobożanina sięgał w bok i zdawał się ciekawie rozpatrywać w tych skutkach grozy, o któréj słuchał.
— O! o! — zawołał — a to co! Widać żeście po drodze i łowy sprawiali, a niedźwiedzia tęgiego położyli!
— Ja? uchowaj Boże! — odparł Kietlicz żywo, gdziebym miał czas na zabawę. W prawa łowów książęcych się nie wdzieram, nie śmiałbym takiéj — pańskiéj zwierzyny tknąć!
— Hę? — spytał wojewoda — poglądając mu w oczy.
— Oto ten, co go związanego prowadzą, zuchwały człek, — odezwał się Kietlicz wskazując na jeńca swego; oto ten, pod pozorem, że mu bestja barcie i pola psuła, samowolnie ubił książęcego niedźwiedzia. To ujść nie powinno bezkarnie!
— Bezkarnie! — powtórzył wojewoda! hm! bezkarnie! — W téj chwili oko jego padło na Staszka przejeżdżającego ze związanemi rękami. Uderzyła go znać rycerska postawa człowieka.
— A cóżto za winowajca? — spytał wskazując nań, bo jadący jakby naumyślnie zwolnił kroku, i spoglądał ku wojewodzie.
— E! ten! to, nic jest! — rzekł Kietlicz. — Sprawa inna. Jest tych spraw do licha, gdzie się potkniesz. Ten mi się śmiał opierać, urzędnikowi pańskiemu. Do tego już teraz przyszło że lada ziemianin, ot taki jak ten, niechce znać ani księcia, ani tych co są z jego ramienia wysadzeni!
— Wysadzeni! — wtórował wojewoda. — Ale cóżto było? gdzie?
— A, mała rzecz zaprawdę, — odparł Kietlicz ręką rzucając — niema o czém opowiadać.
— Ciekawym — rzekł wojewoda. — Cóżto było? co?
— Wjechałem jakoś na Sandomierskie ziemie, — odpowiedział Kietlicz, — bo to tam granice od krakowskiego niepewne.
— Granice niepewne? hm! Sądzicie że niepewne? — rzekł wojewoda dobrodusznie — a ja zawsze sądziłem że się to wié dobrze, kędy ziemia Krakowska się kończy, a Sandomirszczyzna się zaczyna!
— Ja tam tego tak bardzo nie patrzę! — mówił Kietlicz, — albo to nasz książe nie jest wszędzie zwierzchnim panem?
— A! wszędzie panem! wszędzie! — potwierdził wojewoda.
— Zajechałem do jednego dworu po przewód i obroki, na Sandomirskiéj ziemi — ciągnął daléj Kietlicz, — hę! ci mi nie chcą dawać! Hu! tego ja ścierpieć nie mogę! Niechaj idą z żałobą na mnie kiedy chcą, psubraty jakieś, ale co ja każę to dać muszą! Pobieżałem z ludźmi do dworu, tam stary niby chory leży, umyślnie się czyniąc takim, aby się mnie zbyć psim swędem.
— Hę! hę! Któryżto? Kto? — począł dopytywać wojewoda.
— Kto? Ot, ja go tam nie pomnę — odpowiedział coraz bardziéj nie cierpliwiąc się już tém badaniem Kietlicz. — Ten drab zuchwały drzwi mi zaparł przed nosem i do starego, niby chorego, puszczać nie chciał! Kazałem go wziąć aby się do Krakowa przejechał i trochę strachu najadł, aby drugi raz mi w drogę nie śmiał leźć.
— W drogę leźć! w drogę leźć! — powtórzył Pobożanin ciągle się przypatrując Stachowi. Ja bo tego człeka gdzieś już widywałem, ochapia mi się a przypomnieć nie mogę!
Kietlicz widocznie téj znajomości nie był rad.
— Ja tam o niego wiele nie stoję! — odezwał się sądząc że Pobożanin za nim wstawiać się zechce.
— Cóż z nim czynić myślicie? — zamruczał wojewoda.
— Należałoby go przed Sąd postawić, — rzekł Kietlicz, — za to że śmiał książęcemu słudze opór dawać. — Oni wszyscy są zuchwali, przepuścić jednemu, drugi mi na kark wlezie.
— Wlezie na kark! — rzekł zamyślony wojewoda poglądając ku Staszkowi — jakby go sobie usiłował przypomnieć. — Jak on się zowie, ten — ten!
Kietlicz nazwiska nie wiedział, obrócił się do Berezy, stojącego blizko i krzyknął wskazując na Stacha, który téż niezbyt się oddalił.
— Spytaj go, jak on się tam woła?
Posłyszawszy pytanie i widząc że się ono do niego stosuje, Stach nie czekając Berezy, huknął ku Wojewodzie.
Zabor z Przegaja! miłościwy panie!
Pobożanin głową kiwnął, zadumał się nieco, zdawało się jakby miał zamiar za jeńcem przemówić, a Kietlicz był gotów mu go dać byle słówko rzekł, ale — wojewoda popatrzywszy, rozmyśliwszy się, jakby go jakaś pobudka nieznana wstrzymała od tego kroku, już usta na pół otwarte przymknął zlekka, Kietlicza pozdrowił głowy skinieniem i konia swego podżegnąwszy ostrogą, słowa nie mówiąc, wyminął go, puszczając się daléj gościńcem.
Kietlicz jeszcze stał czekając na coś, gdy już pułk Wojewody, dwór, wozy przeciągać zaczęły. Z twarzy jego znać było, że mu szło nie w smak iż się Wojewoda nie wstawił za Zaborem — chętnie by się go zbył.
Z dobréj zaś woli puścić go tak nie uchodziło. Klnąc więc po cichu konia gwałtownie w bok zwrócił, i z głową spuszczoną za swą gromadą o kilkadziesiąt kroków nań oczekującą podążył razem z Berezą. Wyprzedzili ją zaraz i stanęli na przedzie.
Mijając Stacha Kietlicz popatrzył nań z ukosa ze złością, chciał może wywołać pokorne słowo aby mu dać wolność i znajomego Wojewodzie ziemianina nie ciągnąć z sobą, lecz Stach jakby nie rozumiał, głowę odwróciwszy stał niemy i obojętny.
Spotkanie z Wojewodą i rozmowa z nim na usposobienie wodza wyprawy i jego towarzysza, źle jakoś wpłynęło, buta ich opuściła, twarze pochmurniały, stali się milczący, oglądali się po kilkakroć na pułk wojewodziński mierząc go niespokojnemi oczyma.
— Ot, ot! jakieto wojska za sobą wszędzie pan Wojewoda prowadzi, — począł wpatrując się w pana i śledząc skutek swéj mowy. — Czy się sam jeździć boi, czy chce aby się jego obawiano! Niechajżeby Wojewoda, bo na to on wódz, a tu niemal każdy z tych ich panków, władyków ma tyle ludu przy sobie że i księciu ich na żołdzie utrzymać takiéj mocy trudno, aby się im zrównała!! Namnożyło się panów, namnożyło. — Albo to mała siła w Tęczynie, a u Leszczyców, a u Ciołków, a u Bogoriów, u Cholewów i — kto ich tam policzy... Pełne spichrze broni, jak zechcą więcéj jeszcze uzbroić, kto im zabroni?
Kietlicz nie odpowiadał nic, Bereza prawił daléj cmokając.
— Hej! panku, paneczku! jak sobie człek pomyśli o własnym księciu aż strach! Jak im to rady dać? Bo to wszystko z Biskupami jeszcze za ręce się trzyma...
— Eh! — rozśmiał się Kietlicz szydersko — eh! głupiś! radę im damy — a no nie od razu — powoli. Niektórzy téż z nami trzymają, jak oba z Tęczyna. Od małych téż bić poczniemy, przyjdzie na starszyznę kolej.
Bereza człek na pozór prosty, chytrością może pana swego przechodził.
— Miłościwy panie, — począł kręcąc głową i uśmiechając się — ja to tam chłopisko jestem i rozumu mam nie wiele, ino to wiem że jak stado zdziczeje, a zechce je człek wziąć znowu pod bicz, nie od cieląt i krów poczynać musi, a od byków co idą przodem. Za temi trzoda pociągnie.
Kietlicz odwrócił się ku niemu zdziwiony, rozśmiał się na całe gardło, ale nie odpowiedział nic.
Noc tymczasem nadchodziła, piękna, gwiaździsta, spokojna noc wiosenna. Na ciemném tle niebios zdala zarysowała się czarno góra na któréj stał gród, wież parę i kościelne krzyże. Dołem miasto ukryte w drzewach i ogrodach całe tonęło w gęstym mroku, tylko gdzieniegdzie w pośród cieni, czerwone, jak gwiazdki zakopcone przyświecały domostw okienka. Chłodem wieczornym wiało od rzeki i doliny. Wesołość dawna zupełnie jadących opuściła, gromadka skupiona postępowała w milczeniu, kiedy niekiedy tylko z wozów na których więźniowie leżeli jęk lub westchnienie słyszeć się dawało, skrzypienie kół i wymierzony chód koni.
Stach jechał zadumany, nie bardzo strwożony, rozpatrując się swobodnie po okolicy i więcéj zdając śledzić co go otaczało, niżeli się zajmować sobą.
Gdy uwaga straży odwróconą była od nich, albo głośniéjsza rozmowa jéj dozwoliła, pochylał się ku wozom i po cichu jeńców rozpytywał, którzy mu półgłosem o swojéj biedzie rozpowiadali.
Nie bardzo na to zważali dozorcy.
— Dobréj myśli bądźcie, — mówił do powiązanych — co u licha! głowy nam nie zdejmą z karku, a no mieszkiem trzeba będzie przypłacić.
— Juści! juści! — mruczał jeden — my te sądy książęce dobrze znamy, jam już pod niemi bywał. Nie ujdzie z nich człek całym nie opłaciwszy się. Kiedy się na siedemdziesiątéj skończy jeszcze Bogu dziękować.
— A jak siedemdziesiątéj niema czém płacić? — wtrącił inny — to co?
— No, to ci wezmą i bydło i stado i barcie, aż do zgła, jeżli je masz; na to rady nie szukać. Daj, choćby gardło...
Tak po cichu gwarząc już i na zamek wjeżdżali.
W niektórych oknach na Wawelu świeciło jeszcze z poza okiennic pozasuwanych przez szpary, kilka z nich stało otworem i czerwone światło z nich się dobywało.
We wrotach straż chodziła, po wałach téż snuli się wartownicy. Spokój wielki panował na grodzie, martwy jakiś i straszny, jakby ztąd wszelkie życie uciekło. Kietlicz Berezie coś poszeptawszy sam przodem, konia sparłszy podbiegł ku skrzydłu dworca, około którego kilku ludzi wybiegających pospiesznie na spotkanie widać było, zsiadł i zniknął.
Wozy z więźniami zawróciły na prawo poza kościół, w głąb’ podwórców, ciągnąc ku ciemnym szopom, przy których się zatrzymały. Tu pobudzono czeladź, pachołkowie poczęli wychodzić na wołanie Berezy i wozy otaczać. Jednooki z konia zsiadł i zaczął wydawać rozkazy co z jeńcami czynić miano, rozdzielając ich różnie.
Więzień, ciemnic i kar rozmaitych nie brakło na zamku, gdzie od niejakiego czasu na więźniach i pozamykanych ludziach nigdy nie zbywało. Pachołków téż do obsługi przy nich było podostatkiem. Z wozów spędzać i ściągać zaczęli pobranych, dzielić ich, i gnać na wszystkie strony.
Stach nie zsiadając z konia na los swój czekał, ale nim się wcale nie zajmowano.
Czeladź zobaczywszy na wozie zabitego niedźwiedzia naprzód się tłumnie zbiegła do niego radując się zdobyczy, rozpytując, targając za łapy i uszy.
Tymczasem więźniów po parze, po jednemu, popychając kijmi i kułakami pędzono do szop i komor.
Pachołkowie z pozapalanemi szczapami stali we drzwiach spierając się z sobą i znęcając nad biednemi, z których wielu już wprzód potłuczonych i zbitych ledwie się wlec mogło.
Dla Stacha widok to był bolesny, ale ciekawy. Nigdy tak z blizka nie widział gospodarstwa Kietliczowego, o którém się nasłuchał wiele. Przemyślał właśnie co z nim w końcu uczynią, gdy kolej nań przyjdzie, ale popychany znalazł się nie wiedzieć jak zupełnie sam z ludźmi swojemi poza taborem, i za strażą. Żegieć sługa jego wierny i czeladź ręce mieli wolne, w oczy mu patrzali czekając skinienia. Jakby na umyślnie zdali się o nim zapominać, a że Stach zrazu z miejsca się nie ruszał, ten i ów z drogi go spychał daléj, nikt ani nań spojrzał ani się o niego zatroszczył. Brano go może iż jezdnym był, za jednego z przystawów.
Przychodziło mu już na myśl że gdyby rąk nie miał spętanych, łatwoby mu było cofnąć się w ciemny kąt ku kościołowi, a może nawet i za wrota wydobyć. Widać że tę samą myśl powziąć musiał Staszka wierny sługa, koniuszy jego Żegieć (od Żegoty tak przezwany) bo przyskoczywszy do pana, nie mówiąc nic, począł mu co prędzéj ręce spętane rozwiązywać.
Uczuwszy ręce wolnemi, Stach z koniem w głąb’ cofać się począł, czemu nikt nie był na przeszkodzie. Czeladź go własna zasłaniała i otoczyła. Kietliczowi ludzie będący na straży, wszyscy około szop i wozów mocno byli zajęci i Stacha, równie jak Bereza, z oczów stracili. Światło od łuczywa nie dochodziło daleko, otoczyła go ciemność nocna. Wszyscy więc razem cofnęli się z koni nie zsiadając ku wrotom, w których straż wprawdzie stała, ale ucieczki choć probować było można. Stachowi się uśmiechała ta myśl dziwnie.
Żegieć milcząc ruszył przodem, starając się przemknąć jak najciszéj, wszyscy ciągnęli za nim. Stach jeden oglądał się czy nie gonią.
Nie było widać nikogo, słyszeli tylko hałas za sobą i krzyki a nawoływania tych co więźniów do szop pędzili, a śmiechy czeladzi co jeszcze się niedźwiedziem ubitym zabawiała, ustawiając go przy wozie.
Cofając się tak bez przeszkody Stach dostał się pod kościół, zdjął czapkę i przeżegnał się. Przed nim widać już było wielkie wrota zamkowe zaparte i straż z żelezcami na drągach, która około nich się przechadzała. W ciemności rozeznać ludzi, twarzy, nawet stroju było trudno. Żegieć na to pono rachował, i nie wiele myśląc zuchwale wprost na wrota już jechał, sam przodem. Dotarł aż do straży, a tu półgłosem ale nakazująco wołać począł.
— Wrota! otwieraj! słyszysz! pańskie rozkazanie! wrota dawaj! héj! Sam, a prędzéj!
Stacha jakoś strach nie brał wcale, i o mało się ze śmiałości swojego koniucha nie rozśmiał na głos. Żegieć nakazywał natarczywie i groźno; a jak to najczęściéj bywa, że wielkie zuchwalstwo popłaca, strażnicy rozespani posłyszawszy wołanie groźne i śmiałe, nie pytając więcéj rzucili się do wrót, poczynając je otwierać.
Stach jeszcze patrzał i słuchał rychłoli ich nagonią i kijami może popędzą do więzienia, gdy już wrota skrzypnęły na wrzeciądzach, otwarły się na w pół, a Żegieć nie myśląc czekać na drugą połowę, rzucił się w nie wołając na swoich, aby za nim pospieszali.
— Miłościwy panie, za mną! za mną! Wpadli tedy wszyscy jak w czarną czeluść w bramę ciemną, w któréj z drugiéj strony blade światełko niebios migało wskazując im drogę. Stach posłyszał mijające straże jak klęły że spokoju nie mieli po nocy z wjeżdżającemi i wyjeżdżającemi bez ustanku.
Za wrotami ku dolinie się spuszczających chłodniéjsze obwiało powietrze, ciasną drogą zjeżdżali ku miastu; Żegieć przodem pospieszał, aby co prędzéj minąć wąwóz i wpaść w miéjskie uliczki, gdzie już byli bezpieczni.
Śmiejąc się Stach za nim podążał i czeladzi reszta.
— Bóg ci zapłać — rzekł do koniucha — boś ten rozum miał, którego ja nie znalazłem w sobie.
— A czegóż mieliśmy czekać, kiedy, Bogu dziękować, zapomnieli o nas. Musiałem ja rozum mieć, kiedy im go zabrakło! — odparł Żegieć wesoło. — W miasto! w miasto! tu nas już nie pochwycą!
Ucieczka się tak powiodła niespodzianie jakby na nią z umysłu przyzwolono; Stach był nawet tego przekonania, że nie wiedząc co z nim robić, a innych mając dosyć, dali im wolę. Jednakże nie bardzo się na to spuszczać było można, pogoń mogła wynijść po obliczeniu się więźniów, uchodzić trzeba było co najrychléj z drogi i gościńca, a wpadłszy na miasto i przedmieścia szukać sobie gdziekolwiek tymczasowéj gospody, bo konie były zmęczone. Stach bywał często w Krakowie, ale poufaléj znajomego nikogo tu tak dalece nie miał, do kogoby się o przytułek mógł zgłosić. Szukał próżno po głowie.
Ruszyli więc z Wawelu na oślep, pomijając ledwo większe ulice, w najciaśniéjsze opłotki i ogrody, nie oglądając na resztę ludzi, która za panem i Żegciem jak mogła podążała. O nich się frasować nie mieli potrzeby, bo czeladź była młoda, żwawa i roztropna, po drodze się więc pogubić nie mogła i rady by sobie dała zawsze.
Noc była późna i ciemna, na wypogodzoném niebie iskrzyły się gwiazdy, a rąbek jeden ku wschodowi już jakby odblaskiem zbliżającego się dnia bieleć zaczynał.
W uliczkach wązkich, któremi się przeciskali spało wszystko, okiennice były pozasuwane, światła pogaszone, grobowa cisza panowała przerywana tylko śpiewem słowików, które zawodziły pieśni po gęstych krzewach ogrodów i pianiem kurów czujnych. Gdzieniegdzie z poza płotów i tynów, budzące się psy ujadały tentent posłyszawszy, a na ich głos odpowiadające inne, wzdłuż drogi witały ich szczekaniem.
Nie wiedzieć gdzie się podzieć było i co czynić z sobą, Stach już myślał czy się nie rzucić za miasto kędy w lasy, aby tam dnia czekać, konie puściwszy na paszę i wymiarkować co poczynać daléj, gdy w dali smugą jasną, szeroką światło się pokazało na drodze i trzy okna zobaczyli rozwarte szeroko, jak za białego dnia, z których oprócz jasności głosy się huczne i hałaśliwe dobywały.
Zbliżając się bardziéj ujrzeli na drodze około oświeconego dworku, stojące tu i owdzie przy płotach konie posiodłane, wozów parę i czeladzi dosyć leżącéj na ziemi.
O téj porze to późne jakieś oczekiwanie w mieście było rzeczą niezwykłą, zrazu téż Stach się wstrzymał, nie wiedząc na co popadł, i chcąc zrozumieć co się we dworku tym działo. Pogrzeb to był czy wesele?
Jechać miał daléj czy zawracać? nie pewien jeszcze wahał się, gdy przysunąwszy się dosyć blizko, z okien otwartych chwytać począł dolatujące aż tu głosy. Było ich tyle zmięszanych że w początku, prócz wykrzyków i zaklęć nic nie mógł zrozumieć. Wkrótce jednak gwałtowniéjsze wybuchy się uśmierzyły i pojedyńcze głosy wyraźniéj występować zaczęły.
Widoczném było że się tu jakieś narady odbywały, z których wielkiéj nie czyniono tajemnicy, mając do koła rozstawioną czeladź i nie obawiając się podsłuchania.
Z urywanych słów dorozumiał się Stach łatwo iż tu jacyś ziemianie zebrani być musieli. — Ten i ów występował z narzekaniem na złe czasy, z tém, że nigdy jeszcze tak ciężko żyć nie bywało.
Gdy Stach zatrzymał się, Żegieć, który powodzeniem był rozochocony i śmielszy, nie pytając pana z konia się zaraz zsunął, dał go trzymać jednemu z czeladzi i pieszo pod płotem przysunął się do śpiącéj i spoczywającéj służby, porozkładanéj na ziemi przy koniach i wozach. — Niektórzy gwarzyli i zabawiali się. Zobaczywszy Żegcia przekradającego się Stach już pewny że mu języka przyniesie, sam się zatrzymał nie idąc daléj.
Jakoż nie wyszło i trzech pacierzy gdy już Żegieć raźno ku panu przyskoczył, spiął się doń i zawołał.
— E! dobra nasza! toćto wszystko swoi! Miłościwy pan znasz dobrze Jaśka Bogorję — onci tu téż jest... Pachołka jego Maćka widziałem pod płotem, chrapiącego... On sam jakom żyw. Tylko się wam między nich dostać, a tu już bezpieczno, ci nas nie wydadzą!
Stach tedy z konia zsiadł i poszedł pieszo.
Jaśka Bogorję znał w istocie dobrze. Byłto, już naówczas bardzo możnego rodu syn, człek rycerskiego powołania, wesołego umysłu, najlepszego serca, ale wietrznik i szaleniec. Gdzie jeno gwar był, wrzawa, pijatyka, kości i zabawa, tam, ino patrzeć, a pewno go znaleźć było można. Znał Bogorja Stacha jako Zabora z Przegaju, czy się domyślał co się kryło pod tém przezwiskiem, trudno było zgadnąć, to pewna że nigdy go o nic nie pytał, nawet o dawniéjsze lata. Godzili się z sobą dosyć dobrze, choć Bogorja młodszy był a Stach poważniéjszy i na oko nie byli do siebie podobni, przecie Bogorja bardzo rad z nim przestawał i czasem po całych tygodniach go u siebie ugoszczał, odpuścić nie chcąc.
Wprost do niego mógł się więc Stach udać, nie tając co go spotkać miało. Wcisnąwszy się śmiało pomiędzy czeladź, wszedł we wrota, które stały otworem. Tu gwar jeszcze słychać było większy, we dworku przez okna poroztwierane zobaczył gromadę wielką ludzi po większéj części poważnych, których znał ledwie z widzenia.
Zatrzymał się w progu, tu mu się człek służebny ze dwoma dzbanami w rękach nawinął.
Sięgnął do kieszeni Stach po pieniążków parę.
— Słyszysz człecze, — rzekł do niego, — jeżeli Jaśka Bogorję znasz, daj mi go tu, jeźli nie znasz sam, pytaj o niego.
Tych słów domawiał gdy poza sienią u drugiego progu Jaśka posłyszał, głośno coś wykrzykującego, nie pytając więc poskoczył i za rękę go pochwyciwszy wywiódł do sieni. Ten z gębą jeszcze pełną śmiechu, zdumiał się niezmiernie gościowi niespodziewanemu.
— I ty tu? a to co? — zawołał.
— Chodźmy do sadu na słowo — odparł Stach.
Szli tedy razem w cień pod drzewa, a Bogorja nie śmiał się już.
— Widzisz, bieda mnie tu przygnała — począł Stach prędko. Byłem w Sandomirskiéj ziemi w jednym domu, gdy licho tam Kietlicza o przewód przyniosło. Nie chcieli mu go dać, mało gródka szturmem nie zdobył, a gdy go puścili dokazywał tak, iż broniąc gospodarza starca chorego, musiałem mu opór stawić. Wziął mnie bestyja związanego na zamek i aż do Krakowa przyciągnął, alem mu się pociemku z Wawelu wyrwał, no, uciekłem. Gotowi za mną gonić, nie ma godziny, gdy się to stało — albo mnie ratuj a daj się gdzie przechować, a nie, to pójdę szukać jakiéj mysiéj dziury, aby do czasu im z oczów zejść.
Bogorja go po obu ramionach rękami uderzył.
— A psu brat Kietlicz! — zawołał — szczęście żeś się tu do nas dostał. Jest tu kupa ziemian, władyków, starszyzny, nie damy cię choćby przyszli, bywaj z nami! Chodź ino zemną. W samą porę żywy świadek powiesz im, co Kietlicz dokazuje, on i pan jego już nam wszystkim kością w gardle siedzą.
Przecieśmy tu ojczyce, ziemia nasza nie czyja! Trzeba radzić! Chodź ino!
I ująwszy go pod rękę, pociągnął za sobą do oświetlonéj izby, w któréj ścisk i gorąco były niezmierne.



V.

Zdawien dawna tak bywało, że gdzie się ziemian kupa zebrała, nigdy na wesołéj myśli nie zbywało.
Sprawa sprawy nie tamuje, mawiano, naradziwszy się o rzeczach poważnych, choć rzadko się na nie kilku zgodziło, miód, wino, ba i piwsko proste wszystkich potém serca i umysły jednało. Dopiero przy kubkach zgoda wyśmienita rosła, a choć z niéj czasem znów znienacka zwada wybuchła, byle trochę krwi sobie upuszczono, wracano w przyjaźni do dzbana.
Bez dzbana nie obeszła się ani rada, ani zwada. Dobrze to było czy źle, dosyć, że serca rozgrzewać musiano, po miodzie w oczach się stawało jaśniéj, w piersi swobodniéj. Obyczaj to nie dzisiejszy a wiekowy.
I tu też we dworku pana Leszczyca, który na swój czas obszerny był, a czy pan doma czy nie, za gospodę ziemianom służył zawsze, i jechał doń kto zamarzył — myśl panowała nader wesoła, zwłaszcza, że już nocy zostawało nie wiele, na dzień się brało, mieli więc czas ludzie nagadać się, pobratać, wyściskać, wykłócić i pogodzić.
Dnia tego pełno było jak nigdy; zdawało się że od gąszczy téj ściany się rozsadzą — ludzie ledwie się poruszali. Ław nie stało do siedzenia, niektórzy już legli na ziemi, inni się spoczywając mieniali, niektórzy na zimny piec wlazłszy i nogi pospuszczawszy bili niemi, aż glina z niego leciała. Siedzieli i na progu i na beczułkach pustych i na kolanach jedni u drugich.
Mówili, prawda, wszyscy razem, ale to nic nie wadziło, bo mało kto czego słuchał. Każdy mówić chciał i tego mu było dosyć, gdy się wygadał. Rozmawiali więc niektórzy podochoceni i w ten sposób, że jeden i drugi razem prawił, każdy co innego, a śmieli się oba, bo im jakoś na sercach lekko było.
W istocie zaś śmiać się tak bardzo nie było czego, gdyż nie lada o czém mowy były w początku i nie lada co się w skutek narad zbierało.
Gdyby Kietlicz mógł był posłuchać o czém tu gwarzono, włosyby mu na głowie powstały, tak pana jego i sługi nie szanowano.
A nie lada ludzie zbierali się tu we dworku Leszczyca, choć po nich powszedniego dnia nie widać było tak dalece ani zamożności, ani mocy.
Byli to sami władycy, ziemianie, starych tutejszych rodów dzieci, ojczyce krakowscy, siwe głowy, jasne czoła podnoszące się dumnie do góry.
Nie znajdował się tylko między niemi wojewoda Szczepan, któregośmy na gościńcu spotkali, ale w jego miejscu starszy syn i młodszy brat gościli u Leszczyca. Obok nich Starżowie, Bogorje, Leliwy, Różyce, Ciołki, Gryfy, Kaniowy, Grzymały. Któż zresztą mniejszych i większych policzy. Wszystko to byli potomkowie rodzin, z których książęta musieli brać swych wojewodów, palatynów, sędziów, marszałków, podkomorzych, panów radnych, Comitów, — rodzin, których dzieci zasiadali teraz coraz częściéj przed cudzoziemcami na biskupich stolicach, tych co naówczas kraj przedstawiali i myśleli zań, a prawie sami nim byli.
To co niżéj stało u pługa, na roli, nie mięszało się do niczego, a słuchać musiało starszyzny. Kmieć by najbogatszy, choć się trochę sprzeczał i spierał, przecie woli swéj nie miał, inne stany jeszcze skąpiéj nią były obdzielone i służbę tylko znały. Choć który wolnym się zwał, w rzeczy nim był mało.
Książęta ze swym dworem, duchowieństwo, ziemianie a władyki, rycerstwo z nich złożone, stanowili kraj, reszta się nie liczyła, szła tylko jak na podściół, a miano nad nią tyle miłosierdzia, ile kościół, z nauki Chrystusowéj czerpiąc ostrożnie, dopuszczał się litować.
Panowie ziemianie z duchownemi byli w najlepszéj zgodzie, lepszéj niż książęta, którym władza duchowna zawadzała. Owi więc władycy, co się w dworku Leszczyca zeszli a naradzali, mieli na barkach całe ówczesne krakowskie, które od wypędzenia Szczodrego, w ogromną butę urosło, jak duchowni we władzę.
Przez całą tę noc, nie było prawie mowy, wśród śmiechu i wrzawy o czém inném, tylko o Mieszku i zauszniku jego Kietliczu. Dali się oni już we znaki uboższym ziemianom, przychodziła koléj na potężniejszych, odgrażał się książe, podsłuchano już nie jedno słowo straszne i groźne.
Wiało od wawelskiego grodu jakby niewolą na tych możnych, co sami panami już być nawykłszy, żadnéj władzy znosić nie chcieli.
Gdy Jaśko Bogorja za rękę wiodąc Stacha wszedł do izby, do góry podnosząc dłoń i wołając, że ciekawego wiedzie gościa, którego posłuchać warto; choć wrzawa była okrutna, poczęło się uciszać naprzód w pobliżu Stacha, któremu się przyglądano, potém daléj coraz, dopóki i po kątach milczenie się nie usadowiło. Cisnęli się tylko ciekawi dokoła, rozpatrując w przybyłym, który choć z postawy pokaźny, strojem nie bił w oczy.
— Co to za jeden? kto? zkąd? — pytali dalsi.
— Ziemianin spod Spicymirza — zawołał Bogorja — ja go dawno znam, rycersko dużo sługiwał po świecie...
Uderzył go po ramieniu.
— Tęgi chłop!
— Zkądże się tu wziął? Niech gada sam! — poczęli inni z pieca i z ław się odzywać.
Leszczyc gospodarz, który już częstując innych i sam sobie podochocił, człek siwy, wesołego oblicza, gościnny a uprzejmy, wraz kubek nalał, i nim Stach mówić zaczął, podał mu go.
— Naprzód sobie gardło i usta przepłuczcie, aby mowa szła gładziéj — rzekł wesoło.
Stach będąc i głodny i spragniony, przyjął chętnie co mu dano i do kropli wychylił. Przypatrywano mu się zewsząd, niektórzy coś szeptali między sobą, bo im się twarz przypominała, że ją kędyś widywali.
— A no, praw! niechże gada! — nalegano niecierpliwie.
Stachowi miód koło serca rozgrzał, zrobiło mu się raźnie i wesoło, więc co miał boleściwie stękać na swą dolę, nastroił się do swych słuchaczów i wziął swą przygodę z uciesznéj strony.
— Miłościwi panowie — odezwał się usta ocierając — nie ma to znów nic tak rzadkiego a osobliwego w tém co ja mam opowiadać, pana Henryka z Kietlic mało kto nie zna, że to pan żartobliwy wielce a ucieszny, który podczas i skórę gotów drżeć z ludzi, aby się pośmiać gdy piszczy.
Buchnęli niektórzy śmiechem wielkim.
— A no! a no! słuchajmy!
— Rzecz się tak miała — ciągnął Stach — miałem pewną sprawę własną do starego Ścibora ze Ściborzyc.
— Oh! — przerwał jeden — łatwo zgadnąć, pewno że się jego córki zachciało, a tego draba nikt nie dostanie, choć dziewka hoża, ale z niéj żołnierz nie żona.
— A no — niech prawi! — wołali inni — dajcie mu gadać!
— Nie po dziewkem ja tam jechał, bo mi to nie w głowie — odparł Stach — stara sprawa, inna powiodła mnie. Ścibora zastałem, jak on już pono oddawna, niemocą złożonego i z pościeli niewstającego.
— Stary jak świat! — wtrącił ktoś.
— Gdy my z nim gwarzemy, u bramy słychać łomot. Krzyki, lud się zbiega z gródka, myśleli, że znowu Połowce czy Ruś nachodzi, wrzawa, hałas, aż strach, stary mnie do bramy kazał, pobiegłem. Pod wrotami Kietlicz stał i rwał się je tłuc a wybijać, że mu ludzie we wsi przewodu odmówili dla jego czeredy. Ściborzyce są już na pana Kaźmierzowéj dzielnicy w Sandomirskiem. Patrzę, gruby Kietlicz z koniem skacze a klnie i odgraża się.
Kazał go Scibor puścić. Wpadli na zamek jak do zdobytego grodu, dawaj przewód, obroki, strawę, a łają, a grożą, a biją. Wieźli z sobą ziemian, kmieciów nabranych po drodze z chat, po gościńcach, po polach, powiązanych, zbiedzonych aż strach.
Scibor odczepnego dawać kazał co żądają, aby się zbyć. Mało było wszystkiego. Ledwie nahałasowawszy wyszedł Kietlicz od chorego Scibora, zamknięto drzwi, bo zaniemógł gorzéj stary. Począł się do nich dobijać, a jam stanął wchodu bronić, więc i mnie ziemianina obcego wiąż i prowadź pod sąd na zamek.
— A psu brat! — zawołał któryś z tłumu. — Zapłaci mu się za to!
— Dostałem się i ja w jego łapy — kończył Stach — a com się po drodze napatrzył, włosy na głowie stawały. Byle za co ludzi chwytali. Niedźwiedzia jeden ubił, co mu barcie i pola psuł, wnet go pod sąd chwycili, innych pobrano, że się wygadać nie umieli co zacz byli.
— Toć to powszednie rzeczy! — dodał inny.
— Dostałem się tedy na Wawel, na zamek, a tu, ot sam nie wiem jak się stało, pakując innych do ciup, o mnie zapomnieli. Staliśmy, stali czekając aż mi sługa mój ręce rozwiązał, no — i pojechaliśmy do wrót. Stać się uprzykrzyło. We wrotach kazaliśmy otwierać, otwarto, my w konie i ot, zbiegłem tu do łaski waszéj.
Poczęli się śmiać.
— Dobrześ uczynił.
— Byle w pogoń nie puścili się — zawołał któryś.
— To się na strych schowa albo do szopy — odparł Bogorja — Kietlicz tu pomiędzy nas nie wlezie, nie byłby bezpieczny od kułaków! ma on węch, tam gdzie oberwać można, drugich posyła.
Mówili jeszcze, gdy w uliczce tentent posłyszano — wszyscy zaczęli wołać — ot i pogoń macie! Bogorja z Leszczycem zabrali Stacha do komory — zniknął.
Inni oknami poczęli wyglądać poświstując.
Dnieć już poczynało, choć słabo, w uliczce postrzegli konno jadącego jednookiego Berezę, który z kilką pachołkami za sobą przybywał. Stanął przed dworkiem, ale postrzegłszy gromadę wielką ziemian, nie śmiał iść między nich, a w początku i pytać nie chciał. Oglądał się do koła; potém obrócił się do czeladzi przy koniach stojącéj.
— Nie jechał kto tędy?
Czeladź zmilczała, ale z okien podweseleni krzyczeć zaczęli.
— A no! jechał na srokatym koniu mnich z dziewczyną! Czy tych szukacie?
Drugi poddał.
— Jechał djabeł na krowie, nosem do ogona, trzymając się chwosta. Czy tego wam trzeba?
— Jako żywo — prawił trzeci — jechał na świni Serb z Łużyc, poganiając pomiotłem, pytał o drogę do Budziszyna i Kietlic! Jedźcie za nim prosto, potem od se, potem ksobie, i jak strzelił w wilczą jamę.
Ślady szkapa zostawiła po drodze, nosem dojdziecie.
Śmiano się do rozpuku z grubych tych żartów, Bereza jedyném okiem błyskał trzęsąc się z gniewu i zębami zgrzytał. Drwiny z niego nie ustawały.
Ktoś inny począł z za okna.
— Ja to tylko wiem, kogo szukacie! Posłuchajcie mnie! Ja wam powiem. Jechał tylko co go nie stało Palatyn, Kietlicz dworno bardzo. Psiarzy miał z sobą dwudziestu, a na wozach świń, wieprzów i wszelkiéj zdobyczy co niemiara. Ruszył wprost na Łużyce, jedźcie i wy za nim, to go napędzicie i słoniny dostaniecie.
Bereza już dłużéj nie mógł wytrzymać, podniósł rękę z bizunem do góry, konia ściągnął i zęby zacisnąwszy szybko popędził daléj. Pognano za nim śmiechami.
Choć to rozweseliło i tak już podochoconych po odjeździe Berezy, poważniejsza myśl wstąpiła we wszystkich. Młodzież się poczęła rozłazić na siano i po domach dla spoczynku, kupka starszych została sama w izbie, Stach z Bogorją przyłączyli się do nich.
Wtém Wawrek Leliwa, mąż poważny, pomyślawszy i rozglądnąwszy się, iż płochéj młodzieży a obcych nie było — począł mówić.
— Ot czegośmy dożyli! Pęta nas ziemian czekają! Pęta! Niema się tu już co okłamywać. Mieszek chce tu sam jeden sobie panować bez nas, bez duchownych i ziemian. Nas czeka ciemnica albo kloc, a on sobie z Łużyc Kietliczów na wojewodów pościąga. Panowie ojczyce krakowskiéj ziemi, trzeba około swéj skóry radzić.
— A no — odparł stary Cholewa — brat tego, który niedawno biskupem był, radzić trzeba, ino nie sierdzisto, powoli. Jak my wszyscy ziemianie i ksiądz biskup z nami zaśpiewamy, że tego nie ścierpiemy, musi się książe miarkować.
— Jako żywo — przerwał Stach — który wśród ogólnego milczenia głos zabrać się ważył, ja, choć do ziemian krakowskich się nie liczę, przecie słowo rzec mogę. Mieszka starego znam zdawna. Człek to twardy jak kamień, nie zmoże go nikt, ani nawet biskupi.
Ufa w to, że szwagrów i zięciów ma po niemczech i po całym świecie, chce mu się być więcéj niż królem nad nami. Wszyscy gardła damy, jeśli się tak pociągnie, nikogo on nie oszczędzi. Gorzéj to niż z Władysławem.
Śmiała ta mowa wszystkim usta zamknęła.
— Ino powoli! — odezwał się Cholewa — wyście młodzi w ukropie kąpani. Myślicie pewnie tego się zbyć, a drugiego posadzić, abo to tak łatwa rzecz?
— Tośmy już przecie probowali — odezwał się Leszczyc — gdy pana Władysława przegnano.
— A mało to krwi kosztowało? — podchwycił Cholewa.
— Dziś że się ona nie leje? albo nie zabijają, nie sieką i nie drą ziemian ze skóry? — odparł Stach.
— Posłuchajcie mnie — odezwał się Cholewa — z tém naprzód potrzeba iść do biskupa, do Gedki, niechaj ojcowie duchowni poprobują i pogrożą.
— Tych on się nie zlęknie — wyrzucił Stach. — Samem na uszy słyszał jak się Kietlicz odgrażał na duchownych, że i ich rozumu uczyć mają a posłuszeństwa.
— Co takie puste odgróżki ważą! — odparł Cholewa.
— Zatem nic nie czynić i dać się ze skóry drzéć? — spytał Bogorja.
— Uchowaj Boże, coś się na to uradzi i poradzi — zawołał Cholewa — Kietlicz musi iść precz.
— Choćby tak i było — odezwał się Stach — niepomoże to wiele, bo Kietlicz nie z siebie to czyni!
Zmilczeli trochę spoglądając po sobie, a tu dzień biały w okna zaglądał. Stach widząc, że niektórzy ze znużenia ziewają dłońmi się zasłaniając, począł wnet, pókiby się rozchodzić nie myśleli.
— Nie byłoby już żalu i sromu tego pana znosić z Kietliczami, gdybyśmy jego jednego mieli, a innego na podoręczu nie było. A tu — obok, tuż, jak ze złota ulany siedzi pan, co go zda się umyślnie dla naszéj szczęśliwości Bóg stworzył. My biały kołacz mając, suchar spleśniały gryziemy.
— Hę? co! — zakrzyczeli drudzy — gdzie! o czém mowa? Kędy kołacz twój?
— Któżby inny miał być, jeśli nie Kaźmierz — dokończył Stach. — U niego i rozum i serce, praw jest i miłosierny, wszelakiéj cnoty pełen. Jemu się dostało na szmatce ziemi siedzieć gdzieś w kącie, a nam trzeba Mieszka znosić z rózgą żelazną! Ot, dola jego i nasza!
Zamilkli znów wszyscy, tylko Bogorja gorętszy poparł.
— Pan dobry, miłosierny, ludzki bardzo, Boga się bojący — a no, niewiem, czy gdyby my go chcieli, on nas zechce.
Już za Kędzierzawego prosił go Jaksa i Światosław i drudzy, klęczeli i błagali aby Kraków brał, odpowiedział, że jako żyw, bratu krzywdy nie uczyni.
— Ba! za Kędzierzawego — przerwał Stach.Za Kędzierzawego cale co innego było, to i książe Kaźmierz sam poczuje. Tamtego jedni lubili, drudzy nie, a pan znośny był i na ziemian się oglądał.
— Prawda — dodał Leszczyc — Kędzierzawego z Mieszkiem nie równać, jakby nie jednéj matki dziatkami byli. Tamten i słodkim pod czas umiał być, ten ino grozę zna, więcéj nic, ale Kaźmierz jak na tamtego iść nie chciał, tak nie pójdzie i na tego. Przecie po śmierci zaraz prosili go i niedoprosili się, nie chciał przed starszym miejsca zabierać. Kruk krukowi oka nie wykole, brat nie pójdzie na brata.
— Co? brat! brat! — zaśmiał się stojący z tyłu żartobliwy zawsze Chmara, stary ziemianin, który zwykł był ze wszystkiego przedrwiewać — książęta krewnych nie mają. [1] Widzieliśmy przecie, jeśli nie my, to ojcowie nasi, jak na siebie nastawali i oczy sobie łupili.
Jedni się uśmiechnęli, ziewać już poczynali drudzy, nastało milczenie znowu. Dzień się wielki robił, od zamku i od świętego Michała słychać już było dzwonki kościelne. W uliczce pastuch miejski, który zbierał bydło aby je gnać na paszę, trąbił w róg oznajmując o sobie. Zwolna otwierały się wrota domostw i krowy rycząc szły do gromady. Rozmawiający znużeni bezsenną nocą zabierali się rozchodzić, kto spoczywać inni jechać po domach, lub szukać kąta, aby nocną zabawę wydychać na sianie.
Bogorja też kołpak z kołka na ścianie zdjąwszy gotował się wychodzić, Stachowi dając znaki, że go z sobą zabierze.
Już mieli żegnać gospodarza i precz iść, gdy Leszczyc się z ławy podźwignął idąc do Stacha.
— Możecie u mnie jaki dzień przesiedzieć — rzekł — i nie wyłazić na ulicę dopóki o was nie zapomną. Zostańcie tu lepiéj, komorę wam dam dla spoczynku, a może też i nie zmarnujecie czasu u mnie, zdacie się wy nam, my wam. Pogadamy o Kaźmierzu.
Ostatnie słowa wyrzekł ciszéj i tajemniczo jakoś. Stach posłyszawszy to, Bogorij coś na ucho szepnął i został. Rozchodzili się wszyscy. Konie gościa już dawno z Żegciem były pod szopą u żłobów, Leszczyc do komórki od ogrodów zaprowadził Stacha na posłanie i rzekł mu krótko.
— Teraz sobie wypocznij, pomówimy późniéj o naszéj sprawie.
Zmęczonemu długą jazdą miło było módz się wyciągnąć na sianie i skórze, oczy przymknąć i snu probować. Złamany był na ciele, ale w ciągu tych dni kilka różnych rzeczy zakosztowawszy, pragnął więcéj jeszcze, potrzebował się téż z pamięcią obrachować i tém co czuł a przebył więcéj niż snem pokrzepić. Ochota do czynnego jakiegoś zajęcia, przejmowała go, rzeczy się dlań pomyślnie składać zdawały.
Dziwną ten Stach naturę miał, choć lata i przygody znacznie ją już ukołysały i przytarły; gorący nad miarę, gdy sobie w łeb wbił ćwiek jaki, nikt, ani on sam nawet już mu go z niéj dobyć nie mógł. W innych ludziach lata tępią co przyostre było, chłodzą co za gorące, w nim się wszystko zdawało zaostrzać jeszcze i rozpalać z latami. Tak dla sprawy księcia Kaźmierza nietylko nie zobojętniał i nie ociężał, ale coraz stawał się gorliwszym. Zdało mu się, że właśnie teraz przychodziła chwila najpomyślniejsza, aby go na stolicę wprowadzić. Cieszył się nie pomiernie, że on mały i niewidoczny, pomoże do tego, podbudzi i wahających się napędzi. Snuł już teraz jak to zrobić, aby Mieszka co rychléj się pozbyto, a Kaźmierza wzięto. Ziemianie byli do tego przygotowani, wahali się tylko obawiając ofiar, trzeba ich było zagrzać i do stanowczego skłonić kroku.
W Krakowie przekonał się, krótszą chwilę goszcząc pomiędzy niemi, że choć stary Cholewa i inni ostyglejsi jeszcze się nad zmianą wahali, wojny, krwi i zamięszania lękając, młodsi a butniejsi codzień drażnieni przez Kietlicza, zżymali się niecierpliwi pragnąc jarzmo zrzucić z siebie. Stach chciał żelazo bić póki gorące i z młodych korzystać, aby starych popychali. Sam los zdawał się mu sprzyjać nastręczywszy schronienie u Leszczyca i Bogorję do pomocy; ztąd jak z ogniska na wszystkie strony sięgnąć było można.
Dokąd się naprzód miał udać i jak poczynać, rozmyślał właśnie. Leszczyc mu się dogodném wydawał narzędziem, a dom jego najlepszym do wycieczek obozem. Bogorja mógł być pośrednikiem, inne znajomości łatwo się przez niego porobićby dały. Imię Kaźmierza już raz rzucone zostało i nie znajdowało oporu, trzeba więc było otwarcie go zalecać i jednać mu pomocników.
Z temi myślami plączącemi mu się po głowie, Stach rozgorączkowany to się zdrzémywał, to budził, a nie one jedne go trapiły marami swemi. Biedny człek, który imienia i przeszłości wyrzec się musiał, nie miał gniazda ni rodziny, niewiast też nie znał krom takich, z któremi gdy się jednego dnia zrobi znajomość drugiego się do nich nie przyznaje.
Piękne liczko Sciborzanki śmiałéj, dumnéj, prawdziwéj córki rycerza, utkwiło w jego pamięci dziwnie; prześladowało go przez drogę, nie dawało pokoju i teraz. Dziewka dlań była jakby z innego świata, rodem z niebios czy z piekła, podobnéj i w swych włóczęgach po świecie nie spotkał nigdzie. Wzrok pogardliwy, lekceważący, nienawistny jakim na niego rzucała, piekł go dotąd jeszcze, oczów tych zapomnieć nie mógł, widział je zwrócone ku sobie, paliły go, jak dwa węgle rozżarzone, bodły jak dwa noże w piersi wbite.
Opędzał się tym myślom niedorzecznym, a wracały uparte. Marzył ci on też o niewiastach za młodu i późniéj, ale zawsze o innych cale, o takich giętkich, miłych, łagodnych co się na ramionach wieszają, do piersi lgną, uśmiechają słodko, szepczą cicho a drżą i płaczą rade. O takiéj dziewce królowéj ani mu się śniło, aniby jéj pożądał, przecie zobaczywszy, chciwym się czuł poznać ją lepiéj i przybliżyć się do niéj. Mówił już sobie, wziąłbym ją, choćby ona mnie potém, albo ja ją zabijać musiał.
Naprzemiany tak, to o dziewce myśląc, to o Kaźmierzu swym, to o tych oczach dwojgu co nań patrzały z głębi ciemności same, bez twarzy, straszne, Stach w końcu snem usnął kamiennym. Tysiące obrazów zwiły się w jakiś jeden zamęt straszny i zapadły w mrok nieprzebity. Spał potém już snem śmierci bez marzeń, bez czucia, bez miary i nierychłoby się był może z niego przebudził po znużeniu ciała i ducha, gdyby Żegieć nie począł go targać a ciągnąć, gdyż pod wieczór już było i sługa lękać się począł, czy się co panu złego nie stało.
Stachowi gdy oczy otworzył zdało się jakby ledwie tylko co usnął, spierał się, gdy mu Żegieć przez okno brzask zachodzącego słońca za krzakami ukazał. Leszczyc też dawno już był wypoczął i na nogach, czekał na Stacha, kilku już starszych mając znowu w gościnie. Prędko więc zerwał się rozespany i z pomocą sługi umył i przyodział, aby czasu marno nie tracić. Dziwno mu tylko było, że sen co miał pokrzepić, gorzéj go jeszcze złamał i znużył. Czuł się po nim zbity i osłabły.
Wielka izba, do któréj wszedł, po wczorajszéj w niéj ciżbie, wydała mu się prawie pustą. Leszczyc jeden chodził po niéj, Cholewa i Leliwa siedzieli za stołem, dwu na uboczu w kącie szeptali coś ławę zająwszy.
Stach począł się tłumaczyć, iż zaspał tak długo, uśmiechano się nie dziwując. Gospodarz kazał podać jeść, bo sen głodu przysporzył, nie mówiono zrazu nietylko o małych sprawach, a jak się wczoraj zabawiano. Dopiero gdy się służba rozeszła, zostali sami, Leszczyc zagaił.
— Wczoraj rzekliście słowo, pewno nie na wiatr — odezwał się do Stacha — utkwiło ono w pamięci u nas. Znacie wy bliżéj księcia Kaźmierza niż my? mówiliście z naprawy czyjéj czy z siebie?
Tu, że się nań wszystkich oczy obróciły i utkwiły w nim. Stach zarumienić się musiał, zmięszał, oczy spuścił, uląkł czy się czego nie domyślano. Przyznać się nie mógł kim był, kłamać dobrze nie umiał, musiał więc wywijać ni tém ni owém.
— Księcia Kaźmierza znam dobrze — odezwał się. — Czasu swego byłem u niego na dworze, a choć zdala stałem od osoby pańskiéj, toć się zdaleka często lepiéj widzi niż zbliska, gdy oczy są olśnione. Znam go sam przez się i przez ludzi. Zresztą, miłościwi panowie, mało to, że ja go znam, mnie się zda, że go wszyscy znają.
Z całego potomstwa Krzywousta, nie było nad ich dwu najmłodszych, jak perły w koronie, siedzieli oni w rodzie swym; nieboszczyk Henryk złota dusza, rycerz pobożny, który się w ojca wdał, ano mu Bóg długiego nie użyczył żywota, i oto ten nasz Kaźmierz, co bezdomnym był, jak sierota się tułał, w niewolę był oddany przez braci, a wyszedł z niéj i z rąk niemców, jak złoto z ognia.
Dość powiedzieć, że go nieboszczyk Henryk kochał, to starczy za wiele pochwał, a przyszłoby go zalecać, niewiedzieć od czego poczynać, na czém kończyć.
Teraz tylko dodam, że co mówię, z niczyjéj naprawy nie jest, ale z własnego serca.
— O! o! — przerwał Cholewa — coś boście się wy w nim do zbytku może rozmiłowali.
— Ja? — odparł Stach — miły panie, jednego nie ma, coby znając go nie miłował!
W tém Leliwa milczący dotąd, ozwał się kręcąc wąsa.
— Prawda święta, że pan miły, dobry, sprawiedliwy i pobożny, a no tak to dobry pan jest że go łatwo źli ludzie poprowadzić mogą kędy zechcą.
— Nie! zaprawdę, nie! — rzekł Stach gorąco — dobry pan złym się prowadzić nie da, a że go pociągnąć niełatwo mimowoli, najlepszym dowodem, że gdy Jaksa, druh jego chciał go prowadzić przeciw Kędzierzawemu, jemu i Swiatosławowi oparł się, odtrącił pokusę i większego panowania nie pragnąc, przy swojem został.
Pamiętał o tém, że go Bolesław wychowywał, że się miłowali, miłości téj został wiernym do śmierci nieboszczyka, który mu opiekę nad żoną i synem umierając przekazał.
Nie odpowiedział Leliwa.
— Kiedy tak — ozwał się Sreniawa — toć się oni z Mieszkiem Starym też kochają, siedział Kaźmierz i przy nim, nie zechce i przeciw temu iść pewnie.
— To pewna — odparł Stach śmiało — że sam przeciwko bratu nie wystąpi, ale gdy panowie biskupi i ziemianie gwałt mu zadadzą, posłuszny im będzie. Tu nie o niego chodzi, ale o ziemie wszystkie; musi je wziąć gdyby nie chciał, aby je wybawić od niewoli.
Spojrzeli po sobie starsi w milczeniu, głowami tylko dając znaki potwierdzające. Zeszli się potém do gromady i cicho, długo poczęli szeptać z sobą. Stach na boku pozostał, czuł, że ich przekonał, nie przeciwili się więcéj.
Po naradzie Leszczyc doń przystąpił.
— Co wy z sobą myślicie czynić? — zapytał Stacha — Kietlicz was już ma na oku, czy do domu chcecie jechać aby zejść od niego?
— Doma ja nie mam co robić — odezwał się Stach. — Koło roli chodzić nie nawykłem, rycerstwem się i dworem parał za młodu, radbym u kogo służbę znalazł, przeciebym się na co zdał. Przy mocnym panu choćby i Kietliczowi zajrzeć w oczy strachubym nie miał.
— Niema dla was, chyba ks. Gedko biskup albo wojewoda Szczepan — rzekł Leszczyc — od tych was porwać nie będzie śmiał.
— Właśnie pan wojewoda widział, gdy mnie związanego prowadzono, cośmy go na gościńcu spotkali — rzekł Stach.
— Widział was? — spytano.
— Widział i Kietlicza o mnie pytał i więźniom się przypatrywał długo, ale nie rzekł nic, pomrukiwał coś tylko z pod nosa.
Rozśmiał się Leszczyc, a za nim inni.
— To jego obyczaj! — rzekł — z niego niełatwo co kto dobędzie, ale oko bystre ma i pamięć dobrą.
— Szkoda, że wyjechał, poszedłbym doń — dodał Stach.
— Niebawem powróci, sądzę — rzekł Sreniawa — poza Krakowem teraz długo bawić nie będzie, wie, że tu gorąco u nas i potrzebny nam a biskupowi.
— Tymczasem też u mnie macie gotową gospodę — dodał Leszczyc — nie nawijajcie się tylko Kietliczowym na oczy.
Stach ramionami ruszył.
— Miłościwy panie — odparł — choćby się do mnie uczepić mieli, ja skóry nie pożałuję, bylem się jemu i sprawom jego mógł zbliska przypatrzéć. Kto na zwierza polować ma ochotę, powinien długo wprzód nań naglądać.
— O! o! ochotę nań macie! — rozśmiał się Leliwa.
— Jak Bóg żyw, ogromną — zawołał Stach. — Toć lepsze niż na niedźwiedzia polowanie.
Rozmowa się przeciągnęła jeszcze, gdy ten i ów począł Stacha rozpytywać o Kaźmierza, o życie jego, o którem on nie rad był szeroko rozprawiać aby się nie zdradzić. W tém Jaśko Bogorja nadciągnął za druhem zatęskniwszy. W progu zaraz się z tém oświadczył, że radby go zabrać z sobą do miasta, bo o mroku nikt poznać nie może, a dobréj myśli razem zażyć chciał. Leszczyc przestrzegał, aby na Kietliczowych gdzie nie popadli, ale oba młodzi to sobie lekceważyli.
Nie broniono więc im uciechy i pod ręce się pobrawszy ze dworku poszli.
Bogorja w rynku mieszkał gospodą i tam przyjaciela ciągnął. Wieczór był już, ale nie noc jeszcze, lepsze oczy łatwo człowieka poznać mogły, na to jednak nie zważano. Uliczkami mniejszemi śmiejąc się i gwarząc ciągnęli ku rynkowi, gdy od strony zamku zatętniało i tuż w kilka koni jadący Kietlicz pokazał się za niemi. Chciał się Stach cofnąć do wrót których, ale już było zapóźno i wstyd uciekać przed zbójem, szli więc daléj ufając, że Stacha nie pozna, gdy jadący za Kietliczem nieodstępny Bereza krzyknął.
— Ot że on! ot on!
Kietlicz się odwrócił. Stach z Bogorją stanęli, a Jaśko zastawił się hardo za przyjaciela.
— To wczorajszy zbieg! ten sam! — wołał pokazując Bereza.
Kietlicz na nich natarł z koniem żywo, ale zobaczywszy Bogorję, którego znał, strzymał się nieco.
— Ot on! — powtarzał natarczywie Bereza — ot on!
Stach niechcąc się ukrywać ni zapierać, wystąpił śmiało.
— A! tyś tu! — krzyknął Kietlicz.
— A jam jest! albo co? — zawołał Stach.
— A jakoś to zbiegł wczora? — począł Serb.
— Ja? nie zbiegłem jako żywo — zawołał Stach śmiało. — Stałem w podwórzu zapomniany, aż się rozleźli wszyscy, a mnie samego zostawiono. Cóżem miał czekać? jechałem do wrót; wszakciby konie z głodu pozdychały, wrota mi otwarto nie pytając. Widzicie, żem ani uszedł ani się skrył.
Kietlicz śmiałością tą zmięszany, zżymając się, burcząc, rzucając pono nie wiedział, co pocznie, aż Jaśko Bogorja ufając w swój ród i znaczenie — krzyknął.
— Znacie mnie, miłościwy panie, otóż ja za niego stawię porękę. Jeźli zawinił w czém, toć go sądzić. Stawi się na sąd i ja z nim i niemało innych przyjaciół, bo on i ja ich mamy. Czego więcéj możecie chcieć? Przecie o gardło nie idzie!
— A kto wam rzekł, że nie o gardło? — rozśmiał się dziko Kietlicz, albo to trzeba zabić lub gwałt zadać, by być karanym na gardle, a no ten — wskazał na Stacha — porwał się na mnie!
— Nieprawda — odezwał się Bogorja porywczo — wyście się pierwsi na niego porwali!
— Ja! alem ja tam książęcą ręką był! co wy się ze mną mierzyć będziecie! — zawołał z gniewem Kietlicz.
— No, to niechaj książe sądzi, czy tam ręka jego była prawa — odparł Bogorja. — Do sądu ja go sam dostawię i dziesięciu ziemian, jeźli potrzeba!
Kietliczowi brwi się strasznie ściągnęły, wąsa zakąsywał jak gdy złym był nad miarę. Sąd ten i sprawa licha warta, były mu teraz nie na rękę, aby ziemian bez potrzeby nie drażnić, ale od poczętego cofać się nie było sposobu.
— A no! zobaczemy! na sąd! na zamek! — krzyknął — niechaj on stanie, stanę i ja, wyrok dadzą!
— A kiedyż się stawić? — zuchwale spytał Stach.
— Jutro! — odparł Kietlicz — na gród jutro! niedaléj. Wy — odwrócił się do Bogoryi — wy mi za niego odpowiadacie!
— Odpowiadam i przyjdę sam a przywiodę go. Ma być sąd, niech będzie, zobaczemy jaka u was sprawiedliwość! — rzekł Bogorja.
Kietliczowi pilno już odjechać było, cisnął okiem krwawém na obu stojących i na Berezę swego, na którego złym był może, iż mu niepotrzebnego napytał kłopotu.
Bogorja, aby go utrapić więcéj, śmiał się głośno. Zaledwie kilkanaście kroków odjechali, gdy Kietlicz ku Berezie zwrócony, pięścią mu pogroził. Jednooki zrozumiawszy to, łeb spuścił na piersi. Wiedział teraz, że chcąc bardzo usłużyć panu, na wspak mu uczynił. Stało się.
Tymczasem rozgrzany Bogorja coprędzéj do gospody szedł ze Stachem, aby mieć czas dziesięciu ziemian zebrać na jutro, i jak obiecał, stawić się z niemi do sądu na zamek.
Takie już było usposobienie wszystkich w Krakowie, iż każdy z ziemian chętnie się ofiarował za Stacha stawać, aby Kietliczowi pokazać, że się go nie lękają.
Bali się go mimo to, lecz burząc i okazując niechęć sądzili, że Mieszka zniewolą, aby go precz odesłał. Byłoby może naówczas starczyło odprawienie człowieka nienawistnego, gdyby w porę się stało. Książe jednak wcale nie myślał pozbywać najlepszego sługi, którego sam z dziecka prawie ułożył do swych posług, który był w rękach jego narzędziem, bez jakiego obejśćby się nie mógł.
Na Kietlicza zrzucano wszystką winę, gdy on spełniał tylko co mu zlecono i szedł, jak rozkazano, nie troszcząc się o nienawiści, a ziemian krakowskich mając za obcych i wrogów.



VI.

Stoją wieki mury jedne, ni z nich cegła wypadnie, ni kamień do nich przyrośnie, przeżyją ludzi nieruchome, niezmienione, ale z niemi jako z gniazdem, w które się co wiosnę inny ptak wnosi. Z nowym panem i gniazdo zaraz wygląda inaczéj. Tak do ogrodu gdy nowy wnijdzie gość, wszystko się zda zmienione.
Na owym grodzie Wawelskim mało kto co pod te czasy budował, przystawiał i lepił, przecie za każdym nowym panem zdawał się on innym. Mrówił się inny lud, występowało życie odmienne, różne odzywały głosy, inaczéj ludzie patrzali na mury i mury na ludzi.
Wiele już razy odmieniał się ów lud od Szczodrego. Za Kędzierzawego roiło się dosyć rycersko i ludno, a luźno nieco, wrzawliwie i nie smutno. Gdy ten zmarł żonę i synka schorzałego przekazując Kaźmierzowi, a Mieszko potem zajechał na stolicę, zaraz się wszystko zmieniło.
Pan był wcale inny, do braci swéj mało podobny; jeszcze za młodu Starym zwany, poważny, surowy, mało mówny, stateczny, swoje państwo noszący tak dumnie jakby na króla był stworzony. Miłości u ludzi nie miał on wiele, ale się go obawiali wszyscy, począwszy od żony i dzieci.
Spojrzawszy nań poznał zaraz każdy człowieka, któremu o pozyskanie serc ludzkich, nie wiele chodziło.
Z namarszczoném czołem, z długiemi napuszczonemi na nie włosami chodził, patrząc z wysoka i nie rad się z nikim szeroko rozprawiać. — Słuchał cierpliwie, a wysłuchawszy gdy swoje słowo rzekł, drugiego już nie miał. Co powiedział stać się musiało. — Prosić go i jednać było próżno.
Gdy na stolicę swą wjeżdżał, ziemiaństwo Krakowskie, które naówczas na cały kraj najbutniéjsze było, zbiegło się go witać z pokłonami. Postrzegli zaraz w pierwszéj chwili, że z tym panem nowym nie łatwa będzie sprawa. Hołdy przyjmował jako należne sobie, ale odpłacać za nie ani myślał. Rozkazywał nie troszcząc się czy miłe będą rozkazy.
Wszystko co po Kędzierzawym tu zastał nie w smak mu szło, potrząsał głową, przebąkując.
— U mnie tu inaczéj być musi. — Rozprzęgło się, nie ścierpię tego!
Gdy rządzić począł, poznano że nadaremno nie mówił. Duchowieństwo nawykłe stawać na równi z książęty wystąpiło śmiało do boku mu się cisnąć, przyjął je chłodno. Biskupi poczuli że ich chciał mieć pod sobą nie przy sobie. Szanował je ale się z niém nie bratał.
Zmarł wkrótce jeden z pasterzy, nim drugiego obrano i zamianowano w Rzymie, książe dobra biskupie zajechać kazał, zajął i trzymał je, mimo wielkiego wrzasku i nacisku, póki z Rzymu potwierdzenie nie przyszło.
Ani się myślał z tego tłumaczyć. — Popłoch poszedł po wszystkich, i duchowni pierwsi na gwałt wołać poczęli.
Z Mieszkiem przybywał Kietlicz, którego on z pacholęcia sobie na ślepego wykonawcę sposobił, prowadził go tak po stopniach, probując, puszczając, strzymując, podnosząc, dając mu coraz szersze pole, aż pewnym go będąc zrobił zeń rękę prawą. Poczęły się na zamku sądy surowe, napaści na ludzi bezlitośne, srogość nikomu nieprzebaczająca. Milczenie głuche zaległo do koła.
Ziemianie się ode dworu precz ruszać zaczęli i zchodzić z oczów księcia. Myśleli że weźmie to do serca, aliści nie pokazał aby go to obeszło. Swoich zastąpił obcemi, ci jeszcze lepiéj słuchali.
Poczęły się rozjazdy wielkie po wszech gościńcach pańskich urzędników, chwytali podwody, ludzi, koni, kmieciów objadali; na skargę próżno iść było, bo kto z żałobą przyszedł, odchodził z karą.
Na zamku téż teraz choć nie było pusto, bo pański i liczny dwór otaczał księcia — cicho wyglądało i grobowo. Mieszek się mało okazywał, zabawy nie lubił, na łowy jeździł sam, do rozmowy z sobą nikogo nie wołał. Przybył doń z Biskupów który, sadził go poczestnie, słuchał obojętnie, zbywał pół słowem.
Ani go było rozgniewać ni zmiękczyć.
Kamiennym go zwali, chciał takim być i nie zmienił się. Skarżono mu się na Kietlicza, słuchał, a potém jego nagradzał i wywyższał, a płaczącym odprawę dawał, podniosłszy do góry czoło chmurne.
— Z mojego rozkazania to czynił — nie winien nic — tak ja chcę, tak ma być.
Od biskupich dworów popłoch popadł na ziemiańskie.
— W niewolę nas myśli zakuwać! — wołano — a no, nie damy się. Ziemianie sobie pana wybierać mogą, starszeństwo dla nas nie wiele waży. Poszedł ci Władysław ztąd gdy nam krzyw był, może i ten pójść gdy dokuczy.
Tak mówiono po dworach, na zamku nie troszczono się wcale o pogróżki. Mieszek miał możnych zięciów i powinowatych, patrzał się na niemców i u siebie inaczéj mieć nie chciał tylko aby mu kto żył posłuch dawał.
Na grodzie codzień sądy się odbywały, żałób bywało mnóstwo, a i z ramienia książęcego do nich ciągano nieustannie, grzywnami okładając za najmniéjsze przewinienia.
Chciał pan grozy, wysadzeni sędziowie umieli ją siać, nie było człowieka coby z pod ich sądu wyszedł czystym.
Najwyższym sędzią na grodzie był podówczas człek co się do dojadania ludziom jakby narodził umyślnie. Zwał się Gabryk Mierzwa; mówiono jakoby z ubogich ziemian na Szlązku pochodził. Dali go byli za młodu do szkoły biskupiéj, na księdza chcąc kierować, uczył się lepiéj od innych, ale dokazywał téż lepiéj niż wszyscy i w suknię kleszą odziać go nie było sposobu, bo nim święceń dostał, dzieci miał kilkoro w domu i bab tyle na karku że go biskup o to chciał wyklinać. Właśnie surowsze były dla duchowieństwa nastały prawa, wzbraniające ożenienia i wszelkiego zgorszenia. Mierzwa wcale na nic nie patrzał. W kości téż grał tak że się do ostatniéj koszuli zgrywał, a kiedy pił to go na rękach potém do łóżka zanosić musiano. Z tém wszystkiém głowę miał taką, że mu żaden duchowny nie sprostał w kanonach, a żaden prawnik w kodeksach i dekretach. Jakim sposobem dostał się ów pół-klecha do Rzymu i Bononij, nikt nie wiedział, dość że tam lat parę przebywszy, nauczył się u tych co Rudobrodemu prawa układali takiéj mądrości, iż gdy z nią do kraju wrócił, musiano go szanować i nim się posługiwać. Umiał na pamięć wszystkie rzymskie zakony, a gdy je po swojemu subtelnie wykładać zaczął, wywodzić, naciągać, robił jak chciał z czarnego białe a z białego czarne.
Na śmiech, gdy sobie podochocił, a podobało mu się z rozumem popisać, dowiódłszy raz cokolwiek bądź, wnet sprawę na nice obracał i jak począł mędrować, kręcić okazał że co wczora było prawdą, jutro fałszem być musiało.
Sumienia w tym człeku wcale nie było, ale rozumu dostatek i frymarczył nim aby zań grosz zyskać. Zarobiwszy grosz jeszcze ciepły w świat puszczał, potrzebował wiele, marnował dużo, więc na wszelaką podłość gotów był, aby tylko zarobek.
Przed księciem Mieczysławem, do którego Kietlicz go pierwszy zalecił, Mierzwa przybierał postawę człowieka surowego, spokojnego, pokornego, jakby postami i wstrzemięźliwością wysuszonego.
Słuszny był Mierzwa, chudy, nieco w lewo pochylony od młodu, bo łopatkę jedną miał niższą, głowę spiczastą, twarz bladą wygoloną, po któréj miał zwyczaj ręką gładzić ciągle gdy o jakiéj wielkiéj podłości zamyślał.. Oczu nigdy nie pokazywał nikomu, zerkał niemi tak, aby w nie nie mógł zajrzeć nikt. Rozpusta go zniszczyła i zjadła ale tak jakoś dziwnie że na anachoretę wyglądał, co mu bardzo było na rękę. Świętego mógł udawać wyśmienicie.
Gdy do zamku na sądy szedł postawę przybiérał mniszą, oczy spuszczał, ręce składał, zginał grzbiet, głowę na piersi zwieszał, litość brała nań patrzeć.
U sądów téż, choć ludzi żywcem jadł, zawsze ich kąsał tak słodko, tak miłosiernie zabijał, tak karał serdecznie, jakby mu dusza się wzdrygała nad wymiarem sprawiedliwości. Nie nazwał nigdy nikogo inaczéj jak dzieckiem swém, kochaną istotą, bratem, ojcem, ale gdy go ujął w szpony, wyssał ostatnią krwi kropelkę. Czy się tam było kłaniać, prosić czy bronić lub gniewać, napróżno; słodki a dobry Mierzwa nie uląkł się, nie zmiękł, westchnął, czasem zapłakał, ale świętéj sprawiedliwości domierzył.
Na cztery oczy gdy go datkiem zmiękczyć usiłowano udawał zadumanego, nie bronił się, co mu dano do kieszeni schował, ale nie zmieniało to wcale jego postępowania, darł ze skóry tego co go przekupił, tak samo lub gorzéj jak tych co nic nie dali.
Spraw do sądu książęcego było zawsze co niemiara, niekiedy sam Mieczysław siadał je rozstrzygać. Naówczas z innemi dworu urzędnikami stał u boku jego Mierzwa dla parady, częściéj się jednak trafiało że na niego samego spadało rozstrzyganie spraw i wydawanie wyroków.
Obok Mierzwy w drugiéj izbie tuż zasiadał Skarbny książęcy, który kary pieniężne odbierał od osądzonych, a do pomocy przy nim byli pachołkowie, aby kto zapłacić nie mógł zaraz do więzienia pociągnąć.
Całe jedno na zamku skrzydło izby te sądowe zajmowały, do których przez kryte chodniki, gdy chciał przystęp miał Mieszko. Oprócz tego izba dlań była tak urządzona, że mógł z za gęstéj kraty drewnianéj, okrytéj zasłoną, gdy chciał siadłszy u niéj słuchać co się na sądach działo i patrzeć na obwinionych. Mierzwa niby nigdy nie wiedział kiedy miał pana za sobą, ale bystry człek, chwytał szelest najmniejszy, lada drgnienie zasłony nie uszło z ukosa rzuconego wejrzenia, a miał téż ludzi co skinąć umieli; aby wiedział gdy książę był przytomny.
Naówczas Sędzia stawał się jeszcze troskliwszym, pilniejszym w wymiarze sprawiedliwości, wiedząc jak do smaku pańskiego przygotować potrawę.
Następnego dnia rano, nad zdobyczą Kietlicza można się było spodziewać sądów i rozpraw ciekawych, bo ciemnice i szopy pełne były ludzi, którzy wszyscy stawieni być mieli.
Zawczasu téż w podwórcu zamkowym ukazał się Mierzwa, w długiéj sukni czarnéj nakształt kleszéj skrojonéj, tylko bez kaptura, pasem rzemiennym podpasany, u którego miał wiszący kałamarz i pochwę, a w niéj zamknięty przyrząd do pisania. Wysoką szczególnego kształtu czapką, podobną do zawoju czarnego, nakrytą miał głowę, ręce w szerokie rękawy pozasuwane, a chłopak za nim z krótko ostrzyżoną głową na ramieniu dźwigał księgę ogromną w drewnianych okładzinach, z klamrami mosiężnemi.
Strasznemu temu ramieniu sprawiedliwości wszyscy ustępowali z drogi, obchodząc go z daleka, bał się go bowiem każdy, nikt nie mogąc być pewnym ażeby nie popadł w jego ręce. Ten i ów kłaniał mu się zdala i uchodził.
W izbach sądowych wszystko już było pogotowiu na przyjęcie, wymieciono je i posypano podłogę kosaćcem, bo ludzie zawsze tyle błota i pyłu ponanosili iż po skończonych sądach kupy śmiecia wyprzątać było potrzeba. Smutne to były izby, nizkie, ciemne, ławami do koła otoczone, a dla zaduchy w nich i przykréj woni drzwi i okiennice ciągle stać musiały otworem. W pierwszéj izbie trzymano obwinionych i skarżących się. Tu czasem tłum bywał taki że się przecisnąć było trudno. Ztąd po jednemu, po dwu, gdy świadkowie byli potrzebni przyprowadzano ich do trybunału.
W samym sądzie nieco pokaźniéj wyglądało. W głębi na przypadek przybycia samego księcia stało zawsze wysoko na stopniach podniesione siedzenie, obite suknem szkarłatném, a po za niem ławy dla dworu. Niżéj dopiero stała ława z poręczami dla Mierzwy i dla tych których czasami do boku swego przybierał. Przed nią był stół wielki, a na nim krzyż czarny w pośrodku. Tu składano ową księgę praw przynoszoną przez chłopca i ewangelię dla przysięgi. Wielkiego owego kodexu Sędzia czasem się niby radził w razach trudniejszych, ale to była gra tylko, gdyż z pamięci tak dobrze kłamał i prawił jak z księgi.
Obok leżały długie zwitki pozszywanego z wązkich pasków pargaminu, na których kleryk chudzina, służący przy zamkowéj kaplicy, dekreta w kilku słowach zapisywał znaczniejsze.
Gdy księcia nie było a sądy się przeciągały, Mierzwa znużywszy się wychodził czasami do trzeciéj izby Skarbnego, do któréj w rogu wiodły drzwiczki. Tu balasami drewnianemi oddzielony od ludzi zasiadał człek stary, z siwą rzadką bródką i głową zawsze czarną czapeczką okrytą, z nosem kobuzim, oczkami maleńkiemi, jakby w głowie wyświdrowanemi. Zwał się Joachim, a że imie to niezbyt było powszednie, częściej go na Juchima przerabiano. Ludzie mówili że Skarbny był pochodzenia judzkiego, ale mu z tego nie czyniono winy, ani w głos zadawano, gdyż u księcia był w wielkich łaskach i u niego wszystek pieniądz był pod kluczem. Podskarbim był Niemir, zacny pan, ale ten pono tylko dla popisu czasem przed księciem stawał z workiem, bo Juchim w rękach trzymał wszystko.
Mówiono téż że Skarbny bardzo się był już zbogacił, ale tego po nim cale widać nie było, chodził ubogo, dominę miał lichą, żył w niéj na rygle zamknięty, sam i oprócz księcia, Podskarbnego, Kietlicza i Mierzwy z nikim się nie bratał.
Sam przez się wszystko był zwykł robić, dla tego téż na sądy przychodził, aby grzywny do rąk pobierać, nie spuszczając się na nikogo. Z Mierzwą jawnych a ścisłych stosunków nie mieli, prawiono jednak że po nocach do siebie chadzali i długo jeden u drugiego przesiadywali. Gdy Mierzwa w sądzie się znużył gadaniem, bo mówić musiał wiele, dawał sobie czasem chwilę wypoczynku i wysuwał się do Skarbnego. Postrzegali ludzie iż od niego powracając twarz zwykle bladą miewał czasem zarumienioną mocno i usta ocierał rękawem. Domyślano się iż Juchim pod płaszczem flaszki nosił dla pokrzepienia siebie z których po bratersku Mierzwie kapka się jakaś czasem dostała.
W sądzie wszystko się z nader surowym odbywało obrzędem. Gdy Mierzwa przybył na swe miejsce, księgi, kałamarze, pargamin i kleryk także, gdy pierwsza komora wypełniła się ludźmi oczekującemi lub z więzień posprowadzanemi, Mierzwa naprzód klękał przykładnie, ręce składał i przeżegnawszy się modlitwy do ducha Świętego i Veni creator odmawiał, przy czém kleryk i pacholę responsoria dawali.
Potém dopiero zasiadł w pośrodku ławy blady mąż, oczyma rzucał w około, suknię pociągał, rękawy zarzucał, brodę potarł i dawał znak że sądy się rozpoczynać miały. Było zaś we zwyczaju że naprzód powoływano tych, których książe chciał mieć sądzonych, dopiero po nich szli, którzy przynosili żałoby i domagali się sprawiedliwości.
Dnia tego właśnie obłów Kietlicza, spędzony do pierwszéj izby na powoływanie po kolei oczekiwał. Sam Kietlicz i Bereza namiestnik jego, jako świadkowie w izbie się sądowéj znajdowali.
Pierwszy z nich zasiadał na górnéj ławie za tronem u ściany w któréj była krata przysłonięta, aby Mieszko mógł każdego czasu słuchać przez nią, drugi stał w kącie u drzwi wchodowych.
Kleryk blady i mizerny z długą szyją obnażoną, w rogu stołu pilnował oprócz pargaminu i piaskowego zégaru, który czas mierzył. Gdy się z niego ostatki dosypywały, przewracał go natychmiast.
Gdy Mierzwa zasiadł, Kietlicz z górnéj ławy dał znak, wprowadzono naprzód kmiecia który niedźwiedzia ubił u siebie.
Człek był odziany jak do lasu, bo go niespodzianie pochwycono, trochę już wylękły, pomięszany, jednak nie tracący ducha, bo ufał że mu się nic stać nie może.
Sprawa była jawna.
Mierzwa, naprzód uwiadomiony, jakby na szyderstwo przybrał postawę słodziuchną, usta mu się uśmiechały łagodnie, kazał się przybliżyć do stołu.
— Miły człecze, kmieciu mój — odezwał się głosem miękkim, cóżeście to takiego się dopuścili że was tu przed sobą widzę?
Człekiem mi się wydajecie statecznym i spokojnym! Miałyżby mylić pozory?
Kmieć jeszcze nie zebrał się na odpowiedź, gdy z górnéj ławy zabrzmiał głos Kietlicza, na swój sposób opowiadający przygodę. Mierzwa zwrócony ku mówiącemu słuchał z natężoną uwagą, dając oznaki podziwienia, przestrachu, grozy, litości. Ręce łamał, głową trząsł, ramionami poruszał, oczy ku niebu wznosił.
— Miły Boże! możeż to być! — zawołał gdy Kietlicz dokończył — możeż to być, abyście się wy tak strasznéj dopuścili zbrodni?
Kmieć, (zwał się Ladra) słuchając ruszył ramionami.
— Miłościwy sędzio a panie — rzekł — cożem ja to tak strasznego uczynił? Broniłem mojej własności. Świadczę się wszystkiemi co w pobliżu mieszkają iż niedźwiedź mi barcie ze szczętem popsował, i gdyby na sobie dziesięć skór miał, nie zapłaciłyby one dziesiątéj części szkody mojéj.
Mierzwa, ręce załamawszy, głowę z ramienia na ramię przechylał.
— Miły, kochany kmieciu mój — odezwał się. — Nie przeczę że czułeś się pokrzywdzonym — niebożątko! — barcie wiele warte, pole téż trudu kosztuje dużo — słuszna bardzo jęła cię chęć powetowania szkody swojéj.
Niedźwiedź winowajcą był, łupieżcą — zgoda! a ty — sędzią we własnej sprawie i sprawcą. Aleś tu się grubo omylił, kochanie moje! A możesz kto być sędzią we sprawie własnéj! Hę? A kto ci miły, kochany człecze, niebożątko moje, dał one najwyższe prawo sądu i miecza?? A wiesz że ty, dziecko moje, że targnąłeś się przez to i przywłaszczyłeś sobie władzę, którą sam Bóg daje w ręce książąt, że przez to stałeś się tak winnym, tak winnym, jakbyś nie na niedźwiedzia ale na samego się porwał księcia! Dziwujesz się! Toć jak na dłoni!
Kmieć stał osłupiały. — Subtelna ta argumentacja siły umysłu jego przechodziła, z usty otwartemi, drżący, słuchał, bronić się już nieumiejąc. Brzmiało mu jeszcze w uszach oskarżenie niepojęte dlań iż na niedźwiedzia się porwawszy, księcia samego znieważył i dotknął.
Mierzwa się uśmiechał zwycięzko.
— Przecie to jasne jak słońce — dodał. — Nie przysługiwało ci prawo karania bo nie jesteś księciem, miłe dziecię moje, sędzią téż nie jesteś; stałeś się więc buntownikiem, znieważona powaga prawa wymaga surowego sprawiedliwości wymiaru. Serce boli, ale zbrodnia tak straszna bezkarnie ujść nie może. Występek twój równa się zbrodni obrażonego majestatu.
Tu głowę spuścił ku księdze.
— Bez wątpienia, surowym chcąc być, skazać by cię można na ścięcie, powieszenie, rozszarpanie końmi, bicie kołem, postradanie ręki lub kopanie kruszców życie całe — ale musiemy mieć miłosierdzie nad nieświadomością twoją, litując się nad tobą, dziecię miłe, nie możemy mniejszéj ci kary naznaczyć nad siedemdziesiątą!
Kmieć jęknął. — Siedemdziesiąt grzywien! Z kąd miał wziąć tyle pieniędzy, załamał ręce rzucił się na kolana. Bereza usta zatulając śmiać się począł. — Nie chciano już nawet słuchać winowajcy dłużéj, pachołkowie chwyciwszy pod ręce natychmiast go do izby Skarbnego poprowadzili, a że z sobą ani siedmiu grzywien nie miał i niewiedział na razie zkąd ma wziąć summę tak znaczną, wkrótce go téż pod strażą zaprowadzono do więzienia.
Mierzwa otarł pot z czoła, spójrzał ku Kietliczowi, a we wzroku jego można było niemal przeczytać pytanie — A cóż! albom nie dobrze usłużył?
Kmiecia wypychano już za drzwi, gdy drugiego ciągnął Bereza. Za nim z tyłu szedł parobczak krępy, nizki, z głową wielką, na nogach grubych jak kłody, w siermiężkę dziwną przyodziany, bosy, w spodniach zgrzebnych u dołu sznurkami słomianemi poprzywiązywanych.
Kmieć idący przodem zamożnego i śmiałego miał postawę. Odzież na nim sukienna szykownie leżała, gzło pod nią widać było białe na guz świecący zapięte pod szyją. U pasa kaleta wisiała skórzana, w ręku trzymał kołpak z lisa. Kmieć widać do swobody lasów swoich nawykły, wśród których sam był panem, rozglądał się tu ździwiony swéj niewoli i temu prawu co go nagle dało w niewolę. Mierzwa przypatrywał mu się bardzo bacznie, jakby badał z któréj go ma zajść strony, i jak doń zaśpiewać.
Zuchwała postawa dawała mu do myślenia. Człek był już widać na wszystko gotów, byle go raz do jego lasów zwolniono. Szedł przed stół niecierpliwie, gdy Kietlicz z ławy mówić począł.
— Ten winien jest więcéj jeszcze! O! kmieć zuchwały! ludzi sobie w niewolę zabiera! Patrzajcie, wina jawna. Parobka oto tego który tu stoi wziął na służbę — hę? jakiem prawem? bez prawa, bez pozwolenia, — gwałtem!
— Jako żywo! miłościwy sędzio — począł kmieć oburzony — parobek tu oto jest, niech świadczy sam. Przyszedł do mnie na służbę się prosząc, wziąłem go.
Powołany parobczak zaczął wprawdzie coś bełkotać, ale językiem takim i tak niewyraźnie że nikt go zrozumieć nie mógł. Widać jednak było że do swojego gospodarza żadnego żalu nie miał.
Mierzwa nastawił ucha, kiwał głową i udawał że chwyta znaczenie bełkotu parobka; uderzył ręką o stół i pogroził kmieciowi łagodnie.
— Miły, kochany człeczku! dziecko moje, — odezwał się — złą, ej! złą wybraliście się drogą! Ta was nie zaprowadzi gdzie myślicie! A godzisz się to targać na najdroższą człowiekowi swobodę! Toć kary najgodniejsza zbrodnia! Powiecie mi może iż on wolnym nie był.? Tém ci gorzéj, kochanie moje, a więc miał pana do którego należał! Pytaliżcie go? Nie. Targnęliście się więc na własność cudzą!
Hę? widzicie, darmo się wykręcać, nie wyjdziecie z tego. Wzięliście wolnego, zbrodnia, zabraliście cudzego poddanego, rabunek. — Źle i źle, ani wynijść z tego.
— Miłościwy sędzio — począł kmieć któremu krew na twarz wystąpiła.
— Miły kmieciu, ostrożnie — przerwał Mierzwa nie dopuszczając tłumaczenia — ostrożnie! Przez miłosierdzie nad wami mówię to, patrzcie abyście jakiém słowem nieopatrzném sprawy sobie nie pogorszyli. Możecie popaść głęboko! Litość mając nad wami, po ojcowsku was tylko grzywnami siedemdziesięcią obłożę. Winniście za to księciu, którego jesteście sługą maluczkim do nóg upaść i podziękować, bo pismo powiada, prawo głosi, zakon wymaga, oko za oko, ząb za ząb. Cóż z tego wynika? oto, że wy coście tego nieboraczka, chudzinę chcieli niewolnikiem uczynić, sami winniście za to pójść w niewolę?
Tak ci jest!
Kmieć zamilkł pomięszany. Nie dano mu już ust otworzyć i popchnięto do izby Juchima, który przez drzwi otwarte ciekawie się przysłuchiwał sprawie. Siedział z głową na rękach spartą, poglądając ku roztwartéj skrzyni, która przed nim stała, jak zwierz zaczajony na przesmyku.
Gdy kmiecia doń wprowadzono, drzwi się zamknęły.
Mierzwa odpoczywając po drugim wyroku, rozłożył wielką księgę i cały się w niéj zatopił, czekając aż mu nowego winowajcę przyprowadzą.
Bogaty kmieć który już musiał zawczasu los swój przewidywać i co rychléj chciał się z więzów wydobyć, miał już gotowych grzywien siedemdziesiąt spełna, w wypchanéj kalecie, która u pasa wisiała.
Na widok zbliżającego się — Juchim łokcie ze stołu usunął, i zmierzywszy go oczyma, chrypliwym, zgasłym głosem zapytał pachołków wiodących go.
— Siedem dziesiętna?
Kmieć na Skarbnego popatrzywszy, westchnął ciężko, kaletę odpiął, garść w niéj utopił i dobywając srebrne pieniążki liczyć je począł.
Lecz zaledwie się one ukazały na stole, Juchim porywając się za głowę, wykrzyknął głośno:
— Gwałtu! gwałtu!!
Kmieć osłupiał, nierozumiejąc co się stało i oglądając dokoła.
— Co to jest? — począł Skarbny — a toć fałszérz pieniędzy?
Pochwycił kilka z nich, popatrzał na nie i cisnął spluwając pogardliwie.
— Cóż to? czy to są pieniądze? cha! cha! to plewy nie pieniądze! to skorupy z garnków potłuczonych! Takiemi to pieniądzmi chcecie płacić panu swojemu?
— Na miłego Boga! — zawołał kmieć strwożony — czegóż wy chcecie odemnie! Toć są pieniądze któremi wszyscy płacą i każdy je przyjmuje.
— Ale ja ich nie przyjmę! — krzyknął żyd — to plewy, to śmiecie! to drzazgi nie pieniądze! Patrz! gdzie na nich pieczęć państwa? gdzie znaki?
— Toć nie moja wina ale tych co je bili! — zawołał kmieć zrozpaczony.
— Aha! aha! — zawołał Juchim — tu się dopiero odkrywa całe niepoczciwe zuchwalstwo wasze! Obwiniacie menniczych a to są z ramienia pańskiego urzędnicy! Ho! ho! Sprawa nowa, będziecie za to odpowiadali. Kto urzędników pańskich obwinia, pana obwinia! Hej!
Skinął na pachołków.
Kmieć przywiedziony do rozpaczy, na wszystko się już ważąc, z błagającym wzrokiem zbliżył do stołu, ale Juchim się cofnął od niego, ręce podnosząc. Gniéw objął uciśnionego.
— No, niema ratunku! — zawołał zębami zgrzytając — róbcie ze mną co chcecie, drzyjcie skórę z żywego. Mówcie? co mam czynić?
— Co? dawaj coś winien! — odparł Juchim — dawaj coś winien! ja więcéj nie chcę!
— Płacę czém mam! odrzucacie, cóż więc poradzę! Pieniądze te biorą i dają wszyscy.
Za drzwiami zamkniętemi co się już późniéj z kmieciem działo, nikt nie widział, boleśne krzyki jego i miotanie się aż w izbie sądowéj słychać było. Mierzwa i Kietlicz uśmiechali się poglądając ku izdebce Juchima, zkąd ciągle szum, wrzawa i wołanie o ratunek dochodziło. Domyślali się wszyscy że kmiecia męczono, bo kilku oprawców z powrozami i żelaznemi na ręce śrubami pobiegło do drzwi Skarbnego..
Tym czasem nowa sprawa się przed sąd wytaczała.
Z wielkiém wołaniem ukazał się w progu człek rozczochrany i odarty, lat średnich, w odzieży poszarpanéj, z nogami bosemi, zaledwie płaszczem obłoconym przysłaniając nagość swoją.
Na twarzy miał ślady świeżego pobicia.
Wpuszczony do izby, ledwie się dowlokłszy do stołu, upadł na kolana, jęcząc i szlochając.
— Zabili! zabili, rozbójnicy! patrzajcie! Spokojnego, niewinnego człowieka napadli w biały dzień, na ulicy. Aj! gwałt! zabili!
Z mowy żalącego się rozerwanéj, niewyraźnéj, szlochaniem gwałtowném przerywanéj zrozumieć nic nie było można. W tém wystąpił inny ode drzwi człek w czarnym płaszczu, z brodą długą, wzrostu słusznego, w spiczastym kapeluszu z żółtą łatą na wierzchu i ręce rozkrzyżowawszy zaczął wołać, jakie się działo pod bokiem pańskim bezprawie, iż biednego człeka żaki szkolne potłukli, nie żeby im w czém winnym był, ale że w nim żyda czuli. A książe sam i jego i innych współwyznawców gościnnie u siebie przyjmował, opieką ich swoją okrywał.
Do drzwi pachołkowie przypędzili kupę chłopaków wylękłych i postawili ich sędziemu, ci tak byli przerażeni, iż słowa nie mogli przemówić, wielu płakało. Biedactwo to było, z garnuszkami u pasa, żyjące jałmużną dla nauki, służące przy kościołach i zakrystyach, przybłędy, bezdomne sieroty.
W całéj naówczas Europie wojny krzyżowe wywoływały podobne na żydów napaści, w niemczech krwawe, bo tam Ren nieraz płynął trupami, a rynki pełne były ciał pobitych.
Tu Mieszek żydów w opiece miał, Juchim za niemi obstawał. Mierzwa téż rozsłuchawszy się w sprawie ze zgrozy uszy zatulił.
Zabitego nie było nikogo, żacy tylko z naprawy starszych, suknie na biednym żydzie poszarpały.
— Świętokradzcy są! — krzyknął Sędzia — tak jest! świętokradzcy! Albowiem kto gościa pańskiego, któremu sam książę dał opiekę i płaszczem go swoim otulił, napada i targa się nań, ten jakby na pomazańca Bożego się targnął. O zbrodni straszliwa! niewysłowiona, o pomstę do nieba wołająca! A to popełnili ci co zaledwie żywot rozpoczynają, cóż tedy uczynią gdy dorosną??
Z wielkim zapałem puścił się Sędzia w długi wywód popełnionego świętokradztwa i byłby srogi wydał wyrok, gdyby starszy ów człek, co w obronie pobitego stawał nie zmiarkował, że zbyt surowa kara za żydów domierzona, mnożąc ku nim nienawiść, na nich samych spaść może.
Cicho więc jakoś zagodzono ją i pobity nogi wlokąc za sobą, jęcząc i płacząc wysunął się razem z obrońcą, a chłopaków zabrali pachołkowie.
Znowu tedy nastąpiła chwila odpoczynku dla umęczonego Sędziego, który ku drzwiom Skarbnego się oglądał, jakby tam pragnął zajrzeć, lecz dochodzące jeszcze ztąd krzyki dowodziły, że sprawa z kmieciem upartym o pieniądze jeszcze skończoną nie była. Mierzwa ani się do niéj mięszać, ni świadkiem jej być nie chciał.
Po chwili wypoczynku wprowadzono człeczka dobrze odzianego, z twarzą okrągłą i spasłą, który od tego począł że zdala siedzącemu Kietliczowi pokłonił się nizko, potém Mierzwie nie mniéj głęboki złożywszy pokłon, niepominął w poszanowaniu nawet kleryka. Ten do odbierania pokłonów niezwykły, dłonią usta zatulając uśmiechnął się widząc się tak uczczonym.
Raźna mina wchodzącego, który tak pięknie kłaniał się na wsze strony, kazała się domyślać że chyba obwinionym nie był. Kietlicz téż spoglądał nań bardzo łaskawie. Mierzwa trąc brodę uśmiechał mu się i okiem pomrugiwał. Tuż za nim wciągnięto opierającego się, związanego, bez czapki, z rozczochranemi cudzemi rękami włosy, człeka który stękał i jęczał.
— O Boże mój miłościwy! o święci pańscy! ratujcie!
Usłyszawszy to Mierzwa ulitował się niby wielce, ręce złożył.
— Biedny człeczku! — zawołał — a cóż to ci jest! a czegoż to tak jęczysz nieboże! Mów a prędko, aby prawica książęca domierzyła ci sprawiedliwości, jeżeli jesteś pokrzywdzonym. Na to ja tu jestem wysadzony, na to władza książętom dana od Boga aby zakon trzymali. Mów, kochanie, nie sromaj się, rozkryj serce, otwórz usta i ulżyj uciskowi swemu..
Jęczący człek miał się już odezwać, gdy pierwszy, który był wszedł przed nim, uśmiechnięty i kłaniający się, nie dał mówić i sam podchwycił.
— Miłościwy panie (tu wskazał na związanego obu rękami) toć zbój jest, złodziéj jawny! Krów mi moich dwie z cielętami skradł i w swoim chlewie zamknął. Nieszczęśliwy, pokrzywdzony tracąc ostatnią chudobę, rozpaczałem! Myślałem że wilcy rozszarpali żywicielki moje, że mi z głodu przyjdzie zdychać z drobnemi dziatkami, gdy mi dano znać że moje krówki u tego złodzieja w chlewie. Odkryło się złoczyństwo!
Związany człek słuchając oskarżenia wzdrygnął się.
— A niechże cię kłamco bezwstydny, niech cię pomsta dotknie Boża! — zakrzyknął.
— Człecze dobry! nie unoś się nie klnij, proszę! — odezwał się Mierzwa.
— Jakże się tu wstrzymać, gdy tak jawna krzywda się dzieje — zawołał związany. — Nie skradłem mu nic, jawnie, w biały dzień zająłem mu krowy, które moje zboże spasły, na polu własném. Było żyta na pięć kop, nie zostanie go i na dwie. Bydło zająłem w szkodzie.
Obwiniony, spasły człek uśmiechnął się pogardliwie i ruszył ramionami.
Mierzwa przerwał.
— O źle, źle, kochanie moje! radzisz sobie nie ładnie! Do występku swojego dodajesz gorsze może nadeń kłamstwo. Gdzież świadkowie? Niema? widzisz!! Bydło skradzione znaleziono w twojéj oborze, rzecz jawna. Kajaj że się i sromaj niepoczciwéj sprawy twéj.
— Miłościwy panie — zawołał w piersi się bijąc związany — przysięgnę!
— O! o! zgroza! okropność!! krzywoprzysięztwo! — zakrzyknął Mierzwa. — Tego już nadto! A toć staje i świadczy przeciwko tobie człowiek nam znany, który nigdy obwinionym nie był, wierny sługa zamkowy, panu swojemu miły. I wy śmiecie — —
— Panie! — głosem rozpaczliwym odezwał się obwiniony.
— Bereza! — przerwał Kietlicz z góry — końca nie będzie temu, pysk mu kneblem zabić, niech nie bluzga!
Nim się spełniło rozkazanie, nieszczęśliwemu głowa na piersi opadła, złożył ręce, na kolana się rzucił, zdawał modlić do Boga, u ludzi nie znalazłszy sprawiedliwości.
Mierzwa tym czasem mówił z uroczystością wielką.
— Cóż by to z tobą się stało, nieszczęsny winowajco, gdyby obok sprawiedliwości nie zasiadało miłosierdzie? Głową byś przypłacić musiał, albo by cię na kopanie soli i kruszców na cały żywot dać musiał książę, abyś więcéj światła słonecznego, którego oglądać nie jesteś godzien, nie widział. Złodziéj, potwarca, kłamca, krzywoprzysiężca! zbrodzień wielokrotny! Miłosierdzie tylko pańskie zwalnia ci karę na siedemdziesiąt!
Domawiał tych wyrazów, gdy w izbie wchodowéj wrzawa głośna się słyszeć dała. Kietlicz się namarszczył, ruszył i Berezie dał znak. Tym czasem dwu sporzących, z przed stołu popchnięto ku Juchimowi. Drzwi się otwarły i Stach wszedł a za nim dziesięciu młodych ziemian krakowskich, z Bogorią na czele.



VII.

Dla Mierzwy było to cale niespodziane zjawisko, Kietliczowi téż może nie bardzo pożądane i miłe, bo na ławie się skręcił postrzegłszy wchodzących i wargę zagryzł.
Sędzia wnet postawę przybrał poważniejszą, poprawił suknię na sobie, na klechę popatrzył aby mu téż wrazić powagę, na chłopca skinął, księgę posunął.
Stach przybrany rycersko, z mieczykiem u pasa, dość strojny, hardy a butny szedł przodem ku stołowi. Tuż za nim stąpał jeszcze wykwintniéj przyodziany Jaśko Bogorja, a dziesięciu poręczycieli, chłop w chłopa, wszyscy szli ziemianie możni, dzieci żupanów i władyków, pod czas na dworach Biskupim, Wojewody i książęcym nawet bawiący.
Naówczas już młodzież naukę życia w ten sposób kończyła, a często ją i poczynała od chłopiąt służąc przy możniejszych krewnych. Dobrze jeszcze jeźli który wprzód klechę miał co go choć czytać nauczył, albo trochę pobiegał do szkółki przy kościele i łaciny liznął; ubożsi czasu do tego niemając ni ochoty, poczynali wychowanie od końskiego grzbietu, włóczni i łuków, a kończyli je na rycerskich dworach, pasa się dosługując.
Dziesięciu tych poręczycieli Jaśko Bogorja dobrał naumyślnie, co najpokaźniejszych, co najśmielszych aby nie ulękli się i plecy mieli za sobą.
Kietliczowi i sędziemu występ ten nie był do smaku i Mierzwa spoglądał niespokojnie ku górnéj ławie, jakby tam z oczów pana chciał wyczytać co ma poczynać, srogim być czy łagodnym, oczyszczać czy plątać.
Dwaj wspólnicy znali się dobrze, zamieniwszy wejrzenia Mierzwa oczy wnet spuścił na księgę i przybrał postawę człowieka na którym cięży brzemię wielkie. Ręką swą bladą, kościstą smarował się zwolna po brodzie i twarzy, usta wydymał, głowę pochylał na strony.
Kietlicz ujrzawszy wchodzących, dał im stanąć przed stołem gromadą całą, ruszył się nieco i w boki ująwszy przybrał postać surową.
— Ja tu jestem oskarżycielem, — zawołał — ja! przeciw temu! — wskazał na Stacha. — Oto ten jest, który mi, wysłańcowi, urzędnikowi książęcemu, prawéj ręce pana, śmiał stawić opór! Tak samo to jest jakby się książęciu swemu opierał! Sądźcie jak wielka wina.
Mierzwa siedział zrazu jakby struchlały, twarz surową, z usty zaciśniętemi, około których fałdy wystąpiły głębokie, zwrócił ku Stachowi.
Ten słuchał wcale nie zmięszany. Towarzysze jego spoglądali téż na Kietlicza, na siebie, na Mierzwę, a trwogi po nich żadnéj widać nie było.
Sędzia z Kietliczem znowu ukradkiem poradzili się oczyma.
Sędzia odegrywał rolę swą dobrze ale skutku ona nie miała, młodzież nie zdawała się go ważyć wielce. Trzeba było przyoblec się powagą wielką i dać płochym młokosom naukę, wrazić poszanowanie. Mierzwa więc otworzył wielką księgę, kilka kart w niéj przewrócił, namarszczywszy czoło, zaczytał się, ręką o pargamin uderzył i podniósł głowę.
— Jestli to prawdą, co prawdą być już musi, bo płynie z ust takich co się nigdy fałszem nie zmazały — począł powoli — jestli to prawdą, możeli to być, aby ziemianin śmiał się opierać temu, któremu winien służbę i posłuszeństwo? Nie dość na tém, winien mu choćby życie dać każdéj chwili? O grozo! o czasy! o obyczaje! zawołam z mędrcem rzymskim. Mamli wierzyć uszom moim? oczom zaufać? W jakich że to ciężkich żyjemy latach! Jestli to kraj chrześciański czy barbarzyński i bezpański?
Stach słuchał, kilku młodzieży śmiało się po cichu.
— Mówcie, proszę, błagam, zaklinam, macie co może na swą obronę? — dodał Mierzwa.
— Innego niemam nic — odparł Stach — krom żem chorego starca bronił od napaści. A działo się to nie na krakowskiéj dzielnicy księcia naszego ale w Sandomirskiéj, kędy panem jest książę Kaźmierz.
Tu Mierzwa z podziwieniem szyderskim się wzdrygnął.
— Co słyszę? — zawołał — jest więc na téj oto ziemi dzielnica, na któréj by zwierzchnia władza najstarszego pana naszego nie była uznawaną? Cóż to się stało? Rozerwały się więc węzły które łączą te ziemie wszystkie? Jawnie więc wypowiedziane posłuszeństwo?
— Miłościwy panie, — odezwał się Stach wcale nie zmięszany — nie wywodźcie tak przemądrze ze słów moich czego w nich niema. Nikt nie śmie przeczyć panu Mieczysławowi władzy zwierzchniéj, ale ona w cudzéj dzielnicy inaczéj się sprawia niż we własnéj. Jeżeli ten, którego sądziliście przed chwilą, nie miał prawa zabić niedźwiedzia nie spytawszy wprzód o pozwolenie, toć urzędnik książęcy Kietlicz Sandomirskiego ziemianina na którego gród naszedł, winien był skarżyć wprzód do jego pana, domagać się nań kary, a nie sam ją domierzać. Mnie ziemianina wiązać i wlec do grodu prawa nie miał.
Kietlicz zerwał się z ławy.
— O zuchwalstwo! — krzyknął — otóż prawnik! oto wywody! Ucz że się Sędzio praw od ziemian, oni je lepiéj od nas znają.
Mierzwa oczy sobie zakrył ręką.
— Niestety, — zawołał — do tegośmy przyszli, do tego iż ziemianie prawa książąt będą rozbierali i sami o nich wyrokowali. Sodoma i Gomora! Książęta a bracia nie mogą się między sobą ułożyć ku wspólnemu zaszczytowi władzy swojéj, bez zezwolenia ziemian!
Tu na chwilę zamilkł i powiódł oczyma.
— Miłościwy panie, ziemianinie, — odezwał się do Stacha. — Serce mi się ściska i boli iż tak złych zaprawdę, wykrętnych a nieprawych środków zażywacie na waszą obronę. Mogliście krewkość młodzieńczą, namiętność nierozważną, uniesienie się przemijające stawić na ułagodzenie winy, a wy do praw i kodeksów ściągacie! Wy którzyście ich ani dotknęli, ani powąchali!
Samiście się tém potępili, niestety, ręce mi wiążecie!
Młodość waszą widząc a litując się zaślepieniu, bylibyśmy skłonni łagodnie brać, co surowo być wziętém powinno — a — nie możemy! nie możemy!
Tu jakby mu słów zabrakło, milczący Mierzwa oczy spuścił na rozwartą księgę, westchnienie głębokie z ust mu się wyrwało.
Szelest niedosłyszany prawie w téj chwili za drewnianą kratą przysłoniętą przybycie księcia zwiastował. Kietlicz spojrzał w tę stronę, Mierzwa przeczuł czy odgadł iż świadka miał i nadzorcę nad sobą.
Młodzież wcale się nie domyślała tego, tylko Jaśko Bogorja zwany Żywcem, bo był niecierpliwy i drudzy téż z nim poczynali się tym powolnym sądem niepokoić, iż się do zbytku przeciągał. Spoglądali po sobie ramionami zżymając jakby mówić chcieli — a pókiż to tego będzie!
Sądzili pewnie że lik ich i postawa, znane imiona Kietliczowi dadzą do myślenia, tak jak on sądził iż grozą sądu ich upokorzy. Obie strony stały teraz naprzeciw siebie, ważyło się między niemi która weźmie górę..
Nie szło o wyrok, bo ten miał paść zawsze na stronę Kietlicza, ale na zwycięztwo niewidzialne śmiałości i buty. Niewiadomo, któraby strona wzięła przewagę, gdyby Kietliczowi niespodzianie w pomoc nie przybył, ten który go nigdy nie opuszczał. Czuć było Mieszka za kratą.
Stach nabierał odwagi, a może Jaśko potrąciwszy go i coś mu poszeptawszy do ucha, nią go natchnął. Odezwał się śmiało.
— Miłościwy Sędzio, czym ja co winien, we własnéj sprawie trudno mi wyrokować, ale że urzędnik książęcy Kietlicz nie bez grzechu jest, to pewna! Albo to tak ziemiańskie dwory na cudzych dzielnicach najeżdżać wolno? bramy tłuc, włamywaniem się grozić, przewód brać gdy go nie należy, chorego starca straszyć, nieposzanowawszy siwych włosów rycerza co Krzywoustemu stał u boku? Cóż biedny starzec zawinił iż go znieważono, toż nie gwałt? nie przestępstwo?
W oknie zadrgała zasłona, Kietlicz podniósłszy się z siedzenia, pięści wyciągnął ku mówiącemu.
— Słuchaj Sędzio! słuchaj! — zawołał gniewnie — patrz do czego zuchwalstwo dochodzi! W co ufa ono? Ufacie żeście ziemianie i ojczyce? Więc wam ma być wszystko wolno, panu przewodu odmawiać, pogoni, strawy i obroku! A co daléj będzie gdy się tego nie ukarze?
Mierzwa głowę zatopił w ramionach. Milczenie panowało w izbie, gdy w ścianie podle kraty, drzwi niewidoczne się uchyliły, zaskrzypiały, ci co siedzieli powstawali, popłoch się zrobił wielki. W otwartych drzwiach ukazał się Mieszek. Stał nie wchodząc jeszcze, izbę mierzył oczyma, najpilniéj ową gromadkę młodzieży, a najsurowiéj Stacha. Stał tak długo jakby wzrokiem sobie drogę uściełał, chcąc postrach siać. Potém powoli ruszył się ku siedzeniu na stopniach wywyższonemu i słowa nie rzekłszy głową nie skinąwszy tym co mu bili pokłony, zasiadł a raczéj padł na siedzenie.
Postać to była w istocie strwożyć mogąca majestatyczna, z twarzą nachmurzoną, bladą, z usty które się niechętnie otwierały, ale i milcząc groźne były. Wejrzenie oczów przeszywało. W drganiu muskułów twarzy czytać było można iż gniew tłumiony przynosił z sobą.
Na ramionach płaszcz miał szeroki, spodem suknię szkarłatną, pas złocisty i miecz u boku. Na złotym łańcuchu u piersi klejnot wisiał błyszczący.
Mierzwa posłyszawszy przybywającego pana z miejsca swego zszedł na bok i pod ścianą pochylony krocząc, z rękami na piersiach założonemi, pospieszył wraz z Kietliczem stanąć za pańskim siedzeniem.
Przytomność księcia czyniła go Sędzią, przy nim ten co zastępował, zamilczeć musiał. Klecha i chłopak od stołu w bok zbiegli, Stach, Bogoria i poręczyciele znaleźli się niespodzianie przed obliczem książęcém, z którym sprawa stokroć gorszą była jeszcze niż z wykrętnym Mierzwą.
Mieczysław zwrócił się do Kietlicza naprzód i oczyma mu dał znać, aby obwinienie powtórzył.
Urzędnik, któremu książe nigdy winy żadnéj nie przyznawał, ani się go zaparł, śmiało powtórzył o co Stacha winił.
Nic nie mówiąc, długo nań patrzał książe.
Stach sądząc że i jemu należy powtórzyć obronę, już ją rozpoczynać miał, gdy Mieszko po kolanie się uderzywszy dał mu znak aby milczał.
Podparł się na łokciu i milczał groźny.
— Coś za jeden? — zapytał.
— Zabor z Przegaju z pod Spicymierza, rycerskom służył — rzekł Stach krótko.
Książe pogardliwie głowę odwrócił ku Kietliczowi.
— Jakiéj nań chcesz kary? — zapytał.
Zagadnięty mocno się zawahał, nadto srogim być na ten raz nie chciał, aby na siebie nie oburzać więcéj, zbyt łagodnym być nie mógł, wolał się zdać na księcia.
— Wasza miłość niech sądzi, ja nie chcę nic — rzekł z pokłonem.
— Bez kary nie ujdzie! — rzekł książe.
W tém Jaśko Bogoria zapragnął przemówić, książe mu ręką pogroził.
— A ty, milcz! — rzekł krótko.
— Skarb potrzebuje grosza — mówił po namyśle — niech siedemdziesiątą zapłaci!
To rzekłszy ani już spójrzał na gromadę, wstał, tyłem się do niéj obróciwszy i wnet nazad szedł, Kietlicza prowadząc z sobą.
Kara nie była tak sroga jak upokarzająca, Bogorja ramionami dźwignął, chcieli już ruszyć, i iść precz, gdy Mierzwa rękami począł wskazywać na drzwi Juchima, skazanemu drogę wyznaczając.
— Tam się płaci, — dodał — tam idźcie! a kto grosza niema, idzie gdzieindziéj! Wskazał z uśmiechem drzwi drugie, przy których czatował Bereza z pachołkami.
Nie szło o siedemdziesiąt grzywien, które poręczyciele złożyć mogli między sobą i zapłacić za Stacha byli gotowi, Stachowi wstyd było pożyczać.
Szepnął Bogoryi. — Postójcie mało a czekajcie na mnie, ja się sam ze Skarbnym rozprawię.
— Masz że czém? — spytał Bogorja.
— Dam jakoś rady! — odparł Stach obojętnie.
To rzekłszy śmiało wszedł do izdebki.
Przed chwilą właśnie kmiecia z niéj umęczonego jakiemiś gwałty, okrwawionego wyprowadzono do więzienia. Stach się z nim minął po drodze. Juchim siedział licząc i ważąc pieniądze drobne porozsypywane po stole. Zobaczywszy ziemianina przy mieczu, począł od tego iż mu pilnie się przypatrywał zmrużonemi oczkami, jakby rachował co z niego wycisnąć może.
— Siedemdziesiąta! — zawołał głos od progu.
Juchim ciągle się wpatrywał w przybyłego, mierzyli się wzajem oczyma. Stach, który dotąd odwagi nie stracił, niewiedziéć z jakiéj przyczyny, pokonany wejrzeniem bystrém Juchima, mięszać się począł.
Żyd ręką wskazywał na stół, zapraszając do liczenia pieniędzy, na które czekał.
— Miłościwy panie — szepnął głosem stłumionym — my się bodaj nie pierwszy raz widziemy? Jam już gdzieś was spotykał?
— Niewiem — odpowiedział Stach odzyskując odwagę — gdybyście wy mnie widzieli, pewnie bym i ja was zobaczył i nie zapomniał — a — niepamiętam!
— Niech no, miłość wasza, dobrze sobie tylko przypomni? — szydersko trochę dodał Skarbny.
— Niemam na to czasu — odparł Stach — musiemy się rozpłacić.
— Nie pilno mi — rzekł żyd — miłość wasza krótką ma pamięć!
— Jaką mi Bóg dał — odpowiedział zagadnięty. — Do sprawy!
— Dziwna rzecz, — prawił Juchim — ja stary, a przysiągłbym że was znam i żeśmy nie jeden się raz widywali.
Stach spuścił oczy, naleganie to niepokoiło go.
W istocie przypominał on sobie Juchima, były to stare młodości dzieje. Skarbny nie miał naówczas jeszcze miejsca przy dworze, dostawano u niego pieniędzy na zastawy, młodzież co grała w kości, często się u niego zapożyczała. Naówczas dzisiejszy Zabor z Przegaju zwał się jeszcze Stachem z Konar i brał u Juchima pieniądze, gdy z księciem Kaźmierzem grywali. Długi te wprawdzie pospłacane były, ale pamięć ich została żydowi. Stach który potrzebował aby o nim zapomniano, nie rad był że Juchim go poznał i mógł nawet może sobie nazwisko jego prawdziwe przypomnieć. Dziś ono było w ohydzie i wstydzić się go musiał.
Juchim ciągle mu się pilno przypatrywał, uśmiechając się po troszę.
— Panie Skarbny, — rzekł Stach usiłując co prędzéj z nim skończyć, — kazano mi siedemdziesiątą zapłacić, pieniędzy z sobą nie mam, a choć poręczyciele za mną stoją, Jaśko Bogorja i inni, nie radbym u nich prosił o pomoc. Wy mi nie zawierzycie i ja téż o wiarę nie proszę.
To mówiąc dobył z pod kaftana łańcuch złoty, ciężki i piękny i na stole położył.
— Wart on pewnie więcéj we dwójnasób niż te grzywny — chcecie go przyjąć w zastaw?
Niestety, zapomniał był i o tém Stach że ten sam łańcuch przed laty już bywał u Juchima w zastawie, gdy na te nieszczęsne kości grosza było potrzeba.
Juchim pochwycił go w chude palce kościste, popatrzył, poszukał jakiegoś znaku i znalazłszy go śmiać się począł.
— Aj! aj! — zawołał — toż to sami dziś znajomi do mnie przychodzą! Ja ten łańcuch znam bardzo dobrze, on w moich rękach już bywał!
Stach się zarumienił.
— Ach! — zawołał nadrabiając zuchwałością — wszystko to może być. Ten łotr, nicpoń, kostera, zbój Stach z Konar, mój cioteczny, do którego nawet mówią że mam być trochę podobny, był właścicielem łańcucha. Jedyny to spadek jaki po tym łotrze otrzymałem. On ci to go u was zastawiać musiał.
Zdawało mu się że tem kłamstwem się wykręci, Juchim nic nie dając poznać po sobie, głową potrząsał łańcuch w rękach ważąc.
— A! a! to był wasz cioteczny — zawołał — cóż się tam z nim stało?
Mnie jego było zawsze żal.
— Niemasz go co żałować! — rzekł Stach żywo — przepadło licho, nie wiedzieć gdzie się podział. Powiadają że zginął z ks. Henrykiem poszedłszy na jakąś wyprawę. Łańcuch mi przyszedł przez dziesiąte ręce. Ale co my tam o tym łotrze mówić będziemy, mówmy o łańcuchu. Weźcie go na zakład póki nie wykupię.
Juchim kręcił dziwnie głową, ciągle się bawiąc łańcuchem, zdawał się jakby umyślnie rozmowę przeciągać i męczyć nią Stacha.
— To się mnie nie godzi — rzekł powoli — ja jestem Skarbny, ja muszę dziś pieniądze złożyć księciu, a zkąd ja je wezmę tak prędko? On łańcucha nie potrzebuje!
Bawił się nim żyd ciągle a może i Stachem, na którego z pod brwi poglądał.
— Wy to nie wiecie — dodał — kto pieniędzy nie ma idzie do ciemnicy, dopóki ich nie da. Tak!
Stach oniemiały stał, Juchim nie mówił nic stanowczego, a łańcucha z rąk nie puszczał i przypatrywał mu się ze stron różnych.
— W ciemnicy siedzieć, a jeszcze ziemianinowi i rycerzowi co do wolności nawykł, to jest zła i paskudna rzecz — dodał żyd.
— No, w ostateczności to przyjaciele moi którzy czekają na mnie, zapłacą — rzekł Stach po łańcuch swój sięgając.
— A gdzie oni czekają? — spytał żyd.
— W podwórzu..
— A co po nich! Wam nie dawszy pieniędzy kroku ztąd zrobić nie wolno — mówił żyd. — Oni tam sobie mogą czekać do jutra, a was tędy (wskazał na drzwi boczne) powiodą prosto do ciemnicy.
Stach pobladł i wstrząsł się, więzienia się teraz więcéj niż kiedy obawiał. Juchim łańcuchem ciągle potrząsał.
— To jest bieda, — mówił obojętnie, że ja nie mam pieniędzy. Gdybym miał, założyłbym za was te grzywny — chociaż łańcuch, kto go wie ja nie powiem żeby on był wart i tyle! Aj! aj! ciężki się on zdaje, ale czy to my nie wiemy jak złotnicy we środek ołowiu nalewają. On może i siedemdziesiąt nie wart!
Dla Stacha z Konar waszego ciotecznego pamięci, który ze mną był w przyjaźni, jabym chciał co zrobić dla was..
Zdawał się wahać, kto wie, kusił może Stacha aby mu się wydał z sobą, ale ostrożny człek nie odzywał się. Wolał cierpieć niż się przyznać do Stacha.
— Szkoda w istocie że ja tu wam nieboszczyka sprowadzić nie mogę, — odezwał się namyśliwszy — ale na to rady niema. Dziękuję wam żeście na tego biedaka byli łaskawi, dajcież łańcuch, pójdę do ciemnicy, póki mnie przyjaciele nie wykupią.
Wyciągnął rękę, Juchim nie puszczał łańcucha, uśmiechał się.
Widać po nim było jakąś walkę wewnętrzną.
— No — chcecie dać łańcuch za grzywny? głowa na głowę? — spytał.
— Nie mogę — rzekł Stach — pozbyć się pamiątki téj mi nie godzi. Raz że tego łotra Stacha lubiłem, a to po nim jedyna spuścizna, powtóre iż łańcuch ten od Szczodrego wyszedł, który go dziadowi dał. Sprzedać mi nie wolno.
I ręką wziął za leżące na stole ogniwa.
— Wiecie cododał. — Za te siedemdziesiąt dam wam sto, ale za pół roku. Jaśko Bogorja da porękę za mnie.
Juchim puściwszy łańcuch zamyślił się i patrzył mu w oczy.
— A gdzie on jest ten poręczyciel? — zapytał.
— Znajdziemy go w podwórzu.
Juchim myślał, głową potrząsał.
— Niemogę, łańcuch wolę, — rzekł cicho..
— Weź go z tém abyś mi odprzedał? — rzekł Stach zniecierpliwiony.
— Mogłoby to być — zamruczał Juchim — ale co on ma tak leżeć u mnie! Ja go zaraz dam do złotnika aby go piękniejszym i ważniejszym zrobił jeszcze. Trzeba będzie dołożyć złota, kto wie ile? Może on wówczas i dwieście kosztować!
Stach wzięty na te tortury zżymnął się, chciał łajać, wstrzymał miarkując iż by to nie pomogło.
— Obedrzéć mnie chcecie! — zawołał.
Żyd zmilczał — a potém z westchnieniem jakiemś począł cedząc słowa.
— Aj! aj! za każdą posługę płacić potrzeba! Lepiéj że wam będzie w ciemnicy siedzieć i Bożego światła nie widzieć? Co znaczą te grzywny przeciw wolności — a jeszcze młodemu? Dla nas starych już tylko w nich pociecha..
Jeszcze się wahał Stach, gdy stary tym czasem zadumany to na niego to na łańcuch spoglądał i ciągle z sobą walczyć się zdawał. Niezrozumiałe wyrazy jakieś z ust mu się wyrywały.
Czas upływał, a Stach się niecierpliwił.
Wytrzymał go Juchim długo, naostatek z siedzenia wstał i skrzynię otwartą, która przy nim była, począł pilnie na kłódki zamykać — Stach z łańcuchem w ręku czekał.
Nagle dziwny obrót wzięła sprawa, żyd z uśmiechem jakimś smutnym odwrócił się ku niemu.
— Jakże was zowią? — zapytał.
— Zabor z Przegaju.
— Panku Zaborze, — odezwał się żyd zwolna — coby to było z wami żebyście wy tego Stacha nie mieli ciotecznym? Musielibyście albo łańcuch stracić, albo dać grzywien dwieście, albo w ciemnicy siedzieć — A no! idźcie sobie z Bogiem i z łańcuchem! Dla pamięci waszego ciotecznego, ja za was grzywny zapłacę. Oddacie mi je bez lichwy gdy będziecie mogli. Stach mnie raz w ulicy od motłochu wybawił i życie obronił. Godzi się abym za niego wam zapłacił.
Stach zarumienił się mocno, przygodę tą, dawniejszą jeszcze ledwie sobie teraz przypomniał, skłonił głowę.
— Bóg zapłać? — rzekł.
— Nie był to zły człowiek ten wasz cioteczny choć wy go łotrem zwiecie.
To mówiąc Juchim się uśmiechał chytrze.
— Szkoda tego człowieka że umarł, — dodał. — Z niego by kiedyś urósł mąż słuszny, młodość by przeszumiała a co dobrego byłoby zostało.
— I za to dobre słowo, Bóg zapłać! — odezwał się Stach mimowolnie wzruszony mocno.
Skarbny zawołał zaraz na pachołków stojących za drzwiami aby więźnia wypuścili, i tak Stach niespodzianie obronną ręką wyszedł z gorącéj łaźni. Nie miło mu wszakże było iż Juchim mógł się w nim prawdziwego Stacha domyślać.
Gdy powrócił do swoich poręczycieli, którzy opodal od dworca w podwórcu nań czekali, na twarzy jego widać było pomięszanie tak wielkie, iż Jaśko Bogorja z daleka już począł pytać go, co mu się tam stało.
— A no, jeszcze nic — odparł Stach, który spowiadać się nie chciał. Stało się lepiéj niżem się mógł spodziewać. Skarbny mi przez osobliwe miłosierdzie jakieś na grzywny czekać bez poręki przyobiecał.
Gdy się to działo w podwórcu, do izby Skarbnego, który jeszcze swą skrzynię zamkami ubezpieczał, wsunął się Kietlicz. Wszyscy oni tam na dworze Mierzwa, Kietlicz, Skarbny za ręce się trzymali. Były to narzędzia w ręku księcia posłuszne, uległe, pokorne, ale zarazem o sobie téż niezapominające.
Kietlicz z góry biorąc rozkazy wszystkiém kierował. Gdy wszedł Juchim podniósł się od skrzyni, i stanął z wielkiém uszanowaniem pokłon mu oddając. Tuż za nim uśmiechnięty, wśliznął się Mierzwa po cichu. Nigdy go idącego słychać nie było, chód miał miękki i ostrożny.
— Spodziewam się — odezwał do Kietlicza, iż z dzisiéjszych sądów miłość wasza będzie rada!
Spojrzał ku niemu, Kietlicz miał twarz posępną, skinął tylko obojętnie głową. — Juchim milczał ściągając swe rupiecie do wyjścia. Nikt się już odzywać nie śmiał, czekając aż nachmurzony pan przemówić raczy.
— Tak, wszystko to dobre — rzekł w końcu, ale to początek dopiéro, ani księży ani ziemian jeszcześmy nie nastraszyli i nie złamali. Nie trwożą się a burzą. Źle mi to jakoś wygląda!
Książe w nic wierzyć nie chce, a ja czuję że oni się już na nas zmawiają.
Mierzwa kościste swe, chude ręce podniósł do góry.
— O! o! czyżby śmieli! — zawołał — a któżby się na to ważył. Jestli na kogo podejrzenie? dajcie go tylko w ręce moje, znajdziemy winę i posadziemy tam gdzie ciało z niego kawałkami opadać będzie.
Kietlicz popatrzał nań z politowaniem.
— Myślicie że to łatwo dać wam w ręce tych których ja podejrzewam? — począł szydersko — hę? dać wam Wojewodę Szczepana, Biskupa Gedkę i wszystkich tych niecnotów co się kręcą około księcia Kaźmierza, jemu dworują, jego pod niebiosa wynoszą, aby naszego pana zohydzili?
Mierzwa się zadumał, usta zacisnąwszy.
— Miłościwy panie, rzekł zwolna wychodząc z zadumy. Księcia Kaźmierza się obawiać śmiesznémby było. Ja go znam. Pan to dobry ale miękki, woli on z klechami rozprawiać o Bogu, o duszy, o prawach wszelkich i zwyczajach, woli słuchać retorów i czytania z ksiąg starych, niż dobijać się władzy. Dawali mu ją za Kędzierzawego, a wziąć nie chciał. Strach to próżny — Kaźmierz na klechę stworzony, jemu Cystersi i ich klasztory smaczniéjsze niż krakowski zamek.
— Jeżeli on nie straszny — odparł Kietlicz — to ci co o nim myślą, a że są tacy co już powiadają że lepiéjby im z Kaźmierzem było, to ja wiem.
Mierzwa usta wykrzywiał.
— Co tam zważać na trutniów brzęczenie, — rzekł — ludzie co gadają wiele robią mało. A książe Kaźmierz, woli mieć z jednéj strony księdza, z drugiéj piękne liczko niewieście, niż moc, z którąby nie wiedział co robić.
Popatrzyli sobie w oczy. Mierzwa pokornie spuścił głowę, zerknął ku Juchimowi, jakby mu chciał dać znak jakiś do porozumienia, pokłonił się Kietliczowi i powoli z izby wyszedł przybierając postawę jaką zwykł był dla ludzkiego oka przywdziewać. Kietlicz sam pozostał ze Skarbnym, przeszedł się parę razy po izdebce.
— A wy, Juchim, co o tém myślicie? — zapytał stając przed nim.
— Ja? — rzekł Skarbny, — a co ja mam powiedzieć oprócz tego że wasza miłość gdy co mówicie zawsze macie słuszność. — Sędzia (wskazał na drzwi), ten póki sądzi rozumny człek jest, a gdy z ławy zejdzie ślepy.
Na księcia jeżeli się już nie zmawiają, no, to przynajmniéj mruczą, a jak ziemianie krakowscy mruczeć poczną, to do biedy niedaleko. To naród jest bardzo zapalczywy...
Kietlicz słuchał bacznie.
— A i to jest prawda, — kończył stary długie włosy wiszące mu z obu stron twarzy gładząc chudemi rękami, — że na tego księcia Kaźmierza oczy mają wszyscy, bo to jest miękki człek, któryby słuchał wszystkich i Biskupów i władyków — a takiego im potrzeba, bo oni chcą panować nie słuchać, a księcia mieć tylko na okaz.
Kietlicz głową potakiwał staremu. Ten z za drewnianych balasów, za któremi stał dotychczas wyszedłszy zbliżył się do Palatyna, aby się ciszéj mógł z nim rozmówić.
— Co miłość wasza myśli? jeżeli się co knuje — dodał — piérwsza rzecz mieć na Sandomierz oko i ucho. Tam najlepiéj poznać można czy się co gotuje, kto jeździ i posyła...
— No — dodał zniżając głos, — na to potrzeba człowieka coby dobrze usłużył, a mnie się zdaje że ja takiego będę miał.
— Ty? — zapytał Kietlicz zdziwiony.
— Nu! Kto to wie! Ja!! — rzekł stary. — Nie jestem pewny — ale mi się coś zdaje...
Tu zatrzymał się trochę. — Widziała miłość wasza, tego ziemianina co na ostatku kazano mu zapłacić grzywny?
— Tego co mi się opierał? — mruknął Kietlicz.
— On się opierał? — zapytał Juchim — a no, gorąca krew, to nic nie znaczy. — Wie miłość wasza kto to może być? Jak on się zwie?
— Zabor z Przegaju!
— Ach! — rozśmiał się Juchim. — Ja powiadam że nie jestem pewny, ale mnie się zdaje że ja go znam. On się tego wypiera, a to jest ten Stach z Konar co księciu Kaźmierzowi dał w policzek, co go końmi szarpać miano.
Kietlicz cofnął się słuchając, zdumiony mocno.
— Co ci się śni! — zawołał — zkądżeby się wziął, mówiono że przepadł bez śladu.
— Ja nie jestem pewny — dodał żyd, — ale mam dobre oczy i pamięć dobrą — to on jest! A jeżeli on, nie może być, ażeby w sercu przeciw Kaźmierzowi jadu nie miał!
— Książe mu darował życie — przerwał Kietlicz.
— A! a! — rzekł Juchim gładząc włosy — człowiek zawsze ma największą urazę do tego co go dobrodziejstwem upokorzył. Tego żaden człowiek nie przebaczy. On go musi nienawidzieć — a przez to może nam być przydatny...
No — i ubogi jest... — dodał żyd ciszéj.
To mówiąc twarz dziwnie wykrzywił, zmrużył jedno oko, usta mu się przeciągnęły — Kietlicz zamyślił się.
— On mi jest nawet trochę pieniędzy dłużny, — dodał żyd — mogę z nim pogadać...
Kietlicz przerwał zadumę.
— Zuchwalec jest! — rzekł krótko.
— A! a! — zawołał Juchim, — z ostrym nożem niebezpieczno, to prawda jest ale on lepiéj kraje niż tępy.
Człowiek biedny bywa zuchwały z rozpaczy. — Jeżeli to Stach, a mnie się tak widzi, czemu koło niego nie próbować? czemu go nie wziąć na żołd.
Myśl poddana przez Skarbnego zdała się przyjmować powoli w Kietliczu — ale ani przyzwalał ni się z przyjęciem śpieszył.
— Nie jesteście pewni kto on — rzekł podumawszy — popróbujcie wprzódy się o tém przekonać. Na dwór do Sandomierza lada kogo posłać nie można! Niepewnego człowieka używać gorzéj niż żadnego.. To wasza sprawa.. no — próbujcie go..
Ruszył ramionami.
— Ja mam moich co mi donoszą, — począł ciszéj. — Nowych rzeczy się nie dowiem. Zmowy na nas czynią, zbierają się, jeżdżą, jedni drugich podszczuwają. Kaźmierza oni wszyscy na ustach mają.
Chytry Wojewoda po nocach jeździ do Biskupa, a Gedko wszystko prowadzi, do wszystkiego podburza. Na Biskupim dworze wszystkiego złego gniazdo! Książe się nie rad porwać na niego; z nim się pojednać, to mu się trzeba pokłonić, na to Mieszko nie przystanie..
Westchnął Kietlicz. Juchim czapeczkę niecierpliwie na głowie poprawił, zdjął ją, włożył i począł szepcząc z gorącością wielką.
— A! a! miłościwy panie! — jeżeliby się co złego miało stać najmiłościwszemu księciu naszemu, to kto będzie winien? Chyba on sam. Albo on siły nie ma w ręku? albo zięciów nie ma takich co mu dać mogą wojska choćby na zawojowanie téj ziemi? albo jemu kto się sprzeciwiać będzie śmiał gdy karać zechce? Czyto on i do Sandomierza i na dworzec biskupi nie może sięgnąć? Czyto już nie bywało??
— Książe Kaźmierz, albo to on nie człowiek? — zakończył Juchim znacząco.
— A kto siebie broni — dodał jeszcze, — temu wolno wiele! At!!
Na tém głośna się skończyła rozmowa, Kietlicz i Skarbny poszli do kąta i szeptać zaczęli. Przeciągnęło się to dość długo, nareszcie w zgodzie się być zdawali, Kietlicz raźniéj izdebkę opuścił niż wchodził do niéj; Juchim zdjął z kołka swój płaszcz, przyodział się i zaryglowawszy drzwi wolnym krokiem puścił się ku miastu, starając przejść niepostrzeżonym.



VIII.

Pomiędzy Krakowem a Tęczynem stał naówczas, do panów z Tęczyna należący dwór, którego dziś śladu i pamięci niema. Zameczek to był chędogi na skale wzniesiony, który zwano Panieńskim.
Po ojcu Tomku na Tęczynie, który był zmarł lat dziesiątek temu, ulubiona córka jego Dorota, za życia ojca wydana za Różyca, który ją wprędce odumarł, miała sobie przekazaną ową piękną murowankę przez miéjskich murarzy niemieckich pięknie z ciosu wystawioną i ślicznym otoczoną lasem. Raj tam był prawdziwy, nieopodal od gwaru miasta i dworu książęcego, osłonięty ciszą, spokojny a rozkoszny wielce.
Miejsce to pono obrane było niegdyś na klasztór, aż gdy Tomek stary mury już wznosić począł, tak mu się tu samemu upodobało iż pobożną myśl zmieniwszy, co dla sług Bożych było przeznaczone, dla samego siebie zatrzymał.
Nie wyszło mu to na dobre, bo gdy owe domostwo z ciosu stanęło dlań gotowe, a stary się doń przeniósł, nie długo zażywając w niém rozkoszy, zachorzał i umarł. Pan to był natury dziwnéj, gwałtownéj we wszystkiém co kochał i co nie nawidził, miary nieznający w niczém. Dwu synów po sobie zostawił i córkę jedną, tę, którą był wydał za Różyca.
Nie wiedzieć dlaczego obu synów, gdy dorastać zaczęli rychło znienawidził, że ich na oczy niedopuszczał, córkę zaś tak ukochał iż jéj wszystko było wolno. Z dziecka urosła na samowoli, a była bardzo piękna, ale nikogo nawet wstydu niewieściego słuchać nie chciała. Owszem im ją więcéj pohamować się starano, szalała na złość gorzéj jeszcze. Ojciec pobłażał ukochanéj i ślepy dla niéj był. Synowie, którzy siostry widząc życie sromali się wielce i do ojca ją skarżyli, w tém większą u niego popadli niełaskę. Dorota zaledwie z dzieciństwa wyszedłszy prostego jakiegoś Sokolnika ukochała, jawnie z nim wdając się w miłostki — a że inaczéj złemu zaradzić nie było można, stary ją wydał za owego Różyca, którego ona ani chciała znać. Małżeństwo nie pomogło nic, mąż musiał mieszkać sam, Sokolnik był przy pani nieodstępny.
Bracia, którzy tego cierpieć nie chcieli, ulubieńca siostry, zasadziwszy się nań w lesie, porwali i na dębie obwiesili.
Nie pomogło to nic, nie upamiętała się płocha niewiasta, mężem pogardzając poczęła sobie innych gachów szukać, na przekór braciom tajemnicy nie czyniąc z tego i na jaw występując z niemi. Kraków jéj bywał pełen, gdy w kamienicy pod rynkiem, takie się działy uczty a swawole, że Biskup musiał ją precz z miasta przegonić. Szalała więc na Panieńskiéj Skale, a ojciec ni widzieć ani wiedzieć o tém nie chciał, oczy zamykając i umierając owo domostwo z ziemią około niego puścił jéj dożywociem.
Bolało to bardzo braci. Po śmierci męża wdowa żywot wiodła jaki za życia jego poczęła — niemyśląc się uspokoić. Majętności z ojca i matki miała dosyć, młodość kwitnącą, śmiałość męzką, więc do niéj ludzie jak na lep ciągnęli i jak oczarowani lgnęli do niéj. Za mąż, jak głośno się odzywała, nie chciała iść, aby pana nie mieć, na gachach jéj za to nie zbywało.
Kogo zapragnęła sobie ująć, wzięła pewnie, a dokazywała srogie rzeczy iż poczciwym ludziom słuchając o nich włosy na głowie powstawały. Bracia po śmierci ojca, odgrażali się na nią coraz gwałtowniéj. Chciała mieć kogoś coby stawał w jéj obronie, więc naprzód jednego z książąt umyśliła sobie przyzwać, a gdy się to jéj nie powiodło starego Wojewodę krakowskiego Szczepana Pobożanina, który żonę miał i dzieci, a człek był poważny i dotąd stateczny, uwzięła się obałamucić i przyciągnąć.
Zdało się to rzeczą niepodobną, bo mąż był Boga się bojący i w latach podeszły, ale co pięknéj a zalotnéj niewieście niemożliwe! Święci pańscy nieraz gorzkiemi łzami upadek swój opłakiwali. Dorota jechała potajemnie do Krakowa, wiedząc że Wojewoda tam podczas był, z tą myślą upartą iż go mieć musi. Słała do niego prosząc o rozmowę jako biedna wdowa opieki i rady potrzebująca; Wojewoda Szczepan udał się do niéj aby skarg na braci wysłuchać.
Piękna niewiasta dnia tego, choć się żałobno odziała, a łzy z powiek wymusiła, tak się wystroiła i mówić umiała a przymilać, jednać, patrzeć, wzdychać, uśmiechać, mrugać, że stary Wojewoda, któremu, jak powiadano, napoju jeszcze jakiegoś poddała, ledwie pod noc wyrwać się od niéj mógł, nie tyle pijany co upojony.
I stał się cud że ów oto dziad milczący, zimny, który nigdy na żadną niewiastę nie spojrzał, jak zielony młokos przystał do wdowy.
Drugiego dnia sam już przyjechał do jéj domu, a trzeciego wybrał się na Skały do niéj, i już ludzie dziwowali się a gwarzyli że go miała, że rzucała nim jak sama chciała.
Stał się z tego rozgłos wielki, tak że Gedko biskup krakowski, widząc zgorszenie jawne, bo stary się ze swoją miłością kryć nawet nie umiał, zwołał do siebie krewniaka, a strofował go mocno.
Gdy i to nie pomogło, zagroził mu że będzieli trwać w grzechu, ile razy do Krakowa wjeżdżać zechce, każe nań w dzwony bić, jak na jawnego złoczyńcę; aż będzie musiał precz.
Uląkł się trochę Wojewoda i opamiętał, ale to krótko jakoś trwało. Dorota z obawy aby jéj nie porzucił, z małym dworem, przebrana sama pojechała do niego, — wygnać jéj nie śmiał i popadł znowu w dawne zdrożności.
Niewiasta bo była jakby stworzona na pokuszenie ludzkie.
Przy najdorodniéjszych mężczyznach gdy stanęła, żaden jéj i o pół palca nie przerastał głową, a była tak zbudowaną iż się przez to wielką nie wydawała. Urodę miała nietylko twarzy ale całego ciała tak przedziwną, iż gdy zwyczajem onego czasu włożyła suknię bardzo obcisłą a szła, ludzie stawali patrzeć jak na cudo. Przytém i lice było pańskie a królewskie, oko czarne ogromne, nosek orli, usta maleńkie, czoło jak ze słoniowéj kości utoczone, włos ciemny gdy go puściła do kolan sięgał. A wszystko to niczém było przy kunszcie niewieścim, uczynienia z siebie co się jéj zamarzyło. Mogła godziny jednéj być straszną i miłą, wesołą i smutną, jak chciała. Łzy rzęsiste miała zawsze w pogotowiu na zawołanie, a w mowie jéj nikt téż nie sprostał. Na męztwie nie zbywało równie, im trudniejszém co było tém się chciwiéj do tego brała. Z koniem w Wisłę skoczyć, przepłynąć ją, na górę się wdrapać, z urwiska się rzucić, na zwierza się porwać z oszczepem, niczém dla niéj było. A zachciało się jéj potém doma niewiastą być łagodną i miłą, potrafiła jak najlepiéj.
Żeby zaś kogo miłować miała na prawdę, oprócz może powieszonego owego przez braci Sokolnika, nie wierzył nikt. Z mężczyznami zabawiała się tylko, mieniając ich jako dziecię kukły; jeźli się nawet który więcéj podobał, po kilku dniach pewnie pogardliwą dostał odprawę. Ci którzy u niéj łaski wprzód mieli, a potém zostali odegnani, szaleli chcąc się pomścić — ona się z nich wyśmiewała.
Szydziła téż ze starego swego Wojewody, który zalecając się młodéj wdowie śmiesznym się stawał, bo córki od niéj miał starsze; ale że potrzebowała obrony i opieki, na uwięzi go trzymała. Bracia patrząc na to co Dorota dokazywała, zżymali się i wściekali, ale z Wojewodą Szczepanem zadzierać się nie chcieli, mając zawsze nadzieję, że na babę z czasem przyjdzie upamiętanie, albo wreście znajdzie się dla niéj mąż, który płochości jéj płaszczem swym pokryje.
Tymczasem po staremu wszystko szło, gdy Wojewody nie było, młodzież się w murowance na Skałach zbierała, sprawiano uczty, przybywali grajkowie, rozlegały się pieśni, wino lało w bród i po nocach otwarte okna gorzały tak, że ludzie pobożni zdala na nie patrząc żegnali się.
Miała to do siebie owa Dorota z Tęczyna, że sama zuchwałą będąc nad miarę, najwięcéj się rozlubowywała w ludziach mdłych a spokojnych, w nierozgarniętych wyrostkach i w takich co swéj woli mieć nie śmieli. Zresztą byle kto wesół był, nie hydko wyglądał, pieśni zawodzić umiał, do pląsów się zdał, głowę miał tęgą, gębę wyprawną, przyjmowała u siebie chętnie. Na te zaś czasy, gdy sama w domu ze dworem być musiała, że samotności znieść nie mogła, trzymała czeladzi i dworzan płci obojéj czeredę wielką. Dziewcząt zawsze przy niéj bywało dwanaście co najpiękniejszych a zręcznych, a że z nich często która ubywała, albo za mąż idąc, lub pochwycona bez wieści przepadając, zaraz na ich miejsce drugie dobierała sobie. Nie obawiała się Dorota, aby przy niéj która piękniejszą się wydała, bo miała taki urok, że wszystkie gasiła.
Z różnych jéj miłostek przemijających, z których tajemnicy nie czyniła, najnieszczęśliwszą była jedna, z któréj się wyśmiewano pocichu. Podtenczas gdy jeszcze książe Kaźmierz w Krakowie przebywał, i dosyć płocho czas trawił, choć naprzemiany i mądremi się zajmował rzeczami, zobaczyła go Dorota naprzód w ulicy idącego, a że młodzian był bardzo piękny, nad którego chyba we wszystkich tych ziemiach urodziwszego nie było, wpadł jéj w oko bardzo. Wiedziała téż, że od niewiast nie stronił za co go duchowni strofowali i w końcu ożenili, aby odwieść od nich.
Rozmiłowała się w nim zdala Dorota, mówiąc sama, że dla tego pana o Sokolnikuby nawet zapomniała. Szukała go, zabiegała, w końcu i znalazła, ale Kaźmierz, którego o to pomawiano, że dla niewiast słabym był, dla téj się okazał surowym i obojętnym. Czyniła, co tylko mogła, aby się zbliżyć doń i zjednać go sobie i ten raz się jéj nie powiodło. Żal miała wielki, zapomnieć nie umiejąc téj porażki, tak że często powtarzała.
— Nie ma nieszczęśliwszéj niewiasty nademnie, albo mi to co kocham śmierć weźmie, lub wstręt odemnie odpycha.
Frasowała się tem wielce Dorota, że Kaźmierza w swe sieci ułowić nie potrafiła, biadała na to ciągle, a nie wychodziło jéj to z myśli i teraz. Ci co ją znali, zapowiadali, że prędzéj, późniéj na swojem postawić musi, bo wiedziano powszechnie, iż księcia mimo jego woli z Rusinką ożeniono i serca do niéj wielkiego nie miał.
Tymczasem wdowa, choć jéj ten Kaźmierz w pamięci był, zabawiała się jako przedtém, a co było w Krakowie i okolicy młodzieży ziemian i rycerzy, ciągnęło do niéj na pląsy, uczty i spiewy. Czas tam zchodził jaknajmiléj, choć nie raz zazdrośnie się pookrwawiali, a nie jeden te rozkosze życiem przypłacił.
Starzy ojcowie synom tam na Skałach bywać zakazywali, matki dzieci straszyły Dorotą jak wiedźmą, ale utrzymać było trudno, sama ciekawość ciągnęła, wyrostki i mężowie dojrzali jak w dym biegli do wdowy.
Tylko gdy się wojewody spodziewano, który widzianym być nie chciał, gości odprawiała Dorota, inaczéj zawsze im była rada. Stoły dzień i noc były pozastawiane, izby pooświecane, grajki brzdąkali, dziewki śpiewy zawodziły, a wśród tego gwaru i wesela czasem chodziła jak skamieniała, posępna, a gdy kto do niéj przemówił nie wiedziała co odpowiedzieć.
Dnia tego gdy Stach szczęśliwie się wyrwał z pod sądu, a Bogorja z towarzyszami ujęli go w podwórcu zamkowym, poszli naprzód wszyscy w miasto zażywać dobréj myśli, potem zachciało się im psów, sokołów i koni probować i puścili się ku Tęczynowi.
Tu zapędziwszy się dość daleko, Bogorja który wdowę Dorotę dobrze znał, bo nawet przez dni kilka u niéj był w łaskach takich, że się ze Skał nie ruszał i jak w domu się u niéj rozgościł, począł drugich pobudzać, aby jechali do wdowy. Wielu się wzdragało, Stach też, który o niéj słyszał, brzydził się płochą niewiastą, ale Jaśko nalegać zaczął, upewniając, że długo tam popasać nie będą, kilku się więc jechać zgodziło, a Stacha tém pobudzili, że mu o zabiegach Doroty około księcia Kaźmierza z przypadku opowiadano, skłonił się więc jechać aby poznać niewiastę, którą za niebezpieczną uważał.
Ciągle myśląc o tém, jakby księciu służyć miał, wziął zaraz do serca, aby bałamuctwu temu, szkodliwemu dlań przeszkadzać.
Droga boczna do dworu wiodła pod górę, wijąc się nad urwiskiem, u którego stał on drzewami staremi otoczony.
Dnia tego pusto jakoś było dokoła, w domu nad pospolity zwyczaj cicho. Że droga stroma była bardzo pozsiadali wszyscy z koni i szli śmiejąc się pieszo. Już byli pode dworem, gdy na łące dębami wkoło obstawionéj, które się właśnie świeżym liściem okryły, postrzegli Dorotę o pień drzewa opartą, siedzącą na ziemi, samą jedną. Głowę miała w tył odrzuconą i patrzała kędyś w błękit niebios, gdzie skowronki zwijając się śpiewały. Smutną się wydawała i znużoną. Zdala dziewczęta jéj uwijające się około domu, czekały aby je zawołała.
Gdy na drodze ukazał się Bogorja i śmiechy słyszeć dały, wdowa popatrzała na przybywających, poznała ich pewnie i chustką, którą miała w ręku, na powitanie powiała.
Stanęli tedy goście przed nią kłaniając się, a Jaśko, który był wygadany i już tu obyty, wystąpił z przemową. Stacha nie znała, więc go stawiono przed nią jako Zabora z Przegaju, świeżo ze szpon Kietliczowych szczęśliwie uwolnionego.
Milcząca w początku wdowa, wstała twarz rozchmurzając, bo miała to w naturze, że ją nowi ludzie najwięcéj zabawiali. Jak dziecko zabawkę nową chwytała ich, póki złamawszy rękę lub nogę, precz nie odrzuciła.
Popatrzała na Stacha, który choć do zbytku młodym nie był, przystojną miał twarz i postawę rycerską, wnet poczęła go pytać o to i owo i tak wiodła do dworu. Stacha uderzyło to, że choć słuszniejsza wzrostem, śmielsza jeszcze w obejściu, podobną była do Sciborzanki. Lecz gdy tamta na nim czyniła wrażenie miłe, ta mu się wydała wstrętliwą.
Obyczajem było na Panieńskiem, że w dolnéj izbie wielkiéj przyjęcie i stół zawsze były dla gości gotowe. Skinęła tylko na służbę, wnet niesiono misy i dzbany.
Gospodarzem był stary i siwy Przegala, który ochmistrzował u stołu, wesół zawsze, przepijał, zachęcał i panią zastępował. Człek był mimo siwego włosu śmieszny jakiś, nikt go nie szanował, naśmiewać się z niego było we zwyczaju. Dorota łajała, goście stroili zeń żarty, on to wszystko znosił jakby skórę miał łosią i nic przez nią nie czuł. Poszturgano go czasem nawet, na ręce pochwycono, sińce mu się dostały, nie poskarżył się nigdy.
Głodna gromada zaraz się do stołu przysiadła. Izba też owa murowana z głęboko w ścianach siedzącemi okienkami, z pułapem, który miał misterne belkowanie, chłodna, dość jasna, opatrzona w ławy kryte, posypana zielenią do wesołego wytchnienia dobrze się nadawała.
Chociaż Stach radby był zdala się trzymać od wdowy i przypatrywać się jéj tylko, Dorota nie puściła go rozpytując o przeszłe życie, o rodzinę, o niego samego tak, że gość był jak na mękach, bo kłamać nie lubił, a tu się ni tém, ni owém zasłaniać musiał, aby się nie wydać kim był. Dowiadywała się kędy bywał, co robił, kogo znał, a zbywając się ciekawéj Stach przebąknął, że i na dworze księcia Kaźmierza był czas jakiś, gdy w zastawie u Rudobrodego siedział.
Zaledwie księcia Kaźmierza wspomniał, gdy niewiastę jakby co poruszyło, uczepiła go się mocniéj jeszcze, nie odpuszczając od siebie.
— A miłujecie wy księcia Kaźmierza — spytała — boć to pan, którego nie wiem jak mężczyźni, ale niewiasty wszystkie za nim przepadać muszą!
— Mężczyźni go téż kochają — rzekł Stach — bo nie można z nim być, znać go, aby się w nim nie rozmiłować. Niewieściéj miłości on nie żądny — dodał — bo miał jéj i ma podostatkiem.
Dorota jakby nie słyszała — mówiła daléj.
— O! piękny pan jest jako żaden, królewską krew w nim czuć!
— I serce też królewskie — dorzucił Stach mimowoli.
— O ja o nim też wiem wiele — mówiła Dorota — bo on u mnie w głowie i sercu oddawna! albo to nie piękna historya tego Stacha z Konar niegodziwca, co śmiał go uderzyć, a któremu on tak wspaniale przebaczył!
Stach głowę spuścił, aby skryć nagle na twarz uderzającą krew. Dorota nieprzestawała.
— Wyście powiedzieli, że on miłości niewiast nie żądny, a ja wiem, że tak nie jest. Piękne liczko mu miłe! Żonę mu narzucili, mówią nie hożą i nie spełna rozumu, miłośnice musi mieć. A czemuby ich niemiał?
— Jako żywo ich nie ma — przerwał Stach — na dworze żadnéj nie słychać. Więcéj tam księży, niż niewiast, a co z księżną Heleną najechało z Rusi, na to się nikt nie połakomi, bo umyślnie dobierali pono, aby zgorszenia nie było. Dorota się rozśmiała.
— Wy widać, nie o wszystkiem dobrze wiecie — odrzuciła śmiało — ja napewno wiem, że choć jedną miłośnicę miał i pewno ją jeszcze ma! Mnie on głowę zawracał ten piękny książe — poczęła z dziwną otwartością — nie sromam się wyznać, że wolałabym go nad was wszystkich wiele jest!
Uśmiechnęła się lekceważąco, dumnie, Stach na nią spojrzał, ciągnęła daléj.
— Był taki czas, żem ja go koniecznie ująć chciała, ale ani patrzeć nie myślał. Zarazem wyrozumiała, że inną krasawicę musi mieć, boby nie oparł się mnie.
Rozśmiała się sucho, przykro, aż po Stachu ciarki poszły.
— Ja jak mi co na sercu legnie, nie zaspię, nie spocznę, aż na swojem postawię — mówiła Dorota.
Stach, którego to paplanie gniewało już, przerwał umyślnie.
— Pewnie Miłość wasza tyleście się dowiedzieli, co i cały świat wie. Nietajna to nikomu, że książę jakąś niewiastę zdawna sobie upodobaną ma, że się do niéj wykradał, a choć duchowni karcili, nie porzucił jéj pono, ale kto ona i gdzie jest i jaka, o tém nie wie nikt, i wy miłościwa pani, wiedzieć nie możecie.
Dorota głową potrzęsła.
— Ja pono wiem trochę więcéj — dodała dumnie — przyznam się, żem nie doszła, kto ona niewiasta jest, alem widzieć ją widziała!
Stach ciekawie a niedowierzająco popatrzał na nią.
— E! e! — syknął na pół szydersko.
— Nabiedowałam dobrze, namarzłam i przymarłam głodem — ciągnęła daléj wdowa — a było tak, żem ludzi przekupiła, aby wiedzieć, kiedy na te łowy książe wyjedzie, z których w lasy gdzieś zbiega i znika, i po kilka dni go nie widać.
Puściłam się śladami w pogoń za nim, a com twarzy i rąk nadarła o krzaki, tom nie czuła wcale, bo w takiéj pogoni gdyby i głowę urwało, nie zarazbym się opamiętała.
Wszyscy słuchali ciekawie, nie zmięszana mówiła ciągle Dorota.
— Otóżem ich złapała we dwoje, w chacie na lasach, stałam na czatach, aż póki się nie rozjechali. Gdy ruszyła, ja w pogoń za nią. W głuchej puszczy gdy konia już pędzić nie mogła, spotkałyśmy się oko w oko. Hoża dziewka a śmiała! spojrzała na mnie grożąc oszczepem... Myślę, że ubiłaby mnie, gdybym popatrzywszy nie dała jéj ujść, bo pocóż gnać ją było? Chciałam tylko wiedzieć, która z nas piękniejsza.
Stach oczyma zdawał się zadawać pytanie, ale wdowa nie odpowiedziała na nie.
— Myślałam jeszcze zajść ich w chacie, ale jeździć do niéj przestali, albo ją Kaźmierz porzucił może!
— Ludzie o tém plotą baje — odezwał się Stach — prawdy pono nie wie nikt. Bywałoć co może, ale przebyło pewnie. Pobożny i mądrość miłujący pan, choć młodość miał burzliwą, ożeniwszy się, starego obyczaju zaniechać musiał.
O książętach radzi ludzie mówią i więcéj zawsze, niż prawdy jest.
Dorota rozśmiała się, czarne jéj oczy błysnęły straszno i groźno.
— E! ty pobożny człeczku! — zawołała. — Myślicież wy, że kto za młodu skosztował napoju, na starość trzeźwym być może? O! nie!
Albo ust weń nie maczać, albo się upijać potrzeba.
Nie będzie ta, będzie druga! — dokończyła; — i nagle zmieniając rozmowę, poczęła cale inną, zwracając się do Bogoryi i towarzyszów.
— Cóż u was słychać w Krakowie? Kochacie bardzo Mieszka? hę? dobry pan? nieprawdaż? Widziałam go raz, dobrze go starym nazwali, pewnie młodym nigdy nie był! wygląda jak niedźwiedź gdy go z barłogu ruszą, broda mu się rozczochrana do góry zadziera, a usta ma jakby ćwiekiem zabite! Hę! dobry pan!
Cóż? myślicie z nim żyć? plotła prędko i żywo. Nie babska to rzecz kto tam rozkazuje i rządzi, ale pomyśleć wstyd nawet niewieście, że on wam na łbach kołki ciesze, a wy stoicie jak trusie. E! e! z mężów się teraz baby stały, zobaczycie wkrótce, z nas się mężowie porobią! Za Szczodrego się ziemiaństwo nie dało, za Włodka też nie pozwolili sobie oczów łupić bezkarnie, a no teraz Kietlicze z wami robią co chcą!
Stach usta zaciął, prawiła mu do smaku, ale że baby nie lubił od pierwszego wejrzenia, potakiwać jéj nie chciał.
Ona ciągle mówić jeszcze nie przestawała.
— E! e! żebym ja na waszém miejscu była, wiedziałabym co robić. Mieszka by posłać w pogoń na Niemcy za Władysławem, niechby razem cesarzowi służyli, a Kaźmierza na pana wziąć! Zarazby nam było raźniéj, bo dobry pan, a co mnie, serce by aż poskoczyło, bo do Krakowa niedaleko, takiby choć spojrzał!
Rozśmiała się pokazując ząbki białe, wstydu najmniéj nie okazała, tak jéj to szło z ust, jakby nie czuła nawet, że zasromać się była powinna.
Jaśko Bogorja stojący blisko, wysłuchawszy co mówiła, skinął ku niéj.
— Nie od rzeczy mówicie — odezwał się — ale kto co poczynać chce, zawczasu nie trąbi z wieży!
Jak do was pan wojewoda Szczepan przyjedzie, z którym wy czynicie co chcecie, jemu o tém szepnijcie... Oni we dwu z księdzem biskupem więcéj mogą, niż nas stu.
Na wspomnienie o wojewodzie, Dorota uśmiechnęła się inaczéj, brwi się jéj namarszczyły, cisnęła na Bogorję liśćmi, które trzymała w ręku.
— Co ty mnie wojewodą oczy będziesz wypiekał? — odezwała się — myślisz, że ja się tego starego dziada wstydzę? że się wypieram, iż go na powrozie trzymam, a choć biskup go za mnie wyklina, ja odczyniam śmiechem klątwy biskupie!
Ej! ej! toć to moja pociecha! Coza dziw, że młodzi szaleją za mną? Suche takie pruchno przegniłe rozgorzeć, to dopiero nie każda potrafi.
Wojewody? — dodała — o wilku prawisz, tylko co nie widać, dlategoście mnie zastali samą i zasępioną. Dziad mnie nudzi, a do śmiechu zazdrosny jest, samby rad być i wszystkich odemnie poprzepędzać!
Obejrzała się dokoła.
— Byle go oznajmili — rzekła — i wy się sobie wynoście, niechcę, aby mi się sierdził, a bez niego panom braci się nie oprę.
— Pójdziemy my i sami — przerwał Bogorja. — Zagadajcież o królewiczu Kaźmierzu wojewodzie, a no baczcie, bo jak poczuje, że wam on miły, to go do Krakowa nie wprowadzi.
— A wy mnie nie uczcie! — odparła Dorota — będę ja wiedziała jak mówić z nim.
Zamyśliła się piękna gospodyni, i na chwilę umilkła.
Poważniejsza nieco rozmowa niedługo potrwawszy, wprędce się na żarty i zaloty śmiałe do zbytku zmieniła, ale Dorota tego dnia serca nie miała do niego, myślą była gdzieindziéj, spoglądała oknami na drogę ku Krakowu, niepokoiła się widocznie, a goście co się trochę rozruszali, wzrokiem jéj i mową onieśmieleni stygli i milkli.
Stach byłby się dawno wyrwał z téj niemiłéj gościny, która mu wcale nie smakowała, ale nowy człek jeszcze miał od innych więcéj łaski, niepuszczano go a z nim i drugich, i dotrwać musiał aż nadbiegł stary Przegala oznajmując iż Wojewodę na gościńcu ujrzano.
Znakiem to było dla młodzieży aby się chyłkiem wynosiła. Bogorja pożartowawszy z wdowy wesoło, wziął odprawę i obiecał swoich poprowadzić boczną drogą tak, aby się z Pobożaninem nie spotkali. Wdowa słuchając téj obietnicy ramionami ruszyła, jakby jej to było obojętném.
Jeszcze Jaśko z towarzyszami ledwie był na bocznéj drożynie za wrotami, gdy spostrzegli mały i skromny orszak gościńcem po cichu i jakby ostrożnie podążający ku dziedzińcowi. Stawał on i rozpatrywał się a przysłuchiwał, wysłano człeka na zwiady. Wojewoda który zawsze co najmniéj po kilkadziesiąt koni z sobą prowadzał, miał ich teraz tylko kilka, cale skromny swój zwykły ubiór powszedni na bardzo pyszny i okazały strój zamienił. Wjeżdżając już we wrota, jeszcze jakby się obawiał być spostrzeżonym, oczyma naprzód powiódł po dziedzińcu ku dworowi, a nie znalazłszy ani koni, ani ludzi, ani zwykłéj tu wrzawy, raźniéj pode drzwi podjechał. Widać było samą panią, która na spotkanie jego wychodziła.
Stary aż nadto żwawo na swój wiek, udając młodego, spuścił się z konia i podbiegł ku wdowie. Z nią razem znikli wchodząc do sieni.
Widoczném było z niespokojnych ruchów i twarzy Pobożanina że się sromał tego co czynił, a namiętność go wiodła silniejsza nad srom i postanowienie, nad groźby i przestrogi biskupie.
Razem z wdową weszli do wielkiéj izby, ale tu pozostały świeże ślady po gościach, które wdowa ukryć chciała i poszeptawszy coś posunęła się z nim razem do bocznéj komory.. Tu znać było dobrze zalotną zbytnicę, żadna królowa pewnie kosztowniéj ustrojonéj sypialni nie miała.
Wszystko na co się ów wiek mógł zdobyć, składało się na jéj upiększenie. Od rana podłoga posypana była wonném zielem i kwiatami których zapach odurzał. Po rogach stały całe rozkwitłe i jak śniegiem osypane gałęzie czeremchy przyniesione z lasu. Na ścianach wisiały opony od jedwabiów i złota, część podłogi zasłana była suknem, a sprzęt w większéj części poobijany złotemi blaszkami, świecił i połyskiwał. Na stole w pośrodku stały dla oka więcéj niż dla użytku zręcznie dobrane naczynia złociste, ze szkła kolorowego, nasadzane kamieniami, w kształcie zwierząt i ptaków, emaliami okryte.
Na ścianach téż, na oponach pozawieszane były błyszczące naramienniki, sznury pereł, koralów i bursztynu. Srébrne konwie i misy stały u łoża, około którego fioletowa zasłona drogo ceniona wówczas dla barwy swojéj spadała w fałdach bogatych, obramowana złotem.
W téj izbie tak strojnéj, pełnéj woni i barw w pół mroku zlewających się w mozaikę różnokolorową, piękna wdowa rzuciła się na pozłociste krzesło poduszkami wysłane miękkiemi, siadła w postawie wyzywającéj i zalotnéj a Wojewodzie wskazała wygodną ławę, którą on zajął uśmiechnięty, usiłując się jak najbardziéj do niéj przybliżyć.
— A! królowko ty moja! — zawołał głosem drżącym — tęskniłem że ja tęsknił za tobą! A tu się ani wyrwać! Biskup bez miłosierdzia klątwą straszy. Musiałem, panie przebacz, zwodząc go, udać się w drugą stronę i cichaczem manowcami, nocą ku tobie podążyć, ludzi moich porzuciwszy w obozie.
— I chwalicie się z tém, — przerwała Dorota — jakbym to ja tego nie była warta? Poczęła się śmiać przymuszonym śmiechem. E! ty stary! ty stary!
— Choćbym życiem nałożył, nie pożałuję go dla ciebie! — dodał Wojewoda bijąc się w piersi.
Popatrzała nań Dorota, ale w jéj wzroku czułości nie było, trochę tylko litości a dużo pogardy.
— Biskupa się, widzę, więcéj niżeli mnie boicie — odezwała się. — Niech on lepiéj swoich księży pilnuje, aby po dwie i trzy żony nie trzymali i brody golili.
Rozśmiała się znowu.
— A! ten wasz Gedko! — dodała.
— Gedko mi powinowatym jest a miłosierdzia niema nademną — począł Wojewoda. — Przecie i drudzy nie lepsi odemnie, choć starzy i żonaci, duchowni i świeccy, któryż z nich kochania jakiego niema?? a mnie Biskup karci i smaga dla tego że na widoku stoję. Od klątwy ledwie się wypraszam!
Wdowa nie zdawała się bardzo zabawiać tą rozmową, patrzała na Wojewodę i uśmiechała się niepoczciwie szydersko.
— Przecież, — dodała — Biskup was potrzebować musi i nie obejdzie się jeźli z księciem chce rozpocząć sprawę.
Wojewoda zamilkł nagle jakby przestraszony.
— Jaką sprawę? — zawołał — zkąd wy o tém wiecie?
— E! wróble już o tém na dachach ziemiańskich gródków świergocą — rzekła Dorota — a wy jeszcze chcecie z tego przedemną czynić tajemnicę.
I ręką zamachnęła około twarzy starego, jakby go uderzyć chciała. A Wojewoda pochwyciwszy ją namiętnie ściskać i całować począł, pewnie na raz o księciu i Biskupie zapomniawszy.
— Ja, — szepnęła Dorota — chcę wiedzieć o wszystkiém.
— O czémże?
— Co z Mieszkiem myślicie uczynić?
— A cóż my z nim czynić mamy! — wyjąknął zafrasowany stary.
Dorota pogroziła mu.
— Cóż? dobrze wam z nim?
— Dobrze czy nie, przecież to tak z panem zwierzchnim nie łatwo.
Wdowa usteczka wykrzywiła.
— Nie chcecie przedemną prawdy powiedzieć bom niewiasta długowłosa i długojęzyczna. — Mniejsza o to! Wiem przecie dobrze iż ziemianie z Mieszka nie radzi, a więcéj jeszcze z Kietlicza.
— To nie tajemnica dla nikogo, — odparł Wojewoda — przecie probować potrzeba nietykając księcia, Kietlicza wygnać. Tak ci bywało z Sieciechem i z Dobkiem, gdyby w czas go odegnali nie poszedłby Władysław precz.
— Wyście tchórze i miękkich serc ludzie — przerwała Dorota — jeźli wam Mieszek dobry, niech na karkach siedzi — Kietlicza nie stanie znajdzie się drugi. Wyrwiecie babie pomiotło, to weźmię kociubę — baby się zbyć trzeba aby koniec był!
Pobożanin zatopiony w frasobliwéj zadumie, nierychło mówić począł.
— Biskup, — rzekł — musi użyć naprzód wszelkich środków do upamiętania księcia, nim wyrzecze słowo ostatnie, które zaważy. Biskup...
Dorota mu nie dała dokończyć.
— E! słowo! słowo! co tu po słowach — rozśmiała się lekceważąco — weźcie za miecze i tarcze, one tu potrzebniejsze od gróźb i napomnień biskupich. A co pomogło gdy Gnieźnieński Włodzisława wyklinał?
Macie księcia Kaźmierza pod bokiem, z którym by wam było jak najlepiéj, a wolicie Starego tego cierpieć!
Na wspomnienie Kaźmierza Wojewoda niespokojnie z siedzenia się ruszył.
— Najmilejsza Królowko moja — zawołał czule, jam do was przybył zapomnieć o wszystkim, upoić się wami, a wy mnie książętami karmicie, których ja mam do syta, i nędzą moją powszednią! Dajcież bo mi lepiéj w oczy wasze popatrzéć i — Wojewodzie splątał się język.
Rozmiłowany starzec drżący, tak był śmiesznym, gdy powagę swą na młodzieńczą swawolę chciał mieniać, iż Dorota mu się w oczy rozśmiała.
— E! stary ty grzybie — przerwała mu nagle — młodości ci się zachciewa! Biedaku ty! nie wraca ona, nie wraca!
Purpurą okryła się twarz Wojewody, który blizkim był gniewu, ale dość było wdowie spojrzenia nań, aby, niechcąc go przywodzić do rozpaczy, zmieniła ton natychmiast. Białą rączką pogłaskała po zmarszczonéj twarzy i tém trochę ułagodziwszy, klasnęła w ręce.
Dwoje dziewcząt z długiemi kosami, w białych obcisłych sukienkach, w wiankach różanych na głowach, wbiegły na próg.
— Hej! żywo, grzanego wina dla pana!
Byłto środek którego zwykle używała Dorota, aby się trochę jego pieszczot i umizgów pozbyła. Wniesiono zaraz dzban pozłocisty i kubki, sama nalała mu po brzegi. Wzdragał się zrazu bo znał napój zdradliwy.
— Dla miłości i dla rozkazania mojego musicie pić! — zawołała i sama mu do ust śmiejąc się kubek przyłożyła.
Patrząc jéj w oczy, rad nie rad, Wojewoda pić musiał. Wnet Dorota unikając czulszych rozmów zagadnęła o sprawy poważne.
— Nie myślcie, — rzekła — że ja darmo się tak troszczę co się z Mieszkiem stanie. Rozumiecie to że bracia którzy czyhają na mnie, nienawidzą, radzi by mnie pochwycić i zamknąć, u Mieszka służą, jemu dworują i z Kietliczem na mnie zmowy czynią. Jeżeli Mieszko rządzić będzie mnie chyba w świat przyjdzie uciekać!
Wojewoda się porwał gwałtownie.
— Do tego nie dopuszczę! — zawołał. — Gdyby uchowaj Boże targnąć się i porwać was śmieli, z wojskiem bym na Tęczyn poszedł i zdobył go aby was uwolnić!
— I nimbyście go zdobyli, bracia by mnie udusić dali! — odparła Dorota. — Niema co czekać, panie Wojewodo, chce się wam ze mną spokojnie siedzieć i zalecać się, myślcie zawczasu o Mieszku i o Kietliczu. — Muszą oni precz iść!
To mówiąc staremu drugi kubek nalała, a że się opierał znowu, podała mu go do ust ręką własną, gładząc drugą po twarzy.
— A no — pijcie! — rzekła swawolnie nóżką tu[iąc. — Niewiecie chyba że wino was odmładza, rumieni się zaraz twarz, oczy pobłyskują, zarazeście inni. — Pij, miły Wojewodo — pij!
Oczarowany starzec, chciał ją wpół ująć ręką, ale mu się zręcznie wyśliznęła. Musiał naprzód spełnić kubek, po którym, gdy go wino grzane a korzenne rozmarzać zaczęło, pochylił się na poręcz ławy i westchnął. Czuł że mu ono nie dodawało sił a odejmowało.
Dorota siadła opodal trochę, dała znak, z drugiéj izby ode drzwi ozwała się pieśń dziewcząt która miała do reszty starego rozmarzyć gacha. Była już teraz uspokojoną że zbyt natarczywym nie będzie.
Trzeci kubek rozpaczliwie sam już wychylił za zdrowie gospodyni i tak w nią patrząc nieruchomy, przykuty do ławy, pozostał z oczyma osłupiałemi.



IX.

W rozwartém oknie Biskupiego dworu w Krakowie, w jednéj z izb jego przedniejszych, któréj ściany ciemném obiciem były pokryte i zawieszone godłami pobożnemi, stał mąż lat średnich, z twarzą posępną, zadumany.
Chociażby nie miał na sobie stroju duchownego, krzyża złocistego na piersiach i ogromnego pierścienia na palcu, choćby miejsce w którém się znajdował nie kazało się domyślać jednego z najwyższych dostojników; — z postawy i twarzy wszędzie w nim łatwo było poznać człowieka wielkiego rodu, ciężkie brzemię dźwigającego na ramionach.
Twarz to była już długiemi laty jak wyrzeźbiona do infuły, usta nawykłe do błogosławieństwa i nauczania, rzekłbyś jedna z tych głów Cezarów rzymskich, w twardym kamieniu wyrzezana, co się wiekom oparła, świadcząc jakiego majestatu panowie ziemią dawniéj władali. Czoło wysokie jak kopuła świątyni, siwiejącemi włosy gdyby wieńcem opasane, mimo zmarszczek które myśli na niém poorały, wypogodzone było siłą woli. Z pod niego patrzało oczu dwoje wielkich jasnych, niezamglonych, choć barwy lazurowéj i razem łagodnych. Usta około których pofałdowała się twarz pełna, wyraz miały zgodny z wejrzeniem, namaszczone były dobrocią razem i ukrzepione siłą. Całość przedstawiała piękne harmonijne oblicze, choć ze śladów na niem pozostałych widać było że się ono ogniem i potęgą wielką zmienić mogło w groźne i niezbłagane.
Cała postać odpowiadała wspaniałéj głowie, a była krzepką, silną, pełną, choć nie rozrosłą zbytecznie. Pół kapłana, pół rycerza, coś królewskiego w nim było, a więcéj nad wszystko spokoju i majestatu, jakie daje poczucie własnéj potęgi.
Był to Gedko Gryf Biskup Krakowski, po Gnieźnieńskim metropolicie, pierwszy w Kościele dostojnik, a ze stanowiska swojego przy głównéj państwa stolicy, u boku najwyższego księcia, często większego wpływu i znaczenia na losy kraju od samego Arcybiskupa.
Kraków liczył się za gród główny, w Krakowie wiązały się i rozwiązywały sprawy państwa, ziemiaństwo téż i duchowieństwo krakowskie nad inne miały powagę większą i przewagę. Duchowieństwu zarówno i ziemianom przodował Biskup. Władzy książęcéj można się było naówczas opierać i ziemianie butni porywali się na nią łacno, na powagę ojca i pasterza nikt nastawać nie śmiał.
Biskup był tu panem istotnym.
Szczęśliwą téż była ta stolica, że na niéj jeden po drugim zasiadali mężowie dorośli do wysokiego swego stanowiska; po Rupercie, Cholewa po Cholewie Gedko. Takich właśnie potrzeba naówczas było państwu i kościołowi. Łagodny Rupert zajmował się budową katedry, Cholewa uczony światło szerzył i uczonych garnął ku sobie, dowcipem swym rozbudzając umysły, Gedko pod te czasy, grożące niespokojem, gdy ziemianie z panów swych nie radzi, burzyli się stawiąc im ostro, musiał najwyższą władzę w silném trzymać ręku, aby jéj między siebie nie rozerwało niespokojne rycerstwo. Gdyby jéj nie ujął w dłoń żelazną, zamieszkom i bezrządom nie byłoby końca.
Od Szczodrego już rosła moc ziemian, którzy z duchowieństwem razem, wyparli zabójcę biskupa na wygnanie. Od téj pory ziemianie coraz głośniéj sobie przyznawali prawo stanowienia panów i zrzucania ich, gdyby nie po myśli im rządzili. Miał książę prawo nie pytając nikogo łeb dać uciąć ziemianinowi, ale gdy się zań butne rody ujęły, precz téż iść musiał.
Gedko nie od dziś w rozmyślaniu pędził godziny swe i rozterce z sobą. Widział on co się działo, na Kietlicza wykrzykiwano, odgrażano się na księcia, zjazdy po zjazdach się mnożyły, w Krakowie, po gródkach tu i owdzie już coraz głośniéj przebąkiwano że Kaźmierz lepszym by był, że potrwali Mieczysław, swoboda i prawo ziemian za niego przepadną. Duchowieństwu téż zagrażała samowola księcia, bo nie tajném było iż Mieszko się i na Biskupów odgrażał że ich do posłuszeństwa przywiedzie. Trzeba było ratować kraj od zamieszania i samowoli.
Biskup dnia tego wysłał był właśnie po Wojewodę Szczepana, który mu powinowatym był i we wszystkiem szedł za nim. Gedko znał jego nieszczęśliwe miłostki i oburzał się na nie, ale bez Szczepana obejść się nie mógł. Postanowił więc razem zagrozić mu i przywieść do upamiętania a naradzić się co czynić przystało, aby się uciskowi oprzeć i praw swych bronić.
Wysłany w ślad za Wojewodą dworzanin Biskupi, Samko, pojechał był języka dostawszy do dworu Wojewody w mil kilka od Krakowa, ku górom położonego. Zastał tam orszak jego, dwór i kilkuset ludzi leżących obozem, powiedziano mu zrazu że Pobożanin chory był, że widzieć go pod czas nie mógł, ale sprawny Samko rychło się dorozumiał iż Wojewody na dworze nie było, a kędy go szukać miał, o tém mu powiadać nie potrzebowano.
Miłostki Wojewodzińskie, o których już raz dzwony krakowskie z rozkazu biskupiego głosiły, nikomu nie były tajne, namyślał się więc krótko Samko co miał czynić, i, że sprawa ważną była, ruszył zaraz nazad wprost na Panieńskie skały. Tu przybywszy i ludzi wojewody znalazłszy, mocno ich zmięszał tém że Biskupi poseł na gorącym ich złapał uczynku. Koniuszy Pobożanina, wierny jego sługa nieodstępny, który mu wszędzie towarzyszył, natychmiast do dworu pobiegł oznajmić panu.
Wojewoda właśnie upojony słuchał pieśni, oczyma chodząc za wdową, która mu się szydersko uśmiechała i starała uspokoić aby sobie marząc wypoczywał, gdy Koniuszy i Ochmistrz Przegala nadbiegli dając staremu znaki. Zrazu upojony nie zrozumiał ich, wyszła sama Dorota do nich, a dowiedziawszy się o posłańcu, gniewna wypchnęła zaraz Wojewodę aby biedę łatał jak chciał.
— Biskup nie ma wiedzieć żeś tu był, — rzekła rozkazująco i gniewnie — dosyć już na mnie nawieszali sromu. Czyń co chcesz!
Wybiegł stary do podsienia, na nogach się chwiejąc, bo mu wino w głowie szumiało, strapiony i zburzony.
Tu koniuszy nań czekał i rzekł krótko.
— Samko, posłaniec Biskupi, przytarł aż tu, widział nas, domaga się gwałtem do Miłości waszéj.
— A niech idzie na wskroś ziemi! — krzyknął w uniesieniu Wojewoda — niech przepada! Ubij go, rób z nim co chcesz, a mnie tu nie było i niema. Słyszysz! zapakuj mu gębę złotem aby milczał. Nie ma mnie tu — nie było, niech idzie precz do kulawego szatana, szpieg ten niegodziwy!
Kto mu o mnie powiedział? kto zdradził, bodaj go pioruny paliły.
Ja jutro do Biskupa przybędę!
Koniuszy chciał coś odpowiedzieć, gdy Wojewoda dodał pospiesznie.
— Daj mu co sam chcesz! łańcuch z szyi, kiesę moją całą aby mi przed Biskupem milczał. Mnie tu niema! niema! niema, nie było nigdy! niech mi się ztąd wynosi!
Tak odprawiony Koniuszy pobiegł posłuszny pańską sprawę naprawiać, lecz źle stała. Samko, dworzanin Biskupa przyjąć nic nie chciał, milczeć obiecywał, ale się domagał aby Wojewoda zaraz z nim jechał do Krakowa.
Gdy Koniuszy z tém do starego pana powrócił, wyszła doń razem z Wojewodą Dorota, rozsierdziwszy się mocno, jakto jéj było łatwo. Wnet Wojewodzie płaszcz podawać kazała, miecz przypasać, konia podprowadzać, aby nie mieszkając jechał.
Stary gniewał się, opierał, modlił prosząc do jutrzejszego ranka, nie pomogło nic. Dorota rozkazywała, słuchać musiał. Co się tam przekleństw posypało po cichu, zliczyć nie można.
Kazano na kilkoro stai przodem jechać posłańcowi biskupiemu, a otrzeźwiony już Wojewoda, rad nie rad, konia dosiadł i kazawszy go przez las i wąwozy w ręku wieźć przy łuczywach, niepożegnany prawie, ruszył nocą już ku Krakowu.
Po kilku dniach ciepłych, jak na biedę od Tatrów ciągnęła burza, chmury ciemne waliły, błyskało zdala strasznie i nimby Wojewoda do miasta się dostał, ulewa się obiecywała. Jechać przeto musiał, gniew mu siły dodawał i gorącości młodzieńczéj. Ochłonął rychło z miłosnych zapałów i sam już je teraz sobie wyrzucał, sromając się po czasie.
Nadciągnęła nawałnica, pioruny zaczynały trzaskać w okoliczne drzewa, gdy po utrapionéj téj wędrówce nocnéj Wojewoda stanął na dworcu Biskupim. Było późno, ale się jeszcze u Gedki świeciło, bo czekał na Wojewodę, modlił się i sen go niebrał. Właśnie kończył pacierze gdy Szczepana mu oznajmiono.
Wyszedł kapłan z surową twarzą przeciwko niemu, ale że obcy ludzie byli przytomni w pierwszéj izbie, rękę dał do pocałowania i nic nie mówiąc powiódł przybyłego za sobą.
Wojewoda szedł czując winę swoją, gotując się na wyrzuty, upokorzony, milczący, zawstydzony, gdyż wiedział że Gedko się domyśli zkąd go ściągnięto. Choćby mu o tém nikt nie powiadał, gdzie znaleziono starego, ze zdradzieckiéj twarzy starca byłby odgadł winę.
Zamknęły się drzwi za niemi, Gedko odwrócił się do krewniaka stojącego w pokornéj postawie, popatrzył nań i poruszył głową.
— Szczepanie mój — ozwał się ręce załamując — będziesz że ty wiecznie zakamieniałym grzesznikiem?
Wojewoda podniósł głowę milczący.
— Widzę z twarzy twéj na któréj się poczciwsze od ciebie odbiło sumienie, że znowu popadłeś w sidła wszetecznicy! Miłościwy Boże! policz że się z latami, rachuj z sumieniem, rozum powołaj, patrz na dostojeństwo które ci w ręce dano — a godziż się to? a godzi?
Szczepan bełkotał.
— Ojcze mój! ale cóż, — cóż się stało?
— Ja o niczém niewiem — rzekł Gedko — ale ty sam się obwiniasz! Nie masz wejrzenia i twarzy człowieka co staje z czystém sumieniem...
Ręce załamywał Biskup. Wojewoda po spotniałem czole powiódł dłonią drżącą, jakby z niego zetrzeć chciał ślady myśli i westchnął głęboko, bijąc się w piersi.
— Bracie kochany, — mówił Gedko — ty i ja stojemy na straży poczciwości ziemi téj — cóż będzie gdy ta straż sama jawno grzeszną się stanie? gdy sól ziemi téj zwietrzeje?
Małym jest grzech jeden, ale jak plugawy robak mnoży się on w tysiące. Nie swój tylko grzech ale zrodzone z niego mieć będziesz na swém sumieniu, a ja wasze wszystkie, jeżeli im pobłażę...
Powietrze to którém na biskupstwie oddychał, zdało się odczyniać na niego, Wojewoda upokorzony, ciągle się bił w piersi i stękał...
— Ojcze mój — wyjęknął — winienem, ale poprawę obiecuję.
— Nie dosyć jéj chcieć — zawołał Biskup — trzeba na nią pracować. Znasz słabość swą, uciekaj od tego co ją sprowadza. Nie idź tam gdzie upadasz! Bracie mój! bracie! — dodał coraz silniéj — ty mi zakrwawiasz serce, ja cię kocham a muszę ci być sędzią i katem, bobym z tobą winę dzielił.
Gdy nie pomoże nic, świecę wezmę i rzucę i wyklnę cię, do kościoła nie puszczę, z miasta znowu wydzwonię.
Wojewoda po rękach go całował.
— Ojczulku — rzekł — nie będę. Niech licho porwie tego szatana niewiastę, urok rzuciła na mnie, przysięgam ci, sromam się, płaczę, a siła jéj nieczysta wlecze mnie.
Biskup krzyż zrobił nad pochyloną jego głową.
Vade retro Satanas! — szepnął.
Zadumany parę razy przeszedł się po izbie, dając odetchnąć Wojewodzie, który wzdychał i ciągle pot z czoła ocierał, choć go już na niém nie było.
— Zbierzże myśli, — mówił Biskup po chwili, bo nie o tobie i nie o płochych sprawach twych mówić mamy, ale o tém co nad wszystko waży.
Zwrócił się ku niemu.
— Tak, radzić potrzeba, a nie płocho. Pora po temu. Ziemianie na skargi do mnie płyną, zżymają się, srożą, burzą. Na zamku téż, same pogróżki słychać. Na nas teraz leży wszystko.
Książe Mieszko słucha Kietlicza, obcego człowieka, lekceważy sobie ziemian i rycerzy swych, ufa w siły cudze. Mało tego, wczora na zamku gdy mu zausznik doniósł że Biskupi i duchowni na zajazdy majętności swoich się uskarżają, rzekł co kapelan słyszał —
— Biskupów tak potrafię obuzdać jako innych — poddani moi są. — Słyszysz? — dodał Gedko — świętokradzkie słowo! Porwą się na nas, a kto swobód ziemian i praw wszelkich ludzkich i bożych strzedz będzie? Kto? Pójdzie samowola rozpasana po gardłach waszych. Dał już przykład Bolesta, że na Biskupa porwać się można gdy Wernera nieszczęśliwego zamordował, dali przykład Kościesze gdy u mszy świętéj przy ołtarzu Magnusa Wrocławskiego zabili. Wprawdzieśmy po pierwszéj zbrodni z Piotrem Arcybiskupem i Bernardem chwycili winowajcę, osadzili go i dali zżedz na stosie, ale przykład zły nasienie po sobie zostawia. Nie uszło bezkarnie morderstwo Kasztelanowi Boleście, Mieszkowi może iść płazem, silniejszy jest.
— A, nie może to być! — zawołał Wojewoda.
— Ani ja chcę wierzyć temu, — mówił Biskup daléj — aby ze krwi świątobliwego Krzywousta miał taki powstać wyrodek, któryby zbrodnią na pomazańcu Bożym spełnioną się pokalał, a jednak, wcześnie radzić potrzeba! Od ziemian się gwałty poczynają, na nas skończą.
Przeszedł się Gedko po izbie, Wojewoda stał z rękami założonemi.
— Czyżbyśmy już byli zmuszeni o innym panu myśleć? — szepnął nieśmiało.
— Chyba gdy już żadnego innego nie będzie ratunku — odrzekł Biskup. — Póki nadzieja w Bogu, na wojnę domową hasła dawać się lekko nie godzi. Mieszko jeszcze upamiętać się może.
— Podżegacza oddalić trzeba — rzekł Wojewoda.
— Ziemianie, — ciągnął daléj Gedko — już za gorąco biorąc krzywdy swoje, o Kaźmierzu przebąkują, wzięli się żywo do popierania go na stolicę. Znam ci i ja tego dobrego, pobożnego, czcigodnego księcia, który najwyższéj władzy jest godzien, ale anim pewny czy ją przyjmie, bo dwakroć odmawiał, ani wiem czy godzi się okładać go tém brzemieniem.
— Cóż więc myślicie? — zapytał Wojewoda.
— Chcę wyczerpać środki wszelkie, — rzekł Biskup. — Nie oddalajcie się ani na chwilę ztąd, bo i dzień jeden wiele dziś stanowić może. Wstrzymujcie ziemian waszych, aby nierozważnych kroków nie czynili, stójcie przy mnie, potrzebuję was. Zrozpaczymli o Mieszku? niech się dzieje wola Boża! Pismo święte powiada, godzi się aby jeden człowiek ginął, gdy przezeń lud ma być wybawiony. A tu i nie o los ludu idzie, ale o władzę Rzymu najwyższą i o prawa téj ziemi naszéj. Jeźli to wszystko dla jednego ma przepadać człowieka... ocalić musiemy prawa, choćby przyszło go skazać!!
Słuchał nieodzywając się Wojewoda przybity widocznie.
— Na zamku dawno nie bywałem, — rzekł Gedko — wiem że tam na mnie kosym okiem patrzą, ale jutro na Sądy pojadę, a jako pasterz téj owczarni obowiązek mój spełnię.
Tu Biskup zawahał się nieco.
— Wy bądźcie w pogotowiu stawać w mojéj obronie, jeźlibym jéj potrzebował. Z tego co od zamku zawiewa wnosząc, groźno tam dla mnie być może. Nie ulęknę się przecież, ale chcę byście wy pogotowiu stali i gwałtu jakiego nie dopuścili.
— Na jakiż gwałt ważyć się mogą? — zapytał Pobożanin przejęty i nastraszony zbliżając się do Biskupa.
— Na wszelaki, — odparł Gedko spokojnie. Alboż Szczodry nie zarąbał u ołtarza poprzednika mojego, a ten mi nie jest przykładem co w zaślepieniu stać się może?
Wojewoda wzdrygnął się zaprzeczając.
— A! nie, to być nie może!
Wysłuchał go Biskup nie strwożony.
— Chcesz posłyszeć co na zamku śpiewają? — zapytał. — Będziesz miał sprawę.
Uderzył w dłonie i wszedł kleryk który w drugiéj izbie czekał.
— Ojca Siegfrieda proście do mnie, boć do snu pewnie się nie udał jeszcze.
Kleryk wyszedł pospiesznie, a po krótkiéj chwili, z pokornym pokłonem, w długiéj sukni czarnéj zjawił się mężczyzna młody, blady, przyklęknął przed Biskupem i w rękę go pocałował.
— Ojcze Siegfriedzie — odezwał się Gedko — powiedzcie coście na zamku słyszeli. Nie tajono się z tém przed wami, nie podsłuchiwaliście, chciano aby o tém wiadomość doszła do mnie. — Mów.
Kapłan chwilę pomyślawszy, rzekł głosem stłumionym.
— Kietlicz począł naprzód oskarżać ziemian o spiski, potém duchownych, że z niemi są we spółce. Otwarcie wymienił imie Pasterza naszego, dowodząc że nietylko u ziemian ale i na Biskupstwie już mowa jest i zmowa aby powołać księcia Kaźmierza. Książę się począł śmiać z tego i szydził. A gdy Kietlicz ponownie dowodzić usiłował iż duchowni wszyscy rękę do tego przyłożą pewnie bo się na gwałty i zajeżdżane majętności żalą — rzekł książę — Biskupów tak posadzam do ciemnic, albo precz z kraju wyżenę, jak i prostych ludzi.
Niech ołtarza pilnują i Boga chwalą, a w moje sprawy się im mięszać — wara. Pierwszy ksiądz Gedko pójdzie na wygnanie, niech się w Rzymie skarży, znajdę ja na to sposoby, aby posłuchanym nie był. Na jego miejsce powołam takiego co mnie słuchać będzie.
Nieposłuszny, choćby najwyżéj siedział ściągnę go z wyżyny i zgniotę, a na dostojeństwo zważać nie będę.
Gedko spojrzał na Wojewodę, który znów ręce załamał.
— Idź, ojcze Siegfriedzie, na spoczynek — dodał Biskup — chciałem abyś mi był świadkiem. Niech ludzie wiedzą co nam zgotowano.
Gdy ksiądz wyszedł, Szczepan się długo na słowo zebrać nie mógł.
— A wy, ojcze, — rzekł wreście — jeszcze się czego po Mieszku spodziewacie?
— Tak, dziecko moje, bo znam jak wielka przestrzeń dzieli słowo od czynu. Rzecze się słowo płoche łatwo, gdy gniew oczy zaciągnie, ale porwać się ręką — nie łacno. Zadrży ręka i serce. A i o tém wiedzieć powinniście, że gdzie słowo łatwe i bujne, tam po niém rzadko czyn idzie. Spali się ogień cały na mowę, nie stanie siły na nic więcéj.
Słuchaj więc, — kończył Biskup. — Bądź ty przygotowanym i ludzi miéj pogotowiu, zobaczemy co czynić mamy. Nieupamięta się Mieszko, Bóg miłosierny przebaczy, musiemy nastąpić nań — i niech padnie! (dodał głosem uroczystym) niech tak padnie jako padł Szczodry i brat Mieszków Władysław — niech padnie!
Temi wielką groźbą brzemiennemi słowy pożegnał Wojewodę, a gdy ten go w rękę całował, błogosławiąc go szepnął jeszcze.
— Bracie, bracie! uczyń jakoś obiecał, kajaj się, popraw niechceszli mieć nieprzyjaciela we mnie!
Miasto całe już spało, gdy Szczepan z biskupiego dworca na swój Wojewodziński powracał dla spoczynku. Potrzebował go starzec utrapiony wielce i złamany przygodami dnia tego. Droga najbliższa wiodła pod dworek Leszczyca, około którego tuż przejeżdżać było potrzeba. Dnia tego choć świeżo burza sroga przeszła była nad Krakowem, zabawiano się w gościnnym domku jak niedawno, ale zgromadzenie mniéj było liczne i spokojniéjsze daleko. A że deszcz niewiele powietrze ochłodził, okiennice wszystkie pootwierano, część nawet gości przed dworem stała w dziedzińcu, aby świeższém odetchnąć.
Wojewoda chciał się przesunąć mimo niepostrzeżony, gdy stary Leszczyc, który po nocy miał dobre oczy, poznawszy go do konia pobiegł z pokłonem. Ziemianie wszyscy lubili Wojewodę, choć milczący był i nie zalecał się im bardzo. Przebaczano mu słabości jego wiedząc że sprawę ziemiańską na sercu miał i gorliwym zawsze był jéj obrońcą.
Za Leszczycem pobiegli i inni ku niemu, tak że Wojewoda mimowoli zatrzymać się musiał, aby na powitanie odpowiedzieć.
— W nocy nawet spoczynku nie macie, — zawołał Leszczyc sciskając go za kolano, — znać że tam coś gorąco być musi.
Wojewoda głową poruszył i uśmiechnął się tylko, niechciało mu się mówić, a tu go obstąpiono dokoła.
— Wojewoda nasz, — ozwał się stary Cholewa — a to nam z nieba spadłeś, głowy traciemy. Część nocy już ci i tak przepadła, zleź że miłościwie ku nam z téj szkapy, a uspokój..
— Wstąpcie! prosiemy! — wołał Leszczyc natarczywie.
Chciał się stary opierać i wskazał na rozpogodzone gwiaździste niebo. Wóz na północy odsłonięty przez chmury stał znacząc już późną godzinę.
— Zaspicie na dzień, ojcze! — wołał Cholewa.
— Cóż wam tam tak do mnie pilno! — odparł Wojewoda.
W tém go już prawie gwałtem z konia ściągać poczęto, opierać się nie było sposobu. Ziemianie byli poważni ludzie, starszyzna sama.
Zsiadł więc i wszyscy za nim wtoczyli się do izby, otaczając go kołem.
— Niewiecie o niczém, — odezwał się Leszczyc, dzisiejszego dnia dwu naszych ziemian pochwycił Kietlicz, pod błahym pozorem zasadził do ciemnicy, tylko aby nam grozy napędzić. Jednemu z nich co się śmieléj odzywał gardłem grożą, drugiemu wygnaniem.
— Cóż za wina? — zapytał Wojewoda.
— Jeden się pono zdala na gościńcu na Kietlicza pięścią pogroził, a drugi mu w pomoc przyszedł ze słowem. Sługa ten Mieszkowy nie ojczyc tuteczny a przybłęda, i on tu nad nami panem, sędzią i sprawcą ma być!
— Jacyż to ziemianie?
— Janek Lubicz, Matek Zadora.
Wojewoda ruszył ramiomy i głową zakłopotany.
— Chodził kto za niemi? — spytał.
— Niema po co? daremne upokorzenie i pokłony — przerwał Leszczyc — dosyć nam już tego, trzeba myśleć o sobie. Bez pana być nie możemy, a z tym nie wytrwać. Trzeba o tém myśleć.
Wszyscy spojrzeli po sobie odwagi dodając oczyma. Wojewoda rękę podniósł i położył ją na ustach.
— Nie spieszcie no się — nie spieszcie — rzekł cicho — powracam od Gedki, cierpliwość nakazuje. On sam jutro na zamku będzie i nie na próżno jedzie. Słowo powie które zaważy.
— To już nie pomoże! — odparł Cholewa.
— Z rysia barana nie zrobi — dodał drugi.
— Darmo, — rzekł inny z gości — u nas już postanowiono, z Mieszkiem nie ma co i mówić, poślemy do Kaźmierza aby go wybadać.
— A tak — dodał Leszczyc — wypadałoby posłać znacznego człowieka, ale zaraz podpatrzą i przewąchają. Musiemy tym czasem potajemnie i ostrożnie poczynać. Mamy takiego małego człeczka z dużą głową, co się do Sandomierza ofiaruje jechać. Sam on nie dostąpi do księcia, a przez drugich przygotuje go, aby się nam nie opierał.
W tém jeden ze starszych odwrócił się, odszedł kroków parę i z drugiéj izby Stacha przyprowadził. Wojewoda, który bliżéj go nie znał, choć po świecie spotykał, ciekawie nań począł patrzéć.
— Nie spieszcie zbytnio, czekajcie, — przebąknął — przed niewodem ryb łowić nie trzeba.
— Ale! ale — zawołał Cholewa — i ja zrazu tak radziłem, do tego jednak doszło że już nóż mamy na gardle. Dosyć tego pana i jego sługi! precz z niemi!
Szczepan Wojewoda jak był małomówny, szczególniéj gdzie ludzi dużo widział, na to gwałtowne wyrzeczenie ramiona tylko ściągnął i ku Stachowi się obrócił.
— Księcia Kazimierza znasz? — spytał.
— On mnie nie bardzo, ja jego doskonale — odezwał się Stach śmiało. — Ze wszystkich synów nieboszczyka króla, Henryk i on to były dwie perły najpiękniejsze i najdroższe. On nam jeden został, równego jemu niema i po długie wieki nie będzie. Szkołę wielką sieroctwa i nieszczęścia przechodził, bezdomny był, w niewoli się męczył a świętym z niéj powrócił. Ten nam panować powinien a nie inny.
Mówił Stach z takim zapałem iż we wszystkich przelał uniesienie swoje.
Widząc to, bił daléj gorące żelazo.
— Dosyć nam spojrzéć, — kończył — aby w nim majestat do którego był przeznaczony poznać i uszanować. Krzywousty to żywy, aliści piękniejszy od ojca, powaga z dobrocią, majestat z łaskawością w nim, cześć sprawiedliwości wielka. Nie sięgnie on po swobodę niczyją, nie będzie nam innym tylko ojcem rodzonym. On nam powinien panować! On! Sam pan Bóg tego chce gdy Mieszka powiódł na manowce, aby tamtemu drogę otworzył!
Wojewoda uląkł się i zmięszał, uszy sobie zasłonił.
— Na Boga ciszéj, — odezwał się — nie budźcie spiącego licha. — A do Leszczyca się obracając dodał: — Mali jechać ten człek, niech się strzyma póki ks. Biskup nie powie.
— Biskup — przerwał Cholewa — jako ojciec duchowny, z pewnością nie chce zguby grzesznego a upamiętania. Może probować mądrych środków, my, prości ludzie, wiemy że się już tu niema czego spodziewać, ani czekać na co...
Niechaj jedzie lepiéj dziś niżeli jutro.
— Natychmiast! — powtórzyli inni — aby książe miał czas się przygotować..
Stach się odezwał z gotowością, choćby téj godziny.
Wybór dlań był już skończony, koń stał od południa osiodłany, ludzi dwóch miał do posługi i wiernego Żegcia, sam Stach już był wdział ubiór do podróży, zawinął się więc z pokłonami tym co go wysyłali raźno a wesoło, bo mu aż serce biło że księciu mógł czemś usłużyć. On to pierwszy przez Bogorję nastręczył się do tego poselstwa. Wprawdzie sam na oczy księciu nasuwać się nie mógł i niechciał, ale na dworze, jako Zabor z Przegaju miał znajomych siła, szczególniéj rachując na prawą rękę Kaźmierza, Goworka, którego dobrze znał i był przezeń lubiony. Do niego więc chciał nieść poselstwo tajemne. Jeszcze Wojewoda usiłował go wstrzymywać i hamować ziemian zapalonych, gdy Stach, obawiając się aby mu do pożądanéj nieprzeszkodzono podróży, wyrwał się z izby, wybiegł w podwórze i koni dopadłszy, korzystając z ciemności, natychmiast wyruszył, z małą swoją gromadką.
Po burzy niebo się było prawie całkiem wyjaśniło, przebiegały po niem tylko chmurki lekkie a z za nich dziwnie silném, jakby obmytem świeżo światłem płonęły gwiazdy iskrzące. Miasto jeszcze spało, a na przedmieściach, gdzie panował wiejski obyczaj, już ku dniowi po chatach budzili się ludzie ubodzy i światełka u nich płonęły.
Stach, Żegieć i czeladź znali doskonale miejskie uliczki i drogi do gościńca wiodące, ku któremu się dostać chcieli. Przesuwali się więc bezpiecznie pomiędzy płotami, nikogo nie spotykając i już ostatnie chaty w ogrodach pominęli, gdy Żegieć pod niebo już się rozjaśniające spojrzawszy, zamruczał.
— A no, paneczku — patrzcie tam jacyś konni stoją na drodze!
Było to w miejscu gdzie zarośla się i pojedyńcze drzewa nad gościńcem tak uszykowały, że je łacno z dala bodaj za ludzi wziąć było można.
Stach się rozśmiał.
— U stracha wielkie oczy? Co ci w głowie? — rzekł — krzaki stoją nade drogą.
— A no się ruszają — odparł Żegieć.
— Bo wiatr gałęźmi miota.
— Wiatru ani czuć.
— Bośmy tu zakryci — rzekł Stach.
— A no, ludzie! — powtórzył Żegieć.
— Drzewa! — uparł się Stach.
Podjeżdżali tak ku temu strachowi puściwszy konie kłusem, gdy niespodzianie wcale nagle coś z krzaków ruszyło się i, nim się Stach miał czas wziąć do miecza, ujrzał się ściśniętym przez zbrojnych, z których jeden przypadłszy doń za piersi go pochwycił.
Drugi ręce mu porwał i w tył wykręcił. — Z blizka poznać mógł jednookiego Berezę.
Żegieć probował się bronić, drudzy téż oszczepami wywijali, ale na ich trzech ludzi było kilkudziesięciu, którzy tak nagle nacisnęli że i mieczów z pochew dostać nie było podobna. Bereza jeszcze pałką okutą płatnął Stacha po łbie, i byłby go ranił ciężko, gdyby na żelazne nie trafiła obręcze.
Obrona była niepodobieństwem, Bereza i jego ludzie pochwyconych, poobalanych już rozbrajali, łykami ich pętając. Stach wrzaskiem wielkim zrazu bronił się jeszcze napaści zbójeckiéj, ale nikt tu słyszeć go nie mógł, a wśród nocy nie ważyłby się biedz na pomoc. Ogłuszony Stach, ranny Żegieć, powiązana czeladź nie opamiętali się jeszcze co się z niemi działo, gdy już nazad do miasta, bocznemi drożynami wlec ich poczęto.
Jawném było iż Stacha wyprawę ktoś zdradził, i że nań tam czekała zasadzka. Kto ją postawił domyślać się było łatwo. Kietlicz zręczny, miał swoich wszędzie, szczególniéj między służbą bo czeladź nie wszystka bardzo rycerstwu i ziemianom sprzyjała.
Postrzegł zaraz pochwycony że go ku zamkowi prowadzono. We wrotach dał Bereza znak aby go puszczono, wjechali w podwórze po cichu, skręcono w bok ku szopom i tu ściągnięto z konia Stacha, osobno do więzienia wepchnięto, czeladź jego gdzieindziéj uprowadziwszy.
Izba do któréj go wtrącono, miała wysoko w ścianie małe okienko zaparte okiennicą i kratą drewnianą, trochę słomy wyleżanéj w kącie, dzbanek na pół rozbity i drzwi okute, które zaraz za nim drągiem ogromnym zawalono.
Na pytania i odgróżki, Bereza śmiechem tylko odpowiadał ręce zacierając.
Nie szło Stachowi o siebie, nigdy on odwagi nie stracił, biedził się tém że poselstwo przepadło, a ci co go wysłali, wiedzieć nawet nie będą co się z nim stało.
Jęknął zbiedzony i głowę potłuczoną na ręku sparłszy, gotował się na wszelki los, jaki mógł mu być zgotowany.



X.

Dnie posłuchania i sądów na zamku były wyznaczone, czasu których nie Mierzwa, ale prastarym obyczajem sam książę zasiadał jako najwyższy sędzia, wydając wyroki.
W dni te tych szczególniéj dopuszczano, którzy nie obwinieni byli, ale sami z żałobą przychodzili domagając się sprawiedliwości.
Mieszko wymierzał ją zawsze bardzo surowo; przecież wyrokom tym nic zadać nie było można, chyba że Mierzwa i Skarbny pilnowali, aby przy każdym dla książęcego skarbu grzywny sądowe ściągnąć jak największe.
We dnie te często podwórce zamku najrozmaitszego ludu pełne były; dopuszczano bowiem bez różnicy stanu, każdego ktokolwiek żądał być wysłuchanym. Przyjeżdżali nieraz i ziemianie w sporach o podziały ziemi dziedzicznéj, o spadki, pojednanie zwaśnionych rodzin się dopraszając i kmiecie, osadnicy i lud nawet prosty. Nie widać tu tylko było duchownych i spraw takich, które do sądów ich należały, bo te sami Biskupi bez odwołania sądzili.
Tak, kilka lat temu, gdy ów Bolesta, kasztelan Wizki, nasadził zbójców i zamordować kazał Biskupa płockiego Wernera, nie sądził Bolesty, ani książę, ani żaden sąd świecki, kazał go schwycić Arcybiskup Gnieźnieński, zwołał do pomocy dwóch pasterzy, skazał go na stos i obszytego w płótno woskiem napuszczone, spalił w Gnieźnie pod Katedrą.
Bywały sprawy, które książę sobie przywłaszczał a duchowni za swe uważali, rodziły się o to spory, i książęta radzi byli sądy swe czynić jak najgłośniejszemi, pociągali do nich, by groźną władzę duchownych uszczuplić.
Mieszek też tego przywileju wymierzania sprawiedliwości tém baczniéj strzegł, im bardziej pragnął wielką już potęgę duchowieństwa ukrócić.
Dnia tego, nazajutrz po rozmowie Wojewody z Biskupem Gedką, przypadały królewskie sądy. Odbywały się one z okazałością wielką.
Książe zasiadał w izbie na ten cel wyznaczonéj i przybranéj, na krześle szkarłatem obitém, w czapce złocistéj, z mieczem przy boku, otoczony całym swym dworem. Do pomocy mu tylko znajdować się musiał Mierzwa, który stał za innemi dostojnikami, mało tutaj znacząc i będąc widocznym.
Mieszek, którego zdawna Starym przezwano, miał w tym dniu, jak zawsze gdy się ukazywał publicznie, twarz surową, którą zarost bujny, długa do góry poddarta broda ciemna, włosy czarne, brwi rozrosłe i namarszczone, czyniły groźniejszą jeszcze. Strój jego wspaniały był i wytworny. Za nim tuż, choć nie noszący urzędownie tego tytułu, ale pospolicie już Palatynem zwany, stał Kietlicz, którego grubej i przysadzistéj postaci strój rycerski i łańcuch, niewiele dodawały wdzięku.
Inni téż urzędnicy dworu otaczali księcia kołem, kanclerz, osoba duchowna, stary prałat Baldwin z Brzezia, Marszałek pański ze złocistą laską w ręku, Podkomorzowie, Radni książęcy, dworzanie, służba.
Na dni te wszyscy przywdziewali stroje odświętne i oznaki swoich urzędów; Miecznik trzymał ogromny miecz w pochwie nabijanéj z pasem obwiniętym koło niéj, znamię sprawiedliwości, inny tarczę książęcą i t. p.
Cisnęło się na te posłuchania wiele ciekawego ludu, któremu przystępu nie wzbraniano, aby mógł oglądać pańskie oblicze i sprawom się przypatrzéć. Drzwi stały otworem, a straże książęce nie odpędzały nikogo, chyba tłok stawał się zbyt wielki.
Sądy rozpoczęły się od wczesnego ranka, na żałobach nie zbywało. Mieszko sam odzywał się mało, za siebie rozkazując Mierzwie zadawać pytania, słuchając odpowiedzi, w końcu za poradą z przybocznemi sam wyrok ogłaszając.
Kilka już spraw z dość surową poszło odprawą i zapłakanych ludzi straże powypychały, gdy Kietlicz stojący u tronu, spojrzawszy ku wrotom oknem otwartém, zobaczył coś i niespokojny pochylił się do ucha pańskiego, szepcząc głosem na pół szyderskim pół złośliwym.
— Jego miłość, ksiądz Biskup Gedko na sądy téż przybywa.
Książę zdziwiony, z brwią namarszczoną mocniéj jeszcze, spojrzał na mówiącego, jakby pytał co to znaczyć miało. Było w tém bowiem coś niezwyczajnego. Biskup jak inni wiedział o dniu sądów książęcych, nie mógł więc przybyć chyba z jaką żałobą. Rzecz to znowu była nieprawdopodobna, bo duchowni sprawy ich się tyczące, sądzili sami.
Mieszko, jak zawsze, panem był siebie, tak i teraz nie okazał po sobie nic, choć go to niepokoiło. Sprawa tylko którą powołać miano, wstrzymaną została. Zwyczajem było, iż książę naprzeciw pasterza do progu wychodził, tym razem Mieszek nie poruszając się, pozostał na siedzeniu swojém.
Gedko przybywał z uroczystym występem, ubrany w szaty odświętne w płaszczyku złocistym na ramionach, jaki naówczas biskupi nosili, niesiono przed nim krzyż, towarzyszyli mu prałaci i dwór okazały. U drzwi biskup się zatrzymał, jakby oczekując należnego powitania, książę wstał tylko z tronu, ale się do wnijścia nie ruszył. Na twarzy Gedki przebiegł rumieniec doznanéj obrazy, nie wstrzymało go to od wnijścia i żywo sam zbliżył się do księcia, obok którego miejsce jego było.
Wspaniała postać biskupa, z wyniosłem i pogodnem czołem, cała nabrała jeszcze majestatu od uczucia godności dotkniętéj. Szedł zwolna, a gdy Mieszek z pewną niechęcią, zmuszony schylił się w pierścień go całując, Gedko odezwał się doń głosem spokojnym, ale w którym siłę czuć było pewną siebie.
— Miłościwy książe, choć na twych sądach, ja niemam co czynić, tylko im błogosławić, pozwólcie abym się widokiem ich pocieszył i wymiarem sprawiedliwości. Najpiękniejszy to przywilej monarchów, być szafarzami tego co najdroższe na ziemi.
Mieszek nic nie odpowiedział, można było z twarzy dwu mocarzy tych wyczytać jakby wzajemne wypowiedzenie wojny. Biskupa odtrącić nie było sposobu, książę skinął na dwór. Niespodziane przybycie Gedki wymagało aby mu obok książęcego, na równi z niém, siedzenie drugie przygotowano. Choć niechętnie, musiano to spełnić, przyniesiono siedzenie okryte z drugiéj izby i postawiono je przy Mieczysławowem. Biskup czekał stojąc, a książe téż siadać nie mógł. Mierzyli się oczyma zapaśnicy.
Już to samo, że Biskup w oczach ludu i dworu zająć miał miejsce tuż obok księcia, oznaczające, że z nim dzielił władzę, dumnego Mieszka poruszało do głębi.
Gedko choć czuł dobrze, iż nie był tu pożądanym gościem, nie zmienił oblicza pogodnego, zasiadł należne sobie krzesło, które służba co prędzéj ustawiła. Książe siadł widocznie uchylając się od Biskupa i zwracając w inną stronę.
Jak przy Mieszku dwór jego tak obok Gedki stanął krucyfer z krzyżem, który tu miecznika zastępował, bo władzy duchownéj orężem było to znamię, daléj prałaci, dwór, prawie tak mnogi i wspaniały jak książęcy.
Wzmogło się gniewliwe rozdrażnienie Mieszka, gdy ujrzał się w téj izbie własnego zamku niemal poniżonym przez widomy podział majestatu z duchownym. Oczy księcia ciskały wejrzeniami strasznemi, usta się ścięły, dłoń spoczywająca na mieczu drżała, obejmując rękojeść namiętnie.
Gdy się uciszyło, ludzie u drzwi stojący wołać poczęli czyby kogo nie było z żałobą, aby występował. Ujrzano naówczas niewiastę średnich lat, odzianą jak naówczas ubogie ziemianki się nosiły, w odzieży ani nazbyt staréj, ni nadto okazałéj, z namitką białą na głowie, w płaszczu na piersiach spiętym. Twarz jéj zżółkła, poorana marszczkami, oczy od łez zaczerwienione, wyraz ust zbolały, litość obudzały. Tuż za nią szedł człek młody dosyć pokaźno przystrojony, twarzy butnéj, zuchwałego wejrzenia, w krótkiéj sukni wełnianéj, pasem nabijanym ujętéj, w spodniach obcisłych i miękkich chodakach, przy mieczyku, z włosami długiemi rozrzuconemi na ramiona. Poznać było po nim można, iż musiał za jakąś winę odpowiadać, a coś mieć na sumieniu, bo szedł krokiem niepewnym, wahając się, oczy to zbyt śmiało podnosił, to strwożony i pomięszany opuszczał. Z rękami téż niewiedział co zrobić, chwytał się za pas, rzucał go, ujmował za mieczyk, zakładał w tył... Twarz nie wiele o nim dobrego powiadała, choć młoda jeszcze, już jakby życiem sterana wyglądała, pofałdowana, niespokojna, krzywił usta, mrużył oczyma, drgały mu muskuły niespokojnie. Plamy czerwone i blizny szpeciły go téż nie mało.
Za nim szło aż pięciu ludzi wystraszonych, w siermiężkach prostych, bez koszul, w chodakach dziurawych, z włosy krótko ostrzyżonemi. Niektórzy kije pstre mieli w rękach. Łatwo w nich było poznać parobków od pługów, albo téż pastuchów świeżo od trzody tu przypędzonych.
Ludzie ci dwór świetny i pana zobaczywszy przed sobą na majestacie, strwożeni, ledwie kilka kroków podszedłszy, popadali na kolana, głowy pochylili ku ziemi i nierychło wstać się ośmielili na znak który im dano.
Staruszka niewiasta patrząc na Biskupa to na księcia, zdawała się w niepewności do kogo zanieść ma skargę. Wahała się jeszcze, gdy Mieszek, obawiając się snadź, aby do Biskupa się nie zwróciła, sam powołał ją, rozkazując bliżéj przystąpić i opowiadać czego chciała.
— Miłościwy książę a panie — poczęła niewiasta ze zwykłą płci swéj i wiekowi gadatliwością nieporządną, — miłościwy panie! jestem wdowa utrapiona i nieszczęśliwa, którą ostatniego mienia i chleba pozbawiono! Miłościwy książę, mąż mój nieboszczyk służył i zasłużył się panom swym, zwali go Błażkiem, był koniuszym przy zamku. Człek był poczciwy a pracowity. Nieboszczyk książę, dał nam ziemię, pola i łąki, gdzie i dworek postawił nieboszczyk. Nakupił potém owiec, a te się nam z łaski Bożéj rozmnożyły, miałam stadko ich piękne, — (tu łzy otarła) — a! z niego całe było utrzymanie moje.
Płacz i szlochanie na chwilę jéj odjęły mowę.
— A! ja, nieszczęśliwa sierota! — mówiła daléj wśród łkania, które ciągle głos tamowało. — Gdy wspomnę, serce mi się kraje! Miałam mleko i sér na sprzedaż i wełnę. Było się czém okryć i czém pożywić i jaką odrobinę schować na złą godzinę. A! ja nieszczęśliwa sierota! co ja teraz pocznę wyzuta ze wszystkiego.
Płacz znowu Błażkowéj mowę stłumił, a Mieszek rzekł.
— Mówcież, kto was o szkodę przyprawił!
Niewiasta, jakby przemówić jeszcze nie mogła, wskazała ręką na stojących z tyłu parobków.
— A! oto ci, ci niegodni słudzy. Syn mój do dozoru ich przyjął. Dobrze dozorowali! Łajdaczyli gdzieś czy spali, dosyć że wilcy z lasu wyszedłszy, jak się do stada wnęcili, jak zaczęli dusić, tak mi prawie nic nie zostało. Barany, owce, jagnięta, poszło wszystko biedactwo na głodne zęby! A! ja nieszczęśliwa sierota, już mi chyba przyjdzie z głodu umierać.
Zaniosła się biedna niewiasta płaczem wielkim, a książę który sprawę tę wziął tém goręcéj do serca, że tak dostojnego miał sądów swych świadka, odezwał się.
— Któryż jest synem twoim?
Wdowa Błażkowa zwróciła się wskazując na młodzieńca, który pokłon oddawszy księciu, dosyć śmiało ale głosem zachrypłym rzekł.
— A to ja jestem miłościwy książę, ja, Tymek Berdów, ja.
Wskazał palcem na pierś swoją.
— Ja syn sługi twéj, miłościwy królu!
Tytuł ten nie czynił wstrętu Mieszkowi, choć do niego prawa nie miał i nie nosił go.
— A gdzież są ci najemnicy? — zapytał.
Między parobkami, którzy spojrzeli po sobie i łokciami się trącać poczęli, stało się zamięszanie chwilowe i, jakby za przyzwoleniem ich ogólném, starszy jeden z kijem w ręku, u którego uwiązana wisiała mała flaszeczka, wystąpił naprzód i gwałtownie rzucił się na kolana, wskazując towarzyszów.
— Miłościwy królu, to my; Łupa, ja, Zgonina, o to ten, Bajda, Chromek i Brechun.
Wstawszy Łupa począł szybko a frasobliwie, targając krótkie włosy.
— A to nas winią, a to skarżą, a no i my tu przyszli do miłosierdzia pańskiego, my, Łupa, Bajda ta i wszyscy. Jak się pan nie zmiłuje a Bóg, to któż? ginąć przyjdzie.
Pozostali za Łupą stojący, potwierdzali co za nich prawił.
— Jakże to było? prawcie śmiało — odezwał się książę.
Łupa począł śmieléj, potarłszy głowy.
— A no, jak było, Bóg najjaśniejszy świadek że prawdę mówiemy, i że o to jak było. Choćby krzyż całować przyszło, my wszyscy gotowi, a choćby na żelazo i wodę. My nie jesteśmy ludzie niewolni, ale swoboda i najemnicy. Tak o to ten Tymek Berdów — wskazał na młodzieńca, który się niecierpliwie poruszył — o to ten, ale, proszę miłości waszéj, jako żywo on nie jest syn wdowy Błażkowéj, ale pasierb, tak, pasierb.
Odwrócił się powołując do swoich, którzy mu głowami coś pomrukując, świadczyli. Ani wdowa ani Tymek nie zaprzeczali.
— Ten Tymek, — mówił daléj pastuch — najął nas, mnie Łupę, Bajdę i Zgoninę potém Chromka i Brechuna na ostatku.
— Ano, tak, — potwierdził kłaniając się Brechun.
— Najęli nas — ciągnął Łupa, — najęli, trzoda była duża, roboty koło niéj, strach! Wszystkich razem pędzić nie było można, a tu w szkodę zapuścić wara, a tam łęgi pozatykane, nie można, a tu od lasu i zwierza pilnować, a od moczarów odganiać. Już jak tam nas karmili, niechcę i gadać, chléb ościsty a polewka, krupa krupę goniła. A tu trzeba było i doić i mleka pilnować i séry robić i lekarstwo dawać.
— E! e! więcéj sami mléka spili niż serów zrobili! — wtrąciła wdowa.
— Od wilków my, od lasa z oszczepem stawali, — ciągnął Łupa, — wilcy w trzodzie szkody nie robili. Raz jeden barana bestja okaleczyła, co go dobić musieliśmy, bo by był zdechł... Bajda z Brechunem jak poczęli wrzeszczeć, rzucił go wilk i skóra i mięso ocalało...
Kto nas trzody pozbawił! e! e!
Tu odwrócił się i na Tymka palcem wskazał.
— Ot, kto! ot! Jemu tylko aby polować a polować z psiskami, a sobaki złe że co napadną bywało rozszarpią. Wpadli raz na trzodę, jak niepoczną się znęcać, my z kijmi. Gdzie zaś! i nam się dostało. Tymek nadbiegłszy jak wziął nas okładać, a żebyście mi milczeli, żebyście nie gadali na psy, pamiętajcie! Powiecie że wilki w trzodzie szkodę zrobiły, nie to stłukę na miazgę.
Cóż my, proszę miłości waszéj, mieli robić? Przyszło pędzić do obory, niema liku, wdowa w płacz, a na nas wymyśla. Taki to z was dozór, darmozjady, a ja was za co karmię moim chlebem, a wy tacy, owacy... Co było robić? musieliśmy milczeć! Drugiego dnia jak się psiarstwo zaprawiło na owcach, gdzie! ani go strzymać. Poczęli dusić znowu. Bieda! strach! gwałt! my na nich z kijmi. A żebyście się nie ważyli moich psów tykać, woła Tymek, ani na psy skarżyć, bo żywi nie ujdziecie.
Gdy Łupa tak szeroko rozpowiadał, Tymek już ledwie mógł się utrzymać.
— Miłościwy królu! — zawołał — to są wierutne łajdaki i kłamcy... Spali a nie pilnowali, wilcy trzodę wydusili, teraz na moje psy składają. To zbóje i nicponie, bez czci i wiary poganie, których słowom ani przysiędze wierzyć nie można...
Nie tak było, kłamstwo wszystko. Ja ze psy mojemi wilki ścigałem, odganiałem, a oni ufając w to pokładli się na brzuchach i spali i wilczyska trzodę całą wymordowały.
Odwrócił się do Łupy.
— Będziesz ty mi łgał!
Łupa do księcia milcząc ręce wyciągnął.
— Panem Bogiem się świadczę — dodał — kłamie on! myśmy niewinni nic!
Stało się milczenie, ks. Mieszek oparł się na ręku i zadumał, widać było że przed Biskupem chciał mądrość swą i przebiegłość okazać. Sprawa była do rozsądzenia dosyć trudną. Komu tu dać wiarę? Gedko spoglądał milczący na księcia, czekając co téż powie. A że Mieszek ani nań patrzał, ani się odzywał do niego, na twarzy Biskupa coraz większe rozdrażnienie występowało.
Lekceważono go publicznie i chciano zapomnieć o nim, jakby go tu nie było.
Mierzwa człek przewrotny, widząc sprawę zawikłaną, z uciechy że inni sobie może nie poradzą z nią, tam gdzie on łatwo by wiedział kędy wynijść, brodę ręką gładził i uśmiechał się do siebie. Wdowa płakała, parobcy między sobą szeptali, Tymek z nogi na nogę przestępował, na księcia zerkając z ukosa.
W tém książę długo pomyślawszy, podniósł głowę i rzekł zwolna.
— Jedna i druga strona prawi tak, że jedno i drugie zda się równie wiary godném. Mogły psy być przyczyną, mogli i wilcy. Ani pastusi ani pasierb nie stawią świadków. Zresztą parobcy czynili co mogli, nad siłę zrobić nie byli w możności. Wilcy czy psy, silniejsze były od nich. A no, na pastuchów zwierzona była trzoda, oni za nią odpowiadają, co o psach prawią, łżą być może, bo kto by własne owce dał dusić? Co tu rzec? pastusi winni za owce zapłacić, a jak nie mają czém, w niewolę iść.
Odwrócił się książę nie ku Biskupowi, ale ku swoim.
— Cóż, jak wam się zda? — spytał.
Kietlicz, Mierzwa i cały prawie dwór jednym głosem zawtórowali.
— Najsprawiedliwszy wyrok w świecie!
Biskup nie powoływany do zdania, nieco szydersko się uśmiechnął, książę to dostrzegł. Tymek zdawał się tryumfować, ale Mieszek, którego uśmieszek Gedki ubodł mocno, sparł się na dłoniach i myślał znowu.
— Tak się zda — odezwał się wytrzymawszy nieco, — a gdyby prawa surowego się radzić, wyszłoby inaczéj. Jest dowód pewien, czemu sam pasierb nie przeczy, że złe psiska chował, że na te psy i inni się uskarżali. Ja to wiem. Sam przyznaje że z temi psy około trzody się zwijał. Cóż dziwnego że wściekłe bestje na owce się rzuciły? Albo to nowa i niezwykła rzecz? Dowodów innych niema, oprócz tego prawdopodobieństwa, prawo więc nakazuje na niém się opierać. Owa baśń o gonieniu za wilkami pachnie wykrętem. Prawdę rzekłszy pasierb winien nie pastuch i on matce swéj czy macosze trzodę nagrodzić powinien, on! on, nie kto inny! Sprawiedliwość tego wymaga!
Znowu książę odwrócił się do swoich, a Mierzwa z rękami do nieba wzniesionemi, z twarzą rozpromienioną, wielbiąc rozum pański, zawołał.
— O niezrównana mądrości pana naszego!
Inni za nim pomrukując, sławić ją poczęli.
Z twarzą wyzywająco szyderczą książe się zwrócił ku Biskupowi, jakby go do wypowiedzenia zdania wyzywał, gdyż Gedko milczący dotąd, oprócz urazy że był zapomniany i lekceważony, nie dał znaku ani przeciwieństwa ani zgody.
— Cóż wy na to ojcze? — spytał.
Gedko twarz przyoblókł powagą wielką, zmieniła się ona, rozpromieniła natchnieniem razem i obrażoną dumą — odwrócił się do księcia powoli.
— Miłościwy panie — rzekł poważnie — istnie Bóg sam mnie tu dziś sprowadził na tę sprawę, która jakby umyślnie dziś się właśnie przygodziła, abym ja z niéj dla Was samych prawdę pożyteczną wydobył.
Dałeś wyrok sprawiedliwy, miłościwy panie, ale na samego siebie.
Pomyślno, nie jestli ta niewiasta jakoby ziemią krakowską, a ty zaprzeczyć nie możesz iż do pasierba tego jesteś podobny. — Ona cię synem zwie, inni mogą pasierbem mianować, a trzoda owiec nie jestli to lud twój wszystek, który powierzyłeś pono nie skotarzom wiernym, ale takim obcym najemnym pastuchom, którzy z niego skórę, wełnę i mleko chciwie dla siebie chwytają.
Tu ręka Biskupa wyciągnięta jakby mimowolnie Kietlicza wskazała.
— Postąpiłeś z tą ziemią nie jak z matką a z macochą nie litując się jéj nędzy. Wściekłe psy są to twoi urzędnicy żądni krwi i okrutni, których ty na wodzy nie trzymasz a pastwić się im dajesz nad trzodą własną.
Bezkarności pewni rzucają się rozjuszeni na trzodkę twą i szarpią, a krew jéj chłepcą.
Wyrok twój, panie, na cię samego pada, tyś winien tak jako ten pasierb wdowy! Świątobliwy król Dawid, choć ludu swojego ciemiężyć nie dawał, a tylko policzyć go kazał, przecie popadł za to w niełaskę u Boga i pokutę musiał sprawiać aby mu grzech jego był odpuszczonym. — Powiedz więc panie — zgrzeszyłem, a kajaj się aby cię ręka Boża nie dotknęła.
Śmiałe to wystąpienie Biskupa, jak piorunem raziło księcia, nie chciał zrazu wierzyć uszom swym, zbladł, rzucił się z krzesła jakby na Gedkę chciał porwać, ledwie zdołał gniew swój poskromić.
Niezłomna ta odwaga Biskupa, przeraziła więcéj jeszcze dwór pański, który stał oniemiały i struchlały. Kietlicz czerwienił się — bladł trupio i radby był pójść wskróś ziemi. Mierzwa skrył się za innych, widać go nie było. O sprawie, wdowie, parobkach zapomnieli wszyscy, a niektórym się zdało że nasadzona była rzecz umyślnie przez Gedkę, aby mu do jego wystąpienia posłużyła. W izbie całéj popłoch się stał jakby w oczekiwaniu wielkiego jakiegoś wypadku.
Tymczasem Gedko zwolna podniósł się z siedzenia ostatnich słów domawiając, rzucił wzrokiem dumnym, surowym, spokojnym na księcia, który oczy musiał spuścić i, dawszy znak prałatom swym, wolnym krokiem tłum rozstępujący mu się przerzynając, izbę sądową opuścił.
Co było jeszcze ludzi z żałobami, straże na znak gniewny Kietlicza wnet precz wyganiać poczęły, wdowę naprzód, syna jéj, parobków i innych na sądy oczekujących. Mieszek, który téż się podniósł z siedzenia z twarzą bladą, ale straszliwy gniew tłumiony wyrażającą, rzuciwszy okiem po swoich, do drzwi się bocznych skierował.
W chwilę potém izba była pusta, a na zamku zapanowało złowrogie jakieś tajemnicze milczenie.
Książe wprost ztąd, zamiast do komnat żony i izb w których ze dworem do stołu siadał, poszedł do swéj sypialni. Skinął na Kietlicza, który się wlókł za nim posłuszny. W dwu słowach dany już był rozkaz załodze zamkowéj, aby stała w gotowości, aby się nikt ze dworu oddalać nie śmiał.
Przerażeni wszyscy, czegoś strasznego oczekując, chodzili niespokojni, losy Szczodrego przychodziły na pamięć. Tak samo Stanisław ze Szczepanowa napominał go publicznie.
Izba do któréj wszedł Mieszek z Kietliczem, była zwykłą do narad i rozkazów potajemnych przeznaczoną.
Nie było w niéj przepychu, ale wygoda wszelka i niemieckich wymysłów sprzęt nie tak okazały jak do spoczynku i pracy najpodatniéjszy. Znać było tu pana który dla oka w domu czynił mało, dla dogodności wiele. A że w tych czasach zawsze się musiał każdy mieć pogotowiu do obrony, był téż oręż i broń różna po ścianach i kątach.
Tu zwykle Kanclerz spisywał przywileje przy świadkach, więc i do pisania przybory na stole leżały i pulpit do rozkładania ksiąg, gdyby się ich radzić przyszło. Choć Mieszek prawa obcego ani żadnego bardzo szanować nie chciał, wolę swą mieniąc prawem jedynem, przecie czasem się radzić było trzeba pisma.
Wszedłszy Mieszek padł na siedzenie, kubek wody wychylił, długo nieruchomy trwał nie mówiąc słowa. Kietlicz stojący u proga patrzał nań, odzywać się nie śmiejąc, nogi pod nim dygotały, pot z czoła padał kroplami — oddychał ciężko.
Upłynął dobry czasu kawał, książe dwa czy trzy razy usta otwierał i milkł nie mogąc się zdobyć na słowo; ręka która leżała na stole konwulsyjnie drżała. Spojrzał na Kietlicza, ani go odpędzał, ani powoływał. Dumał z sobą. Naostatek, jakby bój stoczywszy i zwyciężywszy, Mieszek powstał, kołpak który miał na głowie poprawił zrazu, a potém na stół go zrzucił. Stanął naprzeciw Kietlicza, brew mu się ściągnęła, usta drgały..
Odzyskał już był męztwo i władzę nad sobą.
— Mów, — odezwał się głosem zmienionym — którzy są co z Biskupem trzymają?
Kietlicz zawahał się z odpowiedzią.
— Miłościwy panie, — rzekł, — ledwieby nie przyszło pytać dziś, którzy z nim nie trzymają i przeciw własnemu panu nie są? Na pewno wiemy że Wojewoda Szczepan, krewny jego, należy doń cały. Leszczyc co nocy zbiera u siebie narady, knuje zmowy. Wczoraj ich podsłuchano że już na zwiady wysyłać mieli do Kaźmierza. — Posłańca schwytanego trzymam w więzieniu.
Biskupi wszyscy z Gedką trzymać będą, księża pójdą za niemi, ziemiaństwo nie odstąpi ich.
— Więc na nim piérwszym — odezwał się Mieszek, na buntowniku jawnym przykład uczynić trzeba.
Zuchwały klecha wyzywał mnie sądząc że się porwę nań i uczynię go męczennikiem?! Nie! księdzem jest, nie tknę go, z Rzymem się zadzierać nie chcę. Dziś, nocą, stu ludzi weźmie go z dworca, niech mu włos nie spadnie z głowy, ale zuchwalca co nic nie szanuje, precz za granicę kraju wyrzucić. — Powiedzieć mu, jeśli się wrócić ośmieli, głowę mu kto zdjąć może. Znajdzie się taki co to uczyni.
Ręką rzucił Mieszek.
— Miłościwy panie, — chciał przerwać Kietlicz.
— Milcz z radą swą — odparł książe — rady nie potrzebuję, posłuszeństwa.
Przeszedł się po izbie, wodę pijąc i uspokajając.
— Wojewodę, gdy do swéj miłośnicy jechać będzie, bracia jéj mogą ubić na drodze, albo u niéj w domu. Nie będzie im za to nic, można powiedzieć. Stary łotr, winien dać gardło: sprzeniewierzył mi się.
Znowu chodząc dumał Mieszek.
— Leszczyca, Bogorjów, Cholewę, gdy się znijdą pobrać na gród i posadzić. Sądzić ich sam będę, winni zdrady. Kto życiem nie przypłaci, oczyma lub ręką. — Nadto byłem powolnym, nie znają mnie jeszcze — krwi potrzeba aby postrach był.
— Miłościwy panie — przerwał raz jeszcze Kietlicz, — ziemiaństwo nastraszyć dość, a lepiéj go nie drażnić. Silni są.
— I jam nie słaby — odparł książe odwracając się do niego. Nie straszyć ich próżno ale wydziesiątkować trzeba. Biskupa jednego stanie aby reszta milczała, ziemian pobrać więcéj. — Ha! słali już do Kaźmierza, — dodał uśmiechając się gniewnie. — Do Kaźmierza! Nie juści w niego ufają i za jego przyzwoleniem to czynią? Nie — nie.
Oni go chcą wziąć, ale się im nie da. W Sandomierzu zawsze stek tych co odemnie stronią. Biskupi tam ciągną, opatów i klechów pełno — klasztor czy szkoła ten dwór jego, a w rzeczy to jaskinia łotrów.
Tylko nie zmogą Kaźmierza, bojaźliwy jest, miękki, przeciw mnie się nie ośmieli, bo zna żem nie na jego siły!
Kietlicz ani przeczył, ni potwierdzał.
— Kogo słali do Kaźmierza? — zapytał.
— Ziemianie u Leszczyca zebrani, którzy niemal co noc się tam zjeżdżają, małego człeczka wybrali. Czeladź podsłuchała i doniosła. Ten już siedzi.
— Drugiego znajdą — dodał Mieszek. — Zabrać ich wszystkich z Leszczycem, do nogi.
— Nuż się opierać zechcą? — szepnął Kietlicz — i to już może być.
Mieszek głową potrząsł pogardliwie.
— Ludzi masz dosyć!
— A jeżeli Wojewoda swoich powoła?
— Wojewoda! — parę razy powtórzył Mieszek z lekceważeniem. — Wojewodę mogą sprzątnąć ci z Tęczyna, starzec jest niedołężny. Ja Wojewodów krom ciebie nie potrzebuję, do wojny znajdę dowódzców, warchołów wymieść trzeba precz.
Znowu umilkłszy przechadzać się zaczął książe, pomrukując jakby to co myślał ciężko mu wypowiedzieć było. Stanął potém naprzeciw Kietlicza.
— O Kaźmierzu prawią między sobą — rzekł, — ja się go nie lękam, ale póki on tam siedzi za oczyma, wszystko się do niego gromadzić będzie. Słać potrzeba ażeby do mnie przybywał. Lubi mądrych ludzi, — dodał szydersko, — księdza po niego wyprawić, a jeśli o wiernego trudno, Mierzwę, który go rozmową zabawić potrafi. Niech mu powie że widzieć go chcę, sprawę mam pilną..
Raz tu go sprowadziwszy nie puszczę od siebie. Ślij po niego zaraz — dziś.. prędko.
Kietlicz stał tém mnóstwem pańskich rozkazów zmięszany nieco.
— Miłościwy panie, — odezwał się, — co rozkażecie to dla mnie święte, ale czy podołam naraz tylu sprawom? Biskup — Wojewoda, ziemianie, książe Kaźmierz.
Mieszek odwrócił się ku niemu gniewnie.
— Tak, albo naraz wszystko zrobić potrzeba, lub z wszystkiego nic nie będzie, — krzyknął ostro i zapalczywie. — Gdy popłoch się rzuci nie czas będzie ludzi łapać, bo się rozbiegą. Nie dzwonić na trwogę, a ująć razem tych co zmowy czynią. Masz ludzi, masz siłę, masz przykaz mój, czyń co chcesz.. Tak musi być.
— Cóż, trwożysz się? ty?
Kietlicz poruszył się żywo.
— Nie trwożę się — choćbym i życie miał dać! Nie pożałuję nikogo..
— Natychmiast do dzieła — dodał książe. — Biskupa wziąć i za granicę go wywieźć — jeśli chce niech skarży na mnie w Rzymie, znajdę sposób na to! Z Wojewodą rozprawią się bracia tej wszetecznicy, — daję im go na wolę.. Leszczyca dwór otoczyć i na zamek pobrać wszystkich..
Kietlicz stał jeszcze.
— Nie masz czego czekać — zakończył książe. — Idź! czyń. Nie trzeba okazywać nic, na zamku do wieczora niech się nic nie rusza. — Mierzwę ślij do Sandomierza, naglić ma by przybywał do mnie. Opierać się nie będzie — starszy brat wzywa i rozkazuje.
Idź — rób.
To mówiąc książe z ramion zrzucił płaszcz, odpasał miecz, zdjął suknię i pochwyciwszy kaftan ze skóry bawoléj, szybko wciągać go zaczął, natychmiast nań suknię wdziewając i mieczem opasując się znowu.
Kietlicz postawszy u progu chwilę, ze spuszczoną głową, odszedł powoli — ciężkie brzemię niosąc na sobie.
W komnacie w któréj się to odbywało, nie było nikogo, lecz gdy Kietlicz drzwi jéj otwierał, zdało mu się iż posłyszał szybko oddalające się kroki, jakby od progu uciekającego co żywiéj człowieka. Rzucił się za nim strwożony. Łatwo który z dworzan lub czeladzi stać mógł na podsłuchach, uląkł się by zdrady nie było. Nie dowierzał nikomu.
Pędził co sił stało, lecz ociężały i krótkonogi, nim do przedsieni dobiegł, nie znalazł śladu ni słychu. Tu chodniki kryte rozchodziły się na różne strony. Cicho było dokoła i pusto, pusto nawet w wewnętrznych dziedzińcach. Pocieszył się tém Kietlicz pot ocierając z czoła, że mu się ów szelest przysłyszał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tom II
I.

Stary zamek w Sandomirzu nie był jednym z najrozleglejszych, jak wszystkie dawne budowy nie rozsiadał się szeroko. Zdawna zamieszkiwany przez rodzinę książęcą, nie wiele jeszcze wymagającą starczył jéj swojemi ciasnemi mury i drewnianemi przybudówkami. Ostatni pan jego, nieodżałowany książe Henryk, co miał w sobie Krzywoustego ducha, pobożność i męztwo, który z krzyżem czerwonym biegł do Jerozolimy i z równem męztwem wojował pogan pogranicznych; młodzieniec europejskiego obyczaju, prawy rycerz owych czasów, uczynił gród ten podobnym do jednego z zamków zachodniéj Europy. Za niego się tu cokolwiek rozrosło i uporządkowało.
Książe Kaźmierz, brat jego ze krwi i ducha, najulubieńszy mu z rodzeństwa, niedarmo też lat kilka tułał się po świecie. I on z tych wędrówek po niemczech i włoszech wyniósł upodobanie w tém wszystkiem co na zachodzie kwitnęło, a czego brakło Polsce ówczesnéj.
Oba oni ściągnęli do Sandomirza ze swych wypraw zamorskich i zagórskich co tylko zdobyć się dało w orężu i sprzęcie. Oba mieli upodobanie w pięknéj rycerskiéj zbroi, w szatach chędogich, w sprzęcie kunsztownym, a Kaźmierz miał też miłość nauk, ksiąg i ludzi co się niemi zajmowali.
Zameczek Sandomirski, zwłaszcza od czasu gdy go po Henryku wziął ów piąty syn Krzywoustego, sierota, zostawiony bez wyposażenia, stawał się coraz piękniejszym na oko, wygodniejszym dla mieszkańców.
Gdy Kaźmierzowi duchowni żenić się nakazali a przybył mu dwór księżnéj Heleny, rozszerzyć przyszło budowy do obyczaju wschodnich teremów się stosując, ulubione na Rusi ciesielskie z drzewa wzniesiono komnaty.
Sam piękny twarzą, postawą, obliczém rozumném i miłość obudzającém, Kaźmierz téż lubił, aby to, co go otaczało, wdzięczną przywdziewało szatę. Zbytku nie chciał, ale wytworność jakiéj się na zachodzie napatrzył, stała mu się potrzebą. Na dworze Cesarskim Rudobrodego, w miastach niemieckich i włoskich przepych i wykwintność panowała. Trudno jéj tu było sprostać, lecz książe rad był mieć co widywał gdzieindziéj.
Ciche to było to Sandomirskie schronienie najmłodszego z synów Krzywoustego, dwór przy nim nie nazbyt liczny, lecz od wrót począwszy podróżny wchodząc mógł poznać, iż tu zamieszkuje pan, który wiele widzieć musiał świata i miłował ład wszelki.
A z ludzkiej twarzy i ruchów mógł też odgadnąć, iż tu więcéj miłość niż groza rządziła. Chodzili wszyscy uśmiechnięci, spokojni, sporów nie zawodząc, nie spiesząc aby próżnować potem. Szło wszystko ładem i cicho.
Nie zbywało na rycerskich przyborach, na łowczych psach i sokołach, bo bez tego nikt naówczas nie był, częściéj tu jednak spotkało się habit Cystersa, suknię Bożogrobca i sutannę księżą, kaptur benedyktyński, kleryka z księgą, niż żołdaka i ciurę.
Oprócz teremów księżnéj drewnianych, które ze starym zamkiem przejściem słupiastem się łączyły, same zamczysko, w części murowane, zawierało izby niskie, różnéj wielkości jak w różnych czasach były dobudowywane, utrzymane czysto i w godła rycerskie i religijne poprzybierane. W izbach dla księcia przeznaczonych broń wschodnią różną po ścianach rozwieszoną, obrazy na złotych tłach, ołtarzyki szafiaste, rzeźby z kości słoniowéj, szyte i tkane opony, na których arabskie napisy widać było, spotykało się wszędzie. W niektórych komnatach już i małe błony szklanne w ołów oprawne miały okna.
Komnatę, w któréj niegdyś książe Henryk przemieszkiwał, po zgonie jego, na znak miłości braterskiéj Kaźmierz tak pozostawił, jak ją zastał po zmarłym. Stała w niéj zbroja jego ulubiona, wisiały kolczugi, hełmy, miecze, włócznie, proporce, a część ich ustawiona umyślnie zbrojnego przedstawiała rycerza. Wisiał nawet płaszcz, który z Henrykiem wrócił z Jerozolimy. Książe Kaźmierz przebywając tu, patrząc na te pamiątki, brata sobie mógł przypominać, którego opłakiwał. Przychodził się tu modlić za niego i młodość swą rozpamiętywać. Sam zajmował izbę obok równie przystrojoną zbroją ciekawą, mieczami i orężem osobliwym włoskim i niemieckim, normandzkim i wschodnim.
Ze wszystkich izb jednak, gdyby najulubieńszą księciu wskazać przyszło, trzeba było wybierać tę, w któréj do stołów zasiadano, nie dla jedzenia, ale dla długiéj po niem rozmowy i czytania.
Zimową porą palił się tu ogromny ogień co ją wieczorami ogrzewał i oświecał. Przy wielkim stole dębowym otoczonym ławami i stołkami zasiadał książe i jego ulubieni towarzysze, niegdyś Mateusz Cholewa biskup krakowski, potém Cysterscy opaci, mnisi i duchowni. Najrozumniejszych mężów obcych i swoich dobierał sobie Kaźmierz do towarzystwa, ugaszczał ich, obdarzał, zatrzymywał przy sobie, a trafiało się nieraz, gdy wieczorem rozpoczęto rozmowę, czytania i opowieści, iż się one dopiero o brzasku kończyły.
Najszczęśliwszym bywał książe, gdy się mógł coś nowego nauczyć i dowiedzieć, gdy mu przyniesiono wieści o tém, co się na szerokim świecie działo, albo gdy uczony człek stare dzieje z księgi mu czytał i tłumaczył.
Gdy z zagranicy do Krakowa, albo do którego z nowo założonych klasztorów udało się zdobyć rękopism drogi a rzadki, radość była wielka a niewypowiedziana. Książe zapominał potrosze o żonie, o myśliwstwie i o całym świecie, zdawał sprawy księstwa na ulubionego Goworka i innych urzędników, których szczęśliwie sobie do boku dobierać umiał, a sam z głową spartą na ręce, słuchał a słuchał czytania i opowiadań, których nigdy zadość nie miał.
Z czytania wywiązywały się nieraz rozprawy o rzeczach różnych, w których udział brali duchowni i świeccy, spierano się, roztrząsano i czas schodził niepostrzeżony.
Ludzie więcéj rycerscy a mniéj rozgarnięci pocichu się wyśmiewali z księcia Kaźmierza, iż po matce wziął tego ducha a rodził się bodaj więcéj do kaptura mniszego, niż do zbroi, na Opata bardziéj niż na księcia; ale drudzy uśmiechając się podszeptywali, iż nadto niewiasty miłował, aby się zdał na mnicha.
Prawdą niestety było, iż o ile mądrość kochał, o tyle go i niewieścia twarz piękna pociągała ku sobie i mogła cale zbawić rozumu. On sam znał się do téj słabości i wstydził się jéj, a oprzéć nie umiał. Wielu mu ją wybaczało pamiętając na to, co Chrystus powiedział, gdy jawnogrzesznicę ukamienować chciano.
Pięknéj twarzy, wdzięcznego lica, wielkiego serca, książe Kaźmierz łatwo u niewiast powolność znajdował, chociaż i mężczyźni tak samo lgnęli doń i kochali go. Dusza w nim była piękna, która do wszelkiego dobra i piękna jak słonecznik do jasności dziennéj się zwracała. Nigdy on nie zapragnął zemsty, nie pokrzywdził z dobréj woli nikogo, a wielką cześć sprawiedliwości nosząc w duszy, każdy krok swój do niéj stosować się starał.
Już sławne owo w młodości pierwszéj znalezienie się jego ze Stachem z Konar, malowało człowieka i słabość i szlachetność; późniéj wielu słabości młodzieńczych pozbył się książe, a cnót nabył jeszcze. Patrzano nań ze wszech stron ze czcią, jak na wybrańca Bożego. To też rodzina cała, brat Mieszek i dalsi zazdrościli mu miłości ludzkiéj, a z heroizmu jego nieraz się naśmiewali. Ale kto raz się doń zbliżył, nigdy mu się nie stał niewiernym; tak wielki urok miał książe, tak wielką siłą przywiązywał do siebie.
Liczył już naówczas Kaźmierz lat około czterdziestu, ale spokojna i piękna dusza czyniła go tak młodym twarzą, tak powabnym, iż mu dziesięć lat mniéj z pozoru dać było można.
Zdawałoby się na oko, że ten mąż, którego wszyscy kochali i szanowali, którego ojciec zostawił bez ziemi, a los mu dał wyposażenie, otoczony spokojem, ludźmi wybranemi, gromadką wierną musiał być szczęśliwym; jednak gdy po owych wieczorach mądrych rozmów, wśród których o wszystkiem zapominał i lice jego promieniało, znalazł się Kaźmierz sam jeden lub w towarzystwie wiernego powiernika Jaksy z Miechowa, Goworka lub przywiedzionego z niemiec ulubieńca Wichfrieda, twarz jego przybierała wyraz cichego jakiegoś smutku i widać było, że mu do życia brakło czegoś, że w sercu cierń jakiś nosił.
Nigdy nikomu książe nie objawiał co go bolało, owszem dobrotliwie uśmiechając się do ludzi, zdawał się rad ze swego losu.
A przychodziły nań chwile ciężkie, w których krew gorąca, rycerska poskramiana życiem i modlitwą odzywała się gwałtowniéj, naówczas jak rozbudzony rwał się do konia, jechał na łowy i zwykle, z czém się już ludzie oswoili, znikał na dni kilka tak, że dwór nawet o nim nie wiedział, a powracając przynosił z sobą nie uspokojenie, ale smutek większy jeszcze i znużenie.
Starzy słudzy i dworzanie choć szpiegować pana nie śmieli, domyślać się wzdragali, mimowolnie dostrzegli, że zwykle przed taką wycieczką w lasy, zjawiała się na zamku stara baba żebraczka, która w podwórcu siadywała dopóki książe jéj nie zobaczył.
Często sam do niéj wychodził z jałmużną i zakazano było ludziom, ażeby jéj nie odganiali a nic złego czynić się nie ważyli.
Stara, którą przezwano Kozichą, bo czasu zimniejszego kożuszek z koziéj skórki nosiła, zjawiała się jakoś zawsze w przededniu, gdy księcia do łowów napaść miała ochota i znikała potém tak, że jéj ani na zamku, ani w mieście nie widywano. Domyślali się więc przyboczni, że tam coś innego, nie łowy księcia do lasów pędziło i szeptano o jakichś miłostkach tajemnych, ale nikt dośledzić ich nie śmiał i nie wiedział dokąd jeździł książe, oprócz jednego sługi milczącego, którego Smokiem zwano.
Duchowni też musieli się czegoś dorozumiewać, gdyż choć nie wprost, ale ubocznie o niewiastach zagadując ostrzegali często księcia o niebezpieczeństwie obcowania z niemi, pokusach i uroku zgubnym, jaki na mężczyzn wywierały. Kaźmierz słuchał pilno, spuszczał oczy jakby się do winy przyznawał, ale łowy tajemnicze powtarzały się zawsze.
W domu jedyną rozrywką księcia były pobożne śpiewy przy organie, na którym grywać lubił[2] i biesiady wieczorne z mężami dobranemi. Dla tego zawsze ktoś na dworze z księży albo z Krakowa lub z jednego ze świeżo pozakładanych Cysterskich klasztorów przebywał. Czasem po kilku się ich zbierało, a wówczas dla księcia gody były prawdziwe.
Pod ten czas bawił właśnie opat zakładającego się w Sulejowie klasztoru, francuz Lucius, Lambert scholastyk z Krakowa i młody bo ledwie siedemnastoletni wielkich nadziei, nauki chciwy Wincenty syn Boguchwała, sposobiący się do stanu duchownego, którego dla żywości umysłu, pamięci nadzwyczajnéj i łatwéj wymowy, książe bardzo miłował.
Był ten Wincenty jakby cudowném dziecięciem swojego czasu, starzy mu się dziwowali i zdumieni słuchali go, wróżąc mu przyszłość wielką. Bóg go tak obdarzył, iż więcéj się w lat kilka nauczył, niż drudzy przez całe życie, a cokolwiek raz usłyszał, pamiętał dziwnie tak, iż całe ustępy z pisarzy łacińskich bez księgi powtarzał. A miał też dar słowa osobliwy, że z niém, jakby igrając tkał najmisterniejsze wzory. Noce i dnie siadywał niezmordowany nad księgami, pielgrzymując gdziekolwiek o nieznanych sobie zasłyszał, wpraszając się do bibliotek klasztornych, trawiąc wśród postów i umartwień miesiące całe nad niemi. Więc też w krótkim czasie pochłonął Wincenty wszystko niemal, cokolwiek w Polsce przy kościołach, szkołach po biskupich dworach i klasztorach się znajdowało, a książe Kaźmierz głośno o tém mówił, iż go chce słać do Rzymu i Paryża, aby się nasycił, zbogacił i do kraju z plonem obfitym powrócił. Obawiano się tylko, aby przy wielkiéj żywości umysłu swego a chciwości nauki wszelkiéj, kacerstwa jakiego, zwłaszcza Abaljardowego, na które Bernard święty nastawał, nie zachwycił.
Oprócz tych mężów duchownych, kilku zawsze mężów statecznych siadywało przy królewiczu, a dwór jego składał się po większéj części z takich, co obce kraje i języki znali.
Miało się ku wieczorowi dnia tego, gdy książe od żony i synka powróciwszy, obyczajem swym w izbie wielkiéj, miał zasiąść do stołu ze dworem i gośćmi. Dzień był wiosenny dziwnie pogodny i piękny, okna wszystkie stały otworem, świeże powietrze od łąk nadwiślańskich niosło z sobą woń młodych kwiatów i drzew zaledwie porozpękanych. Kaźmierz siedział jeszcze w izbie swéj czekając oznajmienia, spoczywając z głową na dłoni opartą. Do jego cichéj komnaty dochodziły głosy zgromadzonych już w wielkiéj izbie biesiadników, których od niego tylko komnata Henrykową zwana, dzieliła. Mógł tu nawet rozpoznać rozmawiających po mowie, i byłby może ku nim pospieszył, ale go jakieś znużenie ducha do krzesła przykutym trzymało.
I siedział tak dosyć długo zapatrzywszy się ku niebu zachodniemu, bardzo smętny, sam może smutku tego nie znając przyczyny. Przychodzi on tak często do serca ludzi właśnie, gdy ich otacza wesele i pogoda, niosąc przeczucie ich niestałości, znikomości przestrogę.
W tém coś około okna, przez które tylko wieczornemi loty przemykały jaskółki, przesunęło się jak cień, książe powstał żywo i wyjrzał.
Podwórzem pod murem samym przesuwała się zwolna stara baba płachtą otulona w podartych na nogach chodakach, o kiju, z garnuszkiem u pasa, z sakwą na plecach. Szła i zdawała się upatrywać czegoś. Z pod zawieszonéj nad czołem chusty, widać było twarz bladą, zmarszczkami okrytą, w któréj czarne, niespokojne, małe oczka biegały.
Ujrzawszy księcia w oknie, baba obejrzała się do koła, podniosła rękę do góry, dała mu znak jakiś, ukazując na lasy i żywo pod mur się przysunęła szepcząc coś niedosłyszanego. W części téj podwórza nie było nikogo; książe sięgnął do kalety i garść pieniążków jéj wyrzucił.
Słów jéj książe niedosłyszał pewnie, ale się ich domyślił. Mówiła cicho ale żywo, gorąco, natarczywie, rękami przebierając, głową zwracając, postukując kijem, który trzymała w ręku. Książe szybko skinieniem głowy tylko jéj odpowiedział i cofnął się od okna.
Właśnie podkomorzy książęcy Prandota, mąż podżyły, rumiany, wesołego, pełnego oblicza wszedł był z pokłonem ręką ku wielkiéj izbie wskazując, w któréj wieczerzę podano.
Uśmiechnął mu się książe i postąpił zaraz ku progowi, w izbie Henrykowéj przez którą przechodził ledwie czas mając rzucić okiem na drogie pamiątki po bracie, o którym nigdy nie zapominał. Owa stojąca zbroja Henrykowa, zawsze mu jakby żywy obraz jego stawiała przed oczy. Pamięć dopełniała wizerunku; płaszcz biały krzyżowca, który zbroję okrywał powiększał złudzenie. Pokłuty on był strzałami, zapylony i przypominał wyprawę z niemcami i Ludwikiem francuzkim, na którą tak gorąco Bernard święty powoływał.
W izbie wielkiéj cały dwór męzki był już zgromadzony, na czele stali opat Cystersów Lucyusz, miłego oblicza mnich, który z przybyłemi z Francyi braćmi właśnie się osiedlał nad Wartą, daléj czarno zarosły a chmurno patrzący scholastyk Lambert, który nauki miał więcéj niż zdradzał, bo małomowny był; wreście za niemi niewielkiego wzrostu, w sukience czarnéj obcisłéj, skromny człeczek, na którego twarzy młodzieńczéj w oczach mocno wypukłych, na czole szerokiem i wydatném błyszczał rozum przenikliwy i zapał nadzwyczajny. Był to ów Wincenty cudowny młodzian, który stał nieraz za całe armarium przy wieczerzy, bo do niego, jak do księgi się powoływano.
Oprócz podkomorzego Prandoty miał książe marszałka dworu Gwidona, cudzoziemca w rycerskich i domowych sprawach biegłego, a jako przyjaciel serca poufały stał najbliżéj Goworek i Wichfried z nad Renu, u którego dziada na wygnaniu swém książe przebywał. Liczna drużyna, pułkowódzcy, młodzież rycerska, ziemianie Sandomirscy, kapelan, kanclerz, izby zapełniali. Choć dzień powszedni był, ludno jakoś na zamku się poruszało.
Pacholęta już z misami szli ku stołowi, gdy inni dzbany z wodą, misy i ręczniki nieśli do umywania rąk. Opat Lucyusz stanąwszy w miejscu wskazaném przy księciu, przeżegnawszy się rozpoczął modlitwę.
Bez niéj naówczas nikt nic nie spożywał. Dopiero gdy stół przeżegnawszy Opat dokończył błogosławieństwa, a goście mu Amen odpowiedzieli i przeżegnali się, każdy na ławie zajął miejsce swoje.
Po dwu i po trzech jadło z jednéj misy, bo osobnych mis i półmisek dla biesiadników nie dawano, noże i łyżki wszyscy nosili przy sobie, innych do jedzenia narzędzi nie potrzebowano. Kubki napełniali cześnicy. Strawa choć na książęcym stole, prosta była, składała ją zwierzyna pieczona, kasza, mleko, chleb, a za napój służyła woda, miód, piwo, dla dostojniejszych zaś wino, często korzeniami i miodem zaprawne.
Mnóstwo cudzoziemców, zwłaszcza duchownych z Francyi i Włoch do nas przybywających, a do napoju tego nawykłych w domu, wcześnie do nas wino wprowadziło, na lepszych stołach było ono zwyczajném. Ziemianie jednak długo jeszcze potém miodem i piwem po wsiach się raczyli. Od wieków umiano warzyć je doskonale, a na Pomorzu sławiły się gęste, czarne piwa, które długie lata w beczkach wytrzymywały. Gdańsk słynął niemi.
U księcia Kaźmierza choć dostatek był we wszystkiem, nikt napoju nie nadużywał, a książe sam po smutnych doświadczeniach młodości bardzo z nim był ostrożnym. U stołu natychmiast rozmowa się zawiązała żywa bardzo o tém co podróżni przybywający z zagranic do Krakowa, przynosili z sobą.
Opowiadano o pokucie jaką król Henryk miał u grobu kanonizowanego przez papieża Aleksandra, Tomasza świętego odbywać, o wyprawach do Włoch Rudobrodego i jak mu się tam niezawsze powodziło szczęśliwie, o powrocie czeskiego księcia, który Cesarza opuściwszy na szwank go miał narazić, o wielkiéj potędze kraju Wenetów, wypadkach na wschodzie i w Hiszpanii.
Wieści ztamtąd choć nierychło przychodziły do Polski, z ust do ust przez Niemcy tu płynąc, wyszpocone i przesadzone, wszakże coś zawsze prawdy w sobie mające. Książe Kaźmierz, który długo u Rudobrodego przebywał a miał czas mu się przypatrzyć zbliska, sławił rozum jego, potęgę i miłość sprawiedliwości, choć nie zaprzeczał, iż niekiedy srogim był i okrutnym, prawa przebaczenia odmawiając sobie i ściśle przestrzegając, aby się zakon spełniał.
W tych wiekach surowość nie dziwiła nikogo, bo łagodnością nic począć nie było podobna z ludźmi jeszcze twardemi, gwałtownych i nieobuzdanych namiętności.
Wkrótce w pośród rozmów tych, misy się wypróżniły i pacholęta je ze stołu zbierać poczęły, podano znowu wodę i ręczniki, odmówił Opat dziękczynną modlitwę, ale nikt nie wstał od stołu. Teraz dopiero żwawsza się zawiązała rozmowa o przedmiotach różnych, któréj książe Kaźmierz z ciekawością i upodobaniem przysłuchiwać się zaczął.
— Przewielebny ojcze — ozwał się czarno zarosły scholastyk Lambert do Opata Cystersów, z ukosa na księcia spojrzawszy, i jakby w zmowie z francuzem głos podnosząc — obiecywaliście mi jakąś przedziwnéj piękności rzecz odczytać, którejby pewnie i dostojny pan nasz rad posłuchał. Jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, Claudjusza Maryusa Wiktora starego pisarza rozmowę z Opatem Salmonem o obyczajach owych wieków!
Opat nieco się zmięszał, a książe podchwycił z natarczywością.
— A! czytajcie, proszę!
— Rzecz to zadługa — odparł Opat — a i wieki dla których pisana była (V wiek) od nas odległe, choć to zawsze prawda jest, bo się człowiek nie zmienia.
Słysząc o czytaniu młody Wincenty, na którego Opat spojrzał, miał się jakby do powstania z miejsca, Lucyusz mu dał znak, aby pozostał.
— Prawda, że list ów długi jest — przerwał Scholastyk — a no dajcie nam choć ono miejsce z niego, które napamięć umiecie. Radzi byśmy je posłyszeli.
W pogańskich pisarzach, których u nas wielu dla pięknego ich wielbi języka, tak zdrowych myśli nie znaleść.
— Przewielebny ojcze — naglił Kaźmierz — nieodmawiajcie nam, powiedzcie, co zapamiętaliście. Choćbyśmy nie wszystko lub nie wszyscy zrozumieć mogli, coś zawsze na nasz pożytek zostanie.
Opat wahał się jeszcze.
— Uczyńcie nam tę łaskę — dodał Scholastyk — książe nakarmił ciało, wy duchowi dajcie posiłek.
Z natężoną uwagą, wśród powszechnego milczenia słuchali wszyscy, a Opat zmuszony tak rozpoczął.
— Opuszczę wstęp, idę do rzeczy; gdy Wiktor obyczaje ludzi swojego czasu malować poczyna. Były to czasy wojen, niepokojów, głodu a klęsk wielkich, ale nie tyle one ludziom, co ludzie sobie sami szkody przyczyniali. Więc Wiktor się odzywa:
„Ani wróg, ani głód srogi, ani choroby nie zmogły nas; czymeśmy byli, tém jesteśmy, a choć nas niebezpieczeństwa wypróbowały, lepszymiśmy się nie stali. Pielęgnujemy występki nasze a grzeszyć nie przestajemy. Nic dla nas świętego oprócz zysku, poczciwe to tylko, co korzystne, złemu imie dajemy dobrego, a skąpca mianujemy oszczędnym.“
Tu scholastyk ręce podniósł do góry wołając:
— O święta prawda i dzisiaj! — Opat ciągnął daléj:
„Ci co wpośród jawnych występków, oczywistych zbrodni, nie potrafili ukryć szalbierstw swoich pod płaszczykiem cnoty, karmią rany swe mimo wiedzy, porwani, uniesieni, oślepieni światową mądrością, która nie zna prawdy. Obłęd zgubny wiedzie niektórą biedotę do poszukiwania przyczyn rzeczy; uczy się gwiazd biegu, chce znać niebios kształty, przyczynę, dlaczego rzeki nie wysychają w długim biegu, i gdzie się kończą nieskończone morza. Radziby wiedzieć co Bóg wie jeden, a co dla wszystkich zakryte, w zaślepieniu swém mniemają, że to wiedzą.“
Tu Scholastyk przerwał Opatowi.
— Ale to miejsce, to, gdzie o niewiastach mowa!
Książe zarumienił się mimowoli, Lucyusz spuścił oczy i mówił daléj z pewném wahaniem i jakby obawą.
— „Noc rosą zwilżona, dzień i światłość prędzéjby cieniami oblokła, o Salmonie, nimbym potrafił rozpatrzeć się w obyczajach płci téj, która z rozkazu Bożego żyje, pod mężczyzny prawem, a nie grzeszy, o sromoto! nigdy bez winy naszéj.
„Bo gdybyśmy tak skłonni nie byli, do podzielania jéj zdrożności, nie dopuścilibyśmy, aby żyły występkami naszemi, nie kupowałyby kosztem kilku ziemskich posiadłości sukni wyszywanych złotem, ani tkanin Serskich, ani kamieni drogich, które kupcy z zamorskich krain przynoszą, a za któremi tyle smutnych westchnień leci. My do tego jeszcze łączym lekkomyślne troski. Jeżeli Lesbija chodzi obwieszona kamieniami przywożnemi a drogiemi, jeżeli Passina cała promienieje pod świeżą purpurą, wnet inne tychże upominają się strojów. A że się uczą i starają one w coraz nowéj stawić postaci, okazując mężczyznom oblicza co chwila ułożone inaczéj, toż nie mężczyzn wina? Czystemu ciału po co się zdały bielidła, barwiczki i tysiące trucizn barwy różnéj? Piękna dusza, obyczaje święte czynią stadła szczęśliwemi. Jeżeli tylko piękność nas ciągnie, lata nadchodzą, miłość ucieka, a poczciwość jedna nie starzeje...
„Jeżeli niewiasty czas na przechadzkach tracą, wydają uczty, tysiące szaleństw popełniają, plotą nie do rzeczy, a téż nie nasza wina?“
Opat się zatrzymał, panowało milczenie.
Książe który z uwagą się przysłuchiwał — rzekł łagodnie.
— Nie spełna to obyczaje wieku i kraju naszego, myśmy może nie lepsi, ale niewiasty nasze do owych rzymskich nie są podobne.
Scholastyk zlekka ręką po stole uderzył.
— Miłościwy książe — zawołał — chybaście Krakowa zapomnieli, a po dworach bogatych żupanów nie przypatrywali się ich obyczajom. Juści może w szatach nie ma zbytku tyle, bo go u nas zaspokoić trudno, a co zepsucie i płochość większe jeszcze, choć się lada strzępkami i sprzążką ustroi.
Książe Kaźmierz jakby przedmiotu tego dotykać się wahał, zamilkł przysłuchując się tylko a nie mięszając do rozprawy. Opat téż nieco skłopotany, rad był w inną stronę odwrócić uwagę. Scholastyk tylko uparcie trzymał się założenia swojego.
— Mało powiedział Wiktor ów — dodał gorąco — ba i zgrzészył tém, że wszystko na mężczyzn składa. Wszakci upadku Adamowego winną była niewiasta, a znaną jest pewnie wszystkim historya świętego, którego imię Wiktora mi przywodzi na pamięć, Wiktoryna neapolitańczyka. Ten pędził żywot świętobliwy na puszczy, w postach surowych, na modlitwie nieustającéj. Stary zaprzysięgły wróg rodzaju ludzkiego, wedle natury swéj złością ku niemu został zdjęty. Wziął więc na się postać młodéj dziewczyny i szedł do pieczary pustelnika, udając jakoby zbłądziła. Poczęła jęczeć u drzwi. — A! ja nieszczęśliwa, otom wśród lasu zabłąkała się w ciemnościach! Ratuj mnie, ktokolwiek tu mieszkasz! gdzie niema jeno puszcza i niebo. Oto nachodzą dziki warczące! puść mnie przez litość, odejdę o brzasku! Zlituj się, bądź miłościw, daj mi na noc schronienie. Niedźwiedzie ryczą koło mnie, wilków wycie słyszę. Ratuj, dopóki czas! Jeżeli ocaleję życie ci będę winna, a zginę toć przez ciebie!
Wiktoryn ulitowawszy się jęczeniu temu nareście drzwi jéj otworzył, wprowadził dziewczynę posadził ją z jednéj strony, a sam usiadł z drugiéj opodal w kącie.
Nieupłynęła godzina, gdy owa dziewczyna kołysząc się i poruszając nogą dotknęła nią świętego — i zapaliła w nim żądzę straszną![3]
Niektórzy z dworzan siedzących za stołem pokryjomu z powieści téj śmieszki stroić zaczęli, młody Wincenty spuścił oczy, książe Kaźmierz nie rzekł nic.
Zdaje się iż w końcu sam ksiądz Scholastyk postrzedz musiał iż tą budującą rozmową nie wielce się podobał księciu, który, przeciw zwyczajowi swemu, milczał.
Spytał więc opata Lucyusza, czy ze sobą téż nie przywiózł z Francyi pięknego poematu, o którym zasłyszał, opisującego czyściec Ś. Patryka.
— I jam téż o nim coś słyszał, — odezwał się książe, przerywając milczenie — nie znam go jeszcze.
— We Francyi czytałem go, — odparł Opat — powtórzyć jednak nie potrafię jak go Trubadurowie nasi ułożyli, chyba samą treść zapamiętam.
— Historya wiarogodna — dodał Scholastyk żywo — boć nieulega wątpliwości iż kilku już świątobliwym ludziom daném było oglądać czyściec i Raj nawet — i piekło samo, dla zbudowania i nawrócenia małowiernych.
— Tak téż był szczęśliwym i ów rycerskiego zawołania mąż, anglik, o którym pieśń opiewa, imieniem Oweins — rzekł Opat. — Ten dla oczyszczenia się z grzechów swoich, pielgrzymkę do Czyśca przedsięwziął. Wiadomo jest iż na jeziorze Dungal, znajduje się pieczara, którą Patryk Święty, po długich postach i gorącéj modlitwie, skinieniem ręki otworzył. Tu Oweinsowi pobożni zakonnicy wnijście do Czyśca wskazali.
Wszedłszy Oweins a kawał drogi przebywszy w ciemnościach, natrafił w istocie na miejsce w którém cierpieli ci co się oczyszczali i ci co na kaźń wiekuistą skazani byli. Ale u wnijścia począł go straszyć i odganiać Szatan, którego on nie uląkłszy się, potrącany, wypychany, ciśnięty przez djabłów, przeszedł przez te straszliwe miejsca męczarni. Tam widział winowajców ukrzyżowanych na ziemi, których węże opasywały i pożerały, innych nagich wystawionych na wicher północny, a nogami zanurzonych w nieugaszonych płomieniach; wplecionych w koła obracające się wiecznie, jęczących w jamach pełnych kruszcu roztopionego, miotanych burzą, tonących w rzekach w których szatani rozpalonemi widły ich trzymali.
W głębi tych przepaści widział studnią płomienistą, która dusze pochłaniała i wyrzucała.
Poznawał tu Oweins wielu swych towarzyszów broni. Odwaga go opuszczała gdy cały drżący dopadł wązkiéj kładki zawieszonéj nad przepaścią. Ale zaledwie dotknął jéj nogą aliści deska się rozszérzyła i powiodła go aż do wrót, które gdy się przed nim rozwarły, znalazł się w ogrodzie rozkosznym. Był to Eden, któryśmy przez grzechy pierwszych rodziców utracili, dzisiaj mieszkanie sprawiedliwych, nim się ztąd do niebios dostaną. Wszyscy oni wyszli na jego spotkanie i zawiedli na miejsce, z którego mógł dojrzéć niebiosa a Chwałę Pańską. Duch Święty zstąpił na nich z wysokości i Oweins powrócił na ziemię, aby opowiadał widzenie swoje.
— I Święty Alberyk miał podobne — nieśmiało wtrącił młody Wincenty. — Zdarzyło mi się czytać o tém u ojców Benedyktynów, którzy to przywieźli do nas z Monte Cassino.
Opat głową potwierdził, a książe uśmiechnął mu się, rad z uczoności wychowańca swojego.
Zaczęła się rozprawa żywsza o życiu doczesném i świecie przyszłym; poparta urywkami starożytnych i chrześciańskich pisarzów, do któréj oba duchowni przyczyniali opowieści, jakie naówczas sobie z ust do ust podawano.
Opat Lucyusz, gdy o nagrodach za dobre uczynki mowa była, przywiódł legendę o Ś. Marcinie, który płaszcz ubogiemu oddawszy, ujrzał we śnie Chrystusa weń przyodzianego.
Książe słuchając dopiero się ożywiać począł, lubując w powieściach tych, i dziękował wielce Opatowi a Scholastykowi, iż tyle pięknych rzeczy od nich się mógł nauczyć.
— Miły Boże — odezwał się wzdychając — jakżeście wy szczęśliwi, wy, którzy macie życie całe na napawanie się mądrością, gdy my jéj kradzione tylko od płochych zajęć chwile, oddać możemy.
Wieczór późny już był, nikomu jednak na sen się nie brało, a sam książe najmniéj o nim myślał.
Z tych opowiadań gdy do historyi dawnéj przyszło, a Opat o Francyi mówić począł kroniki swe stare przywodząc, westchnął Kaźmierz i bolał nad tém że nie spisywano ich w kraju jego, który téż miał starożytne swe dzieje, ale na ustach ludzi, w podaniach się tylko błąkające.
— Oto dla was zadanie — odezwał się do skromnego kleryka — gdy da Bóg, czas po temu mieć będziecie, abyście nam téż dzieje nasze spisali.
Oczy spuścił skromnie Wincenty.
— Nie na moje to siły — rzekł cicho.
— Zatém sił przybierajcie! — przerwał książe — bo ja to kiedyś na wasze włożę ramiona i będziecie musieli spisać co nie ujęte pismem marnieby przepadać musiało.
Duchowni oba skłonili głowami potakując, gdy we drzwiach ukazał się Prandota, który na chwilę się był oddalił. Dał znak jakiś księciu, a ten wyrozumiawszy wstał Kaźmierz i choć nie nadeszła była zwykła rozstania godzina, niespokojnie począł żegnać swych gości.
W tejże chwili we zbroi rycerskiéj i płaszczu, hełm zdejmując z głowy, w progu się ukazał średnich lat mężczyzna.



II.

Przybyły był Jaksą z Miechowa, miłym niegdyś towarzyszem księcia Henryka na wyprawie krzyżowéj do Jerozolimy, Kaźmierz go i sam przez się miłował wielce, i dla miłości brata, któremu on ukochany był, przywiązał się bardziéj jeszcze do niego. Jaksa téż na miłość zasługiwał rycerskiemi przymioty, pobożnością i przywiązaniem a wiernością niezłomną dla książąt obu.
Ten to był Jaksa, który jeszcze za żywota Kędzierzawego, wraz ze Swiatosławem i innemi ziemianami chciał księcia Kaźmierza na Kraków prowadzić, czemu się on naówczas oparł, niechcąc władzy okupionéj przeniewierstwem przeciw bratu. Napróżno nalegali władykowie na siebie biorąc winę, gwałt mu zadać chcąc, Kaźmierz odepchnął pokuszenie.
Jaksa od początku panowania stronił od Mieszka, stojąc na czele tych, którzy marzyli zawsze iż sprawiedliwego, rozumnego, dobrego pana swego na stolicy głównej osadzą.
Zjeżdżał on często do Sandomirza, chociaż mu o sprawie téj mówić nie było wolno, przez cześć i miłość wielką dla księcia, chętnie mu dworując.
Ujrzawszy go o tak późnéj godzinie, zdziwił się nieco Kaźmierz. Wiedział dobrze, iż po nocy nie przybył by nadaremnie na zamek i rozmowy się nie dopominał.
— Jakso mój, — odezwał się gdy się sami znaleźli w komnacie księcia — z czém że ty do mnie tak późno, złém czy dobrem, boć nie z próżnemi rękami? Widzę to z ciebie. Mów śmiało, wiesz iż złe w pokorze przyjmę z ręki pańskiéj, a dobre sercem wdzięcznem.
Spojrzał mu bystro w oczy, ale ze wzroku Jaksy nic nie mógł wyczytać.
Nie stary jeszcze, Jaksa był już życiem dobrze skołatany. Po śmierci żony, wielce ukochanéj, córki Petrka wrocławskiego, puścił się był do ziemi świętéj, gdzie przy księciu Henryku wiele złego zażył i ze smutkiem wrócili oba, bo krzyżowa wyprawa z winy Ludwika francuzkiego się nie powiodła. Wojny, smutki, tęsknoty uczyniły z żywego niegdyś, niepohamowanéj ruchliwości rycerza, powolnego dziś i zasępionego męża, na którego czole wiecznie czarne jakieś błądziły chmury.
Zahartowany, twardy Jaksa mało mówny był, a mniéj jeszcze po sobie okazywał twarzą, która zawsze jedną się wydawała i jakby zastygłą.
— Nie mylisz się miłościwy książę, — odpowiedział przybyły po namyśle niejakim — nie darmo was niepokoję. Musiałem przybyć, gniewajcie się lub przebaczcie, co na sercu mam, wypowiedzieć muszę.
Książę Kaźmierz cały się obrócił ku niemu.
— Stara to piosenka, — mówił Jaksa — Krakowianie wszyscy wołają ku wam... ratunku! Mieszek ze swym Kietliczem do rozpaczy ich już przywiedli. Będziecie musieli siąść tam, gdzie ja was dawno, dawno posadzić chciałem. Wola w tém jest Boża!
Kaźmierz, który był usiadł na chwilę, wstał żywo, ręce składając jak do modlitwy.
— Człowiecze! — zawołał gorąco — i ty się zowiesz przyjacielem moim? ty mówisz że pragniesz dobra mojego? Jakso miły! Tyż to masz mnie wieźć ku temu znowu, abym ja brata wyganiał, władzę sobie przywłaszczał, krew przelewał!!
— Miłościwy książę, — przerwał Jaksa, — dzisiaj nie o was idzie, ale o ziemie te wszystkie, idzie nawet o żywot brata twego, bo nie spotkali go wygnanie, gorszy los zgotowany mu być może. Nie — nie o was już idzie.
— A mnie chcecie dać na stracenie — odparł Kaźmierz — tak jako mnie już raz dano zakładnikiem Cesarzowi, dla ocalenia ziem tych. Nie bolałem naówczas, dziś ofiary téj nie mogę uczynić. Chcecie mi odebrać jedyny skarb, sumienie czyste, spokój najdroższy, szczęście moje, Jakso!
— Miłościwy książę, — odezwał się Jaksa — powtórzę iż wola w tém Boża. Będziecie nie Sandomierzowi i Lublinowi, ale Krakowu, Szlązkowi, a dali Bóg całym, wszystkim ziemiom ojca waszego panować. Królem będziecie potężnym i wielkim.
— A! na Boga! — przerwał Kaźmierz, — alboż myślisz iż wielkość ta jest czém, za czemby się ubiegać warto było? Cóż ona? Pochłonęli tu ziemie wszystkie, zawsze od Rudobrodego słabszym będę a i nad niego silniejsi są. Co mi po wielkości téj, gdy na małym ziemi kawałku mogę być szczęśliwszym i lepszym.
Jaksa zaciął usta trochę.
— Miłościwy panie, — rzekł — nie wątpicie iż kocham was, a no dzisiaj powiem szczerze, iż ziemie te, któréj ojczycami oba jesteśmy, jeszcze mocniéj niż was miłuję i ich szczęścia pragnę, a wy dla nich, wy jesteście potrzebni. Wy! tylko wy!
— Jakso! — zawołał Kaźmierz z wybuchem wielkim — przypomnij sobie nalegania wasze dawne. Czém mnie naówczas znaleźliście, tém i dziś będę, nie zmieniłem się.
— Ale czasy się zmieniły — odparł Jaksa. — Naówczas myśmy wytrwać mogli, dziś już nie. Nie zechcecie wy, wezmą innego księcia, Mieszka nie zniosą.
Kaźmierz pobladł.
— Jakso mój, — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — nie upłynąłby rok po wyniesieniu mojém, a ten sam los co dziś jego, mnie by spotkał. Powiedzą mi, gdy się im sprzeciwię i uprzykrzę, żebym precz szedł. Ziemianie sami chcą panować, słuchać nie radzi nikogo. Wygnali Władysława, burzyli się przeciw Bolesławowi, teraz Mieszka się radzi pozbyć, jakaż nadzieja dla mnie?
To mówiąc załamał ręce.
— Miłościwy książę, — przerwał zbliżając się Jaksa. — Ty nam panować będziesz spokojnie, my cię jak ojca strzedz, bronić, szanować będziemy i nietylko tobie, ale krwi twojéj wierni być przysięgamy, boś ty innym od braci twéj, miłujesz sprawiedliwość! nie pragniesz władzy tylko dla dobra, gdy inni chcą dla krzywdy i ucisku.
My tylko praw naszych broniemy, które nam odbierają, karząc bez sądu, chwytając bez winy. Ziemianie zresztą nie sami burzą się i narzekają, spytajcie się ojców duchownych, którzy w tém królestwie i na całéj ziemi stróżami są praw bozkich i ludzkich, azali oni radzi są z Mieszka? który własności ich ani klasztornéj nie szanuje, wydając ją na łup swoim urzędnikom.
Książę w czasie gdy Jaksa mówił, stał zamyślony i smutny, przystąpił potém doń i kładnąc ręce na ramionach, począł głosem łagodnym.
— Jakso mój! nie bądź kusicielem dla mnie. Słodkie są słowa twe, ale serce moje odepchnąć je musi. Jam rad z tego co mam, przestaję na téj dzielnicy, więcéj nie chcę nic, ani panowania, ani potęgi i blasku. Mam was kilku wiernych druhów moich, mam chléb z łaski Bożéj, którym się jeszcze z biedniejszemi podzielić mogę, mam czém granice obronić od napaści; lubię tę moją ciszę i życie swobodne, dajcie mi je spędzić tu, gdzie mam wspomnienia matki i kochanego brata!
Nie! niechcę waszego Krakowa, któryby mi przyniósł tylko troski i niepokoje. Oblała go krew biskupa Stanisława, drugiego Tomasza Kantuaryjskiego, tkwi na nim wspomnienie Szczodrego. Ziemianie krakowscy niechętnie znoszą książąt, Mieszko silniejszy jest. Idźcie doń, jego proście, oddali tych co wam ciężą.
Mnie zostawcie, proszę, na Sandomirzu moim, Jakso mój, nie żądaj tego po mnie.
Jaksa spuścił głowę smutnie.
— Raz już prośbę odrzuciliście, odrzucacie ją powtórnie, ale przyjdą do was tacy, których naleganiom się nie oprzecie.
Książę począł się przechadzać niespokojny.
— O druhu mój, — zawołał — zakląłbym cię na miłość dla mnie, gdybyś mi nie powiedział, że dobro tych ziem więcéj kochasz nademnie. Ale ja ją téż miłuję i przez tę miłość panować niechcę, bo się nie czuję na siłach.
Wierzaj ty mnie, Bóg stworzył Kaźmierza nie na władzcę, jakim ty go mieć chcesz, ale na spokojnego sługę swojego, który słucha słowa Bożego, mądrości uczyć się pragnie i żyć w ciszy a na uboczu.
Zostawcie mnie na Sandomirzu chcecieli szczęścia mojego!
Jaksa poruszony mocno, stał smutny i milczący. Niewiedział już co miał dodać aby księcia skłonić do swéj myśli, gdy Kaźmierz wyjrzał przez okno dotąd otwarte ku wypogodzonemu niebu, którego gwiazdy późną wskazywały nocy godzinę.
— Idź, spocznij, — odezwał się cicho — patrz, noc już jest, a i mnie czas do spoczynku.
To mówiąc, ujął go za ręce obie i w schyloną głowę pocałował szepcząc.
— Mój Jakso, bądź mi druhem prawdziwym nie wrogiem! Nie wiesz jak mnie boli sama ta myśl, że mógłbym wystąpić przeciw bratu.
Jaksa już nie odpowiedział, skłonił się i powoli przez izbę ks. Henryka wyszedł do wielkiéj, która już stała pusta. Dwóch czy trzech sług wynosiło tylko resztę zastawy z wieczerzy, próżne dzbany i kubki. Cisza panowała na zamku. W ostatniéj izbie komornicy książęcy zobaczywszy Jaksę wychodzącego, ruszyli wnet, aby mu izbę jego pokazać i chłopca do niéj dać z pochodnią. Poszedł za nim Jaksa tam, gdzie nań jego ludzie czekali i nie bawiąc, pomodliwszy się, położył na spoczynek.
Gdy dzwony kościelne zbudziły go na jutrznię się odzywając, a Jaksa co rychléj wstał i odziewać się począł, poranek był dziwnie piękny i pogodny, ale spojrzenie na niebo, tych co się na niém znali, na dziéń trwałéj pogody nie zapowiadało. Zbyt wcześnie się rozjaśniło, słońce weszło bez chmurki, ciepło było wielkie, wiatr wiał z zachodu.
Wahał się jeszcze Jaksa czy iść do kościoła na mszę ranną, czy do księcia, aby mu towarzyszyć na nabożeństwo, którego Kaźmierz codzień słuchał, gdy pacholę mu z nienacka oznajmiło, że księcia na zamku już nie było.
Zdziwiony wielce Jaksa, podniósł oczy pytając.
— A gdzież jest książę!
— Jak świt ruszył z zamku, z małą garstką ludzi, mówią, że pewnie na łowy.
Chłopak się jakoś uśmiechnął dwuznacznie.
Jaksę to tém mocniéj dotknęło, że książę mu wczoraj nic nie wspominał o łowach, a wyjazd ten nagły był jakby ucieczką przed nowemi naleganiami. Słudze jednak nie chcąc okazać iż go ta wiadomość obeszła, nie rzekłszy nic, wyszedł Jaksa w podwórze, nie pewien co pocznie.
Wiedział on jak inni, że książę na tych łowach, które żadnéj nie przynosiły zdobyczy, bawił czasem tygodnie całe. Miał li czekać na powrót czy jechać precz? Znaczyłoż to, że książę chciał się pozbyć i uniknąć?
Tak dumał, gdy na przeciw siebie ujrzał idącego powiernika i najbliższego przyjaciela Kaźmierzowego, którego wczoraj na dworze nie spotkał.
Dawny ten druh i wierny sługa księcia, który najtajniejszych myśli jego był powiernikiem, latami mu prawie równy, zwał się Goworkiem, a był Mazurem z pod Płocka, kędy posiadłości znaczne trzymał.
Nie opuszczał on nigdy osoby i dworu Kaźmierza, którego w Sandomirzu w rządach i sądach zastępował, wszystko niemal mając w rękach swych, skarbiec, ludzi i żołnierza.
Powiernik księcia, ukochany mu nie mógł być tylko po sercu jego mężem sprawiedliwym i dobrym. Takim téż był Goworek, oprócz innych wielu przymiotów mając i ten, że niespracowanym był, rozumu bystrego a obyczajów ludzi przywięzujących.
Mężczyzna był średniego wzrostu, rumiany, hoży, już nieco otyły, z bródką płową i wąsem do góry podkręconym, z wyrazem twarzy i oczów niebieskich, miłym a pociągającym.
Będąc zmuszonym od rana za księcia gości przyjmować, słuchać przychodzących z żałobą, porządek na zamku i w załodze utrzymywać, odziany już był jak przystało, przy mieczu, w kołpaku, jakby w gotowości być musiał do wyjazdu każdego czasu.
Jak książę sam, lubili Goworka wszyscy, nawet księżna Helena, która Rusinów swych nad tutejszych ludzi przekładała, miała w nim ufność wielką.
Goworek, gdy księcia nie było, namiestnikiem się jego stawał, a co on rzekł to się spełniało.
Z Jaksą byli zdawna dobrze i poufale, więc gdy go zobaczył, ręce wyciągnął ku niemu i na spotkanie pośpieszył.
Zeszli się sam na sam w podsieni.
— Cóż to? księcia już niema? — spytał Jaksa. — Wczoraj widziałem go późną porą, słowa mi nie rzekł o żadnym wyjeździe? ni o łowach? Cóż się stało?
Goworek dawszy mu się wygadać, odparł zwolna głosem spokojnym.
— Nic się nie stało! książę zapragnął lasów i rozrywki, kazał sobie do dnia konia podać.
— Widzieliście się z nim na wyjezdném?
— Książę mnie kazał wołać, jużem nie spał — rzekł namiestnik.
— Nie wspomniał wam nic o mnie, przykazania jakiego nie dał?
— Sądzę że was miał na myśli, — odparł Goworek — gdy mi mówił że zapewne łowy długo nie potrwają, ale kresu im zamierzyć trudno. Bywa różnie.
Zasępił się Jaksa trochę, Goworek śledził wyraz jego twarzy.
— Nie uciekajcie dla tego do Miechowa — rzekł — tu wam przecie nudno nie będzie. Jest ludzi dużo, pomogą wam czas przepędzić. Książe może rychléj powrócić niż się spodziewamy.
— Albo późniéj niż sądzimy — dodał Jaksa ze smutną żartobliwością jakąś. — Przybyłem nie z pokłonem, ale z prośbą, odprawym nie dostał — i —
Ręce niecierpliwie rozwarł, okazując niepokój i frasunek.
Goworek czy nie mógł czy nie chciał mówić, uśmiechnął się tylko łagodnie i miał Jaksę pociągnąć z sobą do dworu, gdy z dziedzińca ujrzeli zbliżającą się postać obcą, która oczy ich zwróciła na siebie.
Był to suchy, kościsty, chudy, trochę na jednę stronę przegięty mężczyzna, blady, lat średnich, z głową śpiczastą, z twarzą wygoloną, w sukni jakby kleszéj, w czapce czarnéj wysokiéj na kształt zawoju, dziwnego kształtu, pasem skórzanym nisko podpasany. Twarz z małemi oczęty biegającemi, roztropna ale odstręczająca, krzywiła mu się, marszczyła, wygładzał ją téż ręką nieustannie i jakby osłonić pragnął.
Jaksa poznał w nim zaraz sędziego czyli podsędziego głównego krakowskiego, Gabryka Mierzwę, a i Goworek domyśleć się musiał co zacz był, i że z Krakowa przybywał, bo natychmiast jako ku gościowi, wyszedł przeciw niemu.
Mierzwa szedł bacznie się po zamku rozglądając, z twarzą posępną, zwolna krocząc, a zobaczywszy Goworka, zdala już witać go począł, zmuszając się do jakiegoś niezdarnego uśmiechu.
— Wasza miłość jesteście tu na zamku — począł Mierzwa głosikiem słodkim.
— Jestem sługą księcia Kaźmierza, — przerwał Goworek — i podczas tu gospodarzę, gdy miłościwego pana niema.
— A! a! — mruknął Mierzwa, gładząc się po brodzie, — a ja jestem podsędzią krakowskim, służeczką księcia Mieszka, od którego przynoszę pokłon i posłanie do brata.
— Książę właśnie dziś do dnia wyruszył na łowy — rzekł Goworek zimno.
Jaksa nieodchodząc stał nieco z boku, przysłuchując się rozmowie.
— To mi już we wrotach zwiastowano — odezwał się Mierzwa wzdychając. — Prawdziwe nieszczęście dla mnie, bo poselstwo pilne, a jam téż człecze od roboty wzięte, czas mój drogi, służba nagli.
— Wszak ci by poselstwo albo księżnie Helenie lub mnie zwierzyć można — odezwał się namiestnik.
Mierzwa z twarzy uczynił osobliwie wykrzywioną maskę — zmilczał.
— A kiedyż książę powróci? — zapytał.
— O tém wiedzieć trudno — odezwał się namiestnik. — Czasem powraca tegoż wieczora, niekiedy ledwie po tygodniu.
Usłyszawszy to podsędzia, wykrzywił się okropniéj jeszcze i spuściwszy ręce, długie kościste palce wyłamywać począł z niecierpliwości.
— A nie posłać że by za księciem? — przebąknął — boć poselstwo od pana mojego najwyższego książęcia nie lada czém jest, a choćby dla niego i z łowów powracać przyszło? hę?
— Któż wie dokąd się udał książę? — odparł Goworek obojętnie.
— Po lesie bo szukać trudno — dołożył Jaksa, którego głos posłyszawszy Mierzwa, począł mu się pilno przypatrywać.
Znać że go sobie musiał przypomnieć, gdyż czapką mu się skłonił pięknie i dla niego nawet twarz rozchmurzył trochę.
Jaksa mało co na to powitanie odpowiedział.
— Jeżeli mnie oczy moje nie zwodzą — odezwał się nadzwyczaj osłodzonym głosem, pokornie Mierzwa — wszak szczęście mam oglądać rycerza, którego stopy ziemi świętéj dotykały, miłościwego pana Jaksę z Miechowa.
Jaksa spokojnie głową potwierdził, a Mierzwa raz jeszcze pokłon mu oddał.
— I wy téż, miłościwy panie, nie zastaliście księcia Kaźmierza! Co to za nieszczęście! Pan mój, który go tak kocha stęskniony jest za nim, radby go u siebie gościem miał. Zamek nasz krakowski rzadko go ogląda. Rzekł więc do mnie, nie doczekam się najmilszego brata mojego, jedźcie wy, powiedźcie mu że mi tu pożądany jest i potrzebny, niechaj mnie rychło nawiedzi.
Jaksa nieznacznie ramionami poruszył, a Goworek wnet dodał.
— Jeśli to wasze poselstwo całe, my je wiernie do uszu pańskich podamy. Wam z obowiązku sędziowskiego gdyby pilno było, może byście téż chcieli księżnie Helenie się stawić i téj to zlecić!
Mierzwa zakłopotany wciąż ręką twarz wygładzał, jakby się namyślał, co ma poczynać.
— Pewnie, pewnie — zamruczał, — uderzę czołem przed księżną, lecz nie godzi się bym choć dzień jeden nie czekał na księcia. Sam téż do konia nie nawykły, rad spocznę.
— Na obiad więc do stołowéj izby proszę — odezwał się Goworek, — bo oto czas obiedni przychodzi, a nasz dwór cały ciągnie.
Jakoż w podwórzu okazali się Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, młody Wincenty, a z innych stron starszyzna dworowa, urzędnicy, komornicy i służba.
Goworek ręką wskazywał drogę, ale Mierzwa duchownych zobaczywszy, natychmiast się ku nim zwrócił z pokorą i jak do swoich przybliżył, Opata witając łaciną i uśmiechem.
O. Lucyusz, który go nie znał i za duchownego poczytał, powitanie oddał uprzejmie, gdy Scholastyk zbył go dosyć sucho i krótko.
Mierzwa ożywił się natychmiast, stał nad wyraz miłym, pokornym, zalecającym, poczynając od tego, że Cysterską suknię zobaczywszy, wnet w pochwały zakonu Św. Bernarda uderzył.
— Szczęśliwym się nazwać mogę — rzekł, — iż jednego z dostojnych synów czczonego przezemnie najwyżéj ojca Bernharda, oglądać i poznać mogę. Dzień to albo notanda lapillo. Niesiecie na naszą ziemię przykład świątobliwości, światło, opiekę Bożą, które za sobą cnoty wasze ciągną.
To mówiąc z przesadzonym zapałem, złożył ręce i oczy podniósł ku niebu, Opat popatrzył na nieznanego sobie człeka i przyjął z pewną oględnością ten objaw uwielbienia dla zakonu.
— Daj Boże, — odezwał się skromnie, — abyśmy w ślady ojca naszego iść potrafili i gościnność téj ziemi wypłacili modlitwą i pracą.
Rozmawiając tak szli ku izbie zamkowéj, do któréj i Goworek z Jaksą podążali.
Tu Opat odmówił modlitwę zwyczajną i wszyscy około stołu zasiadać zaczęli. Mierzwie jako posłańcowi księcia Mieczysława poczestne dano miejsce przy Opacie, co miłem mu było, bo głos zaraz zabrawszy, nader uczenie, wytwornie, z pokorą i słodyczą popisywać się zaczął przed sąsiadem z prawniczą i biblijną erudycją swoją.
Scholastyk Lambert, znając go dobrze z Krakowa milczał, spoglądając nań z ukosa, przybierając wyraz twarzy pogardliwy i niechętny. Nie odzywał się, ale milczenie jego było pełne znaczenia.
Mierzwa po kilkakroć probował go wyzywać na słowo, za każdą razą Scholastyk poruszał ramionami i do misy się zwracał, lekceważąc te zaloty.
Ktobykolwiek nie znał podsędziego krakowskiego, a właśnie Opat Lucyusz był w tém położeniu, każdego by zwiódł postawą pełną dobroduszności i pokory. Cysters słuchał go z zajęciem, dziwując się wielkiéj uczoności, łatwości mowy i bystréj logice.
Rozmowa zwróciła się do kraju, obyczajów jego, duchowieństwa w ogóle, a Mierzwa wiedząc po troszę, iż Cysterski zakon, który powstał z lędźwi Benedyktyńskiego, choć był jego dziecięciem, w zapasach o lepszą z Benedyktynami walczył, zręcznie czarnym synom Świętego Benedykta łatki przypinać począł, sławiąc reformę Ś. Bernarda i cnoty uczniów jego.
Opat Lucyusz uczuł niewłaściwość tego pochlebstwa, wziąć się nie dał na nie i odparł skromnie, pochwał nie przyjmując kosztem współzawodników okupionych.
Prawdą było, że nowy zakon Cystersów z nadzwyczajną rozszerzający się szybkością po wszystkich krajach, odznaczał się ściślejszą regułą, ostremi przepisy i obawiając rozprzężenia węzłów karności, wiązał wszystkie nowo powstające klasztory z pierwotnemi nicią nierozerwaną w jedną spójną całość, tak aby wszystkie nad sobą czuwały.
Mierzwa nadzwyczajne uwielbienie dla nowego wyznając zakonu (którego i ks. Mieczysław był opiekunem) nieustannie potrącał o Benedyktynów z przekąsem, aż w końcu Opat Lucyusz, aby temu koniec położyć, odezwał się.
— Miły bracie, jednakże gdyby nie Benedykt i Bernharda by nie było.
Tak trochę zbity z tropu zbytnich pochlebstw, zwłaszcza gdy inni goście gorący temu słowu poklask dali; Mierzwa stał się ostrożniejszym. Zwrócił się ku pismom założyciela zakonu, dla których z nadzwyczajnym się oświadczył uwielbieniem, w czém mu nikt nie przeczył.
Chcąc jednak odpłacić Opatowi jego przycinek przebąknął złośliwie, że Ś. Bernhard nim się stał poetą religijnym, pono téż światowe piosenki miłosne, w mowie pospolitéj pisywał.
— Mój bracie, — odparł Opat — tém większa mu należy cześć iż się może nazwać owieczką ową zbłąkaną, którą Chrystus jako najdroższą opowiada.
Młody Wincenty, chcąc téż zatrzeć wrażenie przycinku podsędziego, w uniesieniu począł odmawiać półgłosem sekwencję o Narodzeniu pańskiem Ś. Bernarda. Wnet uciszyło się do koła stołu, a młody ksiądz śpiewnym głosem zadeklamował.
— „Radujcie się wiernych chóry, alleluja.
Z czystéj dziewicy łoża, o cudo, król królów wychodzi.
Anioł Rady z dziewicy się narodził. Słońce z gwiazdy wystąpiło.
Słońce co nie zachodzi, gwiazda wiecznie jasna, zawsze błyszcząca.
Jak gwiazda promień wydaje, tak dziewica syna, jak ona wdzięcznego.
Promień nie zaciemnił gwiazdy, syn nie pokalał matki.
Cedr wzniosły Libanu w dolinie naszéj stał się hyzopem i t. d.“
W téj chwili stół jakby kościołem się stał. Opat ręce złożył słuchając i łzy miał na oczach, Mierzwa téż źrenice wywracał ku niebu, dając znaki przejęcia i zachwytu.
A że obiadowanie ranne się skończyło, wstał zaraz Lucyusz, gdy Wincenty dokończył, i dziękczynną odmówił modlitwę.
Mierzwa byłby może Lucyuszowi towarzyszył, chcąc mu dworować i zamiar mając z nieznajomego wyciągnąć coś, gdy Goworek odwołał go, zapraszając z sobą do księżnéj Heleny.
Wezwaniu temu odmówić nie było można, szli więc podsieniami, które wiodły do drugiéj zamku połowy, zajmowanéj przez księżnę i niewiasty.
Tu dojrzeć już było można nieco rusińskiego obyczaju i w stroju służebnic Bełżanek i w urządzeniu izb, które księżna zajmowała. Wspaniałe były a zamczysto od reszty dworu, jakby klasztor oddzielone. W komnacie księżnéj Heleny pełno było obrazów złocistych z surowemi obliczami, przed któremi lampy gorzały; kobierce wschodnie okrywały podłogi i ściany.
Sama ona z pierworodnym swym synkiem, siedmioletnim Bolesławem, który stał przy matce, siedziała oczekując, nie mając przy sobie nikogo oprócz starszéj niewiasty dla posługi, która zdala u drzwi się trzymała.
Była księżna Helena, choć młodą jeszcze nieco już zbytniéj tuszy, białéj płci, oczu jasnych, twarzy choć nie pięknéj, miłéj i rysów regularnych. Tylko wyraz jéj niespokojny i jakby strwożony ciągle, wdzięk jéj odbierał. Zdawała się czegoś ciągle obawiać, a tego co czynić miała niepewną.
Zresztą powagę w niéj wielką i w obejściu się majestat pański czuć było. Strój książęcy, któremu łańcuchów, naszyjników, pierścieni i ozdób z drogich kamieni nie brakło, dodawał pani świetności. Nie dla zalotności żadnéj, bo téj w licu i wyrazie twarzy skromnym a wstydliwym śladu nie było żadnego, przybierała się tak bogato księżna Helena, ale panu swemu i dostojeństwu chcąc cześć uczynić.
Gdy Goworek Mierzwę w pół zgiętego pokornie wprowadził do komnaty, księżna mu się przybliżyć kazała i białą rączkę okrytą pierścieniami dała do pocałowania.
Począł podsędzia poselstwo swe od tego, iż książę Mieszko z miłości nadzwyczajnéj ku bratu, którego był niegdy opiekunem i jakby ojcem przybranym, pożądał go widzieć w Krakowie, słał mu pozdrowienia i prośby, aby go co najrychléj odwiedził.
Księżna Helena słuchała z dobrą wiarą, dosyć rada i dziękując odpowiedziała że gdy pan a małżonek jéj powróci, pewnie na to wezwanie pośpieszy.
Bolał tedy Mierzwa iż go nie zastał, na co księżna odpowiedziała tylko głowy skinieniem.
Daléj już i mówić nie było o czém, Mierzwa jeszcze do synka książęcego słodką mowę obrócił, życząc mu wszelkiego od Boga błogosławieństwa, a za gościnę dziękując.
Księżna Helena była małomówną, zbywała go już pół słowy, będąc synkiem więcéj zajęta, i w końcu Goworek dał znak, iż czas wychodzić było, a Mierzwa znowu rękę księżny ucałowawszy miał się wycofać. Chciał jednak sprobować, ażali nieopatrzną niewiastę na słówko nie wyciągnie i wyrwał się z tém, czy by mu radziła oczekiwać na księcia i jak on prędko mógł powrócić??
Księżna zarumieniła się, zakłopotała, spojrzała na Goworka i przebąknęła nieśmiało, że o powrocie nic wiedzieć nie może, a jeźli czekać zechce, rada mu będzie. — Tak tedy i tu Mierzwa odszedł z niczém, a że dnia dużo zostawało, nie bardzo wiedział jak i gdzie się obrócić.
W niepewności był wielkiéj co pocznie, polecono mu bowiem Kaźmierza przywieść z sobą, a tu składało się tak wszystko, iż czasu przychodziło zmarnować wiele, a skutku mało się było można spodziewać. Chciał siedzieć. Mierzwa ażeby wymową swą księcia do podróży skłonić, a niecierpliwił się jak długo trwać może pobyt na zamku, gdzie ani w kości grać, ani się upić wypadało, ani było do kogo zalecać. Szpiegostwem chyba mógł czas zająć.
W milczeniu wyszli z Goworkiem w dziedzińce, namiestnika wnet gdzieindziéj odwołano, powlókł się więc skwaszony i frasobliwy Mierzwa do izby, która dlań była przeznaczona.
Szczęściem okna jéj wychodziły w podwórce zamkowe i ztąd cały ruch ich widać było. Mierzwa zasiadł przypatrując się tém pilniéj, iż nadzwyczajne jakieś spostrzegł krzątanie się.
W istocie ludzi było różnych wiele, a ci na podróżnych i zdala przybywających wyglądali.
Kilku poważnych ziemian wjechało z pocztami na zamek, zdawało się rozpytywać, naradzać, jedni z nich zostawali, drudzy precz pośpiesznie odjeżdżali. Goworek z jednemi rozmawiał żywo, z drugiemi Jaksa tajemniczo się naradzał.
Nie zdało się podsędziemu, aby to miał być zwykły stan zamku Sandomirskiego, znanego ze spokoju i ciszy.
Wydało mu się téż, iż między przybyłemi gośćmi widział jakieś krakowskie, znane twarze. Zdziwiło go i to, że po rozmowie z Goworkiem, kilku niespokojnie ku oknu jego spojrzało, od którego się cofnął — wszyscy zaś rychło rozjeżdżać się zaczęli.
Rozmowy w podwórcu choć tuż u okien, tak były cicho prowadzone, że Mierzwa słowa z nich pochwycić nie mógł. Sam tedy z ruchu tego nic nie mogąc pewnego wywnioskować, musiał do pomocy wezwać sługę, którego na obraz i podobieństwo swe wykształcił. Chłopak, czysto krakowskie dziecko uliczne, zwał się Pawek, a wybrany był z tych żaków, co od domu do domu chodząc i żywiąc się o łaskawym chlebie do szkoły biskupiéj chodzili. Sprytny był jak ogień, a że go pan do różnych posług używał, zepsuty i przebiegły jak on. Niewzbudzał podejrzenia, bo niepocześnie wyglądał, wszędzie go więc bezpiecznie posłać było można z uszami po język.
W Krakowie samym już był Pawek zaprawiony do tych posług, umiał się podkradać zręcznie, gdy było potrzeba, udawać głuptaszka, a pochwycić zawsze słówko jakie.
Mrugnął nań Mierzwa, poszeptał mu coś i Pawek wnet się znalazł w podwórcu, wsunął pomiędzy konie, nieobawiając się aby go który poczęstował nogą, wśliznął się między ludzi, tu przysiadł, tam podlazł, przerznął dziedziniec w różnych kierunkach i w niespełna godzinę powrócił do pana.
Wiedział on już, iż ziemianie przybywający niektórzy byli z krakowskiéj ziemi, że przyjechali za sprawami bardzo pilnemi, niektórzy na księcia czekać się obiecywali, inni bodaj za nim gonić chcieli. Zmiarkował i to Pawek, że przybycie ich na zamku pewien niepokój zbudziło, a Goworek straże postawił i ludzi do wrót posłał, by tam czegoś pilnowali.
Wszystko to razem mocno Mierzwę zaniepokoiło.
Przyszło mu na myśl, że się coś wydać mogło, że księcia ostrzedz pośpieszano, że i jego tu gotowi byli przytrzymać.
Strach go ogarnął. Sam wyszedł na zwiady, ale gdy się ukazał w podwórcu, obcy ludzie znikać poczęli, gromadki się porozpierzchały, większa część na miasto wyruszyła. Goworka tylko zastał, którego badać począł zkąd tyle gości na Sandomierzu.
— A! to ziemianie nasi, od Lublina — odpowiedział namiestnik — sprawy nasze domowe. Książę ma miłość u wszystkich, inni go téż i bez spraw żadnych nawiedzają z pokłonami.
— Mnie bo się zdało — przebąknął Mierzwa — żem ja tu pomiędzy przybyłemi i pana Mikołaja, brata księdza dziekana Pełki dojrzał.
Goworek popatrzał nań i rozśmiał się.
— Gdzie zaś! A co by tu u nas krakowianie robili — odpowiedział, — przecie swego pana mają.
Z Krakowian my tu tylko czasami Kietlicza jednego widujemy, bo ten się aż tu zapędza na Sandomirską dzielnicę, inni rzadko. Za pana Mikołaja wzięliście pewnie naszego Bufała Srokę, który do niego bardzo jest podobny.
Wyraził się jeszcze ze swą za księciem tęsknotą Mierzwa, Goworek go pocieszyć nie umiał bo o księciu słuchu nie było i żadnéj nowéj wieści.
— A ja tu tak bez miary i końca siedzieć nie mogę! — westchnął Mierzwa.
— A no — odparł żartobliwie Goworek, — najdaléj jeżeli do siedmiu dni poczekacie, za to ręczę, bo książę nigdy dłużéj na łowach nie bawi.
Zakrzyknął podsędzia na to.
— Być jednak może, iż albo nocą lub jutro rankiem powróci, — pocieszał namiestnik. — Zabiera się na burzę srogą, ława na zachodzie stoi okrutna, coraz czarniejsza, grzmi w niéj i błyska, może go nawałnica do domu przypędzi.
Mierzwa tedy na noc pozostał, zabawiając znowu Opata u wieczerzy. Nocą w istocie sroga burza nadciągnęła, ale książę nie przybył, nazajutrz pogoda znowu była piękna i już się go tak rychło niespodziewano. Mierzwa wygoloną brodę gładził a włosy targał, sam nie wiedząc siedzieć czy jechać. Coraz mu tu było goręcéj i niespokojniéj, coraz nudniéj bez zwykłych rozrywek, któremi sobie twardą pracę wynagradzał.



III.

Na brzask się brało gdy książe Kaźmierz z zamku wyjechał w sześć koni tylko. Przygotowanie wczesne być musiało do téj wycieczki, bo gdy z pacholęciem co u drzwi sypiało wyszedł rano, konie już stały pogotowiu, na ludzi czekać nie potrzebował.
Stępią po cichu ruszono za wrota ku miastu, potem dróżyną nad wodą wierzbami ostawioną, która ku borom i lasom wiodła. Psów najlepszych wzięto nie więcéj nad cztery, a ludzie księciu towarzyszyli ci co z nim zwykle w lasy jeździli. Na czele ich Smok, podżyły człek, którego Łowczym nazywano, wierny i najulubieńszy Kaźmierzowi, któremu on mówić nawet nie potrzebował co chciał, bo się oczyma rozumieli.
Smok ten od dzieciństwa mu służył, dwa razy życie ocalił, raz gdy się nań dzik rzucił, którego, już przypadającego na włócznię wziął i przebił, drugi raz gdy w bitwie na Rusi opadło go kilku wojów z maczugami, którymby nie uszedł był, gdyby Smok w pomoc nie naskoczył. Smok żony ani dzieci nie miał, brata ni swata, a gdyby księcia nie pilnował, z nim nie jeździł, umarłby z tęsknoty. Zwali go, jak mówiliśmy, Łowczym, bo do łowów pokierowania miał pierwsze prawo, ale naprawdę nie opuszczał Kaźmierza nigdy. Niewidzialny często, stał zawsze niedaleko. Gdy nic innego do roboty nie było, około zamku się włóczył, w podsieniach gdzieś siedział, robił coś około osoby pańskiéj, czyścił zbroje, ostrzył miecze, łuki naprawiał, psy układał. Prawda że mu się tu dobrze działo, że nie zbywało na niczém, że książe Kaźmierz chciał mu dawno nadać wielki szmat ziemi z karczmą, z młynem, z lasem aby sobie ludzi osadził i stał się panem — Smok odmówił.
— A mnie co potém? — odparł kłaniając się — żony nie mam ni dzieci, ani ich mieć myślę, jakem tu na zamku życie począł, tak je i skończę.
Smok wyglądał bardzo brzydko, ale człek był dobry z kościami, cudze dzieci bardzo lubił, szczenięta chował, ptaki karmił, a jeźli się komu krzywda działa, nie pytając co zacz był, stawał w obronie.
Ale spojrzeć było na niego, rzekłby kto że na innéj ziemi się rodził, gdzie słońce gorętsze na czarno opala, tak był ogorzały. Przy tém chudy. Włosa kręconego miał mało co, brody nic, wąsa żadnego, nosa niewiele, gęby dużo a w niéj zęby żelazne. Gdy się rozśmiał z paszczęki mu jak wilkowi kły białe rzędem patrzały. Chudy, długi, zdawał się jak połamany, był niezgrabny ale na koniu nikt tak jak on nie jeździł, byle się go uczepił najdzielniejszego zmógł. Na łowach choć żubra za rogi gotów był pochwycić.
Paskudna jego twarz, gdy się śmiał tak się robiła poczciwą, że się nawet mniéj brzydką zdawała.
Ludzie się go obawiali i lubili.
Mógł co komu dobrego to uczynił, dla siebie nie potrzebował wiele, surową rzepą gotów był żyć, głód znosił jak nikt, bez wody tylko jak koń, żyć nie mógł.
Ten Smok i pod nim kilku młodzieży składali cały orszak książęcy. Gdy wyjeżdżali w wierzby słońce jeszcze nie schodziło — mrok był. Smok po niebie popatrzywszy na wieczór lub na jutro najdalej wróżył burzę. Rosy nie było nic, niebo wypogodzone jakoś strasznie i jak z ołowiu odlane. Już do lasów dojeżdżali gdy się słonko pokazało i zaraz zaczęło robić gorąco strasznie, choć lasem, cieniem jechać było znośnie.
Psy nie mogły nic zwietrzyć tak w lesie było sucho. Dzień do łowów, żal się Boże.
Smok za księciem tuż jadąc parę razy o tém zagadał, ale książe ni zważał ni odpowiedział.
Wjechali w las, a tu już Smok po jakimś znaku zmiarkował dokąd zawrócą, bo psy zwołał i z ludźmi powoli przyzostawać zaczął.
Książe coraz ich więcéj wyprzedzał, konia pędził — nareście z oczu zupełnie zniknął.
Smok, jakby to rzecz była zwyczajna, wcale nie zważał na to, ludzi zagadywał i dopiero po niejakim czasie puścił się wrzekomo w pogoń za panem, ale go już śladu nie było.
Trąbkę choć miał na sobie, nie uderzył w nią i gromadka pod dowództwem Łowczego pojechała zwolna w las hukając tylko, szukając niby, błądząc tam i sam do południa. Nareście na wzgórku pod dębami, gdzie była i trawa i woda zatrzymali się dla spoczynku. Nikt się nie zdawał troszczyć zbytnio o to że księcia nie było.
Smok ludzi swych poustawiał, zarządził strawę, kociołek na ogień dano i popasano nie śpiesząc wcale. Widać to było we zwyczaju.
Książe tym czasem w puszczę zajeżdżał głębiéj coraz, krokiem tak pewnym, jakby i on i koń jego nie po raz pierwszy tę drogę przebywali. Musiało mu być pilno, bo konia ściskał a zażywał, na niebo patrzał, a popędzał.
Powietrze stawało się coraz skwarniejsze, czuć było przedburze; koń cały okrył się pianą, czas było odpocząć, a Kaźmierz jechał ciągle.
Już było dobrze z południa gdy zdala w lesie, cicho trąbka się ozwała, książe schwycił swoją wiszącą na sznurze i odpowiedział raźno.
Tak z jednéj i z drugiéj strony pytano i odpowiadano coraz bliżéj, aż zaszeleściało w krzakach i na koniu karym, ukazał się jeździec, piękny chłopaczek młody, czy — można go było wziąć za przebraną dziewczynę, taki był zręczny i urodziwy. Ale ubiór miał męzki a koniem władał téż śmiało. Zobaczywszy Kaźmierza przyskoczył ku niemu, oba konie ku sobie zarżały, chłopak biegł, zwiesił się ze swojego i rękami za szyję objął Kaźmierza.
Stanęły oba wierzchowce nozdrza wyciągając ku sobie, a Kaźmierz i Ściborzanka (bo ona to była) ściskali się w milczeniu.
Twarzyczka Jagny rumiana od gorąca i wzruszenia, świeciła radością, Kaźmierza oblicze stało się dziwnie wesołe i promieniste.
Rozśmieli się ku sobie — szczęśliwi. Dziewczę chwyciło cugle puszczone na chwilę dla uścisku i wnet oboje, jakby się wyścigać chcieli, w czwał puścili łąką ku gajowi, wśród którego dym górą widać było.
Lecieli czwałem, ale ich konie tak były nawykłe dotrzymywać sobie kroku że szły głowa z głową i jeźdźcy mówić z sobą mogli, a śmiać się do siebie, nie troszcząc się i nie kierując niemi.
Widok był osobliwy tych dwojga koni i ludzi tak jakoś dobranych jakby ich czworo stanowiło jedną, skrzydlatą, wesołą istotę.
Śmiały się im twarze i drgały usta, oddechu brakło na mowę, oczyma tylko wiodła się rozmowa. Z dwojga jednak twarzy tych równie pięknych, Jagny była weselszą i szczęśliwszą, w Kaźmierzowéj z poza szczęścia patrzała ukryta troska, jak z poza przejrzystéj zasłony druga suknia przegląda. W oczach blasku pełnych zdała się połyskiwać łza ukryta, na ustach w uśmiechu była boleść, czoło wypogodzone przebiegały chmurki, które wejrzenie Jagny rozpędzało.
Na jéj obliczu było tylko uczucie chwili bez pamięci przyszłości, bez frasunku o jutro, gdy na męzkiém ciężyło i to co przeszło i to co przyjść miało.
Walczył z sobą aby się upoić jéj wzrokiem, jéj uśmiechem, i być jak ona szczęśliwym bez pamięci.
Rzucali ku sobie pół słowami tylko im zrozumiałemi, które dla nich zawierały wiele, bo były przypomnieniami nieraz długo wypowiadanych myśli.
Biegli tak, nie patrząc na konie, które same drogę sobie znajdowały, omijały trzęsawiska, zdały się po niewidzialnéj dla oczów a znanéj sobie lecieć ścieżynie, aż dobiegły do gaju w którym brzozy pochylone stojące na skraju, pokłon się zdały przybywającym oddawać. Przez pnie ich białe, gdzieniegdzie wysoko wyrosłemi sosnami poprzedzielane, w dali przeglądało domostwo; coś jak kmieca osada, jak obejście wieśniaka, ale od obojga schludniejsze, — jakby dom ziemianina na nowinach.
Dokoła ogradzał dziedziniec ostrokół wysoki, wśród którego brama wielka, z dachem słomą krytym, stała szeroko otworem. Po za nią widać było nizki obszerny dwór i zabudowania gospodarskie, studnię z żórawiem wysokim, szopy i na słupach nieociosanych sparte odryny. W podwórku kilku z prosta odzianych ludzi się kręciło, jakby na przybywających oczekiwali, kilka schludnie przybranych niewiast wyglądało ze drzwi jednych.
Tentent zbliżających się koni wywołał parobków, którzy już stali do przyjęcia pogotowiu.
— Tyś tu już nie żaden książe, nie pan, ale gość mój! — zawołała Jagna — mój miły, wybrany, którego nikt nie zna i znać nie powinien. Pamiętajże o tém, byś mi się z wielmożnością swą słowem ni ruchem nie zdradził.
— A! tu ja twoim sługą — odparł wesoło książe — a Bóg widzi że nie pożałowałbym księztwa mojego gdybym z tobą — — —
— Cicho! dość! — przerwała Jagna[4] — Już nas posłyszeć mogą.
Zmęczone konie stały pod słupiastą podsienią, parobcy po prostu ale czysto odziani, do stóp się skłoniwszy, chwycili konie za uzdy, ale tego nie było potrzeby, bo one same stanęły oba, a gdy Kaźmierz i Jagna zsiedli — razem się ku stajni zwróciły.
Na przyjęcie gościa od progu izby były wysypane świeżym kosaćcem wonnym, drzwi stały otworem i okna. Wesoło było na dworku, którego izby i komory, jakby w nich nikt nie zamieszkiwał świeże były i czyściuchne. Nie zbywało w nich na niczém, ale co było sprzętu i dostatku, proste i wiejskie.
W drugiéj izbie, już umyślnie zgotowany był stół pokryty białym czerwono wyszywanym obrusem. Widać na nim było dzbanki i kubki, świeży chleb pozłocisty, od którego się woń rozchodziła, podpłomyki, kołacze. W misach stało mleko, masło, ser, poziomki i grzyby wiosenne.
Nie zważając na ludzi, którzy na wskróś przez drzwi otwarte patrzeć mogli, Jagna rzuciła się na szyję księciu i w długim zatrzymała go uścisku, oddanym namiętnie — książe podniósł ją w silnych rękach, zamiast pochylić ku niéj. Postawił ją potém lekko na ziemi, zobaczywszy że niewieści dwór już z kuchni szedł niosąc misy parujące wyziewem mięsiwa, który się rozchodził dokoła.
— Siadajże, gościu mój miły, — zawołała Jagna stojąc przed nim i nadając sobie męzką postawę — ja ci posłużę sama. Jedz i pij!
Książe padł na stołek przygotowany.
— Ty gospodarzu, — odezwał się — siadajże naprzeciw mnie i jedzmy razem, inaczéj i ja nie zechcę.
— Mnie jeść się nie żąda — odparła Jagna — będę cię zjadać oczyma.. to mnie nasyci.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— I mnieby téj strawy było dosyć — odpowiedział.
Oboje tak gwarząc ręce wyciągali do misy, a Jagna starała się księcia rozweselić, bo czuła, mimo uśmiechów, że przybył smutniejszy niż zwykle.
Nalała mu wina które umyślnie dlań przygotowane we flaszy stało, sama podała kubek... Sprzeczała się kto pierwszy pić będzie, chwytali za ręce, pochylali ku sobie, Jagna ciągle białe ząbki pokazywała — każąc mu być wesołym.
Tak zbiegła krótka u stołu chwila — książe wprędce chlebem i winem był syty — jeść nie mógł. Jagna powoli z trzpiotowatego wesela, jakby zarażona skrytym jego smutkiem, zachmurzyła się.
— W izbach siedzieć zaducha — zawołała — ino nie widać jak nadciągnie burza. Ja ją już czuję, chodźmy do pasieki, siądziemy pod lipą.
Książe wstał i jak dwaj dobrzy towarzysze, bo Jagna męzkiego nie zarzucała stroju, wziąwszy się pod ręce, przeszli dziedziniec ku blizkiéj pasiece. Mały płot dzielił ją od niego.
W głębi widać było ule, z przodu stało kilka lip starych, którym się właśnie na wczesny kwiat zbierało. Trawa pod niemi była zielona i miękka.[5] świeża jak kobierzec tylko co utkany.
Siedli pod pniem oboje. Tu nikogo nie było, cisza błoga, szelest drzew które czasem jakby drżenie jakieś poruszało i usypiało znowu. W dali świergotały ptaszęta, brzęczały pszczoły.
— Coś mi gość przybył z chmurą na czole — zawołała Jagna — a to, do Gaju niegodzi się z miasta przynosić troski. Co Wam?
— Nic mi — burzę tylko czuję i ciężko na piersiach a głowie — rzekł Kaźmierz uśmiechając się.
— Jabym burzy rada była — mówiła Jagna — potém się lżéj oddycha. Niedługo czekać a zaszumi i zahuczy!
Książe westchnął i dłonią potarł czoło.
— Tak, — ciągnęła daléj Jagna — musi burza przyjść i przejść, aby nam potém dobre zaświeciło słońce[6] — Moje słonko — to wy!
Uśmiechnął się.
— Niewiecie wy nic, jakie my tu mieliśmy odwiedziny, jakby wróg dobywał zamku.
— Napad jaki? — spytał trwożnie książe.
— A tak! — kończyła Jagna — Mieszkowy ulubieniec, Kietlicz, któremu wszystko widać wolno, zabłądził do nas, choć to przecie Sandomirska właść czyjaś inna. Chciał aż wrota wyłamywać, że mu nasi ludzie przewodu nie dawali. Wdarł się do chorego ojca i gościa co u nas był, który starego bronić chciał, związanego uprowadził.
Zachmurzyło się mocniéj jeszcze czoło Kaźmierza.
— O! ten Kietlicz — zawołał — brat Mieszko, ręczę, nic o tém niewie, a on mu wrogów przyczynia.
— Nie czynił przecie tego bez rozkazu — szepnęła Jagna.
— Jam pewny że bez niego, — odparł Kaźmierz — brat posłuchu chce i ładu, ale krzywdy i ucisku chcieć nie może!
— Władzy mu się chce! władzy! — zawołało dziewcze — coraz większéj, a téj mieć nie będzie, nie będzie! nie!
I widząc że Kaźmierz się marszczy, dodała żywo.
— My wszyscy innego zwierzchniego pana mieć chcemy i mieć będziemy i musiemy! Mój pan będzie wszystkich panem!
I namiętnie rzuciła mu się na szyję, Kaźmierz z lekka ją od siebie odtrącił.
— Jagno! — zawołał — nie mówże tego! abyś mi nie psowała serca! Czy ci moje szczęście, mój spokój nie miły? Znasz ty mnie czy nie? Ja nie pragnę nic! Sandomirza bym się prędzéj zrzekł dla téj chaty — tyś niepoczciwa!!
— Ja chcę byś miał pańskie serce i pragnął więcéj! — zawołała nieposłuszna Jagna, niedając się odepchnąć[7] — Chcę żebyś był wielkim, królem, wojownikiem, bohaterem — bym sobie mówić mogła, ten wielki jest mój!
— Tak! I ten wielki a nieszczęśliwy naówczas już twoimby być nie mógł, ani przyjeżdżać do Gaju, ani tak z tobą usiąść na trawie pod lipą i Jagnę swą ściskać. To mówiąc pochwycił ją w ramiona, ona pochyliła się ku niemu, na piersi jego położyła głowę i zadumała smutno.
Łzy się pokazały na powiekach.
— A! niewiedzieć czego chcieć — odezwała się[8] — To szczęście co jest, ktoś mi je odbierze.[9] niechby choć drugie zostało — duma w sercu.
— Dlaczegoż ma ci kto mnie odbierać? — rzekł Kaźmierz — byleby mi spokojnie dali zostać w Sandomirzu.
Dziewcze mu się wyrwało i siadło.
— Nie! nie! Na Sandomirzu mojemu panu siedzieć mało, wart on Krakowa i korony. Nie ja to mówię ale świat cały. Ziemianie wołają jednym głosem, zmuszą cię!
Kaźmierz prawie gniewnie usta jéj dłonią zacisnął, którą ona całować zaczęła.
— Aż tu mnie prześladuje ta nieszczęśliwa dola moja — zawołał — nigdzie od niéj spokoju, nawet tu! Nawet ty mówisz o tém, gdzie jabym rad zapomnieć co mnie przygniata. A! nigdzie spokoju!
Wymówił to z taką boleścią, że Jagna się nią poruszyła i poczęła go ręką białą głaskać po czole i twarzy.
— A! dość! dość! — rzekła[10] — Ja milczę[11] — Cóż to pomoże? Co przeznaczone ziścić się musi. Ludzie powiadają że ojciec Wasz, gdy umierał, dziecku bezdomnemu przepowiedział koronę[12] — Wiedzą o tém wszyscy, Bóg tak chce! ty musisz!
Wzdrygnął się książe.
— Mieszko stokroć jest godniejszy odemnie — zawołał — on ma moc i smak w panowaniu, gdy dla mnie ono brzemieniem i odrazą. On ma rozum królewski.
— Ale miłości niema ani on dla ludzi, ni ludzie dla niego. Nie — o — nie! Co przeznaczone to się ziści... Jagna zobaczy cię na stolicy a potém — choćby umarła!
Szeptali cicho.
W tém słońce, które pałało i doskwierało — nagle, jakby się gdzieś skryło, cień jakiś padł na pasiekę, na dwór, na las. Pół nieba jeszcze było jasnego, za drzewami chmury nadciągające się kryły, zasłaniając już słońce. Powietrze było ciężkie, cisza grobowa.
Las przebiegł nagle jakby pęd lecącego wichru, drzewa się zakołysały, zaszumiały, gałęzie zatrzeszczały i ucichło znowu. Jagna podniosła głowę.
Nad niemi jeszcze niebo stało jasne.
— Chodźmy do izby — rzekła powstając — burza nadciąga.
Kaźmierz wstał leniwo, milczący. Po rozmowie ciężéj na sercu stało się jeszcze. Jagna próżno się go starała rozweselić. Pobrawszy się pod ręce znowu poszli do dworku, którego izby stały puste otworem, i niezatrzymując się w pierwszych, pociągnęli do małéj komory o jedném oknie.
Tu na posłaniu leżały zrzucone niewieście szaty Jagny. Pod oknem ława stała z poduszkami, a z okna w głąb lasu widać było daleko, przez dęby stare łąki zielone, które szmaragdowo przeglądały.
Choć w dworku nic jeszcze słychać nie było, w lesie już drzewa gięły się gwałtownie, gałęzie wiły, liście z nich oberwane leciały, robiło się coraz ciemniéj, coraz nocniéj, choć do wieczora dość było daleko, mrok jakby dnia schyłku zalegał okolice.
I pierwszy grzmot głuchy rozszedł się po lesie, a pierwszy błysk przedarł ciemności szumem strasznym odezwały się bory. Ludzie przerażeni kryli się pod dachy.
Jagna i Kaźmierz z rozkoszą prawie patrzyli na to nagłe zawichrzenie, dziewczyna wyglądała z dziecinną ciekawością. Burza nadciągała z pośpiechem wielkim, pędem i gwałtownością niesłychaną, grzmot nieustawał, jeden zlewał się z drugim, błysk następował po błysku, pioruny biły w lesie. Ulewa z gradem szły od niego, zbliżyły się, zakryły widok, szarą oponą zasłoniły drzewa.
Grad kamienny bił po dachu dranicowym. Jagna nie zasuwała okna, owszem wychyliła głowę jakby ochłodzić i obmyć ją chciała.
Tak siedząc u okna przy oślepiających błyskach i szumie burzy, mieniając zaledwie słowa, dosiedzieli aż do nocy.
Wicher zaczynał ustawać powoli, powietrze ostygło nagle, ale deszcz lał jeszcze ulewny i blade błyski oświecały podwórze i izbę.
Jagna wyszła, aby kazać podać wieczerzę i światło.
Wszystkich ludzi znalazła w przedsieni oczekujących i przypatrujących się odchodzącéj nawałnicy, która w blizkości kilka drzew obaliła i strzaskała.
Właśnie się miano zakrzątnąć około światła, gdy Jagna, która wyszła pod słupy, usłyszała wołanie od zamkniętéj bramy.
Dobijano się do niéj, krzykami coraz silniejszemi, domagano się wpuszczenia wewnątrz. Rozpoznać było można kilka męzkich głosów różnych, powtarzających ciągle.
— Wrota! otwierać wrota!
Najście to było cale niespodziane, bo do chaty w Gaju chyba zbłąkany mógł zajrzeć podróżny. Stała na uboczu i nikt tu nigdy nie widział gości. Jagnie krew uderzyła do twarzy. Ani sama się kryć nie chciała, ani księcia na poznanie go narazić. Zresztą wiedzieć nie było można, kto się wpuszczenia domagał, i czy nie jaka szajka zbójców leśnych, chwilę tę upatrzyła sobie do napadu.
Parobcy chwycili zaraz oszczepy, a chłopca wysłano, aby się podkradł do bramy i obejrzał przyjezdnych.
Posłany powrócił oznajmiając z przestrachem, że koni ze dwadzieścia u wrót stało, a widać było ludzi rycerskich, zbrojnych, którzy na statecznych ziemian wyglądali. Tymczasem grożąc i łając, na czém świat stoi, dobijano się ciągle do bramy.
Wydawszy rozkaz, aby zwolna wpuszczano przyjezdnych, Jagna pobiegła przelękła i gniewna razem do Kaźmierza, aby mu oznajmić o przybyłych i kazać się ukryć przed niemi. Sama chciała wdziać suknie niewieście i obmyśleć czy się ma ukazać czy nie nocnym gościom.
Starszy sługa miał ich tymczasem wpuścić do pierwszéj izby, od któréj drzwi do dalszych sama Jagna zasunęła.
Kaźmierz na wieść o przybyszach, rzucił się do miecza naprzód, ale przeciwko dwudziestu zbrojnym oporu stawić nie było można. Chciał potém z Jagną razem uchodzić w lasy, lecz trzeba było zaczekać i widzieć, a wiedzieć co byli za ludzie, którzy się tu nocą na bezdrożu znaleźli kupą taką.
Z za drzwi słyszeć było można, gdy nadchodzili.
Gdy stary sługa pobiegł im otwierać wrota, stanął przed nim cały zastęp jezdnych, którzy natychmiast złorzecząc na podwórze się wtłoczyli, z naleganiem czyja chata była, kto w niéj gospodarzył.
— Pod czas gospodarza nie ma — odparł sługa — a panem naszym jest Scibor ze Sciborzyc. My tu słudzy, a już i tak gości mamy zajezdnych (tak mówić mu kazano), nocą nam nikogo puszczać niewolno.
Starszych trzech jadących na dzielnych koniach z pięknym orężem, poczęli wołać.
— A toć nie zbóje jesteśmy, w burzę i słoty nikt dachu zbłąkanym nie odmawia. Licho w drodze obłęd i burzę nadało!
Nie pytając więcéj poczęli zsiadać z koni, otrzęsali się z wody i pytali zaraz o najbliższą drogę do Sandomirza, którą po nocy zgubili.
We dwadzieścia jechali koni, ale rycerzy trzech tylko, reszta służba i dwór, żołnierze i czeladź. Wtoczyli się zaraz do izby. A że i tu się nikogo nie spodziewali zastać, poczęli kląć strasznie i tak puszczać języki, jakby sami byli.
Jeden stary z siwą brodą wszystkim im przodował, pańskiéj był i rycerskiéj postawy, dumny i butny, mówił głośno i wrzaskliwie.
Dwu towarzyszących mu młodszych, nawykłych widać także do rozkazywania, rozgaszczali się nie hamując głosów. A że się pod strzechę dostali z ulewy, już im szpary odchodziły, gwarzyli wesoło, stukali i hukali, cale się nie troszcząc, czyj dom był.
— Dali się gdzie schronić — zawołał jeden z młodszych — niechżeby i pokarmili. Juści się coś znajdzie choćby chleb, sér i woda.
— Albo i piwo! — dodał drugi.
W tém trzeci, co izbę opatrywał, namacał flaszę z winem porzuconą na stole, do nosa ją przyłożył, potém do ust.
— Hej! hej! Cud! — krzyknął — a toć wino na stole! Nie już się to u tego Scibora parobkowie nim raczą?
Skoczyli wszyscy do flaszy.
Zdumienie było wielkie. Jeszcze większe, gdy srebrny kubek przy niéj się znalazł.
— O! o! toć kłamią, że pana nie ma, psim swędem nas zbyć chcąc. Jest ci, ale się ze strachu skrył, musiemy go z jamy wykurzyć.
Poczęli się śmiać i hałasować, wołając wrzaskliwie starego sługę, który przybiegł wylękły.
Siwy ów starszy wskazał mu na flaszę i kubek.
— Hę! cóż to, pana u was nie ma w domu, a wino stoi na stole? — zawołał — dla kogóż one było?
Sługa oniemiały odpowiedzieć nie umiał, stał osłupiony, gdy drzwi od izby sąsiedniéj otwarły się nagle i Kaźmierz wszedł.
Chłopak był wprzódy jeszcze nadbiegł z drzazgami, więc w izbie widno już było. Goście odwrócili się do wchodzącego. Żaden z nich Kaźmierza i żadnego z nich on nie znał; postrzegłszy jednak tę piękną, urodziwą i wspaniałą postać, dorozumieli się, że nielada człeka mają przed sobą. Strój też, acz skromny, zdradzał pana, a wiszący na piersi rożek myśliwski rzeźbiony z kości słoniowéj, sam już jako rzecz droga i osobliwa, oznaczał, że mieli do czynienia z kimś majętnym i dostojnym.
Zobaczywszy go niespodzianie wszyscy trzéj, nim się zebrali przemówić, długo mierzyli go oczyma.
— Niech Bóg będzie pochwalony — odezwał się książe głosem jasnym — witam gości! Jam tu nie gospodarz, ale Scibora ze Sciborzyc krewny, na łowy zjechałem do niego. Burza mnie tu jak was zaskoczyła. Z biedy gospodarza muszę zastępować.
Starszy się skłonił nieco.
— Jestem Lassota ze Steblowa — rzekł — a choć na Szlązku mam mienie i w Krakowskim też ojczycem jestem. Oto mój towarzysz Jaśko Bogorja, a to Leszczyc młody.
Skinął Kaźmierz na sługę, aby wieczerzę dawano.
— Radem, że was tu widzę — rzekł — a nie kogo innego, bo gdy do wrót wołano, myślałem, że leśni włóczędzy.
Uśmiechnął się[13] — Jam tu sam, ludzi nie mam, wybierałem się już uchodzić chyba.
— A no, miłościwy panie, nie wiemy jeszcze kto jesteście? — przerwał Jaśko Bogorja.
Kaźmierz się zawahał trochę, ale poznać się im dać nie mógł, i odparł po krótkim namyśle.
— Sandomierzanin jestem, Busław z pod Sulejowa.
Wymówił to jakoś głosem niepewnym, ciężko mu było.
— Cośmy to o was nigdy nie zasłyszeli — odparł stary Lassota — ja niemal wszystkich ziemian sandomirskich znam.
— Długom się włóczył za granicą, po niemczech — rzekł Kaźmierz raźniéj — niedziw żeście o mnie nie słyszeli. A was tu jaki traf przyniósł? Droga tędy nie wiedzie żadna?
— Prawe licho! — zawołał Bogorja — zbiliśmy się szkaradnie z gościńca, jedziemy bardzo pilno do Sandomirza.
— Gościniec ztąd daleko! — rzekł książe.
— Myśmy też dawno go zgubić musieli, a wszystkiemu winien Zbożek, sługa Lassoty, który przewodu zaniechał brać, ufając, że wszędzie trafi, i ot, w jaką nas zapchał dziurę.
Gdy tak rozmawiali, nad wszelkie ich spodziewanie dostatnią wieczerzę poczęli nieść ludzie, aż się zdumieli. Książe Kaźmierz zapraszał. Siadł więc stary Lassota na pierwszém miejscu, młodzież daléj, a gospodarz w końcu stoła.
— Pożywajcie i posilajcie się zdrowi — rzekł do nich — jam już syt.
Dostatkowi, który znaleźli w lichym dworku, niemogąc się wydziwić, głodni łapczywie się raczyć zaczęli, aż Lassota popatrzywszy na księcia — zapytał.
— Wyście też Sandomierzanin, miłościwy Busławie?
— A tak — odparł książe.
— Swojego pana znacie pewno i miłujecie? — dodał stary.
Książe się zarumienił.
— Małom go widział — rzekł — bo jako mówiłem, nie siedziałem doma.
— Z nas też go żaden w oczy nie oglądał nigdy — mówił Lassota — oprócz mnie, ale on wówczas jeszcze małém dzieckiem był. Dobry pan, wszyscy go chwalą.
— Tyle wiem, że radby dobrym być — odpowiedział Kaźmierz — ale ja o nim z posłuchu tylko mówić mogę.
Spuścił głowę, Lassota napiwszy się trochę, począł być szczerszy i dodał po chwili.
— Co mamy taić przed wami, toć swoich nie zdradzicie. My do niego do Sandomirza ciągniemy.
— Do niego? — zapytał nieśmiało książe.
— Tak jest — ciągnął daléj Lassota. Cała ziemia krakowska do niego wzdycha! Musi nam panem być! Nie pomoże nic. Słaliśmy byli do niego naprzód jednego zaufanego człeczka, aby mu doniósł o tém, Kietlicz go pochwycił i uwięził. Wybrało się nas więcéj różnemi drogami, musiemy go mieć.
Pomięszany słuchał książe.
— Ja tyle wiem — odparł po namyśle — że on rad spokojnie na Sandomirzu siedzieć, a o panowaniu na Krakowie słyszeć nie chce. Znam Goworka, mówili mi inni przyboczni. Wiecie, że za Kędzierzawego już nalegano nań, a przeciwko bratu iść nie chciał.
— Wszystko my to wiemy — zawołał Bogorja — ale kiedy go ziemianie wołają, musi iść!
— A cóż przeciw Mieszkowi macie? — zapytał książe.
Tu wybuchli wszyscy razem.
— Kat jest, a nie pan! precz bo z nim! ziemianie sobie na karki jarzma nakładać nie dadzą!
— Pójdzie precz! pójdzie!
Gwałtownością tych wykrzyków Kaźmierz tak na chwilę zdał się pomięszany, iż wcale odpowiedzieć nie umiał; dopiero odzyskawszy przytomność, począł spokojnie a smutnie.
— Pozwolicie mi słowo rzec. Jam się dużo po obcych ziemiach włóczył, naszych mało znam; to co tu widzę i słyszę, bardzo mnie zdumiewa.
Jako się tu z naprawy ziemian nieustannie panowie mieniają, czy dobrém jest? nie wiem. W innych ziemiach radzi słuchają ziemianie, aby ład był w domu i siła przeciw nieprzyjaciela — a u nas. —
— A u nas — przerwał Lassota — na nieprzyjaciela się siła i kupa znajdzie, ale my swe prawa mamy i znamy i naruszać ich nie damy. Ze skóry nas drze Mieszek i odgraża się, biskupów, ojców naszych radby w kajdany pookuwał, my tego nie dopuściemy.
— A nie! nie dopuścimy! — zawtórowali inni, my tu ojczyce, my gospodarze.
— My z biskupami sobie panów wybieramy, jako chcemy z książęcego rodu — rzekł Lassota. — Duchownym i sobie krzywdy nie damy robić.
— Mieczysław duchownych nie tyka — przerwał książe.
— Jako? a toć już pewna rzecz jest, że Gedkę biskupa naszego skazał na wygnanie.
— Nie może to być! — wykrzyknął Kaźmierz przelękły. — Siła, z jaką im zaprzeczył, na czas mowę zamknęła przybyłym. Umilkli, Kaźmierz porozumiawszy, iż gwałtownością zdradzić się może, na tém poprzestał.
Patrzali nań, gdy chleb łamał i wino zwolna popijał.
— Jam bliżéj tych dzisiejszych spraw nieświadom — dodał książe — wiem tylko, że na miejscu Kaźmierza nie przyjąłbym stolicy, na któréj i najlepszemu usiedzieć trudno. Wszystkim nigdy nie dogodzi, a byle garść się znalazła niechętnych, to go obalą.
— Nie garść nas jest — krzyknął z oburzeniem Lassota. — Wy nie znacie, ani wiecie, co się u nas dzieje! Nie garść niechętnych idzie na Mieszka, ale do nogi wszyscy! Z nim nie ma nikogo.
Drażliwa rozmowa na tém się przerwała nieco. Lassota począł oknami wyglądać.
— Pilno nam strasznie do Sandomirza — dodał. — Gdyby nocą, jak księżyc zejdzie, można ruszyć, gotowibyśmy jechać, ale kto poprowadzi?
Księciu Kaźmierzowi jedziemy oznajmić, aby wezwaniu brata, który posłał po niego, zadość nie czynił. Woła go do Krakowa, a gdy tam przybędzie, kto wie, jaki go los spotkać może! Szkoda pana!
Zbladł Kaźmierz.
— Wiecie, że posłano po niego? — spytał zmienionym nieco głosem.
— Wiemy na pewno, iż podłego służkę, podsędziego Mierzwę, wyprawiono z rozkazem, aby Kaźmierza z sobą zabrał i przywiózł — rzekł Lassota — wiemy wszystko co się na zamku dzieje, bo tam już trupa czują ci, co go otaczają i służą nam nie jemu.
— A i to prawda — dodał Jaśko — że nasza czeladź taksamo nas zdradza, bo przez nią Zabora straciliśmy.
Poczęli się śmiać.
— Tych łotrów co Kietliczowi służą na palcach zliczyć — dodał stary — a my wszystkich mamy z sobą.
Mieszek ani wie, ani czuje, jak się ziemia rozstępuje pod nim. Dni jego policzone. Biskup Gedko, wojewoda Szczepan, wszyscy z nami!
Kaźmierz zafrasowany nic nie odpowiedział na to.
Wieczerza się dawno skończyła.
Niebo było wypogodzone, księżyc się z za lasów dobywał. Lassota z za stoła wstawszy, gdy postrzegł, że jaśniéj się zrobiło, pilno o przewodnika się jął upominać. Książe Kaźmierz sam wyszedł, aby słudze dać rozkazy i polecić milczenie, gdyby go rozpytywano.
Z północy niespokojna gromadka wypiwszy co było, podochocona, może nie zbyt rada z gospodarza smutnego i milczącego, poczęła na gwałt wyrywać się z Gaju. Nie zatrzymywano ich.
I tak, jak burza druga tu zaszumiawszy, wyjechali nazad z okrzykami, dziękując za gospodę, jadło i napój..
Książe Kaźmierz stał jeszcze u wnijścia patrząc za odjeżdżającemi, gdy z tyłu nadbiegła Jagna i rzuciła mu się na szyję. Twarz miała jaśniejącą, co dowodziło, że podsłuchała rozmowę. Nie dając się opamiętać księciu, pociągnęła go za sobą.
— Będziesz królował na Krakowie — wołała — bo tak Bóg chce — i ja!



IV.

Gdy Stacha wrzucono do ciemnicy, po pierwszéj osłupienia chwili, mężny człek cokolwiek przyszedłszy do siebie, nie tracąc czasu izbę swą opatrywać, albo raczéj obmacywać począł, bo światła w niéj mało było.
Oprócz wnijścia i okienka zakratowanego gęsto, nie było w niéj nigdzie szpary, otworu, któryby do wydobycia się na zewnątrz mógł posłużyć.
Ze szmerów i głosów, które go dochodziły nic nie mógł zmiarkować. Myśli różne roiły mu się, nadziei nie tracił.
Żałował tylko zmarnowanego czasu który tu przesiedzieć musiał.
Czuł że się tam właśnie na świecie losy księcia Kaźmierza i Mieszka rozstrzygać będą, jemu dostało się siedzieć bezczynnym, zapartym, niewiedzieć o niczém i nie módz nic robić!
Przeklinał siebie iż Żegcia, który go ostrzegał, nie posłuchał, a z gościńca nie zjechał, obwiniał nieopatrzność swoją i trapił się tem bardziéj że pokutował za własną winę.
Szczęściem gdy Bereza go brał, z wielkiéj radości i pośpiechu zapomniano go obedrzéć. Miał więc i trochę srebra w kieszeni i ów łańcuch złoty, który mu zwrócił Juchim.
Rachował że się to na coś przydać może.
W tych myślach usnąwszy nie obudził się aż drzwi odemknąwszy, pachołek milczący przyniósł mu chléb i wodę. Chciał z nim jaką taką rozmowę zawiązać Staszek, ale głową pokiwawszy, stróż mu nawet nie odpowiedział.
Przez cały dzień następny nie oglądał ludzkiéj twarzy, słyszał tylko niedaleko rżenie koni, wrzawę, rozmowy, hałasy ludzi swobodnych — ale do niego nie zajrzał nikt.
Pod wieczór z gniewu i zmartwienia Stach chorym się uczuł.
Gdy znowu nocą uspokoiło się wszystko, wrócił do swego zajęcia, począł po izbie macać, rozglądać się, drzwi próbować. Ogarniał go niepokój coraz większy. Niemogąc zasnąć dotrwał tak do białego dnia i przyjścia stróża, z którym już rozmowy nie probując, począł od tego że mu dał kilka pieniążków.
Pachołek popatrzał na nie ździwiony, potém na Stacha, mruknął coś do siebie, drzwi zaryglował i poszedł. Wieczorem w dowód wdzięczności przyniósł świeżéj wody.
— Znasz Juchima Skarbnego? — zapytał Stach.
Stróż milczący począł trząść głową, nie odpowiadał nic, i po długim namyśle i wahaniu, wyrwało mu się.
— A — he!
— Powiedz mu aby tu przyszedł do mnie. Powiedz że tu siedzi ten co mu winien siedemdziesiąt grzywien — i chce je oddać. Rozumiesz! On ci da coś za to!
Wcisnął mu znowu pieniążków kilka. Stróż stał długo skrobiąc się, jak osłupiały. Nie łatwo mu przychodziło myśli zebrać, nazwiska spamiętać; nie rychło téż dopiero rozważywszy wszystko, skinął głową i rzekł.
— A — he! Z tém poszedł.
Następnego dnia Stach skutku wyglądał, słuchał, czekał, zdawało mu się że albo go wezmą na spytki lub Juchim przyjdzie do niego. Zapomniano o nim.
Gdy stróż nadszedł a Stach go zapytał o żyda, nie odpowiedział mu na pytanie, tylko namyśliwszy się, zbył go swojém[14]
— A — he!
Ale głową tak trząsł jakby chciał dać do zrozumienia iż poselstwo swe sprawił. Gdy się obudził następnego poranku Stach i drzwi otworzyły postrzegł w nich chudego w wysokiéj czapce Juchima, który z obawą do więzienia zaglądał, nie chcąc przestąpić progu.
— Na miłość Boga, — zawołał biegnąc ku niemu Stach, któremu na drodze stróż stanął — uwolnij mnie ztąd, bo inaczéj grzywny twoje ze mną przepadną. Niewiem za co mnie pochwycono, nie jestem nic winien,[15]
Juchim czesząc rzadką brodę palcami usta podniósł do góry.
— Nie winien! — począł mruczeć[16] — A ha! nie winien! Was teraz ani wymodlić ani wykupić, choćby za dwieście grzywien!
— A za trzysta — przerwał Stach.
— Hm! kiedy wy i jednéj nie macie — rzekł Skarbny chłodno.
— Ale ziemię mam, sprzedam ją, zastawię a zapłacę! wołał Stach.
Juchim ręką zamachnął w powietrzu, w tém stróż szelest jakiś posłyszawszy, rozepchnąwszy ich co prędzéj, drzwi zaryglował.
Znowu tedy dzień cały zszedł na próżném dręczeniu się myślami. Pod wieczór, dosięgnąwszy okna począł więzień próbować, czy go nie potrafi wyłamać, ale gdyby się to nawet udało przekonał się że przez ciasny otwór wydobyć się nie potrafi.
Padł tedy zrozpaczony na słomę.
Późno już, gdy wkoło ucichło wszystko, drzwi się bardzo ostrożnie i bez szmeru odryglowywać poczęły, z ciemności posłyszał Stach głos Juchima. Pobiegł do drzwi, które mu stróż ręką zapierał jak żelazo twardą, aby się za próg nie wy dobył[17], ale mówić nie bronił. Rozmawiać przy nim można było śmiało, gdyż rozumiał mało, albo nic.
Juchim szeptać począł.
— Chcecie być wolni, mało przysiądz na trzysta grzywien, trzeba téż przysiądz że panu naszemu wiernie służyć odtąd będziecie.
Stach chwilę nie odpowiadał.
— Albożem ja go zdradził? — zapytał.
Skarbny zamruczał coś. Sprawa była trudna. Do przysięgi naówczas większą niż dziś wagę przywięzywano, była obrzędem świętym, składano ją przed Bogiem. Popełnić krzywoprzysięztwo nie w namiętności i uniesieniu, ale z rozmysłem, było grzechem śmiertelnym. Stach niemógł się ważyć na to, nawet dla odzyskania swobody i milczał.
Chwilę jeszcze stał Skarbny pomrukując i jakby oczekując odpowiedzi, potém stróż począł naglić aby odchodził i drzwi się zamknęły.
Nie było więc ratunku.
Nocą Stach powrócił do okna. Zabite było łatami zewnątrz, ale wyrwać je nie zdawało mu się niepodobieństwem. Cóż, gdy otwór ciasny ledwie by był dziesięcioletnie dziecko przepuścił. Napróżno się około niego znużywszy Stach legł znowu na barłog, przeklinając swą dolę. Żadnéj już niemiał nadziei oswobodzenia; chyba porywając się na stróża i zamykając go na swém miejscu. Było li to możliwe??
Kilka dni przeszło na chorobliwym śnie i próżnych rozmysłach.
Jednego ranka, gdy się ruch wielki dał słyszeć na podwórzu, zdawało mu się że podniesiony bardzo, jakby naumyślnie, głos Żegcia posłyszał. Spierał się o coś z drugim. Stach dowiedział się że wolnym był, i że około koni jakichś pełnił służbę.
Nadzieja wstąpiła w serce, bo Żegieć uwolniony, (Stach był pewien) musiał się starać aby go wyswobodzić.
W istocie téjże nocy zaskrobało coś do okna, Stach podlazł prędko. Na drabince od siana ze stajni pochwyconéj, stał Żegieć. Stach począł doń wołać natarczywie.
— Człecze, jeźli ty Boga masz w sercu, ratuj mnie, albo zdechnę rychło! Nie wytrwam!
Żegieć szepnął aby był spokojny. Dodał że o oknie nie było co myśleć. Drugiéj nocy miał się sługa pod ścianę podkopać, we dwu mogli tę robotę dokończyć przed rankiem. Stanęła o to umowa.
Nie śpiąc już, nie jedząc i nie pijąc, Stach czekał zapukania do ściany, aby wiedzieć gdzie ze swéj strony ma się wziąć do roboty. Gdy się wszystko uśpiło, szmer i drapanie słyszéć się dało, Stach który był gotów ze wnętrza téż począć kopać, natychmiast rękami ziemię się jął odgrzebywać.
Nie była to robota łatwa, nie mając ani deseczki, ni kija do pomocy, ale pragnienie oswobodzenia sił dodawało.
Żegieć ze swojéj strony pracował pilnie i żwawo, chociaż przeszkadzali mu jacyś przechodzący których to tém to owém zbywał. Po północy doły z obu stron wygrzebane, niewielka już od siebie przestrzeń dzieliła. Ściankę tę udało się obalić nareście. Stach bodaj z największą męką postanowił wydobyć się ciasnym otworem. Rozszerzono go nieco, czasu nie było do stracenia i więzień dał się wyciągnąć zgnieciony i pokaleczony. Wydobywszy się z jamy, Stach naprzód poczciwego sługę uściskał, zdało mu się iż wykradzenie się z zamku było już rzeczą stosunkowo łatwą. W podwórcach panowała jeszcze cisza głęboka, około wrót tylko słyszeli zdala ciężko stąpające straże.
Ale Żegieć wszystko był naprzód obmyślił, powiódł więc pana swego do upatrzonego miejsca na wałach, zkąd jedną deskę wyjąwszy w zagrodzie, mogli się na dół spuścić, bo tu pilności nie było. Po nocy, w miejscu nieznaném zejście z okopu było trudném, ale ówcześni ludzie mieli instynkta które ich w złych razach ratowały. Przeczuwali czego wiedzieć nie mogli.
Stach i Żegieć obsunęli się chwytając za krzewy i trawy, aby zbyt gwałtownie nie spaść na dół i znaleźli się z wielką radością swą u stóp góry od strony rzeki. Tu jednak popadali znużeni długi czas tchnąć nie mogąc, a na spoczynek czasu nie było. Uchodzić daléj musieli co rychléj dopóki by dzień, którego już brzaski widać było, nie zdradził ich ucieczki i nie wywołał pogoni. Żegieć przypomniał sobie, że wyjętéj deski z tynu zatknąć zabył, a ta drogę ich wykazywała.
Wstali więc biegnąc ku rzece. Szczęściem znalazł się u brzegu stary czółen do kołka przymocowany, choć bez wiosła. Żegieć oderwał go, wskoczyli oba i puścili się z biegiem rzeki, byle tylko od zamku oddalić.
Dniało już dobrze, gdy Wisła ich unosić zaczęła. Stach położył się na dnie czółna, a Żegieć rękami obnażonemi w wodzie robiąc, wiosło i ster musiał zastępować niemi.
Prąd rzeki dosyć bystry, bo wody jeszcze szły wiosenne, prędko ich uniósł po za miasto i osady otaczające.
W pierwszym kątku trochę osłonionym wierzbami i łoziną, Żegieć przybił do lądu i oba wyskoczyli, aby się skryć w zaroślach a obmyśleć co mieli poczynać daléj. W biały dzień po okolicy się snuć nie było bezpieczno... Stach też tak był znużony więzieniem, kopaniem, wygrzebywaniem się, ucieczką, iż potrzebował spoczynku. Jakkolwiek silny i zahartowany, omdlewał. Żegieć czując się silniejszym, miał tym czasem szukać jakiegoś sposobu do dalszéj ucieczki, sukien, koni, drogi.
Dostarczyłby pewnie wszystkiego pierwszy lepszy z ziemian krakowskich, ale kędy ich szukać było? Wschodzące słońce zastało ich głodnych, znękanych, zaszytych w gęste łozy, rozmyślających jeszcze o ratunku. Żegieć radził, aby Stach tu pozostał, ofiarując się ruszać na zwiady. Nie był tak bardzo znanym, aby mu groziło niebezpieczeństwo, a zręcznym wielce i ze wszystkiem obytym. Jeszcze się naradzali, gdy na łęgach nad Wisłą tu i owdzie ukazały się trzody i pastuszkowie.
Żegieć ku pierwszemu z nich po chleba kawałek pośpieszył. Dostawszy go kromkę dla głodnego pana, odzież swą wywróciwszy na nice, umazawszy twarz błotem, odważny chłopak puścił się nazad do miasta. Miał myśl naprzód przekraść się do dworu Leszczyca i tam szukać pomocy.
Przez ogrody, ciasne uliczki i opłotki pomijając ludzi, czyniąc się starym i udając żebraka, Żegieć dotarł do dworku, ale tu wrota zastał zaparte, ciszę w nim i pustkę. Przelazłszy zagrodę, wewnątrz nie znalazł też nikogo, oprócz starego wrotnego, który na przyzbie drzémał.
Wiedział jak u Leszczyca zawsze ludno bywało, nie mógł więc opuszczenia tego zrozumieć. Gdy się starego stróża dobudził i pytać począł, odpowiedzieć mu nie chciał, nieufnie jakoś patrzał, zaklinał się, że o niczém nie wiedział; ale iść mu daléj nie bronił szukać i patrzeć. Dworek stał pozamykany, w stajniach, w kuchni, po izbach czeladnych nie było żywéj duszy.
Po długiem śledzeniu we wszystkich kątach, Żegieć nareście w sianie znalazł parobczaka, którego widział, gdy tu z panem stali. I ten niebardzo chciał być rozmownym, mało co też wiedział.[18] mówił tylko, że panowie jakąś wiadomość otrzymawszy nocą, bardzo gniewnie odgrażając i krzycząc na konie siedli natychmiast i w różne się strony rozbiegli. O brzasku tegoż dnia przybył potem oddział żołnierzy z zamku, opasał dwór, wtargnął do środka, przetrząsając wszędzie, szukając i pytając, gdzie się Leszczyc podział. Parobczak jeszcze był wystraszony, bo go osmagano, chcąc z niego dobyć wiadomości, co się z panami stało...
Tu więc już pomocy żadnéj nie mógł się Żegieć spodziewać, trochę jadła tylko wyprosił sobie do torby i wyszedł wielce zafrasowany.
Puścił się potém na miasto, sznurkując, czy gdzie znajomych ziemian nie spotka, których zawsze w Krakowie pełno bywało, ale miasto puściejsze było niż zwykle, a ziemianina nigdzie ani śladu.
Około dworu biskupiego przechodząc znalazł go też zamkniętym i jakby pustym, z ludzi zbrojnych, którzy zawsze w dziedzińcach stali — nie zostało i jednego. Ożywiony rynek, wśród którego okoliczne rycerstwo z pocztami, nieraz z tłumnemi dwory, trąbiąc i hałasując się przewijało, stał teraz martwym. Mieszczanie i kupcy z trwogą jakąś od progów domostw rozglądali się w ulicach, w których bardzo było cicho. Mniej też duc ownych[19] widać było niż zwyczajnie i złowrogie milczenie zalegało gród cały.
Ludzie, z którymi się spotykał nie mieli wielkiéj ochoty do rozmowy, nieufnie uchodząc po kątach. Żegieciowi, widząc, że tu nic nie zrobi, na pamięć przyszło, iż z panem swym gościł na Panieńskich Skałach u wdowy Doroty, i że tam ich uprzejmie przyjęto. Z tego, co między ludźmi słyszał, wymiarkował, iż tamby się albo ukryć można, albo prosić o pomoc jakąś.
Niewiele myśląc, choć odarty i niepozorny, w nadziei, że mu tam zaufają, puścił się do dworu na Panieńskiem. Na pieszą przechadzkę był to kawał drogi, ale wozy włościańskie szły w tamtą stronę, Żegieć się przysiadał, wpraszał i tak się dostał do dworu Doroty.
Tu także pozamykane było, i puściej niż dawniéj. Ostrożnie rozpatrując się dokoła Żegieć, znalazł sposób przemknąć się do drzwi i śmiało a natarczywie począł domagać do pani saméj, opowiadając, że posłany jest w bardzo pilnéj sprawie.
Czekać musiał czas jakiś nim do niego wyszedł Przegala i jął go rozpytywać od kogo i z czém przebywał; Żegieć śmiało mu oświadczył, iż tylko z samą wdową mówić może. Zbywano go tém, że jéj doma nie ma, rozpatrywano się w nim, badano, wreście wyszła sama pani do niego z niespokojnym twarzy wyrazem, nadąsana i gniewna.
— Miłościwa pani — począł śmiało do nóg się jéj skłaniając Żegieć — jestem sługą tego, który tu u was niedawno gościł z Jaśkiem Bogorją, zwie się on Zabor z Przegaju. Stał się z nami przypadek straszny, chwycili nas ludzie księcia Mieszkowi, nie wiedzieć za co, na gościńcu, posadzili do ciemnicy, ledwieśmy się zdołali z wielką biedą podkopawszy uwolnić.
Wdowa poczęła ciekawie rozpytywać, bo i owego Zabora pamiętała mało i niewiele on ją obchodził, Żegieć jak mógł i umiał litość się w niéj starał obudzić. Napomknął jéj cicho, że do ks. Kazimierza w drodze byli. Dorota baczniéj się przysłuchiwać zaczęła.
— Miłościwa pani — mówił Żegieć — jak ty nas nie poratujesz, zginiemy. Pan w podartéj odzieży kryje się w łozach, ani konia ni broni nie mamy, nie wiedzieć dokąd iść i o czém. Zlituj się, ratuj!
Po krótkim namyśle wdowa, która była zawsze hojną do zbytku, rozkazała Żegocie dać koni parę i przyodziewek dla Stacha.
— Nocą, gdy się zciemni, niechaj przyjeżdża tu, a daléj co robić, zobaczemy.
Opatrzony szczęśliwie w to, co najpotrzebniejszém było, Żegieć siadłszy na konia i prowadząc drugiego, pobiegł nazad z wielkim pośpiechem. Jednak cała ta włóczęga tyle mu czasu zabrała, że gdy się znów na brzeg Wisły dostał w zarośle, już dobrze zmierzchało. W łozach też ukrytego Stacha nierychło mógł znaleźć, a na nizinach konie mu grzęzły.
Huknąwszy parę razy ostrożnie miał tę pociechę, iż pana odkrył, i przypadł doń sądząc, że się bardzo wiadomością rozraduje. Ale Stach o Dorocie posłyszawszy, namarszczył się strasznie, ledwie nie łajał i w początku się nawet oparł wracaniu do niéj, chciał wprost ruszać do Sandomirza. Dopiero po namyśle i z niechęcią wielką, aby dostać języka, zgodził się wracać na Skały... Nie cierpiał Stach wdowy i od niéj pomoc przyjąć było dlań wstrętliwém, lecz rady innéj nie miał.
Późnym wieczorem przemknęli się około miasta, a noc się poczynała, gdy stanęli na górze i opowiedzieli się u wrót na Skałach, gdzie straż znaleźli czujną i ludzi pozbrojonych jak do pochodu.
We dworze świeciło się jeszcze. Stach musiał iść doń, Przegala go zaraz do wielkiéj izby wprowadził. Niedługo czekał i piękna wdowa wyszła doń, przyodziana niedbale, z włosami ledwie przewiązanemi, niewiele pono troszcząc się o to, jak się wyda, z brwią namarszczoną, z oczyma jakby troską wygorzałemi. Wpatrzyła się pilno w Stacha, którego, że raz tylko widziała krótko, zdawała się chcieć go sobie przypomnieć, gdzie i jak się spotkali.
— Kietlicz was znowu pochwycił? — odezwała się namyśliwszy — gdzie? jak!
Stach taić się przed nią z tém nie potrzebował.
— Posłany byłem do księcia Kazimierza — rzekł krótko — zdradzono widać nas i wzięto na gościńcu przemocą. Żem się wykopał z ich kuny, łaska to Boża.
— Strzeż się raz jeszcze wpaść w ręce tego oprawcy — odezwała się Dorota. Widać po niéj było rozgorączkowanie i niepokój, przechadzała się po izbie wzdychając.
— Nie ma dziwu — dodała — że was schwycono, na Wojewodę też pono uczyniono zasadzkę, szczęściem był zawczasu zawiadomiony, Biskupa ująć chciano, i ten im uszedł, ziemian jak dzikie zwierzęta ścigają, nikt życia a zdrowia niepewny. Mieszek wie, co go czeka, broni się jak borsuk osaczony w jamie.
Zwróciła się żywo do Stacha.
— I mnie ztąd przyjdzie uchodzić — rzekła — lada godziny. Moi bracia korzystać z tego będą, iż bronić mnie nie ma komu, bo wojewoda o czém inném myśleć musi. Gotowi mnie ubić, gotowi zamknąć, a dla Doroty niewola — gorzéj śmierci! Zechcąli napaść, ja się im tu z garścią ludzi nie obronię. Łzy gniewu stały jéj w oczach, pomięszana była i rozdrażniona.
— Radźcie wy mnie teraz, gdym ja wam radziła — rzekła — co robić z sobą? Nie mam teraz nikogo. Gachów zawsze pełno dawniéj bywało, a przyjaciela nie mam ani jednego. Pustki u mnie, ja sama, choć głowę o mur rozbijać.
Stach się zadumał, mało ona w nim obudzała litości, czuł wstręt do zuchwałéj niewiasty, mimo to w niebezpieczeństwie radzić czuł się obowiązanym.
— Miłościwa pani — odparł — rada tu krótka. Jeżeli się napaści na dwór obawiacie, trzeba uchodzić ztąd i to nie mieszkając. Po lasach się tułać niewiele pomoże. Macieli jaki dwór obcy, do którego by się schronić można?
Dorota ruszyła ramionami.
— Ani domu ani łomu — odparła — a człowieka jednego, któremubym zaufała, krom starego grzyba wojewody.
— Nie już do niego do obozu? — zapytał Stach.
— No? a czemuby nie? — zawołała Dorota...
Stach ramionami ruszył.
— Do niego czy do lasu — rzekł — juści gdy się obronić nie można, trzeba ucieczką się ratować.
Dorocie oczy zabłysły, drgnęła.
— Więc ruszym, gdzie oczy poniosą, ale i wy ze mną! — zawołała.
— Doprowadzę was — odezwał się Stach — do pana Wojewody, gdy Bóg pozwoli, daléj ja muszę jechać, gdzie mi polecono.
Dorota namyślać się zdawała...
— Dobrze tak — rzekła — wiedźcie mnie do obozu, tam ja będę bezpieczna. Sami ruszajcie do ks. Kazimierza. Wojna wypowiedziana, w domu siedzieć nie czas nikomu, na koń potrzeba wszystkim! na koń!
Poruszona wielce chodziła włosy rozwijające się zgarniając coraz niecierpliwie.
— Do jutra rana! — odezwała się — potém i ja z wami na koń, do obozu. Prowadźcie mnie do Wojewody, z sobą potém czyńcie co chcecie.
Stach możeby był do ranka niebardzo chciał czekać, ale znużony przystał i na to.
Już miał odejść, aby sobie szukać miejsca do spoczynku, gdy Przegala wpadł cały drzący, z oczami osowiałemi, dając po sobie poznać, iż niósł wieść groźną. Dyszał tak, że mówić nie mógł. Dorota nogą tupnęła.
— A mów, stary tchórzu! — krzyknęła — co ci jest?
— Kurek powrócił z Tęczyna — zawołał Przegala — tam już pogotowiu wszystko do najścia na nasz dwór do dnia, aby was pochwycić. Panowie bracia jadą oba, sto koni z sobą mają.
Wdowa rzuciła się z wściekłością niemal, uderzając go po ramieniu i popychając do drzwi.
— Ludzie na koń — zawołała — ja będę zaraz gotowa. Na koń kto żyw.
Skinęła na Stacha.
— Ty z nami!
Stach, który się ledwie z jednego wyrwał niebezpieczeństwa, wpadł tu w drugie nie mniejsze. Nie było wątpliwości, że panowie z Tęczyna za siostrą pogonią i ślad jéj wytropią. Czekała walka nierówna, śmierć, rany lub niewola znowu... Lecz, wyboru nie było; odstąpić niewiasty, choć wstrętliwéj i winnéj, nie godziło się.
Piorunem gotowano się do podróży, cały dwór ruszył się, wśród płaczu i zawodzenia dziewek, które zbiegły się do swéj pani, narzekając na los i na to, co je spotkać miało. Izby się od wrzawy i jęków rozlegały. Dorota już wdziewała odzież, sposobiła oręż, zagarniała kosztowniejsze sprzęty na wozy, które z nią iść miały, pędząc ludzi do pośpiechu.
We dworze miał pozostać tylko stary Przegala, dziewczęta i niedołężna służba, resz ta[20] jechać z panią musiała.
Stach nim się opatrzył, znowu konia dosiadać musiał, ale już był zbrojnym, bo mu dano kaftan, łuk, hełm jakiś i miecz niezgorszy. Wszystkich koni i ludzi orężnych nie było więcéj dwudziestu. Przystojny młody koniuszy dowodził niemi, jak pan sobie poczynając, bo był w łaskach u wdowy i ta mu wolę dawała wielką.
Po ciemku jeszcze wyciągnęli ze dworu, puszczając się w dolinę, by jak najprędzéj od Tęczyna się oddalić. Dorota jechała posępna i milcząca, niekiedy głowę zwracając w stronę dworu swojego, jakby przeczuwała, że jéj do niego powrócić będzie trudno.
Jechać miano do obozu Wojewody Szczepana, ale gdzieby się on znajdował, nie wiedział nikt z pełna, pytać się oń i szukać go było trzeba, ku Sandomirskiéj kędyś granicy.
Zrazu błądzono bezdrożnie, a młody koniuszy, który siedząc we dworze, nie wiele wiedział, pokierować nie umiał; Stach dopiero, któremu śpieszno było dostać się do księcia, w pomoc przyjść musiał, ludzi badać i najprostszych dróg szukać.
W pierwszym popłochu kupka ludzi otaczających wdowę, przedarłszy się po cichu przez dolinę, lasów szukała, aby w nich bezpieczniejszą się czując o dalszym pochodzie myśleć. Dorota nalegała o pośpiech tylko, resztę zdając na Stacha i koniuszego. Gdy na wytchnienie stanęli w lesie, nie rozmyślając się długo, odziała się całkiem po męzku, wzięła zbroję, głowę okryła hełmem, który jéj twarz okrywał, a że do konia dosyć była nawykła, wzrostem zaś mężczyznie równała, płci jéj trudno w przebranéj poznać było. Ludziom pod najsurowszą karą zakazano mówić o pani, jako rycerz i ziemianin przybyć chciała do obozu Wojewody, do którego się wszyscy garnęli.
Gdy ją tak przebraną Stach zobaczył a zbrojną, ledwie i onby był Doroty się w rycerzu mógł domyślać. Z odzieżą tą i orężem przypasanym nowe w nią wstąpiło męztwo, odzyskała śmiałość i butę a lekceważenie wszystkiego. Po drodze pytano języka u ludzi, po chatach, od przejezdnych, nie umiejąc pogodzić sprzecznych wieści, które co krok się mieniły.
Wiedzieli tylko wszyscy i na to się godzili, że w Krakowie już ani Biskupa, ani Wojewody, ani ziemian nie było żadnych, nikogo prócz dworu i ludzi książęcych. Po zamkach i dworach wszyscy siadali na konie i sposobili się do obozu.
Lud prosty, krom tego, że wszelkiéj wojny i zawichrzenia się obawiał, niewiele zresztą troszczył się o to, co się w górze działo, od niego języka dostać było trudno. Po lasach i dalszych osadach wiedziano zaledwie kto w kraju panował i rządził. Duchowieństwo i ziemianie sami dawali hasło i kierowali wszystkiem. Dziś ono po całéj ziemi Krakowskiéj jedno było — Mieszka obalić. — Biskup, wytrzymawszy do ostatka, zwątpiwszy o nawróceniu, zagrożony wygnaniem, obrócił się stanowczo przeciw niemu. Inni Pasterze zgodnie szli za nim, a ziemian wszystkich miał za sobą.
Tym pochlebiało wielce, iż mogli powoływać i odwoływać panów swych, choć w istocie szli nie za własną wolą, ale za wskazaniem Biskupa, a bez niego nicby począć ni mogli, ni śmieli. Były to czasy, gdy tak samo Papieże walczyli o władzę z Cesarzami, gdy Biskupi w innych też krajach dobijali się niezależności, gdy Tomasza Kantuaryjskiego kanonizowano, a Rudobrody nawet oprzeć się potędze Rzymu nie był zdolnym. Rzym i duchowieństwo ówczesne przedstawiało w sobie myśl wyższą nad tę, którą władza świecka Cesarza uosabiała; — ono stało na straży prawa Bożego, szło w imię Ewangelii i nauki Chrystusa przeciwko pogańskiemu mieczowi i pięści.
Że w imię Chrystusowe, po ludzku, czyniono też i bezprawia, że się dobijano władzy często dla panowania, nie dla oświecenia i naprawy, prawdą jest; ale na chorągwi stało godło znaczenia pełne, ofiara, krzyż oblany krwią niewinną na Ewangelii oparty. — In hoc signo vinces.
Samowola ludzka musiała się tu ugiąć przed prawem, choć samowolnie też tłumaczonem i wykładaném różnie; — zakreślano jéj granice. Zbaczać mogli ludzie, lecz źródło niewyczerpane, naprawą błędu, obmycie z niego czyniło możliwém.
Na chorągwi Rudobrodego stało pragnienie potęgi dla niéj saméj, na rzymskiéj krzyż ów, który stał na ziemi, a ramionami niebios sięgał.
Tak samo tu, Gedko stawał w obronie praw ludzkich przeciw samowoli, a za nim duchowieństwo szło całe z owieczkami swoimi. Po drodze więc najpewniejszą wieść znajdowali po probostwach, gdzie już hasło dane się rozległo.
Stach ze wstrętem wlókł się za swoim dowódzcą, który pozbywszy się strachu, i widząc się na swobodzie, w położeniu nowém, niezwyczajném, nabrał już rzeźwości i wesołości lekkomyślnéj. Rycerska zbroja bawiła wdowę, na koniu w orszaku orężnych ludzi, którym rozkazywała raźno jéj było. Stacha już gotową była mianować swym pułkowódzcą i zapowiadała, że jeśli jéj do dworu na Skałach wrócić nie dadzą, puścić się chciała ze swą garścią bodaj na rozbój po gościńcach. Śmiały się jéj przygody, jakie ją spotkać mogły. Płocha niewiasta znowu była we swym żywiole. Ciągniono tak swawolnie dosyć dni parę, Stach się zżymał trzymając na uboczu, gdy nad wieczorem drugiego dnia, u granicy Sandomirskiéj kilku ziemian spotkanych oznajmiło, że Wojewoda Szczepan z obozem i ludźmi swymi leżał już tylko w pół mili. Natychmiast Dorota kazała pośpieszać i radowała się niezmiernie téj myśli, że starca oczaruje na nowo, stawiąc się przed nim po rycersku.
Na zmierzch się brało, gdy się namioty wojewodzińskie rozbite w dolinie ukazały, pod małym gródkiem i wioską. Wprost na obóz puściła się wdowa.
Na wzgórku widać było już namiot wielki i chorągiew powiewającą. Nikt drogi szczupłéj garstce nie tamował, mogła się dostać niemal pod opłotki ogromnego szarego namiociska, pod którym Szczepan Pobożanin odpoczywał. Ale tu zuchwałą niewiastę czekała niespodzianka. O kilkanaście kroków już usłyszała wrzawę ogromną; namiot otoczony był rycerstwem, którego konie i ludzie szeroko do koła się rozlegały. Gwar i ruch panował niezmierny.
Zdawało się, jakby z całéj ziemi krakowskiéj zebrało się tu co było najprzedniejszego, najburzliwszego, najśmielszego; i tak było w istocie. Ponieważ namiot Wojewody już był przepełniony, skupili się ziemianie do koła niego głośno nawołując i rozprawiając. Gromadki stały, snuły się, łączyły, rozchodziły z niepokojem wielkim. Wybiegali do nich jedni z pod namiotu, drudzy do niego się cisnęli.
Dorota aż tu się zapędziwszy, nie wiedziała co począć, ale nie straciła przytomności, zatrzymała się opodal trochę obrawszy sobie miejsce i jak inni rozgościła się na łące, stawiając wozy i ludzi. Namiocik kazała rozstawić. Ten i ów popatrzył na przybywającego towarzysza, lecz że było ludzi różnych mnóstwo, a coraz ciągnęli nowi, niebardzo na jednego więcéj zwracano uwagę.
Obóz Wojewody przedstawiał ciekawe widowisko. Jedna część jego z prostego żołnierza złożona, obojętna spoczywała przy ogniskach, sprawując się cicho i nieporuszając zbyt żywo. Za to około namiotu Szczepana, jakby wiec się wrzawliwy odbywał. Coraz to się głos jakiś krzykliwy i ręce podnosiły do góry; czasem dwu usiłowało się nawzajem przekrzyczeć, niekiedy dziesięciu naraz wołało, a zamęt mnożyło. Poruszenie umysłów i rąk widać było niezmierne. Do tych co spokojniéj stali na uboczu, podbiegali czynni nie dając im gnuśnieć, ciągnęli z sobą. Rzucano słowy ciężkiemi, ostremi jak kamienie, kłócili się jedni ściskali drudzy. Namiot Szczepana stanowił jakby ognisko tego wrzątku. Gdy się zawichrzyło mocniéj wewnątrz, wypadali z niego ludzie z krzykiem do otaczających i na odwrót z tłumu niektórzy parli się do namiotu, który tak był pełen że ściany jego poruszały się gdyby żywe, a ogromne koły, na których był zawieszony drgały, jakby powywracać się miały.
Stach poznał tu swoich, Leszczyców, Cholewę, Bogorjów i kilku z najgorętszych przewódzców. Wielu, co świeżo przybywali, rozsłuchiwali się dopiero i powoli w sprawę gorącą wtajemniczali.
Pod namiotem Wojewody Szczepana, główni naczelnicy, władykowie, żupany, starszyzna wybrana obradowała, a raczéj wtórowała sobie tylko i zagrzewała się, bo rzecz już była postanowiona.
Wojewoda sam, dawno nawrócony, słuchał milczący, potakując głową.
Jednym, co jeszcze nie zdawał się z drugimi w zgodzie, był stary Greżek z Potoka. Możny pan wyglądał jakby kmieć prosty, bo nie dbał o to, znano go, że mienie miał książęce a obyczaj starodawny, surowy. Gdy inni stali, stary siedział trochę przygarbiony, ręce obie w kabłąk zgięte trzymając sparte na kolanach.
Usta mu się uśmiechały jakby drwił, a co myślał, Bóg go wiedział.
— Cóż wy, Greżek, nie pochwalacie — ozwał się doń Cholewa — nie w smak wam to, co się poczyna.
— A no! a no! — mówił stary — ja się wprzódy chcę rozsłuchać. W smak czy nie za kupą iść muszę, sam nie zostanę.
— Cóż mówicie o Mieszku? — pytano.
— Co wy chcecie? tęgi pan — mówił Greżek — gdybym takiego włodarza miał na majętności, tobym go na rękach nosił.
— Inna włodarz, inna książe!
— A juści — rzekł Greżek. — I to ja jednak widzę, iż gdy co u nas przydługo w miejscu siedzi, łatwo się nam zbrzydza. Więc już innego chcecie?
— Ten nas do jarzma wprzęga! — wołano.
— Hę? a wybyście chcieli takiego dobrego, któregobyście mogli zaprządz? A to, baczcie, trudno, który się tam na górę dostanie zaraz wierzga!
— Kaźmierza my znamy — poczęto z tłumu — to pan jak stworzony dla nas, ten nam da Salomonowe czasy.
— Hm — mruknął Greżek — a wszystko to pono z tego, że Biskupa w rękę nie całował? Nieprawdaż?
— Albo nie powinien! — ofuknął Cholewa.
— Czyż ja mówię inaczéj? — odezwał się stary — trzeba całować, na to rady nie ma, bo to u nas tylko gadanie, że my książąt mamy, my mamy ino Biskupów nad sobą, a książąt, aby ich słuchali.
— I tak być winno! — dodał Cholewa.
— Albo ja mówię, że nie? — odparł Greżek — a już gdy tak jest, widać, że być musi. A prawda to — dodał — że Biskup Gedko na sądach go tęgo połajał?
— Bo zasłużył! — wyrwało się kilku.
— Ja nie przeczę! pytam czy łajał! — spokojnie ciągnął stary.
— A jużci! a jużci!
— Patrzajże Lutek — mówił Greżek do jednego z bliżéj stojących — jak cię proboszcz twój zeżga od ostatnich, abyś go w rękę pocałował, bo z tobą będzie jak z Mieszkiem.
— Niedoczekanie klechy! — zawołał Lutek.
— Cichoż! — przerwał Greżek — a to cię wyklnie.
Zamilkli nieco, żarty Greżkowe nie w smak szły. Zaczęto wymyślać na Kietlicza i wszelakie jego sprawy.
— Ta to u nas nie nowina — odezwał się stary — drugi Sieciech, drugi Dobek. Nasi panowie przepadają przez sługi. Czemuż Mieszkowi nie zapowiedzieć, aby go na Łużyce wyprawił.
— Bo nie posłucha!
Cholewa się zniecierpliwiony przybliżył do Greżka.
— E! stary — począł — co bo wy się spieracie, mącicie, przeciwko wszystkiemu się buntujecie?
— Ja? a daj ty mi spokój, człecze — rozśmiał się Greżek — ja pytam i słucham. Więc na Kaźmierza kolej, a to mi go żal, choć płacz, bo go w jarzmo wprzągacie.
— Dla czegóż się tak litujecie nad nim?
— Albo nie ma czego? — mówił stary. — Ta to biedny pan! Albo on może wiedzieć, jak go długo cierpieć będziecie? Nuż się wam jego Jaksa, Goworek albo Wichfried niepodoba, przepędzicie jako i tamtych.
Poczęli wszyscy wołać i krzyczeć na Greżka, ten się śmiał.
— Ja bo Kaźmierza lepiéj kocham od was — ciągnął daléj — kiedy mu téj cierniowéj czapki a bodaj i korony nie życzę. Na Sandomierzu siedzi jak u Boga za piecem, a w Krakowie wszystkim nam służyć będzie musiał. Sroga to rzecz. Patrzcie ino, że każdy z nas czego innego od niego zechce, ja, Leszczyc, Cholewa, nawet ten stróż co bramę na Wawelu omiata; dopieroż się zwijać będzie musiał, aby wszystkich obsłużyć!
Rozśmiał się, a po drugich chłodem powiało.
— E! e! — zamruczał sam Wojewoda — co bo ty Greżek psujesz nam dobrą myśl?
— Patrzcie? jam myślał, że wam jéj dosypuję — zawołał stary. — Frasować ani siebie ani was nie mam ochoty, a co mi tam? To się na nic nie zdało!
A i to wiem jeszcze, o czém wartałoby pomyśleć, że Kazimierz rozumny pan, jak wiecie, bo mu tego nie zaprzeczyć, gotów nie przyjąć kota w worku, którego mu dajecie.
— Musi! musi! — krzyknął zamaszysto Leszczyc. — Między nami ziemianami a Mieszkiem wszystko skończone! Gdyby dziesięć razy do Krakowa wchodził, to go wygonimy. Ha! odgrażał się, że nas obuzda! twardziśmy w pysku! My tu gospodarze, a on włodarzem, jakoś rzekł. On nas nie my jego słuchać mamy.
— To dopiero będzie doskonałe — rzekł Greżek — gdy mu stu będzie rozkazywało każdy co innego! No i lepiéj chyba nie może być.
Znowu zakrzyczano starego, który zamilkł przygarbiwszy się, i słuchał. Było czego, krzyczano okrutnie, wywłóczono stare sprawy, każdy coś miał, prawdę czy nie, do żałoby.
— Tak — powtarzano — między nami skończono! Nie zechce ustąpić po dobréj woli, mamy ludzi, pójdziemy i wymieciem go z gniazda. Ruszaj do Niemców na piwo! Zięciów ma dosyć, chleba mu nie zabraknie.
— Patrzajcie tylko, aby z zięciami wielu i żelaza nie miał wiele! — szepnął Greżek.
Toczyła się tak rozmowa coraz hałaśliwiéj, a beczułki wypróżniały.



V.

Gdy z rozkazu księcia, nazajutrz po widzeniu się z Kietliczem, do dnia obstąpili ludzie zbrojni pod jego dowództwem dworzec biskupi, a on sam do bramy dobijać się zaczął — milczało z razu wszystko. Wyjrzał potém stróż, zawołano odźwiernego, odźwierny poszedł do ochmistrza i w końcu, nie rychło, otworzyła się furta Kietliczowi.
Nie łatwa to była naówczas rzecz Biskupa ująć, musiano mieć baczenie jak to uczynić, bo Pasterz każdy miał i zbrojnych ludzi dosyć koło siebie i we dzwony mógł kazać na gwałt uderzyć. Nie każdy téż z książęcych ludzi chciał się targnąć na niego.
Kietlicz jeden ważył się na to, a i on szedł nie bez trwogi. Ale panu swojemu oddany będąc, posłuszny rozkazem jego w sumieniu się czuł zwolnionym. Zawczasu, nim na dwór biskupi obmyślano najście obliczono się z siłami. Księciu zdawało się że Gedko zbrojnych ludzi miał mało. Zażyć téż miano fortelu, wyciągnąć go na zamek do pana; zkąd pokryjomu na wozie okrytym wysłać go chciano.
Była godzina ranna bardzo, ale naówczas dzień się dla ludzi wcześnie poczynał. Na Prymę już wydzwoniono, nie spał nikt.
Gdy się ochmistrz ukazał, Kietlicz zapytał o Biskupa.
— Książę go pilno dla rozmowy na zamek prosi i mnie przysyła — odezwał się.
— Dla rozmowy? — powtórzył urzędnik biskupi, poprawując na sobie odzieży — ale księdza Biskupa niema.
Kietlicz się cofnął.
— Jako, niema? — krzyknął.
— A niema?
— Gdzie jest? w kościele?
— Nie w kościele — odparł ochmistrz ruszając ramionami. — Jego miłość nie tłomaczy się przedemną, dokąd idzie lub jedzie.
— Pojechał? poszedł? — wołał Kietlicz rozpaczliwie.
Na to pytanie urzędnik zwlókł odpowiedź, gdy tuż ukazał się w sukni duchownéj mężczyzna poważny i przystąpił do Kietlicza.
— Biskupa niema? — powtórzył pytanie Kietlicz.
— Niema!
— Kiedyż, jak, dokąd wyruszył?
— Przecie się ojciec dzieciom opowiadać nie ma obowiązku gdy z domu jedzie — odparł ksiądz.
Kietlicz pobladł.
— To nie może być, — zawołał w uniesieniu — to nie może być. Kłamstwo jest! On się ukrywa!
Duchowny nic nie odpowiedział nawet, zwrócił się tylko, jakby rozmowa była skończona, pogardliwie.
Kietlicz wszedł w podwórze i porywczo wprost pobiegł do dworca. Gniew go uczynił zapamiętałym, drzwi począł otwierać gwałtownie, komnaty przebiegał i nieopamiętał się, aż gdy nikogo nigdzie nie znalazłszy, wszedł do pustej kaplicy.
Widok miejsca poświęconego zmieszał go, drzwi natychmiast zatrzasnął, odwrócił się. W dali stał ksiądz i patrzał.
— Dokądże zbiegł? — zakrzyczał.
— Kto zbiegł? — zapytał duchowny.
Kietlicz zmuszony był się poprawić, sam czując nieopatrznie wyrzeczone słowo.
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiem — rzekł ksiądz spokojnie.
— Dawno?
— Jeszcze wczoraj, — odparł tak samo zapytany.
— Wczoraj! wczoraj! — krzyknął wysłaniec książęcy, rzucając się gniewny. — Wczoraj?
Nie możecie niewiedzieć dokąd!
— Nie wiem, — stanowczo odezwał się kapłan.
Tak się skończyła napaść próżna na dwór Biskupi.
Gdy Kietlicz na zamek powrócił i do księcia pobiegł z doniesieniem, żaden muskuł nie drgnął na twarzy Mieszka. — Rzekł spokojnie.
— Rozumny ksiądz! czuł że zgrzeszył i że ja mu tego przebaczyć nie mogę. Ale, zwolna, niepotrzeba robić wrzawy, znajdziemy go.
Zamyśliwszy się nieco, nakazał natychmiast wysłać ludzi aby się potajemnie dowiadywali dokąd Biskup się udał.
— Potém, zobaczymy co czynić wypadnie.
Twardy charakter Mieszka nie łatwo złamać się dawał przeciwnościami, które znosił cierpliwie. Nie zbaczał przez to z drogi, iż mu się nie powiodło, rzecz dlań była odłożona, nie stracona. Kietliczowi dał rozkazy. Wysłano natychmiast na gościńce różne. Niepojętą zdawało się rzeczą, jak Biskup z miasta, z pod zamku, w biały dzień ujechać mógł tak, by nikt o tém nie wiedział. Zwykle każdemu poruszeniu jego towarzyszyła pewna obrzędowa wystawność, występował dwór, szło z nim duchowieństwo. Tym razem Biskup, którego zawczasu ostrzeżono, w kilka koni wrotami tylnemi, bez orszaku, krucyfera, konno, płaszczem okryty, otoczony gromadką niepokaźną, wymknął się tak, iż go wcale nie postrzeżono. Ci nawet co go widzieli, nie poznali. W samym dworze nikt nie mówił o wycieczce, wielu o niéj nie wiedziało.
Gedko wprost ztąd podążył do Tyńca. Tu mógł być czas jakiś bezpiecznym, a w razie zamachu, łatwą była ucieczka i schronienie pewniejsze jeszcze.
Położenie Tyńca na wysokim Wisły brzegu, panującym okolicy, czyniło doń przystęp niespodziany trudnym. Klasztor od pierwszych czasów po swém założeniu urósł już był, rozwielmożniał, otoczył się murami, rozszerzył, choć — jak mówiono, ostrość reguły znacznie zwolniała. Benedyktyni tutejsi mieli w kraju poszanowanie, powagę wielką, targnięcie się na nich gwałtowne nie tylko tu — odbić się mogło w Europie.
Zakon Ś. Benedykta, z którym o lepsze walczyć zaczynali Cystersi, dzieci Ś. Bernarda, spoglądał na nich jak na młodą latorośl, któréj przyszłość była niepewną. Po klasztorach benedyktyńskich z przekąsem mówiono o współzawodnikach, którzy ilekroć byli wyzwani do boju, ostro się bronili.
W istocie reguła Ś. Benedykta, szczególnie w zachodniéj Europie uległa zmianom niezmiernym. Opaci i starszyzna wiedli życie zbytkowne, okazałe, gorszące; szły na to mnogie skargi do Rzymu a z Rzymu napomnienia, posły, badania, wszystko to nie pomagało. Bogactwa, które się coraz nowemi zapisami pomnażały, na ciężką próbę wystawiały słabych ludzi.
W Tyńcu Opat Kaźmierz oczekiwał już na Biskupa. Jak imie jego zwiastuje, był on polakiem; Tyniec, którego opaci i duchowni w ścisłych byli stosunkach z kapitułą krakowską, najlepszym schronieniem tymczasowém mógł być dla Gedki.
Na tę wycieczkę wziął z sobą Biskup jednego tylko duchownego, mistrza Amiljusa, ale rozkazy wydane były, aby dwór, lud zbrojny i wszystka siła jaką miał Gedko przy sobie, różnemi za nim podążała drogami.
Gedko nie z przeczucia i z obawy że go ścigać i uwięzić mogą, opuścił Kraków; tego się bowiem zrazu nawet po surowym Mieszku nie spodziewał, ale po stanowczém doniesieniu iż go skazano na wygnanie i zamach się nań gotował — wyruszył natychmiast do Tyńca.
Krok to był, na który Biskup się ważył niechętnie, upokarzający go w oczach własnych. W początku téż chciał, wyzywając księcia, pozostać w miejscu. Nie wierzył doniesieniu, dla powagi swéj trwać chciał nieporuszony na dworcu, czekać gwałtu — ale przyboczni tak go zaklinali i prosili, że wreście uległ ich namowom.
Dumny, nieugiętego ducha Gedko, gdy raz zgodził się na to ustąpienie przed księciem, wyrzekł zarazem wyjeżdżając z miasta, iż nie powróci tu chyba z Kaźmierzem, wygnawszy tego, który się nań śmiał porwać.
Przez całą do Tyńca drogę Biskup musiał odmawiać pacierze, aby pohamować w sobie oburzenie. Nie szło mu tyle o siebie, bo gotów był na męczeństwo nawet, ale myśl sama iż się na władzę mu powierzoną targnąć śmiano, zdawała się świętokradztwem.
— Niech więc zejdzie z oblicza ziemi, który śmiał podnieść myśl, jeśli nie rękę na sługę ołtarza pańskiego — wołał w duszy. — Czyn, choć niepopełniony, myśl grzeszna już jest występkiem. Nie mnie ale jego wygnanie czeka!
Gdy u drzwi Opactwa ukazała się gromadka towarzysząca Biskupowi, stał już tu Opat z całym duchowieństwem swém, — z cichém ale uroczystém powitaniem Pasterza.
Gedko na chwilę wszedł z niemi do kościoła, aby się pomodlić u ołtarza i z Opatem razem udał się do przeznaczonego mu mieszkania.
Opactwo Tynieckie od skromnych swych początków wzrosło było teraz w mury, w majętności, dochody i dostatki wielkie. Klasztor się rozprzestrzenił znacznie, zwiększyły budowy gospodarskie i cały gród benedyktyński na warowny zamek wyglądał.
Ogromne przestrzenie ziemi już naówczas należały do niego, a lasy, barcie, rybołostwo, dziesięciny z pól, służba z osad, dozwalały mnichom życie prowadzić wygodne. Zwolna téż przepisy zmuszające do pracy ręcznéj zaniedbane zostały. Mnisi zadowalniali się pilnowaniem ludzi służebnych, zakładaniem ogrodów, a większa ich część wolała przesiadywać w bibliotece niż kopać w polu.
Życie też, pod pozorem ostrego klimatu, który nie dozwalał trzymać się ściśle przepisów dla innego kraju postanowionych, stawało się coraz miększem i zbytkowniejszém. Warzono miody i piwo dla gości, ale dla mnichów z za granicy sprowadzanych zakupywano wino i stół się bez niego nie obchodził.
Jak we wszystkich naówczas klasztorach w Polsce i tu cudzoziemcy liczbą przeważali, rej wiedli. Na Tyńcu może mniéj ich było niż gdzieindziej, ale i tu język, obyczaj, życie cudzoziemskie było raczéj niż domowe.
Opat Kaźmierz, sam polak, wywdzięczając się za to iż go obrano, tém pilniej dogadzał starszyźnie z włochów, francuzów i niemców złożonéj. Ta przynosiła tu zwyczaje obcych krajów, tak że wielu braci brodatych spędzało całe dnie na koniu, ze psy, w lesie, a trąbki się od odzywały w podwórzach na równi ze dzwonkami.
Biskupi się mało w dozór karności klasztornéj wdawali, zostawując rządy Opatom i naczelnikom zakonu, zresztą ilekroć oni sami wyjeżdżali do klasztorów, życie mnisze w ściślejsze karby wchodziło.
Gedko wspanialéj był tu przyjętym niż zwykł żyć we własnym domu. Prawdziwe gody zgotował dlań Opat z przepychem i wystawnością pańską. Biskup zasiadłszy do stołu mógł się przy książęcym sądzić. Srebra, złocone kubki, szkła weneckie, wino stare, misy kute misternie, opony, któremi stołowa izba gościnna okryta była, godne były zamku pańskiego.
Sami zasiedli do stołu z Opatem i mistrzem Amiljusem, który był Gedki ulubieńcem, człowiekiem nauki wielkiéj, do pióra szczególniéj zdolnym. Gdy pismo do Rzymu lub jeden z tych pięknych wstępów do jakiego aktu stylizować było potrzeba, na które się wówczas sadzono, by myślą i formą się odznaczały — bez niego się żaden nie obszedł pergamin. Mistrz Amiljus był do tego jedynym, bez namysłu płynęły mu najpiękniejsze zwroty o znikomości rzeczy ludzkich i t. p. Zresztą był i z tego miłym Biskupowi, że nigdy własnego nie objawiając zdania, gorąco zawsze popierał co Gedko wypowiedział.
Już z twarzy Pasterza i obejścia się jego, Opat Kaźmierz, człek bardzo bystry, przebiegły i zręczny, obyczaju uprzejmości pełnego i postawy nader miłéj — domyślał się iż Pasterz przybywał z brzemieniem jakiemś na piersi.
Dano mu znać wcześnie, że do Tyńca przyjedzie, ale nie tłumacząc podróży.
Gedko siadłszy za stół, ukończywszy modlitwy, długo pozostał zadumanym i milczącym. Gdy misy postawiono a braciszkowie się oddalili.[21] Biskup dopiero puścił swobodnie cugle myśli i z wezbranéj piersi potok popłynął.
— Ojcze Kaźmierzu, — zawołał wzdychając ciężko — ojcze Kaźmierzu, zaprawdę, twardych dożyliśmy czasów. Ot znowu chmury ciągną, ot znowu my pasterze duchowni musimy wtargnąć z władzą naszą w świeckie sprawy. A co się gotuje, Bóg jeden wié! Odmówił książę Kaźmierz dwakroć spuścizny po Kędzierzawym, nawet gdyśmy go przy trumnie nieboszczyka prosili, aby ją przyjął. Prawem starszeństwa oddaliśmy Mieszkowi stolicę — na to, aby on nas z niéj wyganiał!
Ha! — dodał — sługom Bożym bez obrazy swojego pana nie godzi się dać sobą pomiatać.
Westchnął znowu. Mistrz Amilius rzekł zwracając się do Opata.
— Wiecie o tém? książę wydał wyrok skazujący Pasterza naszego na wygnanie!
Opat ręce złożył i oczy podniósł ku niebu.
— Jakimże prawem!
Gedko posępną twarz zwrócił ku niemu.
— Prawa, nie pyta! — rzekł. — Nie Gedki bronię, ale dostojności Biskupa krakowskiego. Co mnie dziś, jutro mogłoby spotkać brata mojego w Gnieźnie, wszyscyśmy dotknięci. Chcą z nas mieć nie sługi Boże, ale posłuszną czeladź tylko.
Opat zdumiony słuchał, Biskup mówił daléj.
— Ojcze mój, my tu z waszego spokojnego klasztoru na czas musimy uczynić obozowisko i wiecową szopę — nie może być inaczéj. Rozkażecie wpuszczać ktokolwiek przybędzie do mnie, bo ja dziś oka nie zmrużę nocą. Ludzie moi wszyscy podążyć tu muszą, ziemian pewnie zjedzie kilku — naradzać się trzeba a ratować!
Tych wyrazów domawiał Biskup, gdy jakby na ich potwierdzenie gwar u furty posłyszeli i dzwonienie. Za Biskupem już przyciągali dworzanie jego i lud zbrojny.
Przynosili wiadomości z Krakowa, że na zamku panował niepokój i gorączkowe, choć tajone przygotowania, wysyłano oddziały na różne strony aby jednych chwytać, drugich przed księcia stawić. Czuć już było z obu stron wydaną wojnę. Donoszono, że z małemi wyjątkami, co było jeszcze ziemian przy dworze, za swojemi idąc, pierzchnęło.
Natychmiast Gedko porozsyłał ztąd gońców do Wojewody i innych ludzi znaczniejszych. Szala widocznie przechylała się na stronę Biskupa, z księciem nie chciał trzymać nikt, burzyło się co żyło.
A że cokolwiek się na zamku działo, zaraz w mieście wiedziano, wszyscy jak Biskup wyrokowani na kary różne, wygnanie, stratę oczów, rąk, więzienie — ostrzeżeni w porę, mieli czas ujść przed książęcemi siepaczami.
Cała noc prawie zeszła na czuwaniu, czynny Gedko albo się modlił lub dawał rozkazy, spocząć niechcąc na chwilę. Oczekiwano tylko na pewną wiadomość o Wojewodzie Szczepanie i na skupienie oddziałów zbrojnych biskupich, aby wyciągnąć z Tyńca i połączyć się z Wojewodą.
Ranek téż następny upłynął na przygotowaniach wojennych.
Klasztor napełniał się jezdném rycerstwem, refektarze zajmował dwór, po za murami niemal obóz się rozkładał, do którego coraz nowe posiłki przybywały, bo się rycerstwo łączyło z Biskupem.
Widział już Gedko z pociechą swą, że osamotnionym nie zostanie.
Około południa nadbiegł wysłany z Krakowa przez Archidjakona Arnolda, który na miejscu pozostał, dworzanin z oznajmieniem iż Kietlicz do dnia był na dworcu biskupim, że ludzie jego otoczyli go do koła, że się gwałtownie o Gedkę upominano, wzywając go do księcia. Potwierdziła się więc wieść, iż go pochwycić chciano. Biskup dotąd jeszcze nie zupełnie dowierzający, uniósł się gniewem wielkim.
— Niema więc już wątpliwości, — zawołał — i nie powinno być miłosierdzia.
Natychmiast z listami i ustnemi poleceniami wyprawiono zaufanych do Gniezna, Płocka, Wrocławia, Kruszwicy, dając Biskupom znać o wypadku i hasło by wszyscy Kaźmierza na stolicę popierali.
Nie czekając już na to, aby książę miał czas się wywiedzieć o miejscu pobytu Biskupa i nasłać może na Tyniec, Gedko natychmiast wyszedł dla obliczenia sił swoich i wydania nowych rozkazów wyjazdu, aby się połączyć z Wojewodą.
Nie miano jeszcze wiadomości pewnéj gdzie się on znajdował, ale nie mógł być zbyt oddalonym. Czekać nań w Tyńcu narażając klasztor i siebie, nie chciał Gedko. Obok kapłańskiéj powagi miał w sobie coś z rycerskiego ducha krwi swojéj i do walki otwartéj śpieszył ochotnie.
Walki jednak mało się było można spodziewać, gdyż Mieszek do niéj sił nie miał. Co było rycerstwa krakowskiego, zamiast stać przy nim, zbiegało do obozu Wojewody. Nimby zaś posiłki od zięciów z Czech i Niemiec nadciągnęły, spodziewano się go wyrugować z Krakowa.
Tak stały rzeczy na Tyńcu, gdy na Wawelskim grodzie w istocie zamęt się brał coraz większy i niepewność rodziła już co daléj czynić przeciw powszechnemu zburzeniu.
Kietlicz pomimo zręczności swéj i zuchwalstwa, mimo gorliwości, żadnego prawie z odebranych rozkazów spełnić nie mógł. Wszystko mu się z rąk wyślizgało.
Z rana nie znalazłszy Biskupa, gdy tegoż dnia obstąpić kazał dworek Leszczyca, pustki w nim zastał, posłani po innych ziemian nie byli szczęśliwsi. Dorota u któréj zasadzkę chciano na Wojewodę uczynić, uciekła. Szczepan był w obozie, nikogo z obwinionych ująć nie było podobna.
Mieszek czekał na wiadomości następny dzień cały, przynoszono mu coraz gorsze, ale nie był to mąż, który by się strwożył niepowodzeniem, lub mógł stracić ducha. W przeciwności równo jak w szczęściu umiał zachować zimną krew i wytrwałością żelazną, stał przy swojém. Myślał co czynić daléj, nad tém co się nie powiodło nie bolejąc na próżno.
Dnia tego jednak, Kietlicza się doczekać nie mogąc, wysyłał po niego kilka razy i sam wyszedł w podwórce, aby swoje siły obliczyć.
Kietlicz wszędzie się znajdując zawiedzionym, nie mogąc dokazać nic, w bezsilném miotaniu się i złości spędził dzień cały. On i jego siepacze pod dowództwem Berezy mścili się na bezbronnych, za tych, których pochwycić nie mogli.
Noc już była, gdy Mieszek raz jeszcze posławszy po swojego Palatyna (jak go tam nazywano), ujrzał nareszcie przybywającego, z twarzą bladą, drżącego, w sukni potarganéj, z piętnem rozpaczliwéj złości na czole i wargach drżących.
Mieszkowi dość było spojrzeć nań, aby odgadł wszystko — nie pytał o nic.
Stojący u progu — milczał.
Raz i drugi książę go zmierzył oczyma, chcąc wyczytać ile z sobą złego przynosił. Ucieczka Biskupa już mu była wiadoma.
Gdy Kietlicz ochłonął nieco, posypał się z ust jego cały szereg wyrzutów, przekleństw, skarg na ludzi.
— Miłościwy panie, — wołał — tu na nikogo nie można liczyć, wierzyć nikomu! Zdrajcy wszyscy. Jednego poczciwego niema między niemi, wszystko już się ciśnie ku Sandomirzowi do Kaźmierza, opuścili nas! Trzeba słać do Czech i Niemiec o posiłki.
Nie dokończył, książę chodził nie poruszony prawie, brodę dłonią poddzierał do góry, jak był zwykł gdy rozmyślał nad czém ważnem.
— Wy wszyscy i ty mylicie się patrząc na Kaźmierza, — rzekł ze spokojem. — Ja go znam iż się nie da ująć i przeciw mnie wysadzić. Nadto dobry jest i spokój miłujący. Miał Kraków w ręku, mnie tu wówczas nie było, prosili go, dawali mu, nie wziął, bo czuł że prawa doń nie miał. Zresztą Mierzwa go tu z sobą przywieść powinien. Kaźmierz mi nie straszny! — dokończył.
— Nie jego, to innego sobie przybiorą — począł Kietlicz rozpaczliwie, — nie wiem już kogo, małoletniego Leszka chorego, albo z Władysławowiczów którego! Na Waszą Miłość wszyscy się sprzysięgli! Wypowiedzieli nam posłuszeństwo.
Milczał książę, naówczas dopiero Kietlicz, którego do żywego bolało niepowodzenie, począł szeroko opisywać co go na każdym spotykało kroku, jakie wszędzie znalazł pustki i opróżnione gniazda.
Książę słuchał bez widocznego wzruszenia; gniewu nawet nie okazywał przeciw Kietliczowi, który sam na siebie i wszystkich więcéj się sierdził niż pan na niego. Ta zimna krew księcia, gorącego Serba tém mocniéj rozjątrzyła iż położenie widział groźném, a pana jakby obojętnym na nie.
Mieszek najmniejszéj nie okazując obawy, dał rozkazy chłodno aby zamek opatrzyć i ludzi zebrać co najwięcéj. Nieograniczoną ufność zdawał się mieć w sile własnéj i w dobroduszności Kaźmierza.
Gdy Kietlicz potém narzekać jeszcze począł, iż nikogo z winnych nie pochwycił — odparł mu książę.
— Dali się który wziąć, łeb mu ucinać, bo przykładu trzeba.
Późnym wieczorem nadciągnął Mierzwa powracający z Sandomirza. Stawił się naprzód do Kietlicza. Zobaczywszy go samego, zrozpaczony już i tak Kietlicz, rzucił się nań jak na pastwę, chcąc dowiedzieć co przywoził.
Pierwsze co widoczne niósł z sobą na twarzy i w ruchach, podsędzia, to były resztki pijaństwa jeszcze zupełnie nie otrzeźwionego. Sprawiało ono że Mierzwa mimo niepowodzenia, widział wszystko w barwach dosyć jasnych.
Gdy Serb przypadł doń gwałtownie, z pogardą wpatrując się w zataczającego trochę przybysza, Mierzwa słodko bardzo przemawiać doń zaczął.
— Niechno, miłość wasza ma cierpliwość — rzekł, — niema nic tak zrozpaczonego, aby się niepomiernie sierdzić. Niema jeszcze nic.
— Powracasz sam? gdzie książę? odmówił więc przyjazdu? Czemużeście go nie przymusili?
Mierzwa nie goloną od dwu dni brodę pocierał z nałogu.
— Niechże no, miłość wasza, posłucha jak to było — odezwał się — rzecz to ciekawa. Przybyłem na zamek do Sandomirza, mogę powiedzieć, przyjęty tam jak słudze pańskiemu przystało. Najśliczniéj. Posadzono mnie u stołu przy ks. Opacie.
— Mów do rzeczy! — zawołał Kietlicz. — Książę Kaźmierz?
— Nie było go! nie było! — odparł Mierzwa. — Wyjechał i nikt nie wie kiedy powróci. Wyruszył na łowy, między nami mówiąc, wszyscy wiedzą na jakie łowy. W lesie ma gdzieś zwierzynę z długiemi kosami i białem liczkiem. Jak na te łowy pojedzie, gnaj wiatr w polu! nie powraca rychło! Gdym przybył, już go nie zastałem.
— Nie czekaliście?
— Czekać, dwa tygodnie!! — zawołał Mierzwa, rękami ruchy czyniąc osobliwe. Ludzie wiarogodni zapewniali mnie, że gdy wyruszy w te lasy, na tego dwunożnego zwierza, czasem go dni kilkanaście niema. Com miał robić?
Tu zniżył głos i uśmiechając się a niezważając że się Kietlicz burzył gniewem, ciągnął daléj.
— Książę poniekąd jest uniewinniony, Rusinka z którą go ożenili, nie powabna i nie wesoła, choć cnót wielkich pani. Ludzie ludźmi!
Kietlicz się miotał, ochota go brała precz za drzwi wymieść nieszczęsnego posła.
— Gadajże — zawołał — coście na zamku widzieli? gotuje się tam co??
— Tak dalece nic nie słyszałem, oprócz uczonych i mądrych rozpraw, w których udział brałem, wstydu księciu mojemu nie uczyniwszy, — mówił Mierzwa, śmiejąc się. — Opat Lucyusz a choćby i Scholastyk Lambertus, uczeni mężowie, ale w jurisprudencyi biegli nie są, co im dowiodłem. Ile razy się puścili w pandekty, dekretalia, zakony, pobiłem ich na głowę zawsze. Chodzili jak po gołoledzi, nie wytrzymali ze mną.
Z dumą to rozpowiadał Mierzwa — Kietlicz spluwał.
— Widzieliście kogo więcéj na zamku? — pytał.
— Przemykających się różnych, dużo — rzekł Mierzwa — podejrzanych, bardzo podejrzanych! Oprócz tego zwykły dwór, Jaksę z Miechowa, Goworka, Wichfrieda. Ruch w Sandomirzu wielki, ale co to znaczy, gdy księcia niema.
— Nagliliście aby tu przybywał?
— Toć było poselstwo moje — zawołał niemal urażony podsędzia — jakżebym ja nie spełnił misyi? Sambym się naówczas osądził nietylko na grzywny, ale na chléb i wodę! Prosiłem o naglenie nietylko Jaksy, nietylko Goworka, Opata, i wszystkich, wiążąc ich uroczystemi obietnicami, ale zdałem to na księżnę. Przyrzekła mi pani miłościwa, małżonka wyprawić.
Kietlicz niechcąc już słuchać więcéj, pogardliwie dał znak Mierzwie by się oddalił.
Trochę jeszcze napojem oszołomiony podsędzia, chętnieby był dłużéj opowiadał, mając ochotę żywo i dowcipnie się rozgadać — ale mu słuchacza zabrakło — Kietlicz pobiegł do księcia.
Nie pozostało Mierzwie nic, chyba do dworku swojego na podzamczu powracać, w którym wątpliwych ślubów żona, kilka młodych służebnic patrjarchalnym obyczajem przyjętych i krzykliwe dzieci nań oczekiwały, ale na łono tego szczęścia domowego Mierzwa nie miał ochoty się udać. Dokuczyło mu już one.
Bardzo więc mu na rękę było, gdy w podwórcu spotkał Skarbnego Juchima, z którym go czuła przyjaźń łączyła, idącego powolnym krokiem z zasępioną i zafrasowaną twarzą.
Mierzwa z Juchimem żyli w najściślejszych stosunkach, chociaż Skarbny gardził człowiekiem grosza przy duszy nieumiejącym utrzymać i życia tylko używającym bez miary.
Ale — potrzebowali się wzajemnie. Mierzwa napędził wlokącego się powoli żyda i uderzył go po ramieniu wesoło witając. Usposobienie to Juchimowi wydało się dziwném, smutną twarz zwrócił ku niemu.
— No, widzicie, — wołał Sędzia — znowu jestem na miejscu i sądy się rozpoczną! Dużo spraw zalegać musi.
Juchim ruszył ramionami, popatrzył nań z politowaniem, nachylił mu się do ucha i szepnął.
— Czy ty uszów ni oczu nie masz! człowiecze! czy ty nie widzisz co tu się dzieje?
Mówił poruszając się coraz mocniéj.
— Oni nas i siebie zgubią! To głupi goj ten Kietlicz! Oni powinni byli zawczasu wszystkich pobrać, dali się im porozłazić. Gwałt! co to za pilność! Z więzienia u nich uciekają, a kto chce ino, z przed nosa uchodzi. My tu wszyscy niepewni[22]
— Co ty pleciesz? co pleciesz? — zawołał Mierzwa nastraszony. — Co ci się śni? ty stary!
Tak mówiąc, wyszli za wrota zamkowe. Juchim szedł cały drżący z gniewu i strachu.
— Ty bo oczów nie masz! — wołał przerywanym głosem. — Nie mnie, tobie się śni, że co wczoraj było będzie zawsze! Ty tego nie widzisz, że nam ziemia się pęka pod nogami.
A! a! gdy tak pójdzie, nie stanie nas tu wszystkich prędko.
Mierzwa otrzeźwił się i poczynał chmurnieć.
— Co ty gadasz! cóż się tu stało bezemnie? — spytał.
— Pójdź że na miasto — mówił żyd miotając się gwałtownie coraz. — Miasto puste, Biskupa niema, Wojewody niema. Wiesz gdzie oni są? Wszyscy poszli się sprzysięgać na księcia i Kietlicza. Wszyscy! — ciągnął Juchim unosząc się. — Ha! a co będzie z nami? księcia wypędzą — co z nami? Hę! Nas powieszają! Tyś sądził, ty męczył, karał, ja dusił za grzywny[23] — Ha! oni nas teraz zechcą sądzić i dusić! A co my winni? co my winni?
Mierzwa już był odzyskał zupełną przytomność, czuł że rozumny Juchim nie trwożył się darmo.
— Słuchaj, Juchim — odparł kiwając głową — czego się ty boisz! Tobie nic nie może być, bo ty masz pieniądze, a mnie? mnie nie może nic być, bo ja mam rozum (uderzył się palcem w czoło), albo ja nie mogę służyć innemu, jak służyłem temu?
— Ja mam pieniądze! — podchwycił przyskakując do Mierzwy Juchim z gniewem okrutnym, tak że podsędzia się cofnął. — Ty śmiesz gadać że ja mam pieniądze! ty! Kto tobie powiedział że ja mam pieniądze! Ty potwarco jakiś!
I począł potrząsać suknią swą brudną i wyszarzaną.
— Jakie ja mam pieniądze? zkąd ja mam je mieć? Ja mam ten łachman co na grzbiecie, więcéj nic. Co ty będziesz gadał że ja mam pieniądze! Czy to pieniądze moje! Ja na chléb nie będę miał.
Mierzwa głowę to podnosił, to spuszczał.
— Słuchaj, Juchim — rzekł — po co ty to mnie gadasz?
— A na co mówisz że ja mam pieniądze? — krzyknął żyd, — ja jestem żebrak, ja niemam nic, nic.
— No, jak tak — dodał Mierzwa — to cię powiesić mogą.
Szli daléj. Juchim z głową spuszczoną, Mierzwa gładząc brodę. Tuż pod zamkiem był dworek Juchima, chata oparkaniona tak wysoko, że z za tynu dachu jéj prawie nie było widać. Wrota ogromne, ciężkie, kute, prowadziły do wnętrza. Mierzwa do swego domu zawczasu nie chcąc powracać, towarzyszył Juchimowi, choć ten go nie bardzo zapraszał. Stanęli u wrót.
— Słuchaj ty biedny nędzarzu Juchimie, — odezwał się podsędzia, — mnie w gardle od drogi zaschło, ty masz i wino i miód, jabym się napił i pogadalibyśmy o naszych biedach. Ręka rękę myje.
Tak się naparłszy w gościnę Mierzwa, przez otwierającą się furtkę wszedł w podwórko Skarbnego, nad które coś uboższego, brudniejszego, bardziéj opuszczonego widzieć było trudno. Chata pokryta słomą, choć spora, najgorszéj wieśniaczéj na pozór równała.
Juchim szedł przodem nie bardzo zważając na ciągnącego za nim Mierzwę, zajęty tak był obawą o los własny, iż go więcéj nic nie obchodziło. Weszli do izby ciemnéj i smutnéj. Juchim u uszaka drzwi, dotknął ręką jakiegoś znaku, rękę pocałował i nawijającemu się tuż chłopcu, odzianemu licho coś szepnął. Sam zaś czapki nie zdejmując, począł ręce myć i ocierać o rącznik przy drzwiach na kołku wiszący. Mruczał jakąś modlitwę. Mierzwa siadł i oparł się na stole, jakby mu się na drzemanie zbierało.
— Słuchaj, Juchim — począł po wypoczynku krótkim — mnie to coś powiedział ani się w głowie pomieścić, ani wyjść chce z głowy. Hę? Myślicie że już tak źle z nami?
Stanął przed nim Skarbny, ręce za pas wkładając.
— Źle! co to źle! najgorzéj! — zawołał. — Trupem już słychać! Myślałem że Kietlicz rozumny człowiek, a książe mądry pan, oni wszyscy ślepi, oni głupi są! Oni myśleli, że im wszystko wolno, a nie pamiętali o tém, że kto chce bić, musi mieć dwu do trzymania. — Gdzie teraz ci co będą trzymali? Kto im będzie trzymał? Ci co mieli trzymać, pouciekali!
Żyd się żywo przechadzać począł, Mierzwa słuchał i czekał. Niedoczekawszy się, rzekł.
— Wy myślicie że nam co zrobią? Sług za to nie wieszają gdy panowie grzeszą! Ja mam rozum, to się wyłgam, no — a ja taki swoje, ty masz pieniądze, to się wykupisz!
Juchim po raz drugi usłyszawszy o pieniądzach przyskoczył doń z zaciśnionemi pięściami.
— Co ty mi będziesz o pieniądzach gadał.[24] — krzyknął — ty! ty!
— A! między nami! — rozśmiał się Mierzwa — ja tego na rynku wywoływać nie będę! — Juchimowi oczy świeciły strasznie.
— Ja wyjdę o kiju, z torbą! ja będę żebrakiem — wołał jęcząc.
Uspokoił się jednak po troszę, gdy podsędzia dał mu znak ręką, iż więcéj mówić o tém nie będzie.
Nierychło Skarbny zbliżył się do siedzącego.
— No co? — spytał — sprowadzą oni tu Kaźmierza?
Mierzwa się strząsł.
— Co ci w głowie — rzekł — tak dalece nie zaszło jeszcze. Nasz książę ma siłę.
Juchim ruszył ramionami.
— Jaką? gdzie? — spytał. — Zięciów swoich! Zięciowie mają sprawy swoje, z nich się żaden ani ruszy? A tu!! jaka siła!
Sparł się na stole nad siedzącym.
— A książę Kaźmierz? co to jest za pan?
— Dobry pan — odpowiedział Mierzwa, — tak dobry, iż nie zechce bratu szkodzić! To nie może być!
— Nie może? — więc innego wybiorą i posadzą — mówił Juchim — to u nich już postanowione! A kogo??
Mierzwa zdawał się nie wiedzieć co odpowiadać, ruszył ramionami. W téj chwili stara kobieta w rodzaju zawoju na głowie, z twarzą pomarszczoną, milcząca przyniosła dzbanuszek i kubki, spojrzała z pogardą na Mierzwę, nie skinęła mu nawet głową, postawiła przed nim napój i szybko się oddaliła.
Rzucił się podsędzia na ożywiające przyjęcie, nalał kubek i rozkoszując się, cały zatopiony w smakowaniu, pił a cmokał.
— Ja tobie powtarzam, — mówił Juchim zbliżając się do niego znowu, — nam trzeba myśleć o sobie, nie długo już ich panowania!
Mierzwie te przepowiednie mniéj od napoju smakowały, krzywił się.
— Ty Juchim, — rzekł — nadto daleko chcesz patrzéć. To się na nic nie zdało. A chcesz koniecznie wiedzieć co my robić mamy! A! takich ludzi jak my zawsze im będzie trzeba, temu czy innym! Ja? będę im sądził jak zechcą! Na ścięcie, to na ścięcie, na całowanie, to na całowanie.
Gorzéj z tobą panie Skarbny!
Juchim się znowu oburzył.
— Dla czego ze mną gorzéj być ma? — A kto im będzie pieniądze bił i zbierał? A kto u nich zadzierżawi mennicę? Kto potrafi co ja?
Ja jestem ubogi, ale około cudzych pieniędzy chodzić umiem. U mnie one nie przepadają, a mnożą się.
Tylko jabym chciał wiedzieć, co to jest ten Kaźmierz?
Mierzwa przynaglony ruszył ramionami.
— Co to jest Kaźmierz! — zawołał — to jest taki książę co o pieniądze nie dba, skarbów zbierać nie będzie, przyjdzie Biskupom ręce całować, a ziemian karmić i poić. Będzie w kościele śpiewał i..
Mierzwa niedokończywszy, ruchem jakimś rąk pokazał, że Skarbny się po nim nie wiele spodziewać może.
Juchim w milczeniu zbierał jego słowa.
— A! a! — jęknął — co to będzie z nami! co będzie z nami!
Mierzwa już znowu podpiwszy, był dobréj myśli.
— E! daremna troska cię gryzie — rzekł — co ma być? My pierwsi pójdziemy się nowemu panu pokłonić, głowy nam nie zdejmie! Dobry pan!
Żyd westchnął.
— Dobry pan — mruknął — z dobremi panami niema dobréj roboty.
Wytrzymawszy tak Skarbnego, z miną rozjaśnioną i tryumfującą powstał z siedzenia podsędzia i zbliżył się do ucha jego.
— Ty jesteś — odezwał się rozweselony — wcale nie głupi człek, ale ty patrzysz za daleko a nie widzisz nic. Wypędzą Mieszka? myślisz że spokojnie wytrwa, że nie będzie probował powracać? zamiast jednego, któremu służymy, będziemy mieli dwu, którym będziemy potrzebni. Albo to od obu brać i dwom służyć nie można, kto ma rozum!
Chrząknął Mierzwa i popił.
Ze wszystkiego co dotąd mówił, ostatnie się widać najrozumniejszém wydało Juchimowi, głowę skłonił i umilkł.
Poszanował w Mierzwie człowieka wedle myśli i serca swojego, nie mówiąc nic, kubek mu nalał — i spokojniejszy po izbie zaczął się przechadzać.



VI.

W cichéj dolinie otoczonéj lesistemi wzgórzami, u brzegów wijącéj się zielonemi łąkami, pośród wierzb i olch Pilicy, maleńka osada z kilkunastu chat złożona, kryła się zasłonięta od wielkich gościńców i od ludniejszych okolic. Zwano ją Sulejowem.
W chwili, gdy się nasza powieść poczyna, w zakątku tym spokojnym, widać było na wznioślejszym nieco brzegu rzeki, szeroką dosyć przestrzeń zajętę, jakby naprędce pokleconemi drewnianemi budowlami, wśród których gdzieniegdzie ściany rozpoczętych zaledwie murów się wznosiły. Zdala było to coś podobnego do zamczyska, a w istocie niedawno założony klasztór mnichów białych, dzieci Bernarda świętego, których od pierwszego ich gniazda Cystersami, lub od założyciela Bernhardynami zwano.
Potężny duch reformatora, ojca zakonu, jednego z najdzielniejszych mężów swojego wieku, zdał się w nową regułę przelewać, i za życia św. Bernarda zakon wzrósł do przeszła półtorasta klasztorów.
Wszędzie, gdziekolwiek chciano wiarę szczepić i pobożność rozkrzewiać, zakładano Cystersów domy.
Sława Benedyktynów zaćmioną została przez wyszłą z łona ich nową milicyę Chrystusową. Na chorągwi jéj stała znowu, jak za czasów Benedykta świętego „Praca!“
Gdy Benedyktyni już się teraz tylko o mądrość kusili, mnisi biali chcieli dać światu przykład wstrzemięźliwości, pokory i pracy.
Pomiędzy starszemi i młodszemi powstało współzawodnictwo. Starsi bracia patrzali z pewną trwogą na rozrastające się z nadzwyczajną szybkością młode pokolenie białych mnichów.
Benedyktynom zarzucano już życie rozpieszczone, a porównywając ich do pierwszych pustelników Antoniusza i Hilarego, Cystersi wołali: „Tamtym starczyła licha skórka zwierzęca, aby tylko nagość ich ciała okryła i od srogości zimna zabezpieczała; a wy nie tak się odziewacie. Tamci głodni pracą rąk własnych, z motyką i widłami szukali dla siebie pożywienia, wy czy tak czynicie? Tamci niedostatek cierpieli, wy opływacie we zbytkach. Tamtych prześladowano i trwożono, wy wiedziecie życie wygodne i dostatnie. Tamci błądzili po puszczach, wy siedzicie wśród swoich na wywyższonych siedzeniach.“
Charta charitatis“ nowa reguła nowego zakonu, który już był wprowadzony do Polski, surową była i nieubłaganą. Wszystkie klasztory św. Bernarda łączyły się w jedną ogromną rodzinę, i wiodły rod swój jak dzieci od matki, od zgromadzeń, z których powstały, wiążąc się z sobą nieustanném czuwaniem wzajemném.
Jak wszędzie, tak w Sulejowie zakładający się klasztor, przedstawiał już zarys wszystkim innym podobny, z jednych części złożony. Niewolno było zmieniać nic nigdzie w normalnym kształcie cysterskiego klasztoru.
Wprzódy nim do Sulejowa mnichów sprowadzono, nim tę dwudziesto trzecią córę wydał na świat Morimond (jeden z głównych cysterskich klasztorów) byli już zakonnicy téj reguły w Lędzie i w Oliwie. Sulejów dostał biblijne nazwanie: Siloa, zwano go téż Silva, bo wśród lasów był położony.
Jak Benedyktyni zwykle się mieścili na górach, tak pokorni Cystersi chętniéj zamieszkiwali doliny, i od dolin (vallis) najczęściéj zwali swe schronienia.
Sulejów właśnie dla nich przypadał dobrze ze swą kotliną lasami osłoniętą. Podług prawa zakonu wprzódy, nim mnisi tu wciągnęli na dolinę Siloa, już schronienie dla nich tymczasowe było przygotowane. Wedle wskazówek przyszłego opata wystawiono naprzód kapliczkę drewnianą, izbę jadalną, sypialnię, schronienie dla gości i celę dla odźwiernego.
Kościół się dopiero zaczynał budować, gdy pierwsi dwunastu apostołowie weszli na poświęconą siedzibę swoją. Właśnie niedawno Opat Lucyusz z towarzyszami zajął był ubogie jeszcze budynki, na których miejscu miał późniéj stanąć kościół i klasztór wspaniały, osobny dwór Opata, folwarki i ogrody.
Całém wyposażeniem jakie z sobą od matki klasztoru przynosili wszędzie pielgrzymi, było kilka ksiąg niezbędnych, bez których się obejść nie mogli. Psałterz, Hymny, Collectaneum, Antyfonarz, Graduał, Mszał i ta „Charta charitatis“ Karta miłosierdzia, która prawo w sobie zamykała.
Ubogo wyglądał Sulejów jeszcze, chociaż obok tymczasowych drewnianych szop, w których mieścili się mnisi, już żwawo rozpoczynała się budowa kościoła pod ich dozorem, wedle ich formy. Mury już z ziemi wyrastały. Około nich roiła się gromadka robotnika i białe widać było suknie przewodniczących im mnichów.
Drogą wiodącą ku temu nowemu klasztorowi jechała pięknego poranku wiosennego, mała garstka rycersko a myśliwsko odzianych ludzi. Przodem urodziwy mężczyzna, lat średnich, z twarzą piękną a smętną, z długiemi włosami puszczonemi na ramiona. Za nim z brzydką a poczciwą twarzą, ogorzały, chudy jechał pachoł oczyma ścigając każdy ruch pana, daléj z kilku łowczemi psów było kilka.
Gromadka ta wyjechawszy z lasu, zatrzymała się nieco. Jadący przodem stanął, stanęli i inni. Zdawało się, że chciał się przypatrzyć okolicy. Oczy jego skierowały się ku klasztorowi bielejącemu w dali poczętemi mury. Nie pilno mu było, stał długo i patrzał. A gdy potém westchnąwszy koniowi dał znak aby szedł daléj, nie popędził go żywiéj, owszem chód jego hamował, jakby się spieszyć nie chciał.
Rozglądał się po okolicy, — dumał.
Byłto, jak się domyśleć łatwo, książe Kaźmierz spłoszony z Gaju, przez ziemian, którzy go nocą najechali. Jagna téż musiała powracać do starego ojca, a książe lękając się do Sandomirza jechać, gdzie nań ziemianie krakowscy czekali, od których natrętnych nalegań się spodziewał, wolał zawrócić do cichéj téj ustroni w dolinę Siloa, w któréj jego staraniem słało się gniazdo modlitwy, zapalało ognisko światła.
Na to rąk swoich dzieło książe spoglądał rozrzewnioném okiem, z myślą jakąś tęskną, jak by zazdrościł tym, co tu mieli zażywać pokoju przy pracy, zrzekając się woli własnéj, aby mieć spokojne sumienie.
Może i on byłby się teraz zrzekł téj woli, która często wyrywała się rozumowi, obłąkiwała na bezdrożach, aby okupić tą ofiarą pokój duszy.
Życie, jakiego pragnął z tém, które prowadził, nie godziły się.
Świat ciągnął słabego pana w swe objęcia, gdy dusza wyrywała się ku czystym sferom światłości i ciszy.
Przebył już wiele, odcierpiał niemało, a nie wiedział, co go czekało jeszcze. W Sandomirzu jeżeli nieszczęśliwe życie było znośne, w Krakowie czekała niewola złota, niepokój, niepewność, wrzawa.
Miłość ziemian pchała go tam, zkąd niechęć może wkrótce spychać miała. Wstręt też czuł do rzucania się na nowe, nieobliczone losy.
Jechał, w myśli tak przebierając wszystko przeszłe, aż do ostatniéj godziny przebytéj w Gaju, przy téj szalonéj dziewusze, od któréj nie mógł się oderwać. Sto razy postanawiał zostać wiernym żonie, spełnić przyrzeczenia duchownym dane, potém przychodziła chwila namiętności, żebraczka posłanka zjawiała się pod oknem, Kaźmierz nie miał siły z niczém ją odprawić — i jechał. A wracając potém gryzł się w sumieniu własném, wstydził sam przed sobą, pokutował na duchu.
Chciał się czuléj przywiązać do żony, którą mu narzucono, a niemógł się zwyciężyć.
Pokorna, dobra towarzyszka jego, namiętnéj miłości w nim obudzić nie umiała. Szanował ją, a dzika żądza jakaś, piastowska krew ciągnęła go ku drugim niewiastom. Jagna była najukochańszą ale może nie jedyną. Nowe liczko, nowe słowo, młodość a krasa świeża, jakiemiś obietnicami nowego szczęścia porywały go ku sobie.
Szukając szczęścia po bezdrożach, w istocie był nieszczęśliwy.
Gdy tak jechał wzdychając, Smok, w którego piersi odbijało się każde pańskie westchnienie, tłumił w sobie do wtórowania mu ochotę. Żal mu było tego pana. Czuł, że był nieszczęśliwym, niemogąc odgadnąć dla czego?
— Czego bo mu braknie? — mówił w duchu — ma, co dusza zapragnąć może, a smutny tak, jakby z głodu marł, odziać się nie miał w co i biedniejszy był odemnie? Żonka młoda, no, i ten wicher co za nim lata i do którego on ucieka — i panowie i pokłony. — Czego mu brak?
Smok ruszał ramionami. Radby się był tajemnicy dowiedział, ale zapytać o nią pana? nigdyby się nie ważył. A dałby był wiele, żeby odgadnąć co mu tak ciężyło.
Kaźmierz jechał powoli zadumany, rozpatrywał się po okolicy, myślał, jak się tu podźwignie kościół, jak tych dwunastu pierwszych wzrośnie do kopy i jak téj liczby doszedłszy, klasztór jego nowych dwunastu krzewicieli wyśle ztąd na jakąś pustą dolinę, aby się rozległa chwałą Bożą.
W okolicy życia jeszcze było mało, osada uboga, trochę ludzi kręciło się tam około budowy, kilku pastuszków około trzód na łąkach stało, na polkach u wzgórzy widać było białe koszule wieśniaków, którzy coś przy roli robili. Spokój wielki, błogosławiony a uroczysty rozlany był na tym krajobrazie nieszerokim, tęsknym, miłym, dzikim trochę.
Książe jechał nie spiesząc.
Uciekał tu, gdzie go pewno nikt nie miał szukać, gdzie się go nawet domyślać nie mogli. Chciał tu z mnichami pomodlić się, rozmówić, popatrzeć jak rosło claustrum, a zapomnieć, że go z Sandomirza wypędzano.
Spodziewał się tu czas jakiś przebyć ukrytym, dopókiby pierwsza gorączka, tych co go na tron powoływali, nie przeszła. Żal mu tylko było, że Opata Lucyusza, którego w Sandomirzu zostawił, nie znajdzie tutaj, pocieszał się przeorem, który go zastępował.
W tych myślach powoli zbliżył się ze swojemi do furty klasztornéj, która jak wszystko tu, tymczasową była. U drewnianych wrót zbitych z desek, na koziéj nóżce wisiał prosty sznur od dzwonka, lecz nim go Smok pociągnął, przez okienko wyjrzał furtyan siedzący tam dzień cały i poznawszy księcia, bo go tu znali wszyscy, pospieszył otwierać, dając znać przez braciszka do klasztoru, jaki im wielki gość przybywał.
Gdy Kaźmierz z konia zsiadłszy wchodził, wedle zwyczaju Cystersów, furtjan przyklęknął do powitania.
— Mój ojcze — rzekł książe do niego — o przybyciu mojém nie głoście, nie z urzędu opiekuna dla oglądania, ale schronić się do was przyjechałem.
W klasztorze tymczasem wszystko się już poruszyło i białe habity spieszyły na powitanie założyciela swojego. Jakież było zdziwienie księcia, gdy przodem idącego ujrzał Ojca Lucyusza Opata, o którym sądził że jeszcze w Sandomirzu przebywa. Za nim szli O. przeor, Kantor, kustosz i cała starszyzna niewielkiej gromadki, która jak zawsze w początkach, z osób się tylko dwunastu składała. Dwóch młodych polaków, żaczków z Krakowa, do nowicjatu przyjętych, służyli francuzom za tłumaczów i pomocników.
Wszystko tu jeszcze, jak powiedzieliśmy, ubogo i tymczasowo wyglądało, szczególniéj klasztór sam drewniany, sklecony na prędce, aby mnisi przybyć mogli, ale już, wedle prawideł zakonu, mający w sobie to wszystko co każde klaustrum cysterskie składać musiało.
Opat witając księcia uśmiechał się wesoło i wnet do osobnego dworku swojego poprowadził; Opactwo bowiem stało zawsze oddzielnie od zabudowań klasztornych i było niejako wrotami przez które zgromadzenie ze światem zewnętrznym się łączyło.
Cały plac, który zająć miały obszerne budowy, był jeszcze pełen nawiezionego drzewa, kamieni, cegły, wapna, materyału najrozmaitszego, około którego krzątali się cieśle, murarze, kamieniarze i ich pomocnicy. Z ziemi gdzieniegdzie wyglądały wyrastające fundamenta, zarysowując przyszłe budowy i podnioślejsze już ścian kawałki.
Opodal widać było opasane zagrodami z drzewa i płotów ogrody klasztorne, wirydarze przyszłe, ogród Opata, folwarki i stajnie. To co było dotąd, ledwie obietnicą przyszłości nazywać się mogło.
Część zakonników była przy robotnikach w ogrodzie, część około klasztoru, a wszyscy, mimo niewygód i nieładu, wśród którego dla przyszłości pracować musieli, twarze mieli uśmiechnięte. Nie przerażało ich że tu wszystko stworzyć było potrzeba.
— Ojcze Lucyuszu — odezwał się książe — jakże i czém się to dzieje, że ja tak szczęśliwie was tu znajduję? Sądziłem że poczekacie tam na mnie, dokąd ja teraz jechać nie mam ochoty.
— Niepokój miałem o gniazdo nasze — odpowiedział Opat — nie mogłem tam bezczynny siedzieć dłużéj, a w Sandomirzu nie czułem się potrzebnym. Bóg dobry sprawił że ja tu sam Waszą miłość powitać i przyjmować mogę. Lecz jakże nas ta łaska spotkała że książe zamierzyłeś odwiedzić Silvę, mnie nawet o tém nie wspominawszy?
— Bom wyjeżdżając z Sandomirza, niewiedział wcale że się tu znajdę, — rzekł Kaźmierz smutnie[25] — Niepokój i mnie zmusił u was szukać trochę pokoju. Chciałbym tu spocząć i przypatrzéć się życiu waszemu.
— A! — odparł Lucyusz — jeszcze ono dziś nie jest takie jakiemby być powinno wedle ścisłéj reguły. Staramy się jéj nie uchybić, aleśmy na obozowisku i obcy a nieoswojeni z krajem.
Książe nie śmiał, choć pragnął go o Sandomierz pytać, gdy Opat sam, wprowadzając go do swojego dworku z drzewa pobudowanego, ale przystojnie przybranego wewnątrz i czystego odezwał się.
— W Sandomirzu ludzi tak dużo zostawiłem, żem się tam nie czuł potrzebnym. Wrota i drzwi przez cały dzień stoją otworem, a Goworek nie może spocząć, takie tłumy ziemian płyną ciągle z Krakowa.
Książe spuścił oczy zachmurzony.
— Wołają Waszą Miłość na stolicę — dodał Lucyusz.
I na to Kaźmierz nie odpowiedział. Oczy miał w ziemię wlepione i Opat łatwo mógł poznać iż wiadomość ta nie miłą mu była. Nie pytał nawet o osoby, ani chciał wiedzieć którzy tam byli. Lucyusz zamilkł postrzegłszy to wrażenie na księciu.
Nierychło Kaźmierz się odezwał do niego.
— Otóż masz, ojcze mój tłumaczenie dla czego wolałem tu zbiedz, aby w zaciszu przetrwać burzę. Burza to jest i mam nadzieję że jak nawałnica przeminie. Umysły ludzi gorących uniosły się, serca podrażniły — uspokoją się da Bóg. Jam do wielkiego państwa ani stworzon, ani z prawa powołany.
— Pokora chrześciańska, mówi z was, miłościwy panie — odezwał się Opat — ludzie sądzą inaczéj. Niewiem czy się zdołacie oprzeć naleganiu i czy się mu godzi opierać. Wszyscy Pasterze nasi wołają do was[26] — Umiłuj się nad nami.
— A któż zmiłuje się nademną! — przerwał Kaźmierz[27] — Nie tylko sumienie się przeciwi, ale przykład starszéj braci zdolniejszéj odemnie trwoży. Jeżeli Władysław, Bolko, Mieszek nie zdołali ich zaspokoić czyż ja to potrafię? Nie mój ojcze, nie mówmy nawet o tém.
Wnet zmieniając rozmowę, książe zażądał aby nie jako gość ale jako jeden z braci podzielał życie zakonne. Prosił o to tak mocno iż Opat przystać musiał. Na to tylko zgodzić się nie chciał aby książe razem z innemi sypialnię dzielił. U Cystersów bowiem wszystko wspólném było i nikt własnéj celi nie miał.
Ponieważ już było po tercyi i po Mszy świętéj a czas obiadu następował, książe zaś z Opatem na osobności nie chciał zasiąść do stołu, pragnąc się do życia klasztornego stosować, O. Lucyusz poprowadził go do skromnéj szopy, w któréj jadano.
Maleńka kazalnica z desek zbita, na boku stojąca, przeznaczona była dla lektora, czytającego w czasie jedzenia. Rozpoczęto wedle zwyczaju od odmówienia psalmu „Miserere mei Deus“ i błogosławieństwa.
Na stole podane były dwie potrawy, wino z wodą mięszane i chleb czarny. Pożywano w milczeniu. Książe z Opatem usiadłszy do stołu, nic innego nad to co wszyscy jedli mieć nie chciał.
Wkrótce téż skończył się krótki obiad, czytaniem reguły i wspomnieniem zmarłych w zakonie macierzystym zamknięty. Tygodniowi dozorcy poszli z zakonnikami do pracy, a najważniejsza tu teraz osoba, budowniczy „Magister Operis.[28] który robotami około kościoła zawiadował do swych cieślów i murarzy pospieszył.
Dwór księcia Kaźmierza jadł osobno i daleko dostatniéj nad niego był przyjęty, bo w klasztorze dla obcych na niczém nie zbywało.
Po jedzeniu Opat, który znał upodobanie księcia, a pragnął go czémś rozerwać, skinął na Kantora pod którego kluczem było,[29] Armarium (biblioteka) i kalendarz klasztorny, aby komorę otworzył, w któréj przywiezione z Francyi skarby się znajdowały. Morimundska matka, wiedząc o tém co w Polsce najpożądańszém było, wyposażyła córkę nietylko w antyfonarze, hymny i graduały wspaniałe, ale dodała kilka rękopismów drogich, które książe z ciekawością oglądał i tłumaczyć sobie kazał. Znalazły się tam poezye łacińskie chrześciańskich śpiewaków pierwszych wieków, a nawet trochę świeckich rzeczy, bo i listy Seneki i ułamki Cycerona i historye rzymskie i coś o Aleksandrze Wielkim i różne świętych legendy.
Niektóre z tych drogocennych pergaminów malowane były i złocone tak cudnie iż podziw a zachwycenie obudzały.
Książe właśnie był niemi zajęty tak iż o wszystkiem w świecie zapomniał na chwilę, ciesząc się jak dziecię że skarby te do kraju przyniesiono — gdy natrętne pukanie do drzwi słyszeć się dało.
Z niecierpliwością książe ku nim zwrócił oczy, a Opat sam poszedł zobaczyć, kto się tu dobijać ośmielił. Przez zlekka otwarte drzwi Kaźmierz dostrzegł twarz dobrze mu znaną, wcale tu niespodziewaną — drgnął cały.
W przybyłym łatwo poznać było można cudzoziemca; młody był, przystojny bardzo, wzrostu słusznego, suknia i zbroja niemca raczéj niż Polaka cechowały. Twarz dosyć miła, łagodnego wyrazu, oczy niebieskie, uśmiech swobodny i niewymuszony, usposabiały dobrze dla przybysza.
Opat przyjął go jak znajomego i poufale szeptać coś z nim zaczął, gdy książe, którego odpadła już ochota do oglądania Armarium, zaniepokojony, pośpieszył także do stojącego w progu.
Żywo natarł na niego twarz okazując zdziwioną, zafrasowaną ale nie gniewną.
— Wichfried! — zawołał — ty tu?
— Tak jest, miłościwy książe — odparł uśmiechając się przybyły — poszczęściło mi się Was znaleźć.
— Potrzebowałżeś szukać tak pilno? — zapytał książe trochę niespokojnie.
Opat, widząc że się na poufałą rozmowę zanosi, wskazał na drzwi sąsiedniéj sali kapituły, wspaniale nazwanéj jéj imieniem przedwcześnie, będącéj w istocie izbą pustą, w któréj sprzętu żadnego nie było, a jak teraz i ludzi téż. Wedle reguły schodzili się tam w pewnych godzinach zakonnicy.
U drzwi jéj O. Lucyusz wytłumaczył się zajęciem pilném i odszedł, przybyły gość sam z księciem pozostał. Z obejścia się ich z sobą widać było zażyłość dawną i wielką poufałość.
Wichfried, o którymeśmy już wspominali, jako o przyjacielu księcia, niegdyś towarzysz jego, gdy w Niemczech jako zakładnik przebywał, był wnukiem starego Lanfrieda, który u siebie ze szczególną gościnnością młodego sierotę przyjmował, opiekował się nim, a gdy mu na czém zbywało nie żałował swojéj majętności.
Pamiętny tych usług Kaźmierz późniéj wziął do siebie jego wnuka, którego wyposażyć chciał i w Polsce osiedlić.
Stosunki ścisłe dawno ich łączyły, gdy Kaźmierz był wygnańcem opuszczonym; wpłynęły one na późniejszą obu zażyłość. Mieli z sobą niegdyś braterstwo rycerskie, żyli jak równi i druhowie, pozostała i teraz przyjaźń, na którą Wichfried zasługiwał, ale płochy człek nie zawsze na dobre jéj użyć umiał. Byłto powiernik i pomocnik księcia we wszystkich jego tajemnych miłostkach, od których nie odciągał, ale raczéj ośmielał Kaźmierza.
Wichfried lubił życie, pojmował je jako zabawę i rad był ze wszystkiego korzystać, co je mogło uprzyjemnić. Z Kaźmierzem byli niemal jak bracia, choć książe poważniejszego nadeń umysłu, czasem go za płochym i lekkomyślnym znajdował.
Gdy się w kapitularzu znaleźli sami, książe ujmując go za rękę, zapytał powtórnie.
— Wichfriedzie, jakżeś ty mnie tu mógł znaleźć, dla czegoś mnie szukał?
— Jak znalazłem! doprawdy sam niewiem — odparł śmiejąc się niemiec — alem szukał pilno, bo mi potrzeba było widzieć was rychło i mówić z wami. Od kilku dni serce mi bije żywiéj, to com przeczuwał i czego pragnąłem ziszcza się. Jadę z Sandomierza — pędzę raczéj. Wiedziałem, domyślałem się że jesteście w Gaju, tam już nie zastałem nikogo, śladem, węchem, domysłem, przeczuciem jakiémś tu się dostałem.
— Mów prawdę! — przerwał Kaźmierz — wskazał ci kto?
— A! miły panie — odparł Wichfried — wam bo się ukryć trudniéj niż komu. Poznają was wszędzie i domyślają się ludzie. W istocie po drodze ten i ów dał mi wskazówkę, a raz na gościniec do Sulejowa wpadłszy, reszty się domyśliłem.
Ale po co książe tu zbiegłeś? teraz! w téj chwili gdy tam tłumy z niecierpliwością na was czekają, wyglądają, wołają.
— A! — przerwał niecierpliwie książe — właśnie dlategom uciekał że za mną gonią!
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Znasz mnie??
— Tak jest — odparł Wichfried — ale znając was i kochając, boleję nad tém że uciekacie. Czeka was wielka przyszłość, któréj się odpychać nie godzi.
Książe poglądał po ścianach, usta ścinał.
— Ziemianie krakowscy, duchowieństwo, wszyscy wołają, błagają, ciągną — do Krakowa!
— Wichfried! — przerwał Kaźmierz surowiéj — dość tego. Wiem o tém, przestań, nie dopuszczę się bezprawia!
Nie chcę władzy — pragnę spokoju. Nie mogę usłuchać tych głosów, które nie są głosem miłości ale gniewu, nie miłość ku mnie to sprawuje, ale niechęć ku bratu mojemu.
— A! — przerwał Wichfried śmiało — nie wchodzę w przyczyny jakie was ku wielkim ciągną przeznaczeniom, błogosławię Boga który je daje.
Miły panie, spojrzyjcie na te ziemie wasze wszystkie, ile wy dla nich uczynić możecie. Co tu znaczy brat, co jeden człowiek, gdy do was wszyscy wyciągają ręce, a wy ich z barbarzyństwa wywieść możecie!
— Ja? — odparł żywo Kaźmierz[30] — Ja! mylisz się! Czuję się słabym, jestem nim! Chcę dobra ale go uczynić nie potrafię — Mieszek ma siłę i rozum — ja ich nie czuję w sobie! Nie! nie!
Mówiąc to zatrząsł się cały, przystąpił do Wichfrieda objął go całując po dawnemu i dodał.
— Wichfriedzie, druhu mój wierny — nie chciéjże ty nieszczęścia mojego. — Broń mnie, osłaniaj, ratuj. Ja tego nie chcę!
I ująwszy go pod rękę Kaźmierz wyszedł z nim z kapitularza przez ganki ku podwórcom.
Tu się wszystko ruszało około budowy, wesoło razem mięszali się z sobą mnisi i robotnicy.
Ciosano kamienie, rozmierzano belki, Magister z pergaminem w ręku, na którym nakreślony był plan kościoła i klasztoru, chodził rozporządzając ludźmi, tłumacząc się na pół znakami, wpół połamaną mową.
Twarz księcia rozjaśniła się.
— Patrz — odezwał się do niemca — oto najmilsze zajęcie moje! Zastałeś mnie nad malowanemi ich księgami, które mi dały na czas o wszystkiém złém i niedorzeczném zapomnieć! Tu serce mi żywiéj bije patrząc jak się na chwałę Bożą w pustyni świat podnosi! To moje najupodobańsze dzieła!
— Tych dzieł, mając tak rozległe ziemie w ręku, będziecie mogli dokonać więcéj niż teraz — odezwał się Wichfried[31] — Odziedziczycie skarby za które nakupicie ksiąg, będziecie mogli ziemiami ogromnemi uposażać klasztory, sprowadzać ludzi z całego świata. Stworzycie wreście rycerstwo karne z tych poczciwych a warchołowatych ziemian.
Smutnie uśmiechał się Kaźmierz słuchając.
— Ja? ja? — spytał — Wichfriedzie? pochlebco, mów prawdę! Jeżeli surowy Mieszek nie zdołał ich uspokoić i zaprządz do ładu, ty myślisz że ja to potrafię??
Rozśmiał się i ruszył ramionami.
— Mieszek wszystko chciał robić siłą, wy to dokonacie miłością. Was kochają.
Nie odpowiedział książe a odwróciwszy się i popatrzywszy spytał.
— Cóż się tam dzieje w Sandomirzu?
— Dzień i noc płyną ludzie i szturmują — rzekł niemiec — ukryć się przed niemi długo nie zdołacie.
— Postanowiłem im zejść z oczów na tak długo jak tylko będę mógł — rzekł Kaźmierz[32] — Zmuszeni czekać, widząc że ich odpycham upamiętają się.
— Ani myślcie o tém — odparł Wichfried[33] — Ziemianie sami wreście mogliby strwożyć się, osłabnąć, zdanie odmienić, ale Biskup Gedko i Szczepan Wojewoda są z niemi, prowadzą ich, a tym o gardło bodaj idzie.
Piękna twarz Kaźmierza okryła się rumieńcem, który jeźli nie gniew, to największą niecierpliwość oznaczał.
— Wichfried! dośćże już o tém! — przerwał — dość! Chcę mieć choć parę dni niczém nie zamąconych!
I nagle zwrócił się doń z pytaniem niespokojném.
— Sądzisz iż się mogą domyślać pobytu mojego w Sulejowie?
— Niewiem — rzekł Wichfried — ale jestem pewny że prędzéj późniéj znajdą was, bo na wszystkie strony rozsyłać mieli.
— A no! późniéj! późniéj! — odezwał się książe weseléj[34] — Tymczasem wiesz co, Wichfried? Jutro sobie łowy sprawiemy. Spojrzyjno co to za lasy dokoła, ile tam zwierza w nich być musi? W lasach tak cicho! tak spokojnie, tak pięknie! i ani jednego ziemianina krakowskiego!! Tymczasem, wracajmy do Opata, bawmy się rozmową, mówmy o dawnych czasach, o czém chcesz, byle nie o tém co mi wisi jak miecz nad głową!!
Słów tych domawiał książe i szedł już ku dworkowi Opata, gdy O. Lucyusz ukazał się idący od wrót, dając znaki iż miał z księciem do mówienia.
Zmięszany był nieco.
— Co mam czynić! — odezwał się cicho. U furty stoi jakiś człek z Sandomirza od księżnéj posłany, która was wszędzie szukać kazała.
— Zdradzonoż mnie! — zawołał książe.
— Nie, wrótny, wedle rozkazu waszego, powiedział iż niewie nic — rzekł Lucyusz.
Książe Kaźmierz szybko do dworku pośpieszył.
— Proszę — odezwał się niecierpliwie — odprawić go każcie — chcę mieć czas do spoczynku i namysłu. Nie jestem tu księciem ale gościem waszym. Nie wypędzajcie mnie!
Opat się do wrót zawrócił, Wichfried patrzał na Kaźmierza z rodzajem współczucia czy politowania. Znowu się znaleźli sami.
— Uspokójcie się! błagam Was! — zawołał Wichfried.
Kaźmierz wcale jednak nie uspokojony, żywo począł zwracając się ku niemu.
— Ty jeden przynajmniéj, powinieneś mnie zrozumieć, Wichfriedzie. Znasz mnie od młodu. Nie pragnąłem nigdy ani władzy ni skarbów, trochę pospolitego szczęścia jakie dano na téj ziemi wszystkim prostym ludziskom. Pamiętasz mnie ubogim zakładnikiem, gdy wasz dziad sprawił mi odzież i zbroję, abym mógł z Rudobrodym, bez wstydu, iść na włoską wyprawę. Dano mi żonę, wiesz jak, niemal za warunek objęcia księztwa — dziś mi wydrzeć chcą tę trochę swobody jaka mi została, i każą panować a raczéj iść w niewolę! Nie macie litości nademną!
— A! miły panie — rozśmiał się Wichfried[35] — Wszakże mi do was wolno mówić jeszcze tak jak niegdyś, kiedyśmy się sami przechadzali nad brzegami Renu.
Gdy będziecie panem nikt wam nie zabroni szukać sobie szczęścia i rozrywki, która sama nastręczać się będzie! Wszystkie piękne dziewuchy uśmiechać się będą swojemu panu i narzucać mu! Wybierzecie jaką zechcecie!
Kaźmierzowi oczy zabłysły.
— Cicho! — zawołał — a! dość tych niewiast, dość. Biskupi mnie o nie strofują, ja sam kłócę się z sumieniem o nie.
— No — i Ściborzanki byście się wyrzec gotowi? — zaśmiał się niemiec.
Kaźmierz jak zawstydzony oczy spuścił.
— Ona mnie więcej może kocha niż ja ją — rzekł smutnie[36] — I ta będzie dla mnie straconą, przepadły moje wycieczki do Gaju!
— Dziewucha poleci za wami! — szepnął Wichfried — o to bądźcie spokojni.
— A Gedko mnie za nią wyklnie i wydzwoni z Krakowa, jak Wojewodę Szczepana za tę wdowę z Tęczyna.
— Szczepan stary, — odparł Wichfried usiłując rozweselić księcia — to zupełnie co innego. Wdowa téż bałamutka, i w ludziach nie przebiera.
Chwilka milczenia zmieniła usposobienie księcia.
— A ty ją znasz? — spytał Wichfrieda.
— Z dalekam ją widział kędyś! — rzekł niemiec — wydała mi się powabną bardzo. Co gorzéj że, gdyby nie wzrost większy, do Sciborzanki podobna! A co gorzéj jeszcze — dodał — to że za wami pono przepada, i radaby się zbliżyć..
— Cóż znowu! — ofuknął Kaźmierz.
— Naprawdę tak jest — wiedzą ludzie, nie jeden raz mi o tém mówiono — kończył Wichfried[37] — Ledwie się w Krakowie zjawicie, a będziecie ją mieć! Przyleci pod opiekę waszą bo ją bracia prześladują i podobno grożą zamknięciem, że się nie po ich myśli prowadzi.
Naprawdę nie o to im idzie, ale pono o ziemie, które ojciec jéj przekazał. Niewiasta śmiała, żwawa i wesoła!
Uciekając od braci padnie wam w ręce.
Zmarszczył się Kaźmierz.
— Dość bo już — przebąknął kwaśno. — Ale niemiec wpadłszy raz na ten przedmiot, odciągnąć się od niego nie dawał.
— W Krakowie nie ta jedna czeka na was — mówił uparcie — a mieszczki krakowskie!
— Nawet niemi mnie do Krakowa nie zaciągniecie! — odparł książe i zwrócił się ku pracującym.
— Patrz! — rzekł wskazując na podwórce klasztorne — żadnéj niewiasty stopa nie przestąpi nigdy téj zagrody, zakonnicy ani ich widzą, ni słyszą o nich. Spokojni są i szczęśliwi!
Niemiec skłonił głowę.
— Nie wszystkim dano świętemi być! — rzekł z pokorą.
— Ale wszyscy się starać powinni niemi zostać, — kończył książe[38] — Ja tym ludziom w grube sukno odzianym, poszczącym przez rok cały, śpiącym na twardych deskach, dobrowolnie trapiącym ciało, zazdroszczę!!
Zwrot ten rozmowy do którego książe był zwyczajnym, nie zmieszał jego przyjaciela — zamilkł tylko na chwilę. Szli daléj, gdy Opat zbliżył się zapraszając na chleb wieczorny do swojego dworku.
Książe zwracał się uparcie do refektarza wspólnego.
— My już dzisiaj jeść nie będziemy — odezwał się Ojciec Lucyusz[39] — Dziś tylko czcząc przybycie dostojnego gościa rozdaliśmy braciom nadzwyczajny podwieczorek, po kawałku chleba i sera (Pitancia). Wam miłościwy panie, nawykłym do innego życia i temu rycerzowi (wskazał na Wichfrieda) głodem u nas mrzéć nie damy.
Dał się książe namówić na wieczerzę dla Wichfrieda, i Opat ich poprowadził, gdy tymczasem Przeor, zastępując go powiódł braci do refektarza, a między robotników kazał rozdzielać napój i posiłek.
Tak się skończył dzień pierwszy pobytu w Sulejowie. Kaźmierz z Wichfriedem na noc zostali w dworku Opata.
Nie zmienił postanowienia aby pozostać dłużéj w tém ustroniu, zatrzymując przy sobie niemca. W sąsiednie lasy mogli codzień czynić wycieczki, codzień o pierwszych dnia godzinach słuchać rannéj mszy w drewnianéj kapliczce, przypatrywać się rosnącéj budowie, obyczajem karności mnichów, a naostatek i z Kantorem przezierać rękopisma klasztorne.
Wichfried się tém tak bardzo może nie zabawiał, ale książe Kaźmierz zapominał o tém co mu zagrażało, i czuł się niemal szczęśliwy ciszą i pokojem jakich zażywał.



VII.

Na zamku w Sandomirzu, od wieczora tego gdy Kaźmierz po rozmowie z Jaksą, ujechać w lasy postanowił — panował w istocie ruch i niepokój wielki.
Nie trwożono się tak bardzo nagłém zniknięciem księcia, ani tém że dłużéj niż zwykle bawił na mniemanych łowach.
Dwór i bliżsi wtajemniczeni byli i nawykli do wycieczek podobnych, księżna nawet cierpliwie je znosiła, choć codzień potrzebowała uspokojenia Goworka że księcia tylko co nie widać z powrotem.
Tym razem jednak niewieście plotki, niepokoiły ją trochę. Dla dworu księżnéj nie było nawet tajemnicą że Kaźmierza na Kraków ciągnąć chciano, że się Mieszek nań odgrażał, że mogło mu z jego strony niebezpieczeństwo się zapowiadać. Rada więc była co rychléj doczekać męża i wiedzieć co myśli.
Starszy ten brat księżnie Helenie zawsze się dosyć strasznym wydawał, a teraz gdy się bronić musiał, Kaźmierza posądzać — więcéj niż kiedy.
Walczyła z sobą księżna i tak będąc dość niepewnego umysłu, czy życzyć mężowi głównéj stolicy, naczelnictwa w rodzie, czy się dlań tego obawiać.
Miała dumy dosyć, pochlebiało jéj to że Kaźmierza wynieść chciano, myślała o przyszłości syna, to znowu lękała się niepokoju, podstępów zdrady.
Życie w Sandomirzu płynęło jéj szczęśliwie. Wprawdzie książe się ztąd często wyrywał, ale z Krakowa musiałby jeszcze więcéj po szerszém państwie i nad granicami się rozglądać. Mniéj więc siedziałby na zamku? Sama niewiedziała co jemu, sobie i dziecięciu życzyć, czego pragnąć..
Jaksa téż siedzący na zamku ciągle, od wyjazdu księcia niecierpliwił się nieobecnością jego. Należał on do tych co wyniesienia Kaźmierza najdawniéj i najgoręcéj pragnęli, nie dla żadnych widoków osobistych, ale przez miłość dla niego.
Niecierpliwiła go obojętność księcia, i to co uporem nazywał. Rosło podrażnienie jeszcze w miarę jak coraz więcéj ziemian krakowskich przybywało upominając się o księcia.
Nie było wątpliwości że go na rękach na zamek zaniosą i Mieszek mu się oprzéć nie będzie w mocy. Codzień jakaś nowa gromadka przyjeżdżała to sama po swéj woli, to wysłana przez Wojewodę, to z namowy Biskupa dla skłonienia Kaźmierza, aby się nie opierał prośbie wszystkich. Tymczasem jego — jak na przekorę — nie było.
Słać po niego niewiadomo było dokąd. Goworek się przeciwił dowodząc iż lada chwila sam powrócić musi. Ulegając woli księżnéj wyprawiono jednego z dworzan, który dotarł do Sulejowa, i, jak widzieliśmy, z niczym ztamtąd został odprawiony.
Ziemian krakowskich przyjmowano gościnnie, zastawiano stoły, Goworek gospodarzył, Jaksa pomagał, zatrzymywano niektórych, dawano dobrą otuchę, miasto i zamek były pełne.
Jednego z tych dni i Stach, nieobawiający się by go tu poznano, wyrwawszy się jak mógł najprędzéj z orszaku wdowy i obozu Wojewody, przybiegł do Sandomirza. Jemu może najwięcéj ze wszystkich leżało na sercu aby tego pana któremu życie zawdzięczał, wynieść na najwyższą stolicę. Marzył o tém tylko od lat wielu; teraz goręcéj niż kiedy brał się do czynu. Mały człeczek, mógł jednak coś zrobić, znając ludzi i kręcąc się między niemi. Sam on z wiernym Żegciem wyrwał się z obozu, nie bardzo opowiadając komu, dniem i nocą śpieszył do Sandomirza.
Jako Zabor z Przegaju miał tu dawnych znajomych, jako Stacha nie pamiętał go już nikt.
Owego nicponia miano dawno za umarłego. Sam Kaźmierz kilka razy go potém spotkawszy (choć jak mógł Stach unikał tego) zdawał się nie domyślać kto był, lub nie chcieć wiedzieć o tém.
Szerzyła się już wieść wszędzie że Kaźmierz panowania nie przyjmuje. Stach biegł aby podbudzić ziemian i skłonić ich do upornego nastawania. Nie wiedział spełna jak to uczyni, ale wolę miał silną. Na zamku nie trudno było być przyjętym, tém bardziéj iż Stach mógł się opowiadać jako przez Wojewodę wysłany. Tłumy krakowian z któremi się połączył, nastręczyły mu się zaraz na wstępie do Sandomirza.
Stach u mieszczanina zająwszy gospodę, wszedł między przybyłych nie zwlekając.
Wszyscy wołali jednym głosem że księcia nie było.
— Juści nam za morza nie zbieży, — zawołał wcisnąwszy się w gromadę — a no i do księżnéj i do tych co na zamku pozostali musiemy tęgo szturmować, nie folgując. Muszą wiedzieć gdzie książe jest! Czasu do tracenia niema.
Mowa ta przypadła do przekonania znudzonym oczekiwaniem.
— A cóż? — poczęto wołać — na zamek! do księżnéj! Księcia musiemy dostać — nic nie pomoże...
Dowodzili niektórzy że Kaźmierz krył się umyślnie; władzy przyjmować nie zechce, ale większość ziemian ani myślała słuchać o tém, ani przypuszczała ażeby się kto mógł opierać jéj woli. Nie pojmowali aby Mieszek mógł przeciw niéj powstać, a Kaźmierz nie pójść za nią.
Mieli Biskupa z sobą — zatém i sam pan Bóg był z niemi.
— Na zamek! — wołał Stach — do księżnéj[40] Jeżeli się chowa, będziemy szukali — czego mamy czekać? Wskróś ziemi nie poszedł! Choćby odjechał, pogonim!
— He! he! a gdzie najpiękniejsza dziewucha we dworze w sąsiedztwie, rozśmiał się jeden — tam go na pewno przy niéj znajdziemy.
Śmieli się i drudzy potakując.
— Przy księżnie tylko o tém nie gadajcie! — dodał drugi.
— Na zamek! — powtarzał Stach — Goworek i Jaksa niech co chcą prawią — wiedzieć o nim muszą, i dostawić go nam!
— Gwałtem go na Kraków zaprowadzimy — powtarzali niektórzy.
— Musi nam panować!
— Choćby się opierał przez poszanowanie dla starszego brata — mówił Stach — gwałt mu zadamy. A i to pewna że gdy my go nie znajdziemy, gotów Kietlicz odkryć dokąd się skrył i pochwycić go. Na to już ma rozkazy.
Uchowaj Boże nieszczęścia, jak nie pośpieszymy, wezmą go nam!
— Odbijemy siłą, — poczęli krzyczeć krakowianie.
— Jak się im raz dostanie, ratować go późno będzie — odparł Stach[41] — Żyw się z ich rąk nie wyrwie...
— Na zamek! na zamek! — krzyczała gromada cisnąc się i popychając.
Ziemianin z pod Proszowic, niejaki Gąsior, niegdyś wojak, teraz gospodarz, człek już nie młody, mienia nie wielkiego ale gęby ogromnéj, wybrał się przodować, i rękę podnosząc, najgłośniéj począł krzyczeć[42]
— Na zamek!
Wszyscy szli za nim. Znano Gąsiora że do robienia zawieruchy nie było nad niego. Miał to do siebie iż mówić tak umiał jakby ludziom z gęby słowa dobywał. Na słowach mu nigdy nie zbyło, kłamał z zuchwalstwem niezmierném ludziom co lepiéj od niego o czémś wiedzieli, w żywe oczy dowodząc co chciał — zakrzyczał, zahuczał i nikt się odzywać nie śmiał.
Gąsior który stał dotąd z tyłu wysworował się naprzód, poczuwszy że tu jego miejsce było, Stach go popierał.
Co było ziemian w miasteczku polało się na zamek. Kupa ludzi stojąca pod wrotami przyłączyła się do nich, potém i ci co byli w podwórzu, i ci co za stołem siedzieli.
Gąsior mało komu znany, choć tam siła było godniéjszych od niego do przodowania, sunął już na czele, jakby miał do tego wszelkie prawo.
Goworek z Jaksą stali w przedsieniu, gdy tłum ten zamaszysto wtargnął. Od kilku dni nie było to nowością widzieć ziemian natarczywie upominających się o księcia. Ci przychodzili tak butnie jak żaden. Gąsior począł od tego że tu nie przelewki są, bo księciu grozi niebezpieczeństwo.
— Jakie? — spytał Goworek.
— Oto w téj chwili — począł Gąsior — pan Wojewoda przystał tu z doniesieniem, z najpewniéjszą wiadomością że Mieszek rozesłał ludzi najsprawniejszych aby żywcem czy trupem dostawili mu Kaźmierza.
Naszemu umiłowanemu panu największe grozi niebezpieczeństwo! Ratować, na gwałt! ratować. Niema chwilki do stracenia — a no za późno będzie gdy go uśmiercą lub oślepią!
Goworek i Jaksa strwożyli się w istocie.
— Zkądże? kto tę wiadomość przyniósł? — zawołali.
— A z Krakowa Wojewoda miał pewną wiadomość, kiedy z nią wyprawił — krzyczał Gąsior bijąc się w piersi[43] — Rzecz pewna! jasna jak słońce! Kto żyw powinien stawać w obronie.
Gdy ściśléj dopytywać zaczęto, Gąsior wskazał Stacha, ten niewiele myśląc potwierdził że o zamierzonym zamachu pewność była — że jechał z nią i przybył z obozu Wojewody.
Wszyscy po sobie z trwogą spoglądali.
— Wasza miłość — odezwał się Gąsior do Goworka — musicie wiedzieć gdzie się nasz pan ukrywa[44] — Gotowiśmy wszyscy życie dać! Trzeba rozesłać na wsze strony!
Jedziemy wszyscy!
— Jedziemy! jedziemy! — poczęli wołać ręce podnosząc zebrani ziemianie — jedziemy!
Goworek naciśnięty zaklął się że o księciu nic nie wie.
Gąsior z całą swą gromadą rzucił się, pomijając go, ku komnatom saméj księżnéj.
— Pójdziemy do Jéj Miłości, niech ona pana swego a małżonka ratuje!
Chciano ich wstrzymać aby nie strwożyli księżnéj, ale tłumu zahamować niepodobna było.
Gąsior, któremu w pomoc przyszło dwóch znaczniejszych ziemian, Papibor i Sułek, przebojem poszli ku głębszym zamku budowom, ku teremom księżnéj.
Gwar pod oknami jéj wszczął się tak wielki, iż Helena mocno się ulękła.
Wybiegli dworscy jéj, Bełżanie, z ruska dopytując strwożeni czego chciano.
Gąsior wołał aby księżna sama wyszła, że z nią mówić potrzebują. W téjże chwili Goworek środkiem zamku pobiegł aby ją uprzedzić, w sam czas gdyż tuląc ku sobie dziecię, zalana łzami, sądziła się już w niebezpieczeństwie. Uspokoił ją Namiestnik, radząc aby dla ułagodzenia i zadość uczynienia ziemianom sama do nich wyszła.
Wiodąc więc wystraszone dziecię za rękę, razem z Goworkiem wystąpić musiała na przedsienie. Zobaczywszy ją, naprzód okrzyknięto podrzucając czapki do góry, życząc lat setnych, czém się już mogła uspokoić do reszty. Gąsior wystąpił.
— Najmiłościwsza pani — zawołał — my księcia przez miłość dla niego szukamy, my go dla jego bezpieczeństwa chcemy mieć! Pomóżcie nam, dajcie go! Mieszek na życie jego czyha! Jeżeli się gdzie książe ukrywa, nim my go potrafiemy wyszukać, on gotów nań napaść! księcia nam trzeba!
Księżna zapłakana próżno ich zapewniała że o nim niewie. Ziemianie z Gąsiorem wołali a powtarzali swoje — że księcia należało wyszukać co rychléj i otoczyć strażą, aby go od wszelkiéj napaści ochronić.
Posłyszawszy o niebezpieczeństwie księżna uczuła postrach wielki, wyciągnęła ręce ku burzliwemu tłumowi.
— Więc idźcie — zawołała z płaczem — szukajcie go, osłońcie, brońcie, proszę Was. Jego, siebie i dziecię wam polecam!
Czyńcie wszystko co się wam zda dla jego bezpieczeństwa potrzebném!
Usłyszawszy to Gąsior zakrzyknął wnet.
— Hej! kto żyw! na konie! za księciem — nie mamy tu co robić. Na koń!
Ruszyli wszyscy — księżna, którą strach prawie o słabość przyprawił, zakrywając oczy spłakane, sparta na ręku Goworka chwiejącym się krokiem powróciła do swych komnat, gdy zebrany ów tłum ruszał się już hałaśliwie wybierając, sam niewiedział dokąd.
Gąsior wołał nieustannie aby siadać na koń, iść, śpieszyć, ale sam stał. Inni kręcili się odgrażając na Mieszka i jego wspólników, aż Stach, widząc ten zamęt wystąpił.
— Niema tu co zwlekać i czas tracić drogi — zawołał — podzielim się natychmiast na kilka oddziałów i każdy wyruszy w inną stronę, szukać i przepytywać o księcia.
Gąsior mu zawtórował.
Czynniejsi zaczęli się zbierać gromadkami, Stach kierował niemi, rozporządzając w którą kto z nich miał iść stronę. Gdy się to stało a przyszło już wyciągać w drogę, ochota ku obronie księcia znacznie ostygać zaczęła. Stach jeden poddawał im ducha. Około niego zebrali się młodsi i żarliwsi, inni chcieli ciągnienie odkładać do jutra, niektórzy znajdowali przeszkody w koniach, ludziach i rynsztunku. Woleli siedziéć na zamku spokojnie, żywić się tu i wykrzykiwać. Stach jednak nie dopuścił aby to na niczém spełzło.
— Co postanowione to się spełnić powinno, — wołał głośno — zatém, komu w drogę temu czas, a kto się cofnie od tego co gromada postanowiła, ten zdrajca!
Gąsior to usłyszawszy, podniósł pięść do góry, powtórzył parę razy — Zdrajca! i natychmiast zaszywszy się w tłum, zniknął. Tyle go ludzie widzieli.
Inni szczęściem wzięli sprawę do serca. Z wielkiéj jednak téj wrzawy zaledwie cztery poczty nie bardzo okryte dały się zebrać, jednym z nich tymczasowo dowodził Staszek innemi młodsi z jego ramienia wybrani.
Chciano jeszcze konie karmić i zwlekać, a byłby tém czasem wieczór nastał i wszystko się znowu może nazajutrz rozchwiało, ale Stach przynaglił by na konie siadać i inni, radzi nie radzi, za jego przykładem iść musieli, w duchu gorliwość jego przeklinając.
— Temu bo pilno, — mruczeli — bodaj karku nadłamał.
Cztery gościńce wyznaczono któremi udać się miały oddziały, dostając języka, przezierając lasy, zajeżdżając do dworów, aby się dowiedzieć o księciu.
Staszek po części rachubą, częścią przeczuciem jakiemś wybrał się ku Sulejowu. Oddział ten był najliczniejszy, najlepiéj zbrojny i najgorętszego ducha. Stachowi szło o to aby znalazłszy Kaźmierza, jakimkolwiek sposobem do jego przybocznéj straży się wśliznąć. Obawiał się on naprawdę o księcia, i sam chciał czuwać nad nim.
Mało co od Sandomirza odciągnąwszy zaczęli zaraz po osadach i chatach przepytywać.
Dostać języka nie tak łatwo było, bo gdzie się kolwiek oddział rycerstwa pokaźniejszy ukazał, osadnicy z chat uciekali i co żyło się ukrywało. Uprowadzono konie w lasy, pędzono stada w gąszcze, aby się uchronić od przewodu i przeżywiania.
Wszyscy słudzy książęcy i duchowni, a nawet możniejsze ziemiaństwo miało prawo po gościńcach brać konie i ludzi, żywić się kosztem wiosek. Nawet psiarzom i sokolnikom pańskim odmawiać tego nie było można. Lud więc po osadach gdy zoczył nadjeżdżających, natychmiast skryć się starał. Pomimo to, Stach konia nie szczędząc, łapał zbiegów po polach, ale od nich o księciu nic się dowiedzieć nie mógł.
Nie tracił przezto nadziei, by daléj puściwszy,[45] się w lasy, nie wpadł na jakieś poszlaki.
Tymczasem książe Kaźmierz, któremu Wichfried tak w porę przybywał, łowami się zabawiał w okolicy Sulejowa, ale nie myśliwstwo to było a włóczenie się po lasach, bo psów i ludzi brakło. W Sulejowie pomocy żadnéj nie znaleźli. Wichfried przybył samotrzeć. Choć więc lasy w zwierza obfitowały, uchodził im wszystek z przed nosa. Drugiego dnia książe już był bardzo markotny.
Smok który na to patrzał, nie śmiał mówić nic, ale mu pana bardzo żal było.
Po nieszczęśliwych łowach, zamruczał wieczór, że lepiéjby było do Sandomirza powracać.
Zmarszczył się na to Kaźmierz, i milczeć mu kazał.
Po chwili namysłu, zwrócił się do niego. — Jedź ty — rzekł, — nie opowiadając gdzieś mnie zostawił, jedź i przyprowadź z sobą psy i ludzi trocha. A no mnie nie zdradź gdzie jestem, bo chcę tu spocząć.
— Miłościwy panie, — odparł sługa, — a jakże ja was tu samego porzucę — to nie może być.
— Z mnichami i Wichfriedem cóż mi się tu stać może? — zawołał książe.
— Albo ja wiem — mówił Smok zafrasowany, — mnie się opuszczać was nie godzi.
Uśmiechnął się Kaźmierz. — Jedź, nie pytaj, — rzekł, — jam tu bezpieczniéjszy niż w Sandomirzu. Wracaj mi tylko rychło. Spytają cię gdzie jestem — mów że w lesie i że mi tam dobrze.
Smokowi się na żaden sposób jechać od pana nie chciało, poszedł do Wichfrieda na radę, ten mu kazał spełnić wolę księcia. Musiał się więc w drogę wybiérać.
Nie wziął z sobą nikogo, a postanowił, choćby konia zapędzić do zdechu, powracać co najrychléj. Znał stary wyga okolice tak że drogi do podróżowania nie potrzebował, szedł instynktem myśliwca i na pół dzikiego człowieka, we dnie patrząc po drzewach, w nocy po gwiazdach. Gdy tych zabrakło, wiatr musiał być skazówką, koń przydał się nieraz. Wyjechawszy z Sulejowa obejrzał się tylko po górach, konia zwrócił i ruszył.
Gromadka Stachowa szukająca księcia żywo się téż naprzód posuwała, choć języka nie dostając, w kierunku Sulejowa. Tu i owdzie opowiadano im że ktoś w lesie trąbił, że oddział jakiś widziano, potém się okazywało że to ktoś był z sąsiadów. Stach się jednak nie zrażał, mając przeczucie że się mu poszczęścić musi.
Gdy jednego dnia na łące popasać koniom stanęli, wypadek zrządził że Smok właśnie u strumienia swojego poił. Nim mu uzdę narzucił i wsiadł nań, już Stach był przy nim.
Znał go z twarzy, bo Smoka znali wszyscy — krzyknął zaraz.
— Smocze! gdzie książę?
— Jaki książe? — wyjąknął zmięszany drab i chciał się już do ucieczki zabierać.
— Stójże no, szalony człecze — za szyję go chwytając zakrzyczał Stach — jam przecie nie wróg a swój i temu samemu co ty panu służę. Znam cię jak szarą gęś, wykłamać mi się nie możesz, boś z panem był. Jeźli pytam to nie dla zdrady a dla dobra.
— Tyś kto? — zapytał Smok.
— Ktom jest tom jest — zawołał Stach — dosyć żem Kaźmierzowy sługa. Jedziemy szukając księcia, bo mu od Mieszka grozi niebezpieczeństwo, pochwycić go chcą. Zasadzki nań czynią, ludzi niema, idziemy w pomoc i dla straży. Nie zechcesz gadać a stanie się co złego, gardłem odpowiesz!
Smok miał w podejrzeniu Stacha, chciał mu się wyśliznąć i ujść, ale konia trzymano, myślał obalić na ziemię napastnika i byłby się rzucił nań, ale gromada nadciągnęła i obstąpiła. Zaciął się tedy i stał milczący.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Ja cię znam — mówił do niego Stach — wiem że panu jesteś wierny jak nikt, że go nigdy na krok nie odstępujesz, dlaczegożeś go teraz porzucił?
Cóż się z nim stało?
— Mów! — krzyczano ze wszystkich stron nadaremnie. Smoka ubić było można ale słowa z niego wyciągnąć, gdy mówić nie chciał, nikt nie potrafił.
Stach i z téj go znał strony.
— Smocze — wołał klepiąc go po ramieniu — wiem że z ciebie siłą nic nie wydobędę, a no tu o życie księcia chodzi. Wybrał się z wami kilku, wy go nie obronicie. Mieszkowi ludzie po gościńcach, po lasach porobili zasadzki i czyhają — stanie się co, będziesz winien. Sam się potém obwiesisz na gałęzi.
— Gadajże, gadaj psi synu! — hałasować nacierając poczęli ziemianie.
Smok milczał jak kamień, przeklinał swą nieopatrzność że się tak dał pochwycić — brzmiało mu w uszach złowrogo że panu groziło niebezpieczeństwo.
— Nuż oni sami są od Mieszka, — myślał, — a z mańki mnie chcą zażyć?
Stał więc niemy.
Gorętsi już się doń z pletniami brać chcieli, ale Stach go osłonił.
— Z tego człowieka groźbą się nic nie dobędzie — rzekł — ja go znam.
Zbliżył się znowu sam do niego.
— Słuchaj — rzekł dobywając z pod kaftana krzyż, który zawsze na piersiach nosił. — Widzisz go, jestto krzyż pański, na który kto przysięga krzywo na tym i na tamtym świecie jest przeklęty. Ja ci na ten krzyż Chrystusowy przysięgam, że my księcia jedziemy osłaniać i bronić.
Mów gdzie jest.
Smok słuchał i patrzał, a był człek pobożny.
— Gdzie? — odburknął wreście — mnie zakazano mówić gdzie jest.
— I wolisz przez posłuszeństwo dopuścić aby go, nie mogącego się bronić, wzięto? żeby może postradał życie lub oczy?
Smok aż się wstrząsnął cały.
— A no on tam gdzie jest — bezpieczny! — zawołał.
— Jako? mając przy sobie trzech czy czterech ludzi?
Smok głowę spuścił — prawda była.
— Dlaczegożeś ty go porzucił co mu byłeś najpotrzebniejszy? Dokądże jedziesz? Toć książe w pobliżu być musi?
Głową potrząsał sługa.
— Posłał mnie — rzekł.
— Niechże cię piorun ubije — krzyknął Stach — wolisz by pan zginął marnie niż zdradzić przykazanie! Rób jak chcesz!
Nieszczęśliwy człek potniał ocierając czoło. Nawykły do ślepego posłuszeństwa, ale przywiązany do pana, nie umiał sumienia z rozumem pogodzić[46] — Łzy mu się w oczach kręciły.
— Co jemu tam może grozić! — począł mruczeć — tam go ani szukać nie będą, ani znaleźć mogą.
— Jakże ty tego możesz być pewny? — spytał Stach szydersko.
Trudno było co dobyć z twardego człowieka, oczyma się zdawał prosić o zmiłowanie, ale Stach natarczywie nalegał.
Drudzy odgrażali się by go wiązać, inni bić chcieli ażby dobyli głosu, Stach nie dawał go tknąć. Wiedział jak był Kaźmierzowi ulubiony.
Gdy mu grożono Smok spoglądał pogardliwie, jakby wyzywał razy i męki.
— Smocze — zawołał raz jeszcze Stach — powtarzam ci to do sumienia twojego, stanie się co złego panu — ty winien będziesz! Kat cię bierz, puszczę cię wolno[47] — Gdy Mieszek na polowaniu, w lesie, w zasadzce ułapi Kaźmierza — tyś tak chciał...
Odstąpił od niego i dał znak aby drudzy go, nie wstrzymywali. Ujrzawszy się wolnym Smok naprzód chciał się do konia rzucić i uchodzić, ale pogróżka w nim tkwiła — zatrzymał się.
Stach już odchodził, gdy on dobrowolnie za nim postąpił pociągnął za rękaw i w oczy mu wpatrzył się mocno.
— Prawda co mówicie? — spytał.
— Jak Bóg na niebie — odparł Stach — tyś chyba bezmózgi, jabym przecie sam za niego życie dał, czyżbym miał zdradę w sercu?
Drab głowę skrobał.
— Mnie — odezwał się cicho — mnie po psy i ludzi posłano do Sandomirza.
— Właśnie czas o łowach myśleć, gdy w lasach największe niebezpieczeństwo. A toż go razem z Wichfriedem pochwycą!
Smok nagle jakby go rzuciło, na konia skoczył, obejrzał się po gromadzie zbrojnéj i licznéj, policzył ich oczyma, przeżegnał się i milcząc konia nazad zawrócił.
— Za mną — rzekł krótko — poprowadzę!
Nie spuszczając go z oka, Stach natychmiast dał znak swoim, którzy pośpiesznie na konie siedli i jechali za przewodnikiem.
Smok po swojemu z sumieniem wszedł w porozumienie, nie chciał powiedzieć gdzie pan był, bo mu to zakazano, ale groźbami przestraszony o los jego — prowadził. A że mu pilno było zbyć się téj męki, wiódł po swojemu, bez dróg, przez gąszcze, moczary, wzgórza, nie pytając jak tam sobie drudzy radę dadzą.
Czasami odwracał się ku Stachowi, który go już badać nie próbował i nieznużony ciągnął daléj. Rycerstwo jadące za nim musiało się doń stosować z krótkiemi popasami i małym spoczynkiem.
Stach, który nietylko Krakowskie, Sandomirskie, Lubelskie, ale całe Mazury znał dobrze, wkrótce się już mógł domyśleć dokąd dążyli, a że o nowo zakładającym się klasztorze słyszał wiele, pewien już był że książe się tam ukrywał.
Na porannym spoczynku podszedł do milczącego Smoka.
— Smocze nieboże — jedź już teraz sobie po psy i ludzi, abyś rozkaz pański spełnił, trafię ja i sam bez ciebie.
Smok głowę podniósł.
— Książe jest w Sulejowie — dodał — tyś go nie zdradził, bądź spokojny, my strzedz będziemy, aby mu się nic nie stało.
Zrazu Smok głową potrząsał, nie godził się, lecz gdy Stach dodał że więcéj ludzi z zamku ma dla bezpieczeństwa przyprowadzić, i Jaksę z sobą wziąć który był dowódzcą dzielnym, dał się przekonać. Z popasu tego rozstali się nic nie mówiąc. Smok tąż samą drogą ruszył nazad, a Stach z oddziałem ku Sulejowu.
Gdy z lasów wyjeżdżając ujrzeli już zabudowania klasztorne, Stach dotąd dowodzący oddziałem wziął Papibora na stronę.
— Miły panie, dużoby mówić dlaczego, ale mnie się nie godzi stanąć przed księciem jako dowódzcy. Jam człek mały i w krakowskim nieznany, nie przystoi mi się piąć nad innych. Wy teraz prowadźcie. Powiecie księciu żeśmy przyszli aby go od napaści strzedz i stać przy nim.
Zdziwił się zrazu Papibor temu dobrowolnemu zrzeczeniu się, ale że dość miał dumy i ochoty do przodowania, nie opierał się.
— Mnie to tam wszystko jedno — rzekł — niech drudzy wybiorą i obwołają kogo chcą.
— Byle nie mnie, bom ja nie znany człek — odpowiedział Stach — ja sobie stanę w kupie...
W początku chciano Stacha zmuszać, wołano nań, ale się wyprosił. Głosowano więc, jedni Papibora, drudzy Sułka mieć chcieli, stanęło na pierwszym. Stach wjechał w szeregi i skrył się w ostatnich aby na oczach nie być.
Zbliżali się już do klasztoru, około którego, jak innych dni ruch żywy panował, bo pospieszano z budową dopóki pora służyła. Z górnego brzegu na którym się mieściły Cysterskie szopy i mury, widać było okolicę, znaczny oddział rycerstwa jadący ku klasztorowi, niemógł ujść oczów księży i robotników. Stach postrzegł że tam już stawano przypatrując się im i w obawie aby książe nie uszedł, radził kroku przyśpieszyć.
Stanęli u furty i zaczęli dzwonić, wrotny otworzył okienko niespokojném okiem mierząc przybyłych, którzy się natarczywie domagali wpuszczenia i rozmowy.
Papibor zsiadłszy z konia wołał o Opata lub Przeora.
Wpuszczono go samego, gdy tymczasem reszta z koni złazić i rozkładać się u bramy poczynała.
Papibor, człek ciekawy, który dotąd innych mnichów nad benedyktynów nie widywał a białych nie znał wcale, rozglądał się bacznie po izbie w szopie do któréj go wpuszczono.
Wiele naówczas o nowych zakonnikach mówiono. Myślał już jak on się z niemi rozgada, bo języka żadnego oprócz własnego nie znał, ziemianin domorosły jak większa część naówczas, czytać ni pisać nie umiał; chociaż chrześcianin był dobry, i Pana Boga na pamięć chwalił.
Opat Lucyusz z braciszkiem polakiem, za tłumacza służyć mającym, zjawił się wkrótce zapraszając do refektarza. Rozmowa z pomocą chłopaka, który z łaciną nie łatwo sobie rady dawał, a Opat oprócz francuzkiego i łaciny, innego nie rozumiał języka, szła jak po grudzie. Migami sobie dopomagać musiano, młody tłumacz potniał i jąkał się.
Papibor po kilkakroć powtarzał że ziemianie, rycerstwo przybywali do księcia służyć mu i od niebezpieczeństwa jakie mu od brata groziło, obronić. Opat nie wiele mógł zrozumieć. Dopiero Stach, który się domyślał trudności tych i w pomoc pospieszył, sam się mógł z Opatem rozmówić i wytłumaczyć jaśniéj, z czém przybywali.
Opat Lucyusz, jako polityk mądry, z początku udał zdziwienie wielkie aby brat mógł na brata nastawać i ks. Mieszka jako fundatora, bronić się starał. Niewierzył aby ks. Kaźmierzowi niebezpieczeństwo jakie zagrażać miało.
Stach odezwał się śmiało.
— Wiemy dobrze jak rzeczy stoją, a gdyby i zbytnia troskliwość nas tu ściągnęła, grzechem ona nie będzie. Lepiéj nadto ostrożności niż za mało. Wiemy że książe jest tutaj.
Opat wahał się z wypowiedzeniem czegoś jasnego, kłamać nie chciał, przyznać się obawiał; milczał skłopotany.
— Mamy wiadomość pewną — dodał Stach — że książe i Wichfried tu się znajdują.
Opat Lucyusz nic nie odpowiedział.
— Oddział wasz znaczny jest? — spytał unikając tłumaczenia się.
— Jest nas około seciny — rzekł Stach.
— W klasztorze się nie pomieścicie — odparł Opat — choćbyśmy wam radzi byli, przyjąć nie możemy.
— Myśmy nawykli — odezwał się Stach — stać pod namiotami i bez namiotów, pod lada szałasami a choćby pod gołém niebem[48] — Rozłożemy się obozem byle gdzie.
Widząc zakłopotanie Opata, Stach powtórzył raz jeszcze, że o księciu wiadomość mieli od jego własnego sługi, że przychodzili w pomoc nie ze złą myślą, spodziewali się więc że książe dla nich taić się z sobą nie będzie.
— Książe w istocie był tu z Wichfriedem — rzekł nareście Opat po namyśle — zaprzeczać nie chcę, ale dzisiejszego dnia rano z kilką ludźmi o brzasku wyruszył. Niema go tu..
— Na łowy! — zawołał Stach wylękły — w kilku ludzi! a jeżeli, uchowaj Boże, wpadnie gdzie w zasadzkę! jeżeli go zechcą pochwycić — w kilku ludzi ani się będzie mógł bronić!
Opat głową potrząsł, widząc zaniepokojonych, sam téż okazał że to go obeszło.
— W Bogu nadzieja — rzekł — że nie dopuści nieszczęścia. Na to co się stało radzić nie możemy, bo nawet nikt nie wie w którą się udali stronę.
Wiadomość ta przeraziła wszystkich. Stach podejrzewając jeszcze iż książe chciał się ukrywać, zaklął Opata aby mu powiedział prawdę, O. Lucyusz najuroczyściéj potwierdził że było tak jak mówił.
Stachowi szło o to także aby książe powracający z łowów, gdy zdala ich oddział zobaczy, nie rzucił się w lasy znowu, chcąc uniknąć z ludźmi spotkania. Wypadło więc z narady aby Papibor pozostał sam w klasztorze, a ludziom trzeba było ustąpić gdzieś do blizkiego lasu i w ukryciu oczekiwać powrotu Kaźmierza. Stach wyszedł z tém zaraz. Opat chciał im dać jeść i pić, ale czekać na przyjęcie to niebezpieczném było, zabrali więc chleby i beczułki, które im ks. Cellarius i Hospitalarius wynieśli i pociągnęli w zarośla.
Znużeni ziemianie, choć mrucząc, musieli Stacha posłuchać i z pod klasztoru się wynosić.
Z miejsca, które w blizkości na obozik zajęto, widać było klasztor w dolinie i wiodące do niego drogi. Nie rozpalano ogni aby się nie zdradzać dymem, konie spętane poszły na paszę, panowie na siodłach i kobierczykach pokładli się do snu postawiwszy straże. Stach téż na czatach pozostał.
Dzień był skwarny i wydał się im długim. Dokoła panowała nieprzerwana cisza, na drogach żywéj duszy nie widać było do wieczora. Co chwila spodziewał się Stach ujrzeć gdzieś kupkę jezdnych, ale już i mrok zaczął zapadać, a nigdzie nikogo nie widział. Oczy wypatrzył nadaremnie. Gwiazdy się już pokazywały na niebie, gdy niespokojny pobiegł do klasztoru, sądząc że książe gdzieś pokryjomu mógł się prześliznąć między drzewy, tak że go niedostrzeżono.
Nierychło doprosił się Papibora, którego Opat w swoim dworku ugaszczał. Wywołany dowódzca stawił się wesół, ożywiony i wielką czcią dla gościnnych mnichów przejęty. Niedając się Stachowi odezwać, począł od sławienia gospodarzy.
— Prawda że sami żyją lada czém, ale człek u nich nie głodny, i nie pragnie.
— A książe? — spytał Stach — książe?
— Niema go — westchnął Papibor — i Opat się już trwożyć zaczyna, bo zawsze przed nocą powracał!
Siedli u furty na rozmowę, wyczekując i nasłuchując, ale księcia do północy i po północy jak nie było tak nie było.



VIII.

Myślistwo w owych czasach było tak w męskim obyczaju, tak się do niego od najmłodszych lat wdrażano, iż najmniéj namiętni łowcy, przecie dni kilka nie wyjechawszy w pola i lasy wytrwać nie mogli. Krzywousty dwunastoletni probował się z dzikami i niedźwiedziami.
Kaźmierz, który rozmowy z ludźmi mądremi nad wszystko przekładał, który lubił śpiew i zabawę z przyjaciołmi w domu, od młodu téż do łowów równie był nawykły jak wszyscy bracia — i w sąsiedztwie Krakowa, późniéj z klasztorami się umawiał aby mu w ich lasach polować było wolno.. (prawo łowów służyło książętom wszędzie oprócz dóbr duchownych, którym nadania wyłączne pożytkowanie z lasów zastrzegały).
Gdzieindziéj książęta o granice posiadłości polując nie pytali. Lasy były tak rozległe jeszcze iż zwierza dla wszystkich starczyło.
Mieszek starał się w tém jakiś porządek zaprowadzić, nie dając ziemianom i osadnikom bić zwierza gdzie chcieli, i pilnie strzegąc książęcego prawa — ale to nań tylko nienawiść i zemstę ściągnęło.
Kaźmierz lubił myśliwstwo jak wszyscy, chociaż inaczéj; wyjeżdżał szukając ciszy, potrzebując ruchu, gdy nic go ważniejszego niezajmowało. Codzień z Sulejowa puszczał się z Wichfriedem w sąsiednie bory i ostatniego dnia téż wyjechał z nim na góry klasztor otaczające. Tu zwierz był sąsiedztwem nowéj osady spłoszony, wyrąbywaniem lasów i trzębieżami wylękły, cofał się głębiéj. Książę i Wichfried z ludźmi trzema, pół dnia nadaremnie jeździli. Kiedy niekiedy zaszeleściało coś z boku, przemykało się zwierzę, ale po gęszczach gonić nie było sposobu, łowców do osaczenia mieli za mało, psy się rozbiegały i nie wracały. Myślistwo więc było nudne i zawodne, chyba szczęśliwy jakiś traf mógł im napędzić zwierza.
Księciu mniéj szło o to, jechali lasami ślicznemi, we dwu z druhem, z którym o wszystkiem w świecie mówić było można otwarcie, a jeden las ich słuchał...
Kaźmierz, jak wielu jemu podobnych ludzi, w których uczucie żywe myśl do ruchu pobudza, miał tę tęsknicę nie nasyconą, która czasem milczeniem się tłumaczy, niekiedy wylewa w poufnéj rozmowie na cztery oczy.
Z dobrym druhem, sam na sam, lubił mówić o wszystkim, wielkich zagadnieniach, których umysł ludzki nigdy rozwiązać nie może, losach człowieka, duszy spragnionéj nieokreślonego dobra, sercu co się nigdy niczém uspokoić nie daje.
Z Wichfriedem płochym, nie zbyt uczonym, nie ubiegającym się o mądrość wielką, rozmowa była mu przecież miłą. Umiał słuchać i rozumieć. Głowę miał otwartą, a choć po niéj chodziły myśli własne, nie podlatujące wysoko, cudze za to przyjmował gościnnie, choć nie na długo. Często téż w najpoważniejszą mowę umiał wtrącić rzecz płochą, która księcia rozweseliła.
Im książę Kaźmierz był smutniéjszym, tém on weselszym się być starał. Ten wzdychał nad przyszłością groźną, Wichfried zagadywał o miłostkach i choć książę był posępnym, często uśmiech na usta jego wywołał. Godzili się z sobą.
I dnia tego dość długo sprzeczali się tak aż książę dołożył w końcu.
— Ty, Wichfriedzie mój, nigdy poważnym się nie staniesz i zestarzeć nie potrafisz.
— Tem się cieszę, — odparł niemiec — co by mi z tego przyszło gdybym zawcześnie zaczął się truć smutkiem!
— Zdrów bywa smutek — rzekł Kaźmierz.
— Wesele téż chorobą nie jest.
— Ale po niém zawsze idzie znużenie i zawód.
— Po niem — przerwał Wichfried — ja, nie czekając idę spać. Położywszy się po szlaftrunku (napój do poduszki) żadnych złych snów nie miewam, i nazajutrz wstaję gotowy do dobréj myśli. Wszystko na tym świecie pustém mi się wydaje.
— Boś sam pusty, ale z tém jesteś pono szczęśliwy! — rzekł książę.
— Książę, gdybyś chciał, mógłbyś być stokroć szczęśliwszy odemnie.
— Nie, bom się z inną myślą urodził. Jakże mnie wesołym być! Powiedz! W Sandomirzu biedna niewiasta płacze niespokojna, a ja się po lasach włóczę z myślą dla niéj niewierną. W Sciborzycach tęskni druga..
— E! o tém myśleć nie warto — przerwał Wichfried — gorzéj że w Sandomierzu i Krakowie, czekają na was, wołają, budują, a książę w lasy uchodzisz od tych, co mu dobrze życzą.
— Bo oni mi nie życzą dobrze — zawołał Kaźmierz niecierpliwie. — Ilem ci to razy powtarzał? Szczęścia nikomu nie narzucić. Duchowni w najlepszéj myśli żonę mi dali, któréj ja kochać nie mogę, ziemianie chcą mi dać panowanie, którego nie pragnę, bo bym na sumieniu miał krzywdę brata.
— On się skrzywdził sam — zawołał Wichfried — książęta, mówi polskie przecie przysłowie, braci nie mają.
— Złe to przysłowie — przerwał Kaźmierz — ja go znać nie chcę. Nikogom w życiu nie kochał jak Henryka, nikogom nie szanował jak Bolka, a Mieszka jako starszego pana z woli ojca uznaję zwierzchnikiem i czczę.
Wichfried nie dając o tém się obszerniéj rozwodzić księciu, począł mówić o panowaniu, jak ono było rzeczą słodką i miłą, jaką dawało moc czynienia dobrego, jak się go odrzucać nie godziło, ani pogardzać niem gdy samo się do rąk cisnęło. Kaźmierz zbył go milczeniem. Jechali tak długo, aż konie zmęczone ustawać już poczynały, książę obojętny nie zważał nawet dokąd się zapuścili.
Ludzie ze psy zapędzili się byli gdzieś w drugą stronę.
Przy pierwszéj lepszéj łączce, gdzie dla koni była woda, siedli spoczywać. Skwar dopiekał, zatrąbiono na ludzi. Ludzi ni psów słychać nie było. Wichfried z klasztoru wziął był opatrznie posiłek do torby. Mieli kubki i bukłaczek z winem, mieli się i napić czego. Potém spoczywali długo w cieniu, koniom dając dobrze wytchnąć.
Kilka razy jeszcze Wichfried w trąbkę uderzył — nikt nie przybył, nikt nie odpowiedział. Zdrzémnęli się trochę na trawie, gdy przebudziwszy się spojrzeli na niebo, poznali że się miało ku wieczorowi. Należało powracać; książę Kaźmierz był tak obojętnym, iż go wcale nie obchodziło ani kiedy i jak powróci.
Wichfried mocno się niepokoił, on uśmiechał, przeciw zwyczajowi.
— Ks. Opat będzie niespokojny!
— Wrócimy nocą — odparł książe, — noc będzie do powrotu milsza, niż do włóczęgi dzień skwarny.
— Byleśmy drogę znaleźli.
Kaźmierz ramionami ruszał. Siedli na konie znowu i zawróciwszy, jak się im zdało, jechali borem. Chcieli powracać tąż samą drogą, którą jechali wprzódy, ale postrzegli rychło, że ją zgubili. Zaczęło zmierzchać dobrze. Wichfried trąbił nieustannie, nikt mu nie odpowiadał. Trzeba było dawać sobie samym rady, bo na łowczych rachować już nie mógł Wichfried.
Szukając drogi, jak się to często trafia, gdy się ją niespokojnie chce odnaleźć, ślady jéj zatracili, kierunek zmylili, wjechali w okolicę nieznaną, w gąszcze i zawady coraz straszniejsze, które pomijając w lewo i w prawo, obłąkać się musieli zupełnie — książę widząc Wichfrieda niecierpliwość — śmiał się.
— No, — rzekł — noc za pasem, musiemy spocząć w lesie. Ognia napalemy i lężem!
Towarzysz szukał jeszcze uparcie jakiéjkolwiek ścieżyny, ale zciemniało zupełnie, nad wierzchołkami drzew pokazały się gwiazdy, las stał cicho, wiatr ustał. Zdala gdzieś słychać było wilków wycie.
W lesie spokojnie było, pięknie, tylko żyć — sosny pachniały i brzozy.
Księciu jechać się nie chciało i zawołał pod stary dąb podjechawszy że spocznie tu. Nie sprzeciwiał się niemiec, miał na myśli, gdy Kaźmierz położy się i zaśnie sam pójść drogi szukać.
Lecz stanąwszy na nocleg było co robić, ogień rozpalić, posłanie przygotować, konie popętać. Wichfried we wszystkiem chciał zastąpić księcia, ale ten mu się nie dał i wesoło sam się téż zajął tém co na niego przypadało.
— Przepadła wieczerza O. Opata — wołał śmiejąc się — sam ją chyba zje, a że oni mięsa nie tykają.
— Znajdą gościa co ją spożyje! — dodał Wichfried.
Śmiejąc się i podżartowując poszli spać, las ani szumiał nawet, ogień się palił tak, że dym słupem szedł nad drzew wierzchołki ku niebu. Wichfried siadłszy na straży sparty o pień, miał czuwać, ale go sen wkrótce zmorzył.
Krótka noc wiosenna przeszła tak szybko, że gdy się przebudzili rosą okryci, dniało dobrze. Wichfried zostawiwszy księcia, sam poszedł drogi szukać i rozglądnąć się po okolicy. Miejsce było całkiem nieznane, dróg do koła żadnych. Głos trąbki rozchodził się po lesie długo bez odpowiedzi.
O białym dniu, napróżno się odzywając, siedli na konie, książę wesół żartując ze złego przewodnika, Wichfried gniewny sam na siebie, nieumiejąc już radzić, bo nawet strony w któréj klasztor leżał nie był pewnym.
— Jedźmyż gdzie konie poniosą, one więcéj od nas mają rozumu — poprowadzi je głód do żłobu.
Gdy im cugli popuścili, rozum ten koński tak się niedorzecznym okazał, że jeden chciał iść w prawo drugi w lewo — książęcemu dano pierwszeństwo.
Jechali trochę już głodni, śmiejąc się ze swéj przygody.
Los tak zrządził, by ani na żadną osadę, ani na człowieka, ani na gościniec, nawet na samotną chatę nie trafili. Gdzie się zapędzili, żaden z nich nie wiedział. Około południa, książę, który dotąd bardzo brał wesoło obłąd swój, zaczął téż być trochę niespokojnym.
— Licho już wie gdzie my jesteśmy — rzekł, w półtora dnia okrutny kawał drogo zrobić można, gotowiśmy się znaleźć, gdzie się cale niespodziewamy.
Właśnie gdy to mówił, zastąpiła im drogę rzéka dosyć znaczna. Pilica nie Pilica?? nie poznali co za jedna.
Wichfried był tego zdania, aby nazad zawracać, książę utrzymywał, że gdzieś nad brzegiem najpewniéj osada jakaś znaleźć się musi, chciał ją nawet przebywać w pław, aby na drugim brzegu ludzi szukać.
Znaleźli jeśli nie bród to płytkie miejsce, gdzie konie mało co spłynąwszy, dobiły się na drugą stronę. Tu las stał znowu gęsty na wzgórzu, ale pusto było jak zajrzéć. Oko z zakrętami rzéki biegąc, tylko ługi zielone i piaski żółte spotykało. Na łąkach nawet stożysk ani stad nie było, trawy rosły w pas, jakby ich nigdy nie koszono.
Jechali daléj w milczeniu, bo położenie coraz się przykrzejszém stawało. Wichfried z rozpaczy rwał się ciągle do trąbki, ale na wołanie jego, echa tylko leśne odpowiadały. Nadchodziło południe. Jedzenia było tak mało, że ledwie do wieczora starczyło, aby głodem nie marli. Zwierzyna się nastręczała. Wichfried zaczynał po niemiecku kląć polskie lasy, utrzymując że i w niemczech były puszcze niemałe, ale takich borów co się na dziesiątki mil nieprzerwanie ciągnęły, nigdzie nie było tylko w Polsce.
Popasłszy jechali znowu, Wichfried dął w trąbkę aż mu tchu brakło.
Miało się już ku wieczorowi, gdy zdala się druga trąbka odezwała w odpowiedzi.
Poczęli więc jechać coraz prędzéj ku głosowi jéj, dając o sobie znać — nadzieja wstąpiła w serca.
Wprawne ucho myśliwych rozpoznać jednak mogło, iż ten co im odpowiadał nie swój był, ale obcy. Róg jego brzmiał inaczéj, Kaźmierz nie poznawał go, choć zdało mu się, że głos był znajomy.
Las się trochę przerzedzał tak, że pośpieszyć łatwiéj było. Odpowiadający na trąbienie, jakby równo z niemi niespokojny był, nawoływał szybko, gwałtownie.
Mały kawałek łąki leśnéj zdawał się ich dzielić od łowca, którego wreście postrzegli stojącego na koniu zdala, z rogiem białym w ręku. Mężczyzna był wzrostu słusznego, z brodą ciemną, w kołpaku, z łukiem na plecach, mieczem u nogi, na koniu dzielnym. Wichfried wpatrzywszy się weń, pobladł.
— Stój! — zawołał do księcia — to książę Mieszek! Zawracajmy! To on!
Kaźmierz stanął i wlepił oczy.
— Tak, to on, — rzekł spokojnie[49] — On sam, ale nie godzi mi się abym ja przed nim uciekał. W sumieniu jestem czysty, czegoż się mam lękać? od brata?
I posunął się szybko ku niemu.
Mieszkowi, który także musiał Kaźmierza rozpoznać, ręka w któréj róg podniesiony trzymał, drgnęła. Ujrzawszy zbliżającego się, ruchem niespokojnym i oczyma do koła się obrócił.
Stali o trzy kroki od siebie. Kaźmierz z konia zsiadł i szedł starszego przywitać. Wichfried téż co prędzéj skoczył ze swojego i, niechcąc Kaźmierza samym zostawić, pośpieszył za nim.
Mieszka twarz z brwiami nawisłemi i czołem pomarszczoném ponura była i zasępiona. Wśród ciemnego zarostu oczy błyskały tylko i lice zbladłe.
Gdy Kaźmierz zbliżył się z poszanowaniem, oba zmilczeli, długo patrząc na się. Zdumienie odbierało mowę. Wichfried tymczasem oczyma niespokojnemi sięgał w las, upatrując czy dwór i łowcy książęcy nie nadciągają. Obawiał się napaści, pochwycenia. Gotów już był do rozpaczliwéj obrony i ręka mimowoli za miecz chwyciwszy już go nie puszczała.
Naostatek Kaźmierz przerwał milczenie głosem odzywając się łagodnym.
— Prawdziwe zrządzenie Boże, żeśmy się tu spotkali.
Mieszek ręką rzucił, — obejrzał się w koło, jakby niespokojny był że ludzie nie nadciągają. Po krótkim namyśle z konia zsiadać począł. Wichfried choć powinien był, nie ruszył się mu pomagać, stał na straży.
Na twarzy Kaźmierza nie widać było wielkiego poruszenia, pozostał prawie spokojnym i uśmiechniętym, spoglądał na brata z życzliwością i uczuciem braterskiem, gdy Mieszek drżał ze wzruszenia, gryzł usta i hamował się by nie wybuchnąć.
Z wejrzeń rzucanych na Wichfrieda widać było że pragnął aby się oddalił, świadek mu był niepotrzebny. Spostrzegłszy to Kaźmierz, szepnął niemcowi aby uszedł na stronę, co ten spełnił dosyć niechętnie, stanąwszy w niewielkiéj odległości, aby w pomoc mógł nadbiedz księciu, gdyby się okazała potrzeba.
Wzrokiem niespokojnym patrzał ciągle w las, gdyż zdało mu się że niechybnie orszak Mieszka nadciągnąć musi, a książę da hasło do jakiego zamachu.
Ten jednak komu on się zdawał grozić najwięcéj, nie okazywał najmniejszéj obawy.
Mieszek mierzył go oczyma z powagą starszego brata i zwierzchnika.
— Co tu robisz? — spytał ostro.
— Zbłąkałem się na łowach jak ty.
— Jam się nie obłąkał — odpowiedział Mieszek — ja zawsze wiem dokąd i kędy idę.
Kaźmierz spojrzał nań wzrokiem rozbrajającym, pod którego szczerością i wyrazem łagodnym, Mieszek się czuł jak nie swój i poruszył dziwnie. Spójrzał na stojącego w dali Wichfrieda i rzekł głosem przytłumionym.
— Słałem po ciebie, wołając do Krakowa.
— Nic o tém nie wiem, poseł musiał nie zastać mnie w Sandomirzu, byłbym pośpieszył na wezwanie.
Mieszek niedowierzająco nań patrzał.
— Byłbym się stawił — powtórzył Kaźmierz z uśmiechem.
— Potrzebowałem mówić z tobą — dodał Stary głosem poruszonym i przerywanym, chciałem cię przestrzedz abyś ze mną nie poczynał wojny.
— Ja? z tobą? — podchwycił Kaźmierz — o cóż my byśmy z sobą wojować mieli?
— Nie udawaj jakobyś nie wiedział — wybuchnął Mieszek następując nań groźno. — Te warchoły, którym Władysław był za ciężkim, którym Bolko nie mógł dogodzić, chcieliby i mnie zrzucić a ciebie w mém miejscu osadzić. Wiesz o tém?
— Wiem — rzekł Kaźmierz spokojnie.
— Nie radzę ci dać się uwieść, — mówił Stary — prędzéj ty głową nałożysz i swojem księstwem, niżeli moje zajmiesz miejsce.
— Ja téż go niechcę — odpowiedział Kaźmierz z pewną wyższością i zimną krwią patrząc na rozjątrzonego brata — niechcę go.
— Choćbyś chciał to go nie dostaniesz — odezwał się Mieszek. — Ten tłum oszalały, któremu Biskup buntownik dowodzi i głupi Wojewoda, nowe prawo chce wprowadzać! Ja mojéj władzy i panowania nie winien ich łasce, ani ich wyborowi, ale mojemu starszeństwu, a przy prawie mojem stać i trzymać je będę!
Król ojciec nasz miał wolną wolę rozporządzać tym swoim krajem dziedzicznym, było to jego mienie, krwią kupione, rozdzielił je, naznaczył kto ma panować; ziemian się o to nie pytał i ja łaski ich prosić nie będę! Oni u mnie tyle znaczą co kmiecie i osadnicy, słuchać muszą i będą. Biskupom się ja nie dam na równi z nami rozsiadać!
Kaźmierz słuchał bez wzruszenia.
— Czyń co chcesz i do czego masz prawo — rzekł — to nie moja rzecz. Ja niczego nie pragnę tylko spokojnie siedzieć w domu, Boga chwalić a zabawiać się jak mi się zda.
Mieszek patrzał nań pilno, badał czy prawdę mówił.
— Tak, z tém ci lepiéj będzie, — począł przechadzając się tam i sam przed stojącym bratem. — Nie radzę ci ani warchołów słuchać ani się zadzierać ze mną. Dziesięć razy mogą mnie wyrzucić z Krakowa, wrócę jedenasty raz i nie daruję swojego, wrócę siłą, wojną, zdradą, a moje prawo strzymam.
Rozumiesz to?
— Rozumiem dobrze — odparł chłodno Kaźmierz — to twoja rzecz!
— A twoja mieć rozum i nie dać się tym ludziom pochwycić w kleszcze, bo między niemi a mną ty zostaniesz na miazgę zgnieciony.
Mieszkowi jakby tchu zbrakło, pociągnął powietrza, gniew obejmował go coraz większy.
Powoli Kaźmierz przystąpił doń i ujął go w ramiona.
— Mieszku, — zawołał błagająco — uspokój że się! Jeśli kto, to ty mnie od dziecka znać powinieneś. Wiesz żem nigdy nie pragnął wiele, a od żądzy panowania Bóg mnie strzegł i sił mi nie dał potemu. Przypomnij sobie żem po śmierci Bolka miał Kraków w ręku, a ziemianie przedemną klęczeli, prosząc abym został z niemi. Dla ciebie im odmówiłem, znając com starszemu winien.
Mieszek jeszcze nie uspokojony, wyrwał się z objęć jego.
— Nie o ciebie szło i idzie warchołom — począł żywo, nie ciebie oni chcą! Dawno do tego dążą, aby prawa nasze dziedziczne znieśli a sobie wolność wybierania panów jakich chcą i zrzucania ich zdobyli. Ale pókim ja żyw, nie dam im tego. Jutro nas wszystkich wygnają, aby obcego posadzić.
Kaźmierz słuchał go smutny.
— Dla tego, — dodał Stary — chcą ciebie na Kraków i na mnie prowadzić. Tyś słaby, ulegniesz Biskupowi, Wojewodzie i krzykaczom, ale pomnij że tu nie o mniéj idzie, jak o głowę twą i dziecka twojego.
— Bracie! — odezwał się Kaźmierz — krzywdzisz mnie.
— Przestrzegam cię! — odparł Mieszek groźno, przechadzając się ciągle.
— Chcesz zapewnień z mojéj strony?
— Jakich? — przerwał Stary — ty mi żadnych dać nie możesz nad jedno! jedź do mnie do Krakowa i siedź przy mnie.
Spojrzał nań, Kaźmierz głową potrząsał.
— Tego nie uczynię — odparł — byłaby to niewola dla mnie upokarzająca, ciebie obwiniająca. Nie mając mnie, jeśli im idzie o nowego pana, wezmą Leszka..
— To pisklę schorzałe — zaśmiał się Stary pogardliwie. — Zapewne! im co słabsze to lepsze, mocnéj ręki nie znoszą nad sobą, a im potrzeba żelaznéj! Potrzeba żelaznéj, — dodał — jeżeli się te ziemie nie mają rozpaść na szmaty i kawałami pójść w obce ręce.
Nie! nie! tę żelazną rękę ja mam i nie dam się ojcowiźnie Chrobrego roztrząść i przepadać!
Zmilczał chwilę.
— Na Kietlicza krzyczą, — począł. — Kietlicz sługą jest u mnie, ja nim obracam. Co on czyni — ja robię. Drę ich ze skóry aby mi siedzieli cicho. Za małom zrobił jeszcze, nie posiałem dość trwogi, kiedy się ruszać śmieją!
Biskupa przecherę dawniéj potrzeba było uwięzić.
— Mieszku, bracie! — przerwał Kaźmierz gwałtownie. — Biskupa! Pasterza! abyś wszystkich duchownych i Rzym oburzył na siebie! Duchownego tknąć!
Mieszek szydersko, gorzko się uśmiechnął.
— Chcesz abym ja im dał u siebie, obok siebie, nad sobą panować? Ani ja, ani ty, ani nikt panem nie będzie, póki Biskupi z nami na równi siadać nie przestaną. Dumę ich trzeba ukrócić. Pierwszemi sługami być muszą, nie więcéj.
Pobladły ze wzruszenia i trwogi, Kaźmierz z błaganiem zbliżył się powtórnie do brata.
— Bracie! pomstę Bożą ściągniesz na siebie! — wykrzyknął.
— Ja się do ich ołtarza nie mięszam, ani Gedkowi księży święcić, ni mszy odprawiać nie bronię, ale wara im mięszać się do spraw moich i chcieć stawać sędziami nademną!!
— Słudzy Boga! Bóg stoi nad nami! — przerwał Kaźmierz.
— I jam téż nie bez Boga — zawołał Mieszek — wiesz żem zakonników sprowadzał, osadził, nadał im włości i ubogacił na Chwałę Bożą. Imię Pańskie niech się święci na niebie i ziemi, ale ład musi być na niéj, a gdzie dwu panów tam żadnego, gdzie nas dwu tam wojna wieczna!
Nie zdawał się tego młodszy rozumieć i smutnie spuścił głowę.
— Bracie, — odrzekł — więcéj pewnie nademnie masz rozumu, ale dla czego wojnę z Bogiem chcesz wieść, bo ze sługami jego? Oni ci pomocnikami będą nie wrogami, ale ty im bądź bratem.
— Panem im a nie bratem muszę być — zawołał Stary dumnie. — Tyś dzieciak i nic nie rozumiesz, oni Bogiem dla władzy frymarczą.
Nastąpiło milczenie, — Kaźmierz przerażony wzdychał.
— Na miłość Bożą — odezwał się łagodnie — na pamięć pobożnéj matki naszéj zaklinam cię, rzuć te myśli i gniewy, one cię do zguby prowadzą!
— Nie są to zabawki dziecinne, któreby można precz kinąć, — rzekł Mieszek. — Myślałem dobrze co czynić mam, wiem co czynię. Stanie się com zamierzył lub zginę. Nie u nas, po całym świecie moc duchownych wzrosła tak, że nas wzięli pod stopy swoje, nie ja jeden z niemi walczę — wszyscy królowie i książęta bój z niemi staczać muszą, aby się ich czeladzią nie stali.
Kaźmierz krzyż zrobił w powietrzu, jakby myśli złe chciał odżegnać od brata.
— Nie giń — rzekł — a niechciéj co niemożliwe. Cesarz silniejszy od ciebie, a rzymskiemu biskupowi oprzeć się nie może, a ty z Rzymem i jego sługami chcesz walczyć!
— Bo oni do walki wyzywają, — zawołał Mieszek — jam ich dobrodziejstwy obsypał, oni się przeciw mnie wiążą.
W tém zamilkł, jakby czuł że mówi nadaremno i dodał porywczo.
— Dość tego! Jedź ze mną!
— Nie mogę, — rzekł Kaźmierz stanowczo. — Nie masz się co mnie lękać. Z dobréj woli nigdy nie pójdę przeciwko tobie, to co mam, starczy mi, niechcę nic więcéj. I jedno to księstwo często zacięży. Kocham spokój i ciszę, kocham sprawiedliwość, kocham ciebie, tak jak pamięć ojca! Ufaj mi!
— Tak! aleś słaby, miękki jesteś — odparł Stary — wezmą cię w garść i uczynią co zechcą. Niewiesz co cię czeka, ani oni wiedzą co ich oczekuje. Jam nie Władysław, mnie wygnać trudniéj im będzie. Starał się i on, bronił, ale ja nie dam wam chwili wytchnienia, nie ulegnę — prawo me znam i życie dam za nie. Jestem głową rodu!
W czasie téj rozmowy, która często głośniéj wybuchała, Wichfried, stojący na uboczu, który niesłuchając nawet mógłby ją był odgadnąć, wykrzyki namiętniejsze chwytał i drżał z niepokoju a trwogi. Posłyszał że książę chciał Kaźmierza zabierać z sobą i obawiał aby się ten mu nie dał pociągnąć. Przedłużająca się ta walka na słowa coraz bardziéj go trwożyła, bo lękał się ciągle przybycia orszaku Mieszka i zamachu na swego pana. Kilka razy wejrzeniem ostrzegającém, a gdy się Mieszek odwracał, ruchami starał się dać poznać Kaźmierzowi, aby skończył rozmowę, ale ten nie ruszał się i spokojny, łagodny usiłował tylko brata uśmierzyć i ukoić.
Wszystko to jednak, zamiast dobrego skutku drażnić się go jeszcze zdawało coraz więcéj i wzburzenie pomnażać.
Skończywszy a raczéj przerwawszy rozmowę, Mieszek szybkim ruchem ręki sięgnął po róg, który miał na piersiach, jakby na pomoc chciał zawołać swych ludzi. Wichfried ujrzawszy to rzucił się ku niemu.
— Miłościwy panie — zawołał żywo, — nasi ludzie są pewnie bliżéj, mamy ich z sobą podostatkiem, czekają ztąd niedaleko. Jeżeli potrzeba posługi ja na moich zatrąbię.
Kłamstwém tém, które zarazem groźbą było, chciał odwieść Mieszka od powoływania swego orszaku. Na znaczeniu tych wyrazów książę się nie mógł omylić, i — zatrzymał się, róg podniesiony gniotąc w ręku.
— Najlepiéj by było — dodał Wichfried — abyśmy ani my, ani Miłość Wasza świadków tu nie ściągali. Ludzie są podrażnieni, mogłoby co z tego nieswornego wyniknąć.
Mieszek ze wzgardą z góry popatrzał na niego.
Kaźmierz stał z oczyma spuszczonemi, jakby się za kłamstwo towarzysza swego wstydał — ale nie mówił nic. Wichfried nalegał.
— Jakeśmy się zjechali znienacka, tak by się i rozstać najlepiéj — mówił Niemiec śmieléj — świadków nie trzeba, aby paplaniny nie było.
— A ty! ty mnie chcesz uczyć co ja mam czynić! — gniewnie krzyknął Mieszek.
— Miłościwy panie, — odparł Wichfried, chwytając za trąbkę swoją — jeżeli powołacie swoich, ja moich Krakowian téż muszę. Ludzie są zburzeni i warchoły!
— Krakowianie? wasi? ci wszyscy moi są! — zawołał Mieszek.
— Mamy ich trochę, w gościnie — żywo odparł Wichfried, niedając się odezwać Kaźmierzowi, który zdawał się chcieć wmięszać do rozmowy.
Książę Stary z Niemcem spojrzeli sobie w oczy. Wichfried był zuchwały, książę zawahał się, trąbka mu wypadła z ręki — odwrócił się tyłem do niego, nie odpowiadając.
— Rozstajemy się więc — zawołał do brata — jakeśmy się zeszli, nie sprawiwszy nic?
— Owszem, — rzekł Kaźmierz — bo spodziewam się iż moim zapewnieniom uwierzysz, iż nie godzę na ciebie, nie pragnę nic. Kocham cię i szanuję.
— Ja pójdę z tém przekonaniem — odezwał się Mieszek, że ty Kaźmierzu wolę masz czystą ale ducha słabego, ludzi nie znasz ani samego siebie.
Przeszedł się poruszony i jak niepewny co pocznie.
— Pamiętaj to — dodał — oni cię wplączą w wojnę ze mną, a będziesz jéj miał na życie całe! Stanie jéj i dla dzieci twoich! Jam nie ten co wygnany siada na kamieniu i płacze, łez nie mam ale dłoń, żelazną!
Podniósł pięść do góry i poruszył się jakby szedł ku oczekującemu nań koniowi. Wichfried, któremu lżéj się zrobiło gdy ujrzał już niemal oddalające się niebezpieczeństwo, sam poskoczył uzdę potrzymać, ale Kaźmierz go wyprzedził i z pokorą młodszego brata wziął konia przyprowadzając go sam Mieszkowi.
Stary drżał jeszcze tak że cugli nie mógł ująć ani znaleść strzemienia. Stał patrząc na Kaźmierza i powtarzając mu cicho.
— Pomnij! wojna ze mną nie igraszka! To bój na cały żywot twój i po za żywot może! Jam twardy, ustraszyć się ani zmódz nie dam, ni Biskupom, ni ziemianom — nikomu!
To mówiąc na konia skoczył, który poczuwszy go na sobie, drżał już cały i rwał się do chodu, aby doń nie był zmuszony ostrogą.
Kaźmierz nie zważając na groźby ścisnął go za kolano, Mieszek wejrzeniem ostrem i przenikającém zmierzył go i w las popędził. O kilka kroków zaledwie oddaliwszy się, chwycił trąbkę i począł w nią dąć tak gwałtownie, że Wichfried uląkł się.
— Na Boga! — zawołał — na koń! napowrót w lasy! a nie tośmy zgubieni. Z oczów Mieszka widzę, że na was rad rękę położyć — jeżeli ludzie nadbiegną pochwycą nas!
Kaźmierz okazał więcéj odwagi, głową potrząsał, ale natręctwu obronić się nie mogąc, posunął się ku koniowi. W jednéj chwili oba byli na siodłach, a że książę się ociągał, niemiec pochwycił konia jego za uzdę i puścił się co żywiéj ku rzece.
Tymczasem jak groźba, trąbka Mieszka odzywała się za niemi, w głosie jéj nawet brzmiały gniew i zniecierpliwienie. Udało się jednak Wichfriedowi Kaźmierza w gąszcze uprowadzić. Niedozwaląjąc mu spocząć, na oślep z nim darł się w las coraz głębiéj. Nasłuchiwał tylko czy trąbienie oddala się i słabnie.
Książę jechał spokojny, z twarzą pogodną na któréj wewnętrzna radość się malowała, co dla Wichfrieda niepojętém było.
— Sam Bóg to sprawił, — odezwał się ujechawszy kawał drogi — żeśmy się z bratem w téj puszczy sam na sam, oko w oko spotkali. Mieszek będzie spokojniejszym, ja także. Powinien to czuć że mi zaufać może.
Wichfried nic nawet nie odpowiadając, co żywiéj w głąb lasu pędził, oglądając się i nadsłuchując.
— Nie odetchnę — zawołał po przestanku długim — aż się jak najdaléj od księcia znajdziemy. Gdyby nie ja, miłościwy panie, bylibyśmy w jego mocy i niewoli.
Gdybym, Boże mi odpuść, nie skłamał — dodał niemiec trochę samochwalczo, rad że podstęp udał mu się tak szczęśliwie — gdybym nie nastraszył, wzięli by nas!
— I to pewna, — przerwał Kaźmierz wesoło, — że gdyby nas wzięli, byliby musieli nas nakarmić, tymczasem dla twojego strachu aniśmy mieli możność spytać, gdzie my jesteśmy, ani wiemy gdzie się obrócić, a głód przyznam ci się dokucza straszliwie.
— No, lepszy głód niż łyka — odparł Wichfried — a Bóg łaskaw, do wieczora rada się na to jakaś znajdzie.
Proroctwo to nie rychło się jednak ziściło. Pośpiesznym krokiem jadąc, do zmierzchu nie natrafili na żadną utartą drogę, ani na osadę, ni na człowieka. Już mrok padał, a strach coraz większy ogarniał Wichfrieda, gdy w dolinie u skraju boru ukazała się chata, otoczona płotami, z któréj dymnika siny słup się dobywał.
Na widok jéj Wichfried wydał okrzyk zwycięztwa, konie zarżały. Głosy te musiały się dać słyszeć wewnątrz zagrody jéj mieszkańcom, gdyż z za płota wyjrzało głów parę — i natychmiast się schowały.
Książę z towarzyszem przypadli do zapartych wrót pośpiesznie, obawiając się, aby, jak się to najczęściéj trafiało, mieszkańcy na widok uzbrojonych jeźdźców nie pierzchnęli i nie pochowali się.
Stanąwszy u wjazdu, musieli długo stukać, wołać, dobijać się, nim na ostatku, gdy wyłamywaniem wrót grozili, nie wyszedł siwy staruszek bosy, w grubym przyodziewku parcianym, z brodą białą do pasa i głosem drżącym nie począł się im tłomaczyć pokornie, że sam ze starą babiną tu siedział, ubogi był, koni nie miał.
— Ale my od was ani koni, ani przewodu daremnego nie chcemy, — zawołał książę — jesteśmy zbłąkani, głodni, chleba nam dacie, zapłacim jak Bóg przykazał.
Staruszek, choć niedowierzając otworzył im. Chata była czysta i nie licha, obejście porządne, po którém poznali łatwo zamożnego gospodarza, a ten się im stawił jako bartnik. Na stole znalazł się chléb, w sklepiku miód, w komorze jaja świeże i mięso suszone. Stara babina służyła milcząca, bartnik kręcąc się po chacie, strwożony ciągle i nieufny, ledwie na pytania chciał odpowiadać.
Książę uderzony był tém, że w chacie żadnego znaku chrześciańskiego nie znalazł, krzyża nigdzie, w mowie staruszka dziwne wyrażenia pogaństwem tchnące.
Na zapytanie Bartnik jeszcze bardziéj wylękły, zaraz się przed księciem śpiesznie przeżegnał, ale na tém podobno cała jego nauka chrześcijańska się kończyła.
Oznaki guseł pogańskich, wianki, zioła, nawet bałwanki dziwaczne widać było po kątach i nad progiem w ścianie. Starucha osłaniała je jak mogła od oczów, ale mowa obojga zdradzała pogan, którzy w głuchym tym zakącie, równie jak tysiące innych, żyli obyczajem praojców i pod dęby, do źródeł modlić się jeszcze chodzili.
Nazajutrz rano, spocząwszy na sianie w szopie, książę z Wichfriedem puścili się pokazaną im drogą ku Sulejowu, a mieli jéj jeszcze na dnia półtora.



IX.

W obozie wojewody Szczepana, w którym się ciągle gotowało jak w garnku, bo coraz nowe poczty na dane hasło się ściągały, oczekiwano teraz zapowiedzianego przybycia biskupa Gedki.
Kości były rzucone, burzącym się ziemianom zapowiedziano, iż biskup z wojewodą, ze starym Żyrą Gryfem i innemi przedniejszemi natychmiast do Sandomirza wyruszą i Kaźmierza, choćby po niewoli wezmą, aby go na Krakowie posadzili.
Wszystko już tak było przygotowane i umówione, że oprócz Kietlicza i małéj garstki tych, co Mieszka najbliżéj otaczali, reszta na dany znak opuścić go miała i do swoich się przyłączyć.
Stary wojewoda oczekiwał tylko na biskupa.
Tego wieczora, gdy Dorota do obozu przybyła po rycersku przebrana, chciała niecierpliwa natychmiast o sobie dać znać staremu miłośnikowi, ale tłum w namiocie był wielki, świadków mnóstwo, obawiała się, aby staremu wiadomość o jéj przyjeździe nie sprawiła więcéj postrachu, niż radości. Czekała do późnéj nocy, ażby się pod namiotem uspokoiło, sama zaś bojąc się iść, gdy się ludzi nieco przebrało, pachole swe posłała do Szczepana.
Wojewoda prędzéj się śmierci niż gościa takiego spodziewał.
Nie czas mu było myśleć o niewiastach, gdy wszystkie sprawy na głowie jego leżały, a biskup lada chwilę miał przybyć.
Stał we drzwiach namiotu sam, oddychając świeżem wieczornem powietrzem, pot ocierając ze znużonego czoła, gdy pachole nadbiegło.
Wojewoda znał je dobrze ze dworu wdowy, ale spostrzegłszy, tak się mało spodziewał, iż oczom swym nie uwierzył. Dopiero, gdy chłopak przemówił, ocucił się stary Szczepan.
— A ciebież tu jakie licho przyniosło? — zawołał.
— Z jéj miłością razem! — odparło chłopię.
— Czyś oszalał! z kim?
— A no, z jéj miłością panią naszą, Dorotą.
Wojewoda ręce załamał.
— Gdzie, gdzież ona jest?
Chłopak wskazał namiot niedaleko rozbity, dodając głosem cichym.
— Czeka na miłość waszą.
Żadne odwiedziny straszniejszemi staremu nad te być nie mogły, niemógł się wydziwić zuchwałéj niewieście, drżał i bladł, zimny pot go oblewał. Lada godzina mógł biskup nadjechać, biskup groźny, który go już za te niewczesne miłostki chciał wyklinać.
Nużby się dowiedział, że Dorota tu aż za nim przypędziła? Wprawdzie pochlebiało to staremu, ale z obawy publicznego zgorszenia, struchlał. Co tu czynić było?
— Ale to nie może być! — zawołał.
Chłopiec za całą odpowiedź namiot wskazał i ramionami zżymnął.
Wojewoda ruszył się iść i wstrzymał, nie wiedział sam, co miał robić, ręce załamał.
Znał śmiałość niewiasty, która gotowa go była w obec wszystkich ziemian a bodaj biskupa na sztych wystawić.
Przeklął w duchu i nieszczęsną swą słabość dla niéj, ją i siebie. Musiał zapobiegając gorszemu, iść do niéj zaklinać, prosić, aby się natychmiast oddaliła.
— Niech idzie gdzie chce, choćby wskróś ziemi szalona baba — wołał wojewoda — tu jéj niepowinno być, aby mnie wszystkie ciury na języki nie wzięły!
Jak stał, natychmiast za chłopcem poszedł. Namiot był niedaleko rozbity, do innych podobny, ludzie około niego zbrojni, szczęściem niewiasty nie było widać. Gdy podniósłszy płotek wojewoda wszedł do środka, widok od progu zatrzymał go osobliwy. Tyłem do wnijścia stał rycerz średniego wzrostu, pięknéj postawy; a obok niego urodziwy Koniuszy właśnie go ze zbroi i kaftana rozdziewał.
Usłyszawszy chód, rycerz się obrócił i wojewoda poznał Dorotę, któréj w tym stroju męzkim do licha było wdzięcznie. Dziwnie mu się piękną i pokuśliwą wydała. Przy niéj stał jeszcze szyszak zamknięty, który z głowy zrzuciła.
Zobaczyła wojewodę, szepnęła coś Koniuszemu, który natychmiast pokłoniwszy się, wojewodzie z szyderskim wyrazem twarzy się oddalił. Gdy zostali sami, Dorota wprost przypadła do wojewody. Ten się cofnął.
— A toś oszalała — zakrzyczał — w ogień leść, mnie i siebie gubić, trzeba rozumu nie mieć!
— Milczałbyś, ty stary grzybie — gniewnie odpowiedziała Dorota, która się takiego przyjęcia nie spodziewała — cobyś mi miał do nóg paść, łajesz jeszcze.
— Ja ci padnę do nóg, tylko żebyś sobie ztąd poszła co najprędzéj — odparł Szczepan. — Biskupa tylko co nie widać, niechże się tylko o was dowie, a on będzie wiedział wszystko, co mnie tu czeka, a co was!
— A tyś chciał, żeby mnie bracia jak raka pod kamieniem garścią wzięli w domu! — zawołała wdowa. — Już byli na mnie gotowi najść téj nocy, gdym uciekła. Nie miałam co czynić, tylko opieki szukać albo ginąć.
— Ależ tu obóz! targowica! ludzi, stek, biskup! na srom się wystawić! — odparł wojewoda za głowę się chwytając.
— Jaki srom! ja czego się mam sromać? — zawołała wdowa brwi marszcząc groźno. — Czego ja się mam wstydzić? mów? Czego? któż lepszy? Drugie robią to pocichu, co ja głośno! Jestem wolna i pani siebie. I ten mi jeszcze będzie oczy wypiekał! — dodała odwracając się od niego.
— Patrz go! zamiast pomocy, on mnie wstydem jeszcze karmi! Coś to ty? ksiądz na spowiedzi? a no już po wielkiéj nocy!
— Ale wy tu nie możecie pozostać, błagając — rzekł wojewoda. — Zgubicie mnie i siebie. Biskup mnie i was z obozu wyświeci. — Chwycił się za głowę — choć ty tu giń!
— A dokądże mam iść? — zawołała Dorota — dokąd?
Szczepan ręce łamiąc sparł się o drąg namiot podtrzymujący, nogi mu drżały.
Dorota stała, włosy swe, które pod szyszakiem się zgniotły w rękach zwijając. Patrzała na wylękłego z góry, z politowaniem i wzgardą.
— Jeżeli wy mi nie dacie rady — rzekła — oh! oh! znajdę ja tu takiego, co mnie w opiekę rad weźmie. Jest ich tu siła takich, co się do mnie stroili i w gachy przyjeżdżali. Ino skinę, mieć będę ilu zechcę — ale! niedoczekanie wasze, panie wojewodo, żebym na was potém choć spojrzała, nigdy! ty stary tchórzu co się ludzi boisz, biskupa boisz, mnie boisz.
A to z ciebie wódz do wojny!
— E! słuchaj — odparł osmagany tak wojewoda burząc się. — Takiéj baby jak ty i didko się ulęknie! Ja się strzały ani oszczepu, ani miecza nie lękam, tylko djabła i niewiasty!
Dorotę śmiech wziął.
— No, mów co mam robić?
— Albo ja wiem! — rzekł Szczepan — wiem tyle, żeś tu być nie powinna. Jedź gdzie na dwór do ziemian, to cię przyjmą.
— Między baby co mi kądziel do rąk dla zabawy dadzą, żeby mnie z między nich bracia gołą ręką za kark wzięli?
Mądry jesteś do rady!
Odwróciła się, wojewoda znękany jęczał prawie.
— Jak mnie Bóg wyrwie cało z téj gorącéj łaźni — począł z cicha — klasztór założę i wyposażę. Biskup téj nocy gotów być!
— A no! do mnie on nie spodziewać się, żeby po nocy szedł — rozśmiała się wdowa — a że ja ztąd po nocy nie ruszę, to jak mnie widzisz żywą.
Któż się tu mnie domyśli? ludzi kupa, jam we zbroi po męzku przybyła.
— Ta! ta! ta! — przerwał stary — nie domyślą się! Zwąchają podwikę, choć zbroją okrytą!
Im więcéj wojewoda Szczepan okazywał bojaźni, tém Dorota więcéj się tém zabawiać zdawała. Śmiała mu się w oczy.
— Idźże sobie panie wojewodo do swoich — rzekła — ja wiem co zrobię. Bywaj zdrowy, ja cię już na oczy widzieć nie chcę. Ruszaj do staréj żonki pomarszczonéj, koło niéj od biskupa będziesz bezpieczny!
Wskazała na drzwi namiotu. Szczepan stał walcząc z sobą, ale obawa przemogła nad namiętnością, milczał, Dorota kończyła.
— Darmom na stare pruchno rachowała! Jutro ruszę wprost do Sandomirza do księcia, i oddam mu się w opiekę. Ten mnie nie odpędzi, jak wy! Kaźmierz piękny, dobry i biskupa się nie ulęknie!
— Książe żonaty! — mruknął wojewoda.
— A ty nie? — śmiała się wdowa. — Przeto pięknéj się niewiasty nie wzdraga!
Pokazała mu znów na drzwi.
— Idźcie patrzeć czy biskup nie jedzie z panem Bogiem!
Wojewoda radby był znalazł jakiś środek między zupełném rozstaniem, a bezpieczeństwem swem w téj chwili, ale wdowa mówić już z nim nie chciała. Zawołała koniuszego stojącego pod namiotem, aby z niéj kaftan zdejmował.
— Jutro do dnia — wydała rozkaz głośno — do Sandomirza, tu nas nie przyjmują.
— My też tam z ks. biskupem ciągniemy! — zamruczał wojewoda.
Dorota nie zważając nań, zaczęła pocichu szeptać ze swym sługą, jakby starego na świecie już nie było. Wojewoda zmięszany pozostał jeszcze czas jakiś, lecz widząc, że nań oka nawet nie myśli zwrócić wdowa, wyniósł się trochę gniewny, a bardzo niespokojny.
Całą noc w obozie spano mało, ziemianie pili dużo do rana, i aż nadedniem się zdrzémnęli. Wojewoda jeden nie jadł, nie pił, oka nie zmrużył, tyle miał do myślenia.
Dopókiby biskup nie nadjechał, nie czuł się bezpiecznym. Znał księcia charakter gwałtowny, i zmienne usposobienie ziemian, a wiedział, że pochwycony skazanymby był na postradanie oczów i ucięcie ręki.
Niespokojny więc na biskupa oczekiwał jak na zbawcę.
Oznajmywany Gedko, ani téj nocy, ani nad ranem nie przybył. Posłano na zwiady, aby przyjazd jego przyspieszyć. Zrana, jak tylko rozwidniało, wojewoda sam uchylił ściankę namiotu, aby przekonać się, czy Dorota, która obozowała niedaleko, dotrzymała słowa i ruszyła do Sandomirza. Właśnie, gdy wyglądał, zwijano jéj namiot i konie prowadzono, zobaczył ją w hełmie zamkniętym i płaszczu, a raczéj domyślił się, gdy dosiadając karego ze swojemi wyruszać miała.
Ziemianie przebudzeni i strwożeni tem, że ktoś od nich odciągał, a siły ich uszczuplić się miały, poczęli wołać i nakrzykiwać, ale Dorota nie słuchając i nie odpowiadając pojechała w swą drogę.
Lżej odetchnął Szczepan, w oczach mu się rozjaśniło. Położył się dopiero i zasnął. Czuł że to utrapienie, które mu tak groźne przesunęło się przed oczyma, było karą Bożą i przestrogą ku poprawie.
Około południa ludzie nadbiegli oznajmując, że biskup Gedko ciągnie już; wojewoda z przedniejszemi władykami, wybrał się zaraz na spotkanie pod krzyż o staj kilkoro na gościńcu.
Pasterz krakowski przybywał tu już nie jak do Tyńca wyruszył, ale z całą wspaniałością książęcego swego dworu i otoczenia. Szły przy nim oddziały przedziwnie zbrojne, całe we zbrojach z niemiec sprowadzonych, na koniach dzielnych pod chorągwią własną, jechał Krucyfer, kapelan, kanclerz i duchowni, podkomorzowie, dwór, młodzież ziemiańska, komornicy, czeladź, służba, szły na wozach namioty i sprzęty podróżne. Nie zbywało i na trąbach i bębnach, które przybycie oznajmywały głośno. Sam biskup dla długiéj drogi w kolebce jechał szkarłatem wysłanéj.
Słowem, pochód był jakiego wymagało dostojeństwo pierwszego w kościele po arcybiskupie gnieźnieńskim prałata, i ród jego stary a możny; pochód wspaniałości książęcéj, wrażający poszanowanie większe, niż panującego, bo krzyż mu przodował. Gdy stojący na drodze pod figurą ziemianie z wojewodą ujrzeli biskupa, okrzyknęli go czapki podnosząc do góry. Gedko błogosławił. W zwiększonym orszaku ciągnęli ztąd do obozu.
Wojewoda Szczepan teraz dopiero się czuł bezpiecznym.
Wprowadzono biskupa do namiotu, do którego zaraz ziemianie tłumnie się cisnąć zaczęli. A że każdy go widzieć i słyszeć chciał, a ciasno było we środku, musiano ze wszystkich stron podnieść ściany płócienne. Cichość się stała na chwilę. Biskup kłaniających mu się i cisnących do ręki, błogosławił, i modlitewkę krótką odmówiwszy, począł podniesionym głosem.
— Otom ci między was przybył dzieci moje, aby do dzieła sprawiedliwego przewodniczyć w imie Chrystusa Pana. Dzieło sprawiedliwe jest i chwalebne.
Niegodzi się, aby dla jednego człowieka cierpieli wszyscy. Książe Mieszek kościoła nie szanuje, ani sług jego, ani starych praw i zakonów ziemi naszéj. Prawo swoje bezprawiem chce gruntować. Myśmy nawykli panów sobie dawać sami i wybierać, on siłą panować chce.
Szanujemy krew pańską! Gdy jeden obrany nie godzi się nam, drugiego wziąć możemy. Niech nam Kaźmierz panuje, który Boga się boi i dla ludzi ojcem będzie.
Na to hasło, zawołali wszyscy.
— Kaźmierza mieć chcemy! Kaźmierza!
Obóz rozległ się cały aż do krańców wywoływaniem tego imienia.
Biskup skończył na tém, usiadł znużony, zapuszczono ściany namiotu, ziemianie rozchodzić się zaczęli, a wojewoda przyjmował Gedkę. Rozmowa zaczęła się poufna.
Postanowiono jak tylko wypoczną konie i ludzie się posilą, ruszać natychmiast w dalszą drogę do Sandomirza.
Tymczasem wdowa przodem tym gościńcem się puściła. Nieustraszona niewiasta, nie bardzo się kłopotała tém, co ją tam spotkać mogło. Po drodze jednak nie wydawała się z sobą, na popasach i noclegach nie zdejmując szyszaka, dopóki widzianą być mogła.
Nie śpieszyła też bardzo, czując się tu już bezpieczną, a podróżą zabawiając się z płochością sobie właściwą, bo jéj niepewność i groza położenia nie odejmowały swobody umysłu. W drodze trafiały się i łowy, goniono zwierza po lasach, spoczywano w dąbrowach, rzadko zajeżdżając do osad po drodze.
A że na gościńcu głównym do Sandomirza ludzi było dosyć, bo ziemianie niektórzy i samopas ciągnęli, że często gromadki wdowy czepiano się a dopytywano, aby się zbyć natrętów, wolała przesuwać się bocznemi drogami. W końcu rzeka się ukazała, miasto i zamek.
Jechać wprost na gród nie było można.
Przez drogę myślała już, jak się do księcia dostanie, rozrachowując po niewieściemu wszystko, aby się lada czém zbyć nie dać. Straciwszy wojewodę, wyżéj sięgała, opiekuna chciała mieć w Kaźmierzu, który był piękny, młody jeszcze i niewiasty lubił. Ufała w to mocno, że go sobie zyskać potrafi.
Wiedziała dobrze, iż książe miłośnicę miał, ale była pewną, że go od niéj oderwać potrafi.
Myśl ta zapalała ją mocno, bo i książe się jéj podobał, gdy go dawniéj widziała i na braci w nim oręż mieć chciała.
— Bodaj czarów użyć a muszę go mieć! — mówiła w duchu. Są przecież napoje, zioła, sposoby, uroki, nie zechce po woli, to go niemi przyciągnę!
Wiara w gusła była naówczas powszechną, stare baby zajmowały się niemi, nie dziw, że piękna Dorota w pomoc swym wdziękom czarodziejki wszechmocne wziąć chciała. Wzywano je we wszelkiéj potrzebie.
Oddział wdowy przyciągnął do miasta; w bramach zaraz koniuszy spytawszy o księcia, dowiedział się, że go nie było.
Niewiedziano dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Powiadano tylko, że dosyć już dawno ruszył w lasy, na zamku niepokój był wielki i ludzie się w różne strony, szukając go, rozbiegli.
Pod miastem na podzamczu musiano szukać miejsca na obóz dla ludzi, a w chacie mieszczanina Dorota wprosiła się do komory.
Służba jéj wnet ubogą tę świetliczkę przybrała tak, że w niéj panią znać było. Na wozach się znalazły opony, sukno i kobierce.
Pierwszy to raz po wyjeździe ze Skał Dorota się ze zbroi i męzkiéj odzieży rozebrała i położyła spoczywać. Przed księciem chciała stanąć po niewieściemu i z całą zalotnością przystroić się do niego.
Dzień jeden i drugi upłynął na próżnem nań oczekiwaniu. Posyłano na zamek zawsze tę samą odbierając odpowiedź, że o księciu słychać nie było. Tymczasem już i wojsko Wojewody i orszak ks. biskupa nadciągnęły do Sandomirza. Oba dostojnicy na zamku się rozgościli, a wojska ich szeroko zaległy pod miastem dolinę.
Z przybyciem biskupa inaczéj się wszystko poruszać zaczęło, podwojono troskliwość w poszukiwaniach księcia.
Księżna Helena zarazem uradowana i przelękła, z Goworkiem i Jaksą przyjmowała gości.
Jawnem już było z tego ociągania się księcia z powrotem, iż chciał uniknąć posłów po niego przybywających, a władzy ofiarowanéj przyjmować się wzdragał.
Ale biskup Gedko o oporze z jego strony słuchać nie chciał, pewien będąc, że powagą swą zmusi go do posłuszeństwa. Władzy duchownéj nic się odmawiać nie godziło. Wojewoda stał za biskupem i pod jego rozkazami. Przybywszy tu, choć zaprzątniony publiczną sprawą, z trwogą i nad tém przemyślał, że Dorotę przodem do Sandomirza wyprawił, prosząc Boga, aby mu tu nie zaszła gdzie drogi.
O tém już ona nie myślała. Koniuszy tylko codzień do zamku wysyłany był na zwiady, ale z niczem powracał.
Jednego rana wreście ruch postrzeżono wielki w zamku i na mieście, ludzie zaczęli wyjeżdżać zbrojni i postrojeni, oddziały szykować się, rycerstwo chorągwie podnosić i wypływać na gościniec...
Koniuszy doniósł, że się księcia spodziewano.
Uderzyło serce Dorocie, teraz się losy jéj wkrótce rozwiązać miały. Kaźmierz istotnie powracał zmuszony przez tych co po niego do Sulejowa wyjechali, przybywał z mocném postanowieniem skończenia sprawy bolesnéj, odmową jawną. Nie wiedział jeszcze ani o przybyciu biskupa, ni o wojewodzie.
Jak tylko znać dano o zbliżaniu się Kaźmierza, Gedko uroczyście naprzeciw niemu wyruszył.
Dorota z chaty, którą zajmowała, widzieć mogła, jak po prawéj ręce mając Gedka, po lewéj Szczepana, Książe otoczony tłumem okrzykującym go, blady i pomięszany na zamek wciągał, gdzie u wrót księżna z synkiem nań czekała.
Wdowa po raz pierwszy po latach wielu zobaczyła Kaźmierza, a wydał się piękniejszym jeszcze, jadąc tak smutny a poważny, gdyby męczennik jaki z wielką w twarzy boleścią, która dlań miłosierdzie obudzała.
Pochwycony, otoczony, witany z miłością, za którą musiał być wdzięczen, książe czuł całą przykrość położenia swojego, na obliczu jego malowało się wzruszenie i strapienie, upokorzonym się czuł niemal. Ile razy powtarzany okrzyk — Żyw niech będzie pan nasz! — zabrzmiał z ust Krakowian, wzdrygał się, odwracał głowę i błagać zdawał, aby się nad nim ulitowano. Słowa jednak wymówić mu nie dano, tak nieustannie go obwoływali.
Cały orszak książęcy przeciągnął mimo chaty, w któréj oknie z bijącem sercem siedziała sparta na ręku Dorota, pożerając oczyma pięknego pana.
Serce jéj od pierwszéj młodości przywiązujące się łatwo i płoche, nigdy jeszcze tak gwałtownie nie biło, nigdy jeszcze mąż żaden nie zdał się jéj tak dziwnie promienistym swą wielkością, a zarazem pociągającym boleścią i smutkiem. Namiętna niewiasta załamywała ręce przemyślając jak go sobie potrafi pozyskać. Przez głowę przechodziły jéj myśli najdziwaczniejsze. Stach, którego zobaczyła za orszakiem księcia, nawet wojewoda, którego się pozbyła pogardliwie, zdali się jéj na chwilę narzędziami jakichby użyć mogła, aby się zbliżyć do Kaźmierza. Po krótkiéj rozwadze, wszystko to okazywało się trudném lub niepodobném.
Ze smutkiem rachowała, jak ciężko jéj będzie dostać się do niego; tymczasem orszaki przeciągnęły, ludzie znikli, umilkło wszystko dokoła. Została samą z myślami swemi.
Książe, którego pochwyciwszy na drodze z taką radością wiedziono, jechał pogrążony w trwożliwych dumaniach spoglądając ku swoim, jakby od nich oczekiwał ratunku. Rad się był z tłumu tego wyzwolić na chwilę, aby się rozmyśleć, jak ma postąpić, i zobaczywszy księżnę z synkiem, którego kochał bardzo, pochwycił Bolka na ręce, a żona i dziecię posłużyły mu do wyrwania się biskupowi i wojewodzie. Zwrócił się do nich prosząc o potrzebny spoczynek. Dozwolono mu więc z księżną i synem wnijść do środka samemu, Wichfried tylko, Goworek i Jaksa zdala za nim pociągnęli.
Zaledwie do komnaty swéj się dostawszy, Kaźmierz padł na siedzenie z wyrazem smutku głowę kryjąc w dłoniach. Wszyscy dokoła twarze mieli wesołe, Bolko tulił się do niego, żona dopytywała o zdrowie, Kaźmierz głosem niepewnym odpowiadał tylko łagodnie, że potrzebuje spoczynku.
Zwolna więc powysuwali się wszyscy, książe tylko odchodzącego Wichfrieda zatrzymał ręki skinieniem. Długo jednak nie mógł przemówić do niego, chwytając się za głowę i piersi, oczyma zataczając dokoła, przysłuchując się z trwogą jakąś gwarowi na podwórcach.
— Wichfriedzie — zawołał — stało się, czegom się obawiał najwięcéj. Aż tu przybyli goniąc i żądając czego ja im dać nie mogę!
— Przyszli błagać, abyś ich ratował — rzekł Wichfried. — Com przepowiadał, to się dokonało, biskup i wojewoda z krakowianami proszą na stolicę swą. Uchylić się niepodobna.
— Raczéj znów ujdę na puszczę! skryję się, ucieknę — zawołał Kaźmierz — niżelibym miał złamać słowo dane bratu i sumienie pokalać moje! Nigdy! nigdy!
— Siłą was wezmą — odparł Wichfried — opór tu próżny. Nie ma jednego człowieka, coby wam pomógł przeciw nim. Księżna, przyjaciele, starszyzna, duchowni, przeciw wam a z niemi!
— Milcz, Wichfried — ofuknął książe — milcz, złe to są słowa!
Za drzwiami słychać już było dopraszających się wnijścia. Jaksa uchylił zasłonę i wcisnął się niepytając zezwolenia. Spojrzał na Kaźmierza, badając twarz jego. Książę się zwrócił ku niemu wyciągając ręce.
— Jakso, na miłość Zbawiciela! na miłość brata mojego, na drużbę twą dla mnie, zaklinam się, broń poczciwości mojéj!
— Miłościwy książe, wiesz żem za ciebie życie dać gotów — mów! rozkazuj, uczynię co mogę!
— Słyszysz i widzisz, co się dzieje! — wołał książe niespokojny wskazując na okno. — Ci ludzie przybyli tu, aby mnie uczynić krzywoprzysiężcą! Idź do nich, mów z niemi, chcą tego co niemożliwe. Broń mnie!
— Obrona byłaby zdradą — odparł Jaksa spokojnie — miłościwy panie, woli Bożéj poddać się potrzeba.
— Woli Bożéj! — przerwał książe — ale to wolą Bożą nie może być, co jest bezprawiem!
Zmilczał Jaksa i wyczekawszy, odezwał się.
— Ksiądz biskup Gedko pilno o posłuchanie prosi.
— Niech mi da choć chwilę spoczynku i namysłu — zawołał Kaźmierz — do téj walki się przygotować muszę!
Tych słów domawiał, gdy księżna Helena weszła sama niosąc w ręku kubek nalany. Książe, który słysząc drzwi otwierające się znowu, namarszczył już, wyjaśnił twarz dla niéj i przyjmując napój z rąk jéj, pocałował w czoło. Wychylił go bezmyślnie.
— Znużony jestem — szepnął — spoczynku potrzebuję, proszę, przyjmijcie biskupa za mnie.
Posłuszna księżna nieśmiałe wejrzenie rzuciwszy na męża, wyszła powoli, a Kaźmierz, który zobaczył stojący tuż klęcznik z krzyżem do modlitwy, jakby pod opiekę Bożą chciał się uciec, padł na kolana zasłaniając twarz dłońmi.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli po sobie i wyszli.
Tym czasem w wielkiéj izbie, w której biskup zasiadał, oczekiwano na księcia. Wojewoda Szczepan, Żyra stary, Sambor, Leszczyce, Bogorje, Cholewa, czoło ziemian krakowskich otaczali pasterza. Jaksa z Wichfriedem wchodząc zbliżył się do Gedki i na ucho mu szepnął, że książe się modlił prosząc, aby mu spocząć dano nieco.
Nie zdziwiło to wcale biskupa, ręką dał znać jakby już wiedział o tém i zwrócił się do otaczających.
— Spodziewałem się tego, że na opór trafiemy — rzekł cicho — wiem, że silny będzie, ale przemódz go musiemy.
Wszyscy skinieniami potakiwali. W tém Wichfried też zbliżył się do biskupa. Spotkanie i rozmowa w lesie z Mieszkiem, którą mu Kaźmierz powtórzył późniéj, a część jéj on sam pochwycił nie była jeszcze biskupowi wiadomą, zdało się Wichfriedowi, że powinien mu o niéj oznajmić.
— Książe — odezwał się poufnie — kilka dni temu spotkał się na łowach z bratem. Byłem świadkiem ich rozmowy.
Niespokojny bardzo biskup zwrócił się, rozkazując mu opowiedzieć o wszystkiem, i słuchał namarszczony, zadumany, gdy Wichfried powtarzał co słyszał.
— Nowa to dla nas trudność do przełamania — odezwał się — ale z pomocą Bożą i tę pokonamy. Nalegać musiemy, nie ustąpim, salus rei publicae suprema lex. Prawo, jakie Mieszek miał, utracił, łamiąc zakony wszelkie bozkie i ludzkie. Jam skazany na wygnanie, wojewoda na stratę oczów i ręki, inni na śmierć, więzienie i różne kaźnie. Zechceli książe oporem swym dać nas na łup? Jeżeli nie pójdzie z nami, wyrok na nas wyda!
A gdy Wichfried szepnął, że dać mu się trzeba uspokoić — dodał.
— Nie będziemy dzisiaj nastawali, ale czas drogi. Mieszek posłał do zięciów o posiłki, gdy je otrzyma, sprawa cięższą się stanie. Nie dawajcie Kaźmierzowi ujść pokryjomu, bo i na to ważyć się gotów, a w Haliczu go przyjmą...
Wichfried skłonił głową i cofnął się. W izbie tymczasem to gwar zbytni, to niespokojne panowało naprzemiany milczenie. Patrzano na drzwi, szeptano między sobą. Książe się nie pokazywał. Klęczał ciągle i modlił się. Dwa razy zajrzała doń księżna i cofnąć się musiała, zaglądał Goworek, dowiadywał się Jaksa, widząc go zatopionym w modlitwie nie śmieli wnijść.
Wreście najśmielszy Goworek stanął w progu i czekał, oznajmując tém, że mówić potrzebuje.
Wstał książe i zbliżył się ku niemu, objął go z czułością wielką, badając trwożnie oczyma.
— Czy i ty z niemi będziesz przeciw mnie? — zawołał.
— Miłościwy panie mój, ja zawsze z tobą jestem i będę, ale i oni nie są nieprzyjaciółmi twemi.
— Są! są! choć się druhami być mienią — przerwał Kaźmierz, nieprzyjaciołmi są pokoju mego szczęścia, swobody. Panem mnie zwą, a niewolnikiem chcą uczynić; tak, zakuć mnie w dyby, związać w łyka, uczynić nieszczęśliwym i zdrajcą!
Tak — miły mój!
Goworek głową potrząsał.
— Znasz książe moje przywiązanie do siebie — rzekł. — Nie pragnę dla was wielkości i potęgi ino szczęścia, ale inna rzecz dola człowieka małego, a inna tych, których Bóg wysadził na to, aby nami rządzili. Wy nie należycie do siebie.
— Przyjacielu mój — odparł książe — błogosławionéj pamięci ojciec mój, którego ja nie pomnę, bom w kolebce był, gdy mi go Bóg odebrał — jednego mnie chciał wolnym mieć nie dając mi nic. Jednemu z potomstwa swojego, szczęścia niezamąconego chciał dać skosztować. Matka ocaliła siostrę, dając ją do klasztoru na służbę Bożą — a! i mnie się tam pono schronić było potrzeba.
— I ztamtądby was wzięła miłość ludzi a szacunek cnoty waszéj — rzekł Goworek.
— Pochlebcą mi nie bądź — odparł surowo książe — do rządów siły potrzeba, któréj ja nie mam. Dumy trzeba i żądzy, których nie znam... Stali chwilę milczący naprzeciw siebie.
— Nie litujesz się nademną! — dodał książe.
Sługa wierny spuścił głowę i szepnął.
— Biskup Gedko z panami czekają na was.
Kaźmierz się wzdrygnął, popatrzył w okno mierząc czas po słońcu, i kazał przywołać komornika, aby przeoblec szaty.
W izbie oczekiwano nań ciągle. Biskup się niepokoił coraz więcéj, szemrali inni, gdy Kaźmierz, który z sobą ani za sobą nikomu iść nie kazał, wyszedł w ubiorze prostym, ciemnéj barwy, jakby i tém okazać chciał, że mu wszelki blask był przykrym. Twarz miał bladą ale wypogodzoną, zmuszał się do uśmiechu. Przyszedł biskupa powitać całując go w rękę, obrócił się ku innym, a spostrzegłszy, że sami prawie Krakowianie go otaczali, oczy spuścił.
Wnet na rozkaz wydany, wieczerzę dawać poczęto. Zasiedli wszyscy obok biskupa i księcia, którzy pierwsze miejsca zajęli. Goworek i Jaksa z Wichfriedem gospodarzyli przy innych stołach. Przy uczcie nie bywało zwykle mowy o sprawach publicznych, a tłum też nie dopuszczał o nich rozprawiać. Zagaił Gedko o potocznych rzeczach, czemu książę rad się okazał.
Gwar wkrótce nie dopuścił już innych rozmów nad te, jakie z sąsiadami prowadzono.
Z krakowskich ziemian większa część już zawczasu pewna zwycięstwa, dobrą myśl okazywała.
W tém Leszczyc niedaleko od księcia siedzący, rozpowiadać począł, iż w Sandomirzu widział już nawet niewiastę, która chroniąc się od ucisku braci pod opiekę księcia się schroniła przeczuwając, że tu jest sprawiedliwość i moc wszelka.
Zgadli inni zaraz, iż o Dorocie z Tęczyna mowa była, która i z wdzięków i z zalotów swych słynęła.
Wojewoda, do którego imie to doszło, spuścił głowę, biskup ją podniósł namarszczywszy brwi.
— Bracia na nią zdawna czyhają — odezwał się — aby ją zamknęli, bo ich słuchać nie chce i zbytniéj swobody zażywa. Musiała się tu schronić między ziemiany naszymi, na przyjacioły rachując, których do zbytku ma. Krakowska ziemia wszystka teraz w Sandomirzu.
O przyjaciołach wdowy mówiąc, biskup z ukosa na wojewodę spojrzał, ale Szczepan oczu nie podniósł i uczynił, jakby nie słyszał wcale.
Książe rad, iż o rzeczach obojętnych mówiono, o wdowę pytać zaczął, przypomniawszy ją sobie. Opowiadał Leszczyc różne jéj sprawy, wojewodę biorąc na męki, ale pominąwszy go i nietykając, strachu mu tylko napędził.
Gdy się już zadługo o tém ciągnęło, przerwał biskup.
— Ani prawić tak wiele, ani słuchać o téj niewieście nie przystało, płochą jest i nieporządną. Bracia że ją zamykać chcą, ażali nie mają słuszności nie wiem, bo im srom czyni, siebie i drugich wiodąc na zgubę.
— Juści jako wdowa wolną jest — rzekł Leszczyc.
— Nie, bo do żywota niewiasta ani letnią ni panią swéj woli być nie może — rzekł biskup...
Nikt mu się przeciwić nie śmiał i zamilkli wszyscy, czemu wojewoda rad był, gdyż w obawie, aby mu łaty nie przypięto, oczu podnosić się nie ważył.



X.

Następnego dnia, ks. Biskup Gedko mszę ranną sam odprawiał w zamkowéj kaplicy. Książe klęcząc jéj słuchał, przedniejsi ziemianie i rycerstwo napełniali szczupłą budowę i zalegali tłumem u proga. Księżna z synaczkiem także była przytomna.
Po wczorajszém gorączkowém usposobieniu wszystkich, dnia tego widać było myśli poważne na czołach i niemal troskę. Począwszy od księcia i Biskupa, każdy się zdał przywalony brzemieniem, ale z rycerstwa patrzała jakaś odwaga i postanowienie silne, jakby się na wielki i stanowczy krok gotowało.
Zaledwie dokończywszy mszy cichéj Biskup skinął na Wojewodę i gdy książe wstał od klęcznika, starszyzna wszystka z Gedką na czele za nim się potoczyła.
Czuć było że chwila w któréj się losy Kaźmierza i krakowskiéj ziemi rozstrzygać miały, blizką była, gotowali się do niéj wszyscy na duchu. Książe dnia tego już się nie starał uniknąć rozmowy, wolnym krokiem szedł obok Gedki do wielkiéj izby. W drodze nikt nie przemówił słowa, spoglądali na siebie dając znaki porozumienia.
Kaźmierz szedł blady jak winowajca którego wiodą na plac kaźni, ale z rezygnacyą i powagą. Uniknąć spotkania i starcia dłużéj już nie było podobna.
Gdy się naprzód książe z Biskupem, potém wszyscy przedniejsi znaleźli w izbie, stanęli kołem otaczając Kaźmierza. Cichość panowała uroczysta, przerwał ją pierwszy Gedko.
— Miłościwy książe — odezwał się — przyszliśmy do ciebie jako dzieci do ojca, a ja pasterz wiodę oto gromadkę tę, która ci się do stóp kłaniając, prosi abyś objął krakowską stolicę i wierzchnią władzę.
Nie tajno Wam że panowanie Mieszkowe stało się wszemu ludowi nieznośném, czyny jego o pomstę do Boga wołają, a cnoty twe o nagrodę do niebios. Idź więc, siadaj na stolicę i rządź nami. Niech pokój i błogosławieństwo Boże zstąpią na utrapioną ziemię naszą.
Tak począwszy wymowny Biskup sławił Kaźmierza, który z oczyma spuszczonemi, słuchał niemal zawstydzony. Wynosił jego rozum, naukę, miłość sprawiedliwości, waleczność, łagodność, miłosierdzie, chętne wybaczanie uraz, skromność, szczodrobliwość, zamiłowanie w pracy, cierpliwość.
Ziemianie słuchając coraz to mruczeniem, szmerem, okrzykami mu potakiwali. Gdy biskup długą swą skończył mowę, książe wzruszony zrazu odpowiedzieć nie mógł, łzy mu z oczów płynęły. Wreście począł słabym głosem.
— Nie pierwszy to raz miłości waszéj dowody mi dajecie — rzekł — wiodąc mnie na pokuszenie władzy, któréj ja nie pragnąłem i nie pragnę. Przypomnijcie sobie że niektórzy z was Swiatosław, Jaksa i inni, ciągnęliście mnie już abym to sławne państwo objął za żywota brata mojego Bolesława. Odrzuciłem wówczas nagabanie to, przenosząc miłość i wierność bratu nad urok potęgi znikoméj. Albowiem kto na brata godzi jakby sam na siebie uderzał. Jeżelim naówczas młodszym będąc, nie chciał się zmazać niewiarą cóż dzisiaj?
Godziłożby się iść tą drogą do władzy? nastawać na wygnanie starszego brata, który mnie kocha, i pozornéj wielkości poświęcać poczciwość? Sami bądźcie sędziami.
Biskup nie dał mówić mu dłużéj.
— Miłościwy książe — przerwał — cale inaczéj stały sprawy naówczas a dzisiaj. Kilku ludzi przyjaznych chcieli cię prowadzić na stolicę, dziś wszystek lud woła do ciebie. Ginie państwo to jeżeli ty go ratować nie będziesz. Nie mówię o sobie bom na męczeństwo gotowy, ale wszyscy przedniejsi skazani już są na wygnanie lub kalectwo i więzienie. Padną głowy — to nic jeszcze, ale z niemi prawa i swobody nasze ziemiańskie, niewola trupem uczyni ciało to żyjące ziem naszych. Zlituj się nad nami, a nad ziemią swą, któréj winieneś życie.
Kaźmierz poruszony był.
— Ojcze — zawołał — Mieszek nie może i nie zechce być niesprawiedliwym i okrutnym, ja moją głowę poniosę za was i zakon się zastawując.
Niesłuchając go, zaczęto wołać.
— Panuj nam! panuj!
— Nie czyńcie mnie zdrajcą, nie czyńcie bratobójcą! przerwał Kaźmierz.
— Niechcemy Mieszka zguby — odparł Biskup — zdali się Wam, niech wraca na dzielnicę swą, ale gdy starszym być nie umiał niech będzie posłusznym młodszemu.
Kaźmierz z opuszczonemi rękami słuchając milczał, gdy ziemianie zbliżyli się doń i przyklękając za kolana go i za ręce chwytać poczęli.
— Idź z nami, panuj nam! — powtarzali.
— Mieszka wybawisz — dodał Wojewoda Szczepan — inaczéj on życia nie pewny, ze strachu o siebie, w obronie własnéj porwać się kto nań może.
— Przejednamy go — odezwał się książe — wymożemy odpędzenie sług niedobrych. Zamiast czynić mnie wywłaszczycielem, dajcie mi być pośrednikiem.
Gedko słuchając głową potrząsał.
— Wszyscy Mieszka znamy — odezwał się — nie da się on złamać, ani zastraszyć, ni pokierować, między nim a ziemiany zgody już być nie może.
Przystąpili doń znowu wszyscy a Biskup począł z gorącością wielką.
— Nie odstąpimy ztąd bez ciebie — zawołał[50] — Mali to być grzechem co czyniemy, ja grzech ten na sumienia nasze rozkładam. Gwałt ci zadamy! Wybłagamy to abyś się dla nas poświęcił.
— Panem nam musisz być, ty lub nikt — dodał Wojewoda a za nim Leszczyc, Cholewa, i wszyscy[51] — Nie ma tu jednego coby mówił inaczéj, coby przeczył. Zgodnie wszyscy prowadzimy cię na stolicę.
— Krew przelaną będę mieć na sumieniu! — zawołał Kaźmierz.
— Jedna kropla jéj nie popłynie, bo walczyć nie potrzebujemy — odparł Biskup[52] — Krom samego Mieszka i małéj garści zauszników jego żywego człowieka niema w krakowskiéj ziemi, coby z nim i przy nim stanął. Nawet przyboczne jego straże z nami się połączą.
— Tak jest — ciągnął daléj Wojewoda — mamy tę pewność. Zamek czeka tylko aby ci otworzyć bramy.
Nalegano silniéj coraz, gdy Kaźmierz, który niewiedział już jak się opierać, o czas do namysłu prosił.
— Sumienie nie dopuszcza! — rzekł.
— Daną mi od Boga władzą, rozgrzeszam je — przerwał Biskup.
Kaźmierz wzburzone jeszcze zgromadzenie porzucając, szybko się oddalił.
Po wyjściu jego gwar powstał ogromny. Chciano gonić za nim, ale Jaksa i Wichfried zaparli drogę. Biskup spokój zalecił, głosy ucichły i zmieniły się w szemranie.
Kaźmierz tymczasem w izbie swéj zamknąwszy się, przebiegał ją krokami wielkiemi. Drzwi od niéj stały otworem do drugiéj, w któréj po Henryku spuścizna, zbroja jego i płaszcz wisiały; rzucił się ku tym pamiątkom drogim, jakby chciał uciec na łono brata, u niego szukając opieki i rady. Drzący cały, zburzony, łzy miał na oczach.
— Co powie duch ojca naszego! co ty Henryku mój rzeczesz, z wysokości patrząc na niegodnego zdrajcę i przecherę? Godzienże będę modlić się za was? Mieszka przekleństwo nie spadnież na mnie i ród mój? o Boże!
Rzucał te słowa przerywane, dobywające mu się z piersi, gdy ręka prawa, którą obejmował zbroję i płaszcz brata poczuła że coś zimnego padło w nią i do niéj przylgnęło, jakby na wołanie to cień Henryka mu z czémś w pomoc przychodził. Drżącą ręką ściskając to na co dłoń natrafiła, Kaźmierz podniósł ją i spostrzegł dawno niewidzianą buławę, jak berło misternie wyrabianą, którą Henryk przywiózł z sobą z Palestyny. Była ona darem Ludwika króla Francyi, krzyż i lilje godła pokoju i zgody stały na niéj wyryte.
Jakim sposobem to berło znalazło się w jego ręku, gdy było zawsze przytwierdzone do zbroi, nieumiał sobie Kaźmierz wytłumaczyć — stanął głęboko zadumany. W owym wieku wiary, gdy w każdéj chwili ludzie widzieli nad sobą czynne działanie Opatrzności, mięszającéj się do wszystkich życia wypadków — los, który mu dał w dłoń berło, mógł Kaźmierz uważać jakby za wskazówkę przeznaczenia.
Drżącą ręką postawił berło na swém miejscu, ale stoczyło mu się pod nogi i napróżno usiłując je przytwierdzić do zbroi brata, musiał wreście złożyć je na stole.
Niedano mu długo spoczywać samemu, wcisnął się Jaksa, stary druh i napastnik stary, który już dwakroć ciągnął na stolicę Kaźmierza, z nim Wichfried przyjaciel młodości, oba z twarzami rozjaśnionemi.
— Próżna rzecz opierać się — rzekł Jaksa wchodząc śmiało. — Nastają na szyje ziemian, wyroki na nich wydane, Biskup zagrożony wygnaniem — książe musisz iść do Krakowa, Mieszka opuścili już wszyscy, krom Kietlicza i kilku ludzi, nikogo niema.
— Mówiłem wam — odparł Kaźmierz — pójdę ale jako pośrednik, jako pojednawca, sam się oddam w jego ręce, aby was zasłonić. Tak, idę ale nie inaczéj jak z małą garścią ludzi, któraby seciny nie przenosiła.
Zdobywać Krakowa nie myślę, brata wypędzać nie będę. To moje słowo ostatnie.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli na siebie.
— Dobrze tak — rzekł pierwszy — idźcie w stu, idźcie w pięćdziesięciu ludzi, ale idźcie a ratujcie. Przekonacie się sami czy jest co do uczynienia. Więcéj od was nie żądają.
— Jako pośrednik, nie inaczéj — dodał Kaźmierz.
— Jako chcecie — potwierdził Jaksa.
Zatém pozwólcie abym o tém, dla ich uspokojenia, oznajmił Biskupowi i ziemianom.
Jaksa żywo wyszedł z komnaty, pozostał Wichfried. W chwilę potém okrzyk ogromny rozległ się po zamku, w podwórcach, do koła.
Zbladły Kaźmierz rzucił się na krzesło.
W tém wbiegł rozpromieniony Goworek i całując księcia po rękach, wołać począł.
— Na kiedy książe konie mieć każesz gotowe?
Książe pomyślał chwilę.
— Choćby jutro, jadę — ale nie więcéj jak w pięćdziesiąt.
— Kilkaset jest ich na zamku i w mieście — rzekł Goworek.
— Niech idą gdzie chcą, rozjadą się, stoją i czekają, z większą siłą ja nie ruszę. Rzekłem i uczynię jakom rzekł.
Goworek głowę skłonił i wyszedł.
W wielkiéj izbie zebrani już się zwycięztwem cieszyli, Biskupa twarz się uśmiechała, Wojewoda był wesół, ziemianie się ściskali.
— Z niewoli nas wybawił, — wołano — zbawcą jest naszym.
Gedko jednak zawczesnéj radości nakazał milczenie ostrożne.
— Nie trzeba nalegać nań, straszyć go, niech jedzie w pięćdziesiąt koni, choćby z dziesiątkiem tylko, my tam będziem co go na zamek wprowadziemy, załoga nasza, lud wszystek. Mieszek uchodzić musi chceli życie ocalić. Kaźmierzowi dać trzeba czas aby się z sumieniem przejednał.
Książe, zaledwie wyrzekłszy słowo stanowcze już go żałował, Wichfried który go nie odstępował, spostrzegł posmutniałe i zmienione lice, począł go pocieszać i krzepić, ale Kaźmierz zamknął mu usta.
Nie prędko wyszedł znowu do zgromadzonéj starszyzny. Tu, jakby sobie na to słowo dano, nie wznowiono rozmowy, nie nalegano; przyjęto go jak pana w milczeniu. Ziemianie według danych im przez Biskupa i Wojewodę skazówek rozjeżdżać się zaczynali.
U stołu wieczornego gdy zasiedli, Biskup za gaił[53] rozmowę o świątobliwych sprawach innych panów i królestw, o kościołach, klasztorach, relikwiach świętych, budowaniu gmachów na chwałę Bożą jakich w Polsce nie widziano.
Kaźmierz mocno się tém zajął. Przeszedł czas na opowiadaniach o ziemi włoskiéj, niemieckiéj i francuzkiéj, o nowych na krzyżowe wyprawy przygotowaniach.
Ku końcowi tylko, gdy się rozejść mieli, gdyż pobożny Biskup chciał wieczorne godziny odprawić, rzekł do księcia.
— Dziękujemy wam za obietnicę. Weźmiesz książe koni ile zechcesz, a my we dwu nieodstępnie towarzyszyć Wam będziemy. Choćby bez orszaku, pójdziemy z Tobą.
Tak się rozstali.
Gdy się to na zamku działo, w chacie zajmowanéj przez wdowę, nowa się napaść na księcia gotowała i nowe dlań niebezpieczeństwo. Nie bez przyczyny rzeczono że co niewiasta mieć chce to się stać musi. Mają one ten zmysł iż gdy czego pragną, ku temu wszystkie siły swe na razie skierowują; nie trwa ten ogień słomiany długo, ale wielkiém płomieniem goreje.
Wdowa namiętną była a raz powiedziawszy sobie że księcia pozyskać musi, ku temu celowi z całą gorącością swą się zwróciła. Nie miał pokoju koniuszy i sługi, póki nie dowiedzieli się przez kogo i jak do księcia najłatwiéj trafić można. Na zamku już miała przekupione sługi.
Radzono różnie, jedni Goworka, drudzy Jaksę, inni Wichfrieda jako poufałego przyjaciela od młodości, któremu książe najwięcéj pozwalał.
Wiedząc o nim dawniéj i rachując na to że młodego łatwiéj sobie pozyszcze, Dorota postanowiła udać się do Wichfrieda. Wybór był szczęśliwy, niemiec sam niewiasty lubił, z księciem o nich rozmawiał, wchodził do izby kiedy chciał, wprowadzał z sobą kogo mu się podobało.
Wichfried kręcił się około zamku nieustannie, a tego dnia, z powodu wyboru w podróż, w któréj miał księciu towarzyszyć, więcéj niż kiedy. Dorota upatrzywszy chwilę gdy z zamku do koni jechał, wybiegła z dworku, drogę mu zastąpiła i poczęła błagać a prosić aby do niéj zaszedł na chwilę rozmowy.
Domyślił się niemiec kto była, a piękna i strojna niewiasta, tak go pierwszém wejrzeniem ujęła że się jéj opierać nie mógł. Kunszt uwodzenia ludzi i przemawiania do nich, miała Dorota od natury dany. Umiała gdy jéj było potrzeba pokorną się stać, zuchwałą, poważną, swawolną, nieszczęśliwą. Rzuciwszy okiem na niemca miała już pewność że się on jéj nie oprze.
Gdy rzuciwszy konia wszedł za nią do dworku, zdziwiony trochę napaścią bardzo dlań miłą, już błagająca przed chwilą niewiasta zmieniła się w miłościwą panią gotową mu rozkazywać; zawsze piękna, teraz rozognieniem, niecierpliwością stała się wdzięczniejszą jeszcze.
— Wyście druhem a bratem księciu naszemu, — zawołała śmiało doń przystępując Dorota — uczyńcie to, uczyńcie abym ja mu do nóg rzucić się mogła, aby mojéj prośby posłuchał na chwilę!
Jestem nieszczęśliwą, prześladowaną sierotą, rodzeni bracia godzą na życie moje — opieki szukam u księcia.
Załamała przed nim białe dłonie. Wichfried się uśmiechał patrząc, i niedowierzając téj wielkiéj boleści i niebezpieczeństwu.
— Wiecie pewnie kto jestem — mówiła śmieléj coraz — ludzkie języki mnie szkalują — jestem Dorota z Tęczyna.
Wichfried słuchał nieprzerywając, przypatrując się z przyjemnością pięknéj wdowie, która mówiąc o miotanych na się potwarzach, postawą, wejrzeniem, obejściem całém, zdawała się dowodzić iż nieprzyjaciele nie darmo ją ogadywali.
Ale w oczach Wichfrieda nie była występkiem zalotność, a wdowa w pełnym swych wdzięków rozkwicie tak go zachwycała, że rad był jéj służyć w czémby mu przykazała, byle u niéj łaskę zyskać.
Nie zdało mu się téż grzechem i znękanego Kaźmierza widokiem tak pięknéj niewiasty rozweselić. Pomyślał nawet w duchu że ta wspaniała postać jakby na kochankę króla była stworzoną.
Chciał się tylko nieco podrożyć.
— Miłościwa pani — zawołał — wcale to nie w czas teraz księcia niepokoić[54] — Smutny jest, zaprzątniony, zmęczony przez Biskupa i ziemian.
Dorota spojrzała szydersko.
— O! — odparła — ja mu długo czasu nie zabiorę, a żeby dlań męką być miało z niewiastą młodą pomówić chwilę — niewiem!
Zrobiła minkę nadąsaną i dumną.
Wichfried stał jedząc ją oczyma, co postrzegłszy, obróciła się kilkakroć jakby mu się lepiéj pokazać i popisać z sobą chciała, z taką zalotnością zuchwałą, iż niemiec oszalał.
— Miłościwa pani — zawołał — mając litość nad księciem niemogę wam wyrobić posłuchania. Gdybyście starszą a mniéj piękną byli — ale co na to powie księżna pani gdy się dowie?
Uśmiechnęła się wdowa udając skromną.
— Ja zalecać mu się nie myślę — rzekła oczyma sobie kłam zadając — tylko prosić o opiekę.
— Niebezpieczna rzecz brać was w opiekę — począł wesoło, zbliżając się do niéj Wichfried — to jak żarzewie za pazuchę.
Ja com tu wszedł ino, a już mi się wychodzić nie chce. — Siedziałbym jak wkuty, choć sprawa pilna.
— Siadajcież proszę — rozśmiała się rada z siebie wdowa i klasnęła na sługę, aby wino podał, które zawczasu przygotowane było.
Miała już Wichfrieda i była swego pewną. Gdy przyszło pić, niemiec wymógł na niéj aby wprzód do kubka przyłożyła usta, dla nadania napojowi smaku, potém przysiadł się do niéj tak blizko iż czuł jéj oddech i mógł na białe patrzéć ramiona.
— Wiem — odezwała się do niego — że książe jutro jedzie do Krakowa, ja czekać nie mogę, wprzódy się z nim widzieć muszę i zapewnić sobie jego opiekę. Zatém, miły panie, dziś mi wyrobicie posłuchanie.
— Dziś? kiedy? chyba o mroku?
— O mroku! w nocy! wszystko mi jedno — odpowiedziała Dorota — księcia się nie boję. Padnę mu do nóg, powiem o prześladowaniu mojém, ojcem mi musi być.
— Za młody na to jest! — rzekł Wichfried[55] Dorota niby nie zrozumiawszy, ciągnęła daléj.
— Będę na was czekała do nocy — rzekła — wprowadźcie mnie tylko, nie lękajcie się o mnie ni o niego.
Wichfried nie przyrzekał jeszcze, ona nacierała.
— Musicie to uczynić dla mnie. Uśmiechali się ku sobie. Dorota poczęła coraz zuchwaléj.
— Miałam opiekuna w starym, Wojewodzie Szczepanie, Biskup się gorszył tą opieką i klątwą mu zagroził — nic mi już po tym trupie!
— Biskup gotów potém mnie i księcia wyklinać — rzekł Wichfried.
— Czyście żonaci? — spytała wdowa.
— Ja nie.
— Niema więc za co, bo wam szukać sobie niewiasty nie grzech, a książętom dużo wolno! Jam téż już stara i ktoby tam o mnie myślał! — dodała śmiejąc się sama.
Wichfried ujął ją za rękę białą, nie wyrwała mu jéj, zbliżył się jeszcze, nie uchyliła się, owszem skorzystała z tego aby mu coś do ucha szepnąć żywo, i wnet z siedzenia wstała, jakby już swego pewną była.
— Teraz sobie na koń siadajcie, — dokończyła — a wieczorem przyjdziecie po mnie.
Posłuszny jak dziecko Wichfried [sp]ełnił[56] przykazanie, ale z chaty wyrwawszy się jak pijany, ledwie konia mógł dosiąść.
— Czarownica! — rzekł w duchu.
Przed wieczorem, niemiec, który o niéj zapomnieć nie mógł, znalazł się sam na sam z księciem.
— Mam i ja poselstwo z prośbą do was — odezwał się żartobliwie — ale moje nie straszne! Owa wdowa, Dorota z Tęczyna, o któréj przy stole mówił Leszczyc, prosi a błaga o chwilę posłuchania dziś wieczorem.
— Dziś? tu? — zapytał książe.
— Pilno jéj — dodał Wichfried[57] — Sprawy nie znam, wiem tylko że na nią bracia godzą[58] — Niewiasta urokliwa, ale ponętna.. choćby w oczy jéj zajrzéć tylko, miło. Do nóg się wam rzucić chce aby opiekę wyprosić.
Kaźmierz, choć ciekaw jéj był, zawahał się. — Nie pora — rzekł — z niewiastą do mnie po nocy iść. Co ludzie rzeką!
— Przecie córka ziemianina, z żałobą do pana każdego czasu przyjść może — rzekł Wichfried[59] — Nie pozostanie długo.
Zręcznemu niemcowi opowiadając o swych rannych odwiedzinach w chacie łatwo było książęcia ciekawość obudzić. Znał go dobrze i wiedział że się da jéj uwieźć. Nie łatwo to jednak przyszło, opierał się Kaźmierz, wstręt jakiś i obawę czując, choć go ciekawość ciągnęła, aż Wichfried strach jego wyśmiewać począwszy, prawie gwałtem wymógł że przyprowadzić mu ją na chwilę pozwolił.
Za wczasu tego dnia przed jutrzejszą podróżą wszyscy się porozchodzili, Kaźmierz u żony posiedziawszy chwilę, powrócił do swéj komnaty.
Tak mu jednak wiele na głowie ciężyło, iż choć z Wichfriedem się umówił o posłuchanie dla wdowy, zapomniał o niém zupełnie. Goworek był z nim jeszcze na rozmowie, gdy niemiec wszedłszy dał znak że wdowa nań czeka w Henrykowéj komnacie.
Kaźmierz z pewną obawą i wahaniem, wszedł do niéj.
Izba była przyćmiona nieco, gdyż tylko dla przejścia przez nią mała się w niéj lampka paliła. Wśród tego mroku, na którego tle biały płaszcz Henryka i zbroja jego jak widmo stały — zaledwie dojrzeć mógł książe niewiastę która nań oczekiwała.
Stanęła jednak tak aby słabe lampki światełko całe na nią padało, a w półcieniu tym, który piękność jéj czynił powietrzną i mglistą, jak drugie widmo jakieś zjawiła mu się ta piękność, któraby może o świetle słoneczném namiętném swém licem, mniej uczyniła wrażenia.
Z żałobą idąc ubrała się téż żałobnie, czarno, lecz zalotnica i wielka pani nie zapomniała łańcuchów i złota. Zdobiły ją klejnoty uwydatniając kształty, które znikały we mroku.
Z niespokojną ciekawością wpatrywał się w nią Kaźmierz, gdy wdowa naprzód do kolan mu się pochyliła, potem chwyciwszy za rękę, gorące do niéj przyłożyła usta. Tym pocałunkiem namiętnością zatrutym jakby chciała przelać w niego gorączkę swoją, zmięszała księcia, który napróżno dłoń jéj wyrwać usiłował.
Wlepiła w niego błagające oczy.
— Miłościwy książe, ojcze, ratuj mnie sierotę, wdowę — poczęła pół głosem by niebyć podsłuchaną — cała ci się w opiekę oddaję. Bracia potwarzami mnie obrzuciwszy, czyhają na życie! Broń mnie panie! od ich napaści z domu uchodzić musiałam.
To mówiąc powtórnie rękę jego chwyciła, i zręcznym ruchem zbliżyła się ku niemu.
Ta postać piękna, przypominająca mu drugą, ukochaną, podobną do téj a różną, tak dziwne wrażenie uczyniła na księciu iż długo stał niemy niemogąc przemówić słowa. Czuł że mogła urokiem jakimś pociągnąć go ku sobie. Obawiał się zdradzić głosem, wyrazem.
— Tyś pan dobry, miłosierny, litościw, — mówiła Dorota — wydziedziczonéj, spotwarzonéj, odrzuconéj nie odepchniesz! Szłam do ciebie panie z ufnością jak do Boga! Złożyła ręce przed nim.
— Uspokójcie się — rzekł Kaźmierz — mówcie czego żądacie? Uczynię co mogę.
— Tyś pan nasz! ty możesz wszystko! — wykrzyknęła wdowa.
— Mylicie się — odparł książe — jam na Sandomirzu pan, w Krakowie sługa starszego brata.
— Nie! nie — przerwała Dorota — wszyscy wiedzą że się jego panowanie skończyło, a wasze zaczęło.
— Tak nie jest! na Boga! — oparł się Kaźmierz.
— Tak być musi! — powtórzyła niewiasta — inaczéj wszyscy i jabym zginęła...
Książe nie mogąc się już zdobyć na wyraz inny, zażądał znów by się uspokoiła. Piękna wdowa, jakby ją nagle wielka boleść ogarnęła, niby osłabła zachwiała się, rękę przykładając do czoła zdało się że upaść może.
Książe uląkłszy się, wskazał jéj ławę by usiadła. O to może zręcznéj niewieście chodziło, padła na nią, zwiesiła głowę na piersi, milczała, coś nakształt tłumionego łkania dobywało się z ust wpół otwartych.
Książe stał pomięszany, mając czas przypatrywać się wdowie i wszystkim jéj wdziękom, które niby mimowolnemi ruchy zdradzała, to się osłaniając, to chyląc, to podnosząc, to upadając pod ciężarem nieszczęścia swojego.
Przedłużało się posłuchanie, a że Dorota milczała, niemogąc dobyć głosu i oczyma tylko badając Kaźmierza, a oczarować usiłując, odezwał się łagodnie.
— Mówcie co dla was uczynić mogę?
— A! najmiłościwszy panie — przemówiła nareście — ja się na nogach utrzymać nie mogę, ty stoisz przed służebnicą twoją! Ja muszę ci opowiedzieć losy moje, posłuchasz mnie litościwie. Potém samo twe serce królewskie powie ci co masz uczynić dla mnie.. Litość czytam w oczach twoich.
Kaźmierz usiadł naprzeciw niéj; głos jéj, postawa, wdzięk nieszczęśliwéj przykuwały go do miejsca. Wdowa umyślnie przedłużała posłuchanie, a że mówić chciała cicho, pod pozorem by słyszaną lepiéj była, zbliżyła się tak że książe oddech jéj mógł uczuć prawie.
— Miałam najlepszego ojca który mnie kochał i popsuł, bo do miłości przyzwyczaił. Jego dobroć zazdrość w braciach obudziła. Kochałam będąc wyrostkiem ubogiego ziemianina, za którego mnie nie dali. Zabili go.
Zmuszono iść za starca! Zmarł ojciec, poczęło się prześladowanie, chcieli mi wydrzéć co on zostawił. Szukałam opieki, zakrzyczeli żem gachów szukała; ja — ja — dodała ręce podnosząc — com nie kochała tylko raz gdy byłam dzieckiem prawie, a odtąd nie spotkałam w świecie ktoby mi mógł być miłym.
Dziwném wejrzeniem zdała się mówić księciu — Nikt chyba ty!
— Miłościwy książe — ciągnęła daléj — spotwarzono mnie, jam niewinna! chyba że czystą się czując śmiałą jestem.
Weź mnie, panie, w opiekę swoją, osłoń — będę ci wierną służebnicą! Zostanę przy dworze twym, pójdę gdzie nakażesz, choć córką jestem możnego gniazda, będę niańczyć dzieci twoje.
Dla takiego pana jak ty, któżby życia nawet nie dał?
Śmiałe te a dziwnie poplątane wyrazy, mięszały Kaźmierza, ale widać było że wstrętu mu nie czyniły. Uśmiechał się.
— Boże uchowaj — rzekł — ażebyście zbyt blizką mnie być mieli — niebezpieczną jesteście. Potwarze na was rzucają bo mężczyzn za sobą wodzicie, którzy się wam oprzéć nie mogą.
Dorota oczy sobie przysłoniła.
— A! panie — wyjąknęła — czyż się to godzi tak z nieszczęśliwéj naśmiewać. Piękność moja i młodość dawno poszły ze łzami... a dziś już — —
Spojrzała nań oczyma przymglonemi, białe ząbki z różowych ust się dobyły — książe patrzał, coraz bardziéj czując się ujętym. Korzystając z osłupienia, wzięła rękę jego, znowu coś szepcząc, prosząc a całując ją napastliwie.
Kaźmierz bladł i czerwieniał, szczęściem mrok izby zmian jego twarzy widzieć nie dawał. Wrażliwy do zbytku nie mógł się oprzéć tym pieszczotom niewiasty natarczywym — drżał cały, zapominał się. Nawzajem, ująwszy jednę z jéj rąk, odezwał się głosem który wdowa sobie wytłumaczyć umiała — niepewnym i drżącym.
— Uczynię dla was — co tylko mogę, co zechcecie..
Ale wy... jesteście niebezpieczną niewiastą.
— Dla was? — podchwyciła wdowa radośnie — dla was, do którego tysiące wzdycha?
— Nikt! nikt! — odparł Kaźmierz spuszczając głowę. Szumiało mu w niéj, odwrócił się, uląkłszy sam siebie.
— Jadę do Krakowa — dorzucił spiesznie — kiedy powrócę niewiem, przemówię za wami do brata.. Jedźcie za mną, ale nie okazujcie się ludziom, bo złe są ludzkie języki.
— O! — odezwała się szybko i wesoło, pozbywszy udanéj boleści — mnie nikt nie pozna, ja się także po męzku, a choćby we zbroję przebrać umiem, mogę być giermkiem gdy trzeba.
Mówiąc z przyciskiem: także, spojrzała na księcia, który się poruszył zmięszany, bo mu na myśl przyszła Jagna.
— O! — dodała Dorota cicho — ja wiem wszystko i widziałam tę co konno po męzku jeździ po lasach.
Palec położyła na ustach, książe trochę zagniewany tą odwagą — rzekł prędko.
— Niewiem kto po lasach jeździ!
Dorota potrząsnęła głową.
— Mnie ani w lesie ni w mieście nikt nie zobaczy.
To mówiąc przysunęła się śmiało do księcia, i chwyciwszy rękę którą całowała długo, dodała żywo.
— Mam więc jechać do Krakowa? a tam! nieprawdaż? dacie mi znać przez Wichfrieda?
Czekać będę rozkazów! O! bądźcie mi opiekunem! bądźcie. Ja was tak jak nikt miłować będę, jak nikt!
Książe stał milczący i upojony, nie będąc panem siebie, gdy Wichfried czatując u drzwi, który rachował że się już nadto długo posłuchanie przeciągnęło, podniósł zasłonę i kaszlnął.
Dorota cofnęła się kroków parę, przybrała postawę skromną i pokorną, otarła oczy które się śmiały, schyliła do kolan księcia i figlarnie nań spojrzawszy powoli ustępować zaczęła.
Wichfried wchodził, Kaźmierz cofnął się do swéj komnaty, dwaj przyjaciele kilka słów zamienili z sobą po cichu i niemiec przez izby puste powiódł nazad milczącą Dorotę. Umiała tak przed nim ukryć swe wzruszenie i radość wielką, że gdy wyszli w podwórze, Wichfried jéj zapytał czy rada była posłuchaniu?
Odwróciła się doń[60] — Jak sądzicie?
— Niewiem.
— Tak dobry pan, ja tak nieszczęśliwa, mógłże mnie odepchnąć? Widział łzy moje.
— Przyrzekł co?
— Wstawić się za mną do Mieszka! Pokręciła głową.
Ja ufam że wy mnie jemu przypominać będziecie.
— A wy, miła pani, o mnie téż zechcecie pamiętać! — rzekł Wichfried.
— O! pewno! pewno, ale dziś — dodała wdowa — głowę mam pełną naszego miłościwego pana, już się w niéj nikt inny nie zmieści!
Gdy doszli do wrót zamkowych, Wichfried chciał ją daléj prowadzić, ale tu czekał na nią koniuszy z chłopakiem i wdowa zwróciła się do niemca z pożegnaniem.
— Bóg zapłać — rzekła cicho — zobaczemy się w Krakowie, mnie tam kazano, a i wy téż z księciem jedziecie.
Podała mu rękę, wyrwała ją prędko i wybiegła za wrota.
Gdy Wichfried na zamek powrócił, zastał księcia samym, niespokojnie się po izbie przechadzającym. Spojrzeli sobie w oczy razem, jakby w nich czytać chcieli. Książe spuścił je niemal zawstydzony.
— Czarownica to jest — rzekł — nie dziw że ludziom zawraca głowy — lecz, lepiéj się od niéj trzymać zdala.
I natychmiast zmienił rozmowę, niedając odpowiedzieć Wichfriedowi.
— O brzasku w drogę! tak — potrzeba pospieszać aby Mieszka ratować.
Wichfried — dodał gorąco — Wichfried! na twą drużbę cię zaklinam, na cienie Henryka, na sumienie twoje, uczyń co przykazuję. Dziś, zaraz nocą ślij przodem do Krakowa, do Mieszka, jedź sam, to lepiéj. Oznajmij mu że przybywam dla pojednania i zgody. Ostrzeż go niech powolnym będzie. Mnie tam ciągną, ja muszę iść, ale idę z gałęzią oliwną. Niech Mieszek nie uchodzi z grodu, niech się Biskupowi ukorzy, niech Kietlicza wygna; ja zań mówić i popierać go będę. Mów mu to, uprzedź, błagaj...
Głos jego zadrżał.
— O panie! — zawołał podnosząc oczy — odwróć ten kielich odemnie!
Wichfried stał nieodpowiadając ale oblicze mu się zmieniło.
— Jedź! — powtórzył Kaźmierz.
— Ja? — zawołał niemiec — ja? do Mieszka? Czyń książe co chcesz, wyrzecz się mnie, wypchnij, gniewaj, przeklnij, ja tego nie uczynię; zdradziłbym was i te ziemie co mnie gościnnie przyjęły...
A nie tylko ja, miłościwy panie, ale nikt nie pojedzie, bo na gniew Mieszka nadaremnie narażać się nie zechce; a ktoby rozkaz ten spełnił, ziemianieby go rozsiekli.
Nie waży się nikt, ja nie mogę!
Książęciu głowa na piersi opadła, szeptał jakby modlitwę.
— Stanie się wola Boża!

KONIEC DRUGIEGO TOMU


Tom III
I.

Kraków, ku któremu niedawno jeszcze życie płynęło strumieniami wartkiemi ze wszystkich ziem, ze wszystkich Polski krańców, téj pamiętnéj wiosny drętwiał zwolna i pustoszał.
Przychodziło to nieznacznie, stopniowo, ale wszystkim się czuć dawało; w powietrzu cisza była jak przed nadchodzącą burzą. Nikt o niéj dobrze nie wiedział zkąd przypłynie, a przewidywali ją wszyscy z mnogich znaków, które zwiastują gromy; wszystkim ciężko oddychać było.
Wieści jakieś chodziły dziwne, niezrozumiałe, groźne, ludzie się jacyś pokazywali i znikali jak ptacy co wróżą nawalnice.
Opieszałość, zwątpienie ogarniały wszystkich. Bojaźliwsi chcieli już bezpieczniejszego szukać przytułku. Najwięcéj trwożyło to, że ziemianie i rycerstwo, którzy tu dawniéj tłumami przybywali i przebywali ciągle, lud co na zamek płynął, duchowieństwo co się na rady do Biskupa zbierało, zwolna niknąć zaczęło.
Wojewoda Szczepan, który tu przemieszkiwał i był dawniéj na zawołanie Mieszka, wyciągnął ze swemi pułkami i nie powrócił, dom jego stał zamknięty. Biskup uszedł, w dworcu jego kilku ledwie księży zostało.
W rynku i po ulicach rzadko który z ziemian się pokazał, na krótko, przejazdem, jakby mu tu było nie miło i niebezpiecznie — z konia prawie nie zsiadając, zawracali do domów.
Kupcy stali z założonemi rękami przed sklepami i straganami, wypatrując oczy; nie było w rynku i ulicach nikogo oprócz swoich. Cudzoziemcy, kramarze włoscy, którzy tu stawali po dni kilka, musieli towar sprzedawać kupcom, bo do nich się nikt nie zjawiał.
We dworkach ziemian ledwie pozostali odźwierni i stróże. Gdy ich o panów pytano, milczeli, ruszali ramiony, nie wiedzieli o nich nic. Po kościołach w niedziele i święta obcego człeka z okolicy widać nie było.
Do koła zamku szczególniéj — pustynia się stawała coraz większa, dzika, głucha, martwa. Kietlicz, który jeszcze za rozkazem pańskim po dworach i osadach szukał kogoby do sądów pochwycić, nie znajdował żywego ducha. Cudem jakimś zawsze ci co byli obwinieni a mieli być ujęci, podparłszy kołem wrota, zawczasu z domostw uchodzili.
Urzędnicy dworscy których posyłano na zwiady, powracali nie dostawszy języka, niektórym po drodze grożono tak że uchodzić nazad musieli. Nieposłuszeństwo i opór rosły. Niewystępowały one do walki, cofały się, zdały czekać aż wybije naznaczona godzina.
Ci na których najwięcéj rachowano na Wawelu, albo jak panowie z Tęczyna przybywali chmurni i zasępieni, lub się już nawet całkiem nie pokazywali.
Z rozkazu księcia Kietlicz nie zmieniał postępowania, nie popuszczono oków żelaznych, którymi spętanych trzymać chciano. Ale Mierzwa na sądy przychodził najczęściéj nadaremnie, bo nie było sądzić kogo, a biedota zaciągnięta pod ławę sędziowską, Skarbnemu tylko swą skórę dać mogła.
Ten niemy a twardy opór całéj ziemi, gniew Mieszka obudzający, Kietlicza z natury swéj srogiego, czynił okrutnym, niemal go do wściekłości rozjątrzając.
Lecz gniew księcia był zimny i zacięty, nie wybuchał nigdy, gdy Kietlicz miotał się w nim bezsilny, sobie więcéj szkodząc niż drugim.
Po ustąpieniu Wojewody i ucieczce Biskupa szczególniéj, czuć się dało na zamku że węzły wszelkie łączące go z ziemianami podległemi, zerwane zostały.
Kietlicz rozsyłał na zwiady, przynoszono mu wieści groźne, albo niezrozumiałe. Rycerstwo skupiało się i kędyś ciągnęło, nie na Kraków jednak i nie przeciw księciu otwarcie, wysuwało się i znikało. Sprawy ziemiańskie były w rękach duchownych, oni dawali hasła, oni kierowali tą jakąś robotą podziemną i skrytą.
Ze dworu Mieszkowego oddziały które po gościńcach i dobrach duchownych idąc, przewodu i strawy żądały, wedle obyczaju — w kilku miejscach zuchwale odparto siłą. Kietlicz natychmiast biegł pomścić nieposłuszeństwo, ale nie znalazł na kim, uchodzili mu winowajcy.
Groźby straszne latały w powietrzu. Nie napastował jeszcze nikt, ale cofało się wszystko.
Co najdziwniéjsza, na zamku samym posłuszne straże, urzędnicy, służba pańska, czeladzie co dawniéj skinieniu były uległe, stawały się krnąbrne, milczące, leniwe — karać nie było można, bo i ztąd zbiegało wielu.
Kietlicz z przerażeniem postrzegał że mu ubywało ludzi. Nikt nie wiedział gdzie się to podziewało. Powoli, z więzień i ciemnic zaczęli uchodzić ci, których trzymano za nieopłacone kary. Część ich, gdy ją wysłano pod strażą do kopalni Olkuskich, razem z przystawami zginęła.
Każdy dzień położenie to pogarszał. Mieszek nie pytając, widział i czuł co się stało. Kietlicz nie donosił mu, ale się rzucał i złościł napróżno. Naostatek stanu tego ukryć nie było podobna, codzień wybitniéj dawał się widzieć nawet obcym, na zamku pustoszało jak w mieście; w zastępstwo tych co zbiegali, nikogo zaciągnąć nie było podobna.
Zięć Mieszka, Czeski Kniaź, sam już wygnany, z pomocą przyjść nie mógł, niemieccy czekać kazali, bo w domu mieli niepokoje.
Bez walki z rąk wymykało się wszystko.
Gdy Mieszek wyjechawszy na łowy i kilkanaście dni na nich spędziwszy, po spotkaniu z Kaźmierzem na zamek powrócił, zastał go ogołoconym z ludzi bardziéj jeszcze, a Kietlicza upojonego gniewem.
Najgorliwsi pomocnicy jego, Bereza jednooki, Skarbny Juchim, Mierzwa podsędzia, gdy ich do rady przyzywał, milczeli wymównie, umywali ręce, stawali na stronie jako podwładni, zrzekając się wspólnictwa czynnego we wszelkiéj robocie. Słuchali jeszcze, ale biernie i kwaśno.
Serb Bereza stanowił wyjątek, ten się rzucał, ale mu się nie wiodło.
Kietlicz czuł iż niewidzialne niebezpieczeństwo rosło, ale że na jego rękach było wszystko, nie śmiał żalić się, aby nań nie spadła wina.
Starzy ludzie cicho szeptali, że w ten sam sposób zmuszono do ustąpienia Szczodrego, i że Mieszek jak on wynosić się będzie musiał.
Po powrocie księcia w następną niedzielę, zamkowy kościół czasu nabożeństwa nie mieścił w sobie nikogo oprócz szczupłéj garści dworskich. Ziemianina na mieście nikt nie zobaczył, do księcia nie zjawił się żaden, nawet z żałobą. Posłano po bliższych, nie przybyli. Jedni na łowach być mieli, w podróży drudzy, inni chorzy. Mieszek znosił to z dumą milczącą, jakby wiedzieć nie chciał.
Starszy syn jego, z Elżbiety pierwszéj żony, Otto, na którego pomoc rachował ojciec, niechętny macosze i rodzeństwu, znikł także ze dworu nadąsany, i, mówiono że gdzieś ruszył ku Wielkopolsce. Ojciec niepokoił się nim i gryzł, Kietlicz więcéj jeszcze, ale syna pańskiego imać nie mógł, choć czuł że od niego téż gotowało się nieposłuszeństwo a może spisek z nieprzyjacioły.
Tak z dnia na dzień szło coraz gorzéj.
Na zamku snuli się ludzie, których tu nikt nie znał. Przychodzili niby do kościoła, niby za jałmużną, opatrywali wszystkie kąty, rozgadywali się długo ze strażami po wałach, ze służbą, z parobkami, a potém znikali. W ich miejscu nazajutrz stawili się inni.
Kilku kazał Kietlicz uwięzić jak włóczęgów, innych przepędzić za wrota, wyświecić za miasto.. Niewiele to pomogło. Pod wrotami ze strażą ciągle kupki jakieś przychodniów gwarzyły.
Zamkowi ludzie służyli inaczéj, gorzéj, a gdy Kietlicz groził, Bereza się mordował z niemi, najczęściéj zbiegostwem się kończyło.
To uciekanie coraz groźniejsze przybierało rozmiary; jednooki codzień przychodził z oznajmieniem że dwu, pięciu i dziesięciu ludzi w nocy zabrakło. Wrota stały zaparte, spuszczali się z tynów i z wałów. Posyłano pogoń, ci co z końmi i orężem wyjechali, nie powracali już więcéj.
Kietlicz obliczał z trwogą, że wkrótce zamku nie będzie już kim obronić.
Nakoniec Juchim oświadczył, że gotów zdać urząd i pieniądze, bo niemiał co robić, nikt nie płacił. Mierzwa dał znać że srodze opuchł i na zamek nie przychodził. Czeladź pańska wystraszona, przerzedzona oglądała się tak jakby z dnia na dzień ją i pana ztąd przegnać miano.
Pomiędzy resztą załogi chodziły wieści osobliwe. Mówiono że ziemianie krakowscy tłumami płynęli do Sandomirza, inni na drodze nad Wisłą stali obozami, jakby na coś czekali. Oddziały ich miały się gromadzić w Mogile, Opatowcu, Połańcu, Osieku, aż do samego Sandomirza. Szeptano że Biskup i Wojewoda pojechali da [61] Kaźmierza i zabrawszy go, mają z nim ciągnąć na Kraków.
Gdy jednego z tych ostatnich dni trwogi, Bereza znowu obliczając ludzi, co dzień w dzień teraz musiał czynić, znalazł znowu ubytek w nich znaczny, a z resztą pozostałą w zatarg wszedłszy złajany i wyszczuty szyderstwy ujść od niéj musiał, przybiegł do Kietlicza strwożony i wściekły.
Kietlicz i tak już od dwóch dni potajemnie wozy swe słał do Budziszyna — nie będąc pewien czy się tu ostoi. Panu jednak nic donosić nie śmiał. Teraz już lub nigdy pora była się rozmówić.
Jedno tylko dodawało męztwa Serbowi, to że Mieszek go nie tracił. Jak był chmurny, milczący a spokojny tak pozostał, choć nie mógł nie wiedzieć co się działo około niego. Trwogi nie okazywał najmniejszéj.
Gdy Kietlicz wszedł doń, zmierzył go oczyma bystro.
— Miłościwy książę — odezwał się Serb — dłużéj już milczeć się mi nie godzi. Źle z nami, źle u nas! Ludzie nas odstępują. Biskup i ziemianie na gardła nasze nastają, wszystkich do siebie przeciągnęli. Źle z nami, uchodzą wszyscy a teraz już słyszę że Kaźmierza na nas prowadzą z siłą wielką.
Mieszek zbył go pogardliwem milczeniem.
Wytrzymawszy go u progu chwilę nie małą, nic na to nie odpowiedziawszy, począł pytać głosem ostrym a groźnym ile jeszcze Kietlicz miał ludzi? zkąd o zbliżaniu się Biskupa i księcia były wieści?
— Nawet języka już dostać trudno — odparł namiestnik. — Kogo poślę, ginie, albo go pochwycą lub uciecze... Wszyscy się na nas spiknęli, nikogośmy dziś nie pewni.
— Gród zaprzeć, ludzi niepuszczać, gotować do obrony — rzekł Mieszek zimno.
— Nas i ci co są zdradzą — odezwał się Serb. — Jeśli wczas nie ujdziemy, to nas tu pochwycą jak borsuka w jamie.
Mieszek ruszył ramionami, popatrzał na Kietlicza i odezwał się głos podniósłszy.
— Gród zamknąć! rozumiesz! kogo podejrzewasz o zbiegostwo, powiesić na wałach. Bronić się musimy. Kaźmierz choćby przyszedł, nie porwie się na mnie siłą — nie.
— Ziemianie się rzucą bez niego.
— On nie dopuści!
Serb chciał coś mówić jeszcze, Mieszek ręką skinął i usta mu zamknął. Ustępować nie myślał.
W południe tegoż dnia, Bereza na zwiady wysłany, bo jego jednego Kietlicz był pewien, przybiegł czwałem napowrót, strwożony, oznajmiając że ogromne ziemian tłumy obozują pod Mogiłą, i wyprzedzając Biskupa Gedkę z Kaźmierzem, ciągnąć mają na Kraków sami. Stało się co Kietlicz przepowiedział, co chwila przednich straży ich spodziewać się było można.
Mieszek posłyszawszy to, zbroję sobie tylko gotować kazał.
Kietlicz już bez wiadomości jego wozy powyciągać i skarbiec pański na nie ładować rozrządził, księżna, niewiasty, dzieci, potrwożone płaczem i narzekaniem napełniały podwórze, książę siedział spokojny niemal, nie bolało go nic oprócz tego iż syn Otto opuścił go.
Postawiono na noc silne straże, zaparto wrota, nikt do snu kłaść się nie myślał. Bereza znowu poskoczył z kilku wiernemi w stronę Mogiły i powrócił nazad przed brzaskiem oznajmiając iż wielka moc ludzi już jest w drodze do Krakowa.
Tymczasem z rana, mimo że gród na Wawelu był szczelnie zamknięty, ludzi tylu nie stało, że wrót i głównych miejsc nie było kim obsadzić.
Mieszek wyszedł sam ich obliczać, nie powiedział nic, dał rozkaz wozy gotować, a reszcie ludzi w godzinę potém na konie siadać. Gromadka około księcia tak nieliczna była, że na osłonę wozów prawie nie starczyła. Mieszek się i tém nie strwożył, zbroję wdział, szyszak włożył, miecz przypasał, na pozór obojętnie to czyniąc.
Sam potém obszedł nie wielką garść, która na zamku zostać musiała, przykazując jéj aby zamku nie oddawała.
— Ja wyciągam, ale powrócę rychło — rzekł — na niewiernych i zdrajcach pomszczę się strasznie. Nie długie tu będzie obce panowanie.
Gdy uszczuplony bardzo orszak książęcy z wozami, księżną, dziećmi młodszemi i Kietliczem wyciągnął z zamku, z dawnych sług nikt go nie przeprowadzał, nie pokazał oczów — znikli i ci.
W milczeniu wyjeżdżał Mieszek tak spokojny na pozór, jakby jechał na łowy. Powtarzał ciągle.
— Powrócę! gardłem mi odpowiedzą za wszystko!
Gdy przez podzamcze, miasto i przedmieścia przyszło jechać, żywa dusza w progu domostw się nie okazała. Gród stał jak wymarły z okiennicami pozamykanemi, psy tylko w podwórcach pozamykane za bramami ujadały.
Cisza ta grobowa trwała czas jakiś, aż Mieszek, jego żołnierze, wozy, czeladź długim ciągnące się sznurem, wywlekły precz na pola.
Dopiero gdzieniegdzie na dachach pokazały się ludzkie głowy, tu i owdzie ostrożnie zaczęto otwierać wrota, odsuwano okiennice. Ludzie bojaźliwie rozglądając się wysuwali na ulice.
Szmer jakiś poszedł po mieście, rósł, powiększał się, zmienił w gwar jakby szumiały lasy, jakby morze mruczało.
Niewiedzieć zkąd, jak z pod ziemi wyrastali ludzie, na wałach zamkowych roiło się już.
W ulicach stawały kupki gwarząc, niektórzy wyszli poubierani świątecznie. Czegoś zdawano się wyglądać i czekać.
W tém od Mogiły gościńcem, w tumanie pyłu z wrzawą jak wicher wtargnął oddział ziemian z proporczykami u włóczni. Było ich kilkuset, za niemi szedł drugi okrzykujący coś niezrozumiale; wprost się rzucili ku wrotom, na zamek. Tu wszystko stało otworem, nikt ani myślał się bronić; tylko po ciszy długiéj buchnęło wrzawą, hałasem, okrzykami radośnemi, wśród których brzmiało ciągle Kaźmierzowe imię.
Zamek już, bez walki, bez oporu zajmowali na księcia, Jaksa, stary Żyra, Cholewa i inni ziemianie.
W podwórcu na którem ślady kół od wozów Mieszka świeże jeszcze były, nowi ludzie słali się już obozem, a starszyzna po zamku pustym gospodarzyła. Pozostała czeladź otwierała drzwi, pokazywała drogi, służyła żwawo; na wszystkich twarzach widać było radość, usta się śmiały. Nikt koso nie patrzał, nikt się nie chmurzył, księcia co tu wczora panował, śladu ni pamięci już nie było w ludziach — nikt ani stęknął po nim.
Nowe sitko wieszano na kołku ochoczo i wesoło.
Miasto w jednéj godzinie jakby zmartwych powstało, w rynku obozował oddział inny, dworki ziemian się pootwierały, mieszczanie szeroko rozkładali wrota swe i w progach częstowali spragnionych.
Rozpoczynały się jakby gody weselne. Na pozostałych zausznikach Mieszka i Kietlicza nikt się nawet nie myślał mścić, nie srożył na nich i nie odgrażał, bo i ci nowemu panu służyć byli już gotowi.
Coraz to gościńcem wpadał wiejąc proporczykami, wołając, trąbiąc, swawoląc nowy oddział rycerstwa. Jedni szli zwiększać załogę zamkową i tak już liczną, drudzy się rozkładali obozami u stóp góry, rozgaszczali na placach przed domostwy, które im gościnnie otwierano.
— Jedzie zbawca nasz z niewoli!
Wołaniem takiem oznajmywano Kaźmierza.
Wieczorem spodziewano się jego przybycia, kościół na Wawelu stroił się w zieleń, posypywano drogi liśćmi i kwiatem; duchowieństwo przybywało gromadnie na dworzec biskupi. Wrota jego długo zaparte, otwarły się na oścież, dwór Gedki, którego nie było wprzód widać, chodził strojno i zbrojno.
Toż samo na Wojewodzińskim było, w mieście kto co miał warzył, dym słupami walił z dymników, beczki dobywano z piwnic, w rynku jak w wielkiéj izbie rozkładali się ziemianie, wnosząc sobie ławy i stoły.
Ale największe ludu zbiorowisko było na drodze, którą Kaźmierz do zamku miał jechać z Biskupem. Tu nie tylko postrojeni w kożuchy i długie szaty mieszczanie, kupcy swoi i cudzoziemcy w strojach różnych, żydzi w kapeluszach śpiczastych, rycerstwo we zbrojach, ale mnóstwo poubieranych jak łątki niewiast w oknach siedziało, stało we wrotach, cisnęło się nad gościńcem.
Najpiękniejsze twarzyczki występowały na przedzie, a około nich śmiechem bujało i słówkami strzelało raźnie, bo rycerstwo rade na świeże mieszczańskie dziewuchy wytrzeszczało oczy na nie i zaczepiało słowy śmiałemi. Żadna z nich niby nie słyszała i nie rozumiała, nie spojrzała, ale po białych ich twarzach rumieńce migały jak błyskawice i śmiech drgał na ustach choć je sznurowały.
Bogate baby i dziewki wyglądały tak okazale jakby rycerskie niewiasty. U nie jednéj łańcuch się zwieszał na szyi, czółko stało na głowie od złota, ręce błyszczały w pierścieniach całe, pasy świeciły od kamieni; nie jedna téż więcéj oczyma jaśniała niż klejnotami. Więc młodzież rycerska wołała sobie.
— Ej! tę z brzega, to bym wziął i miłował mocno!
— A i ta w pośrodku z kosami złotemi, choć ją zjedz!
— Mnie ta biała jak pieróg do smaku, żeby ją choć pocałować.. człek by czuł miód na ustach do trzeciego dnia!
Wszystkie do których się to stosowało, rozumiały dobrze do kogo pito, płonęła każda a oczy spuszczały, a piersi podnosiły się żywo, zaręczyć nie można żeby z ukosa patrząc nie szukały zkąd głos wychodził.
Z drugiego szeregu mężczyźni tak naciskali napastliwie, że tu i owdzie krzyk się dał słyszeć ale ze śmiechem wesołym zmięszany. Tylko panom mieszczanom koło serca było nie dobrze, choć im to pochlebiało że ich niewiasty tak pięknie występowały — ale zazdrość kąsała.
Zmierzchało już a ów zapowiadany Kaźmierz się nie ukazywał, natomiast coraz nowe poczty przybywały.
— Oto ciągną! oto idą! — wołano poznając okolicznych ziemian.
Oczy się obracały ku gościńcowi tęskliwie, na którém za pyłem ledwie coś szarzało zdala.
Tuż, jakby na dany znak, z dzwonniczek po kościołach zaczęło dźwięczeć radośnie na jakąś weselną nutę. Rozkołysały się dzwony, rozśpiewały coraz ochoczéj, coraz żywiéj, coraz głośniéj, ze dwu, ze trzech urosło tyle na raz dźwięku, iż ludzie stojący obok siebie, rozmówić się już nie mogli.
Wszystkiemi głosy wołały dzwony jak ludzie.
— Zbawca nasz z niewoli!
Jasne, cienkie, grube, ciężkie wołania ich zlewały się w chór jeden.
— Bogu na chwałę, Kaźmierz przybywa!
Na twarzach jak w dzwonów śpiewie radość była niezmierna, wszystkie mówiły.
— Zbawca z niewoli!
Rycerstwo siadało na konie, włócznie z proporczykami unosząc do góry.
Na gościńcu tuman się wzbijał i opadał.
Ujrzano naówczas przodem jadącego na okrytym koniu Biskupa Gedkę, który w bok się lewą ręką ująwszy, prawą trzymał podniesioną jak do błogosławieństwa. Na twarzy jego był wyraz zwycięztwa i dumy. Obok niego jadący w ciemnéj sukni z jednym łańcuchem na szyi, Kaźmierz blady, strwożony, z oczyma na dół spuszczonemi, wydawał się jak więzień lub żaczek, którego szkolnik wiedzie ze sobą.
Przecież te oczy spuszczone i pokorne oblicze były tak piękne i tak ujmujące, po twarzy ponuréj Mieszka, iż wszyscy ujrzawszy go z uniesieniem wołać zaczęli.
— Zbawca z niewoli!
Krzyk się wzniósł taki, że zagłuszył dzwony, widać było jak Kaźmierz zbladł trupio, zachwiał się na koniu, głowę spuścił jeszcze, ku zamkowi na który go prowadzono, nawet spojrzéć nie śmiejąc.
Tam z wałów wiały już chorągwie i okrzyki leciały ku niemu. Biskup pochylił się szepcząc jakieś słowa które go pokrzepić i orzeźwić miały, ale Kaźmierz nie dźwignął głowy, jechał ciągle jak winowajca na opróżnioną brata stolicę, z trucizną w sercu.
Za nim na koniu dzielnym ciągnął Wojewoda Szczepan wąsa podgryzając, daléj co najprzedniejsi krakowscy ziemianie, stare rody tutejsze, ojczyce odwieczni, co razem z Piastami tu przyszli, albo przed niemi się poczęli.
W orszaku księcia jechał i Stach, któremu oczy błyskały weselem razem i łzami, daléj Wichfried szczęśliwy i co żyło przyjaciół tego który dotąd nie miał wrogów.
Ten dzień miał mu ich uczynić.
Po drodze ciągle stawać było potrzeba, zachodzili mu ją i zajeżdżali mieszczanie, duchowni panowie, żupani zamków sąsiednich, którzy już je na imię Kaźmierza pozdawali.
Powtarzano ciągle — Żyw bywaj, zbawco nasz!
Strwożony w sumieniu gwałtem jaki na nim popełniono, pół żyw wjechał Kaźmierz i stanął u progu kościoła na Wawelu. Tu stał archidjakon w szatach uroczystych, z krzyżem i wodą święconą i duchowni wszyscy nucąc hymn ambrozjański, hymn tryumfu i dziękczynienia, któremu przygrywały dzwony.
Przodem wszedł Biskup, za nim książę do ołtarza wielkiego, przed którym padł na kolana, twarzą na ziemię i płakał.
— Odwróć panie ten kielich odemnie!
Gdy się to działo, dworek Skarbnego Juchima, po nad samą wjazdową drogą, którą książę przeciągał stał tak zamknięty i zabity szczelnie, jakby w nim wymarło wszystko, lecz ktoby był zajrzał do środka po nad wysokie z dylów grubych parkany, zobaczyłby przez szpary przypatrujących się pochodowi a drżących, bladego Juchima targającego rzadką brodę siwą i bledszego jeszcze Mierzwę, trącego niespokojnie twarz ściągniętą trwogami i troską. Oba milczeli, jakby się lękali wydać głosu, by ich nie zdradził.
Z nich dwu Juchim jeszcze się zdawał odważniejszy, Mierzwa choć męztwa sobie dodawał popijając potrosze, choć się krzepił na duchu filozoficznemi argumentami, chwilami zimnym oblewał się potem.
Wśród tych co z Kaźmierzem przeciągali poznawał ludzi których sądził. Juchim liczył tych których odzierał i mękami zmuszał do oddania ostatniego grosza. Wszystko to teraz zwycięzkie zapanować im miało!
Poprzeciągały już oddziały, zdala słychać było tylko huki, wrzawę, wołania na zamku i dzwony, a w mieście tłumne okrzyki — na gościńcu pusto już było, a oni stali jak wkuci i patrzali jeszcze.
Juchim w orszaku dojrzał po za księciem jadącego Stacha, zdziwił się mocno i pomyślał.
— Winien mi grzywny, ja mu się ich nieupomnę — alem go zwolnił, mógłby o tém pamiętać!
Gdy oba o padającym już mroku zeszli ze stanowiska, Skarbny i Mierzwa spojrzeli sobie w oczy i głowami potrzęśli.
— No, a co teraz będzie? — zamruczał Juchim.
— Co ma być! — odparł Mierzwa, udając wielce śmiałego — nie boję się niczego! Sądziłem jak mi sądzić kazano!
— Cóż ja gorszego? — zawołał żyd — jam te pieniądze pobierał, któreście mi brać kazali!
— No, tak! tak — rzekł Mierzwa — ale niechciałbym być w waszéj skórze! Ja siedziałem na ławie z prawem w ręku, wy jak przyszło wycisnąć grzywny, i na mękiście brali.
— Czy to z niemi można było inaczéj? — zawołał żyd — albom to ja grzywny dla siebie ściągał? Hm, ja w waszéj skórze nie chciałbym być. Gdyby nie wasz sąd nie byłoby moich grzywien.
— Słuchaj, Juchim — przerwał Mierzwa — ani ty mnie ani ja ciebie, nie powinniśmy się zdradzać i oczu sobie wykalać.
— Na co my mamy zdradzać? po co mamy kłuć! — rzekł Juchim.
Mierzwa po chwili powtórzył co już mówił nieraz.
— Oni się bezemnie nie obejdą! kto tak zna wszelki zakon jak ja!
— A zkąd oni wezmą grzywny, gdy ja im niepokażę kędy one są? — dodał Juchim zadumany.
Pocieszali się a jednak zadumali wielce niespokojni.
— Kogo ty masz? — spytał Mierzwa.
— Ja? nikogo! samego siebie!
I Juchim stuknął palcem w głowę.
— To mało, ja muszę kogoś szukać.
— Jak ja szukać zechcę, może téż znajdę! — rzekł żyd.
Przyjaciele stali jakby nieufni naprzeciw siebie, jeden chcąc wybadać drugiego.
— My powinni iść razem, a nie na siebie zrzucać winy! — dodał Mierzwa.
— Który z nas zaszkodzi drugiemu — rzekł żyd — albo to niema czém mu oddać!
Mówili jeszcze urywanemi słowy, gdy do wrót silnie dobijać się zaczęto.
Był to Stach, który choć w orszaku księcia z innemi przybył, dla wielu oczów i świadków nie chciał na zamku nocować. Szukał sobie na uboczu miejsca, z któregoby mógł pana swojego strzedz, niewidziany bronić go i osłaniać. Tymczasowo trzeba mu było kąta, w którymby stanął gospodą.
Dworek Juchima w sąsiedztwie zamku nastręczył mu się i choć nie wiedział kto w nim mieszkał, obyczajem ówczesnym przybył prosić o przyjęcie, probując czy mu się tu wcisnąć nie uda.
Wrota były zaparte, biegł już do nich odrapany sługa, gdy Juchim przelękły, obawiając się aby go na niebezpieczeństwo głupotą nie naraził, z gniewem go odepchnął i sam do bramy pośpieszył.
Pomimo mroku mógł jeszcze dojrzeć kto się dobijał i osądzić czy wpuścić go było można, wypraszać się lub bodaj opłacić.
Przyłożył więc oko do wązkiego otworu i pilno przypatrywać się zaczął. Poznał Stacha. Był mu na rękę. Trwoga i nadzieja razem go objęły.
Stach dobijał się ciągle jak pan, wołając aby otwierano. Juchim zapytał po cichu czego żądał?
— Czego? a to się rozumie że gospody! — odparł przybyły. — Przyszliśmy z księciem, na zamku dla wszystkich miejsca niema. Otwierajcie a żywo! Niewiele mam ludzi i koni. Jest nas trzech, zapłacę za wszystko, dachu mi tylko i stajni potrzeba.
Gdy się to działo, Mierzwa niepewny kto przybywa, ukrył się ale nasłuchiwał.
Wahał się jeszcze Juchim.
— To gospoda nędzna, licha — zawołał — niema gdzie postawić koni, dla miłości waszéj wygody nie będzie.
— Ja jéj nie potrzebuję — mówił Stach nalegając — koniom byle dachu kawał, aby im na grzbiet nie ciekło. — Otwieraj.
Po krótkim namyśle Juchim kazał wrota otworzyć, a Stach z Żegciem i służbą natychmiast w dziedziniec wbiegli. Wrota z obawy aby się kto więcéj nie przypytał, co rychléj zaparto.
— Będziecie mnie od drugich bronili — rzekł Juchim przystępując i kłaniając się. — Hej! hej! my z miłością waszą nie od dziś znajomi, to się dobrze złożyło!
Stach poznawszy Skarbnego ramionami ruszył.
— A no — rzekł, — jeśli myślisz że ja ci grzywny przywiozłem, omylisz się srodze.
— A! a! ja żadnych niepotrzebuję — rękami strzepując odezwał się Juchim. — Co za grzywny! One pojechały z tym co go tu niema!
I wskazał w stronę, w którą się Mieszek oddalił.
Stachowi z powodu grzywien i żyda gospoda się nie zbyt miłą wydała, lecz gdy raz tu wpadł a pod noc sobie innego kąta szukać nie mógł, musiał przyjąć co los naraił.
Trochę zakłopotany Juchim go do izby prowadził.
— Mówiłem miłości waszéj, że u mnie wygody mieć nie będziecie. Na posłanie chyba siano i kobierczyk lichy, dla koni niema nic. Jadło! a! jakie u mnie jadło! nędzne — ja człowiek ubogi.
— Ubogi? wy? — rozśmiał się Stach wchodząc za nim.
Uśmiech szyderski do żywego tknął Juchima, który wprost z obojętności chłodnéj przeszedł do największego roznamiętnienia. Posądzenie go o zamożność było dlań najstraszniéjszą groźbą.
Podniósł obie ręce wychudłe wskazując na istotnie nędzną izdebkę do któréj weszli.
— Wasza miłość nie chcecie wierzyć ubóstwu mojemu! Albo mnie Mieszek i Kietlicz nie darł ze skóry jak innych — zawołał. — A! gorzéj niż innych! Na wyjezdném ostatni im grosz oddać było potrzeba! Ja z głodu mogę umierać! Kto mnie dziś pożywi, kto się ulituje?
Stach zlekka go uderzył po ramieniu.
— Bądźcie dobréj myśli — odezwał się — pan nasz nowy, którego wam przywiedliśmy, sprawiedliwy jest, bogobojny, litościwy, z nim i wam lepiéj będzie i wszystkim. A ci co z tym panem jadą, nie drapieżne sępy są, ale ptactwo spokojne.
Juchim skłonił głowę z poszanowaniem.
— Służyliście księciu Mieszkowi, — dodał Stach.
— Ja? — przerwał Juchim — a kto mu nie musiał ze strachu służyć? każdy człowiek życie ratuje.
Tak się rozpoczęła rozmowa, poczém Juchim mimo ubóstwa na które skarżył się, postarał o godne gościa przyjęcie. Sam poszedł po chléb biały, wino i jakieś słodycze, które na miedzianéj tacce w saraceńskie wzory rysowanéj przyniósł Stachowi.
Ten więcéj potrzebował spoczynku niż pokrzepienia, miał téż do myślenia wiele. Uzbierało mu się na duszy i dobra i złego dostatkiem.
Najgorętsze życia jego pragnienia były dopięte, Kaźmierz wszedł na stolicę. Lecz na tém się nie kończyło. Tu dopiero oczekiwać go miały największe niebezpieczeństwa, zdrady ludzi, podstępy, knowania, walka z Mieszkiem i rodzeństwem jego; chciwi połowu przyjaciele, chciwe panowania nad panem niewiasty.
Od tego wszystkiego chciał go bronić. Czuł dobrze że teraz stanęli dopiero na placu boju, gdzie największego potrzeba było czuwania i pilności. On, jak sobie z dawna ślubował, stać musiał na straży nie ukazując się, być wszędzie niewidocznym, nie oddalać się na chwilę, czuwać, szpiegować, zabiegać. To była życia jego pokuta.
Jak temu podoła? sam niewiedział, Bogu się oddając, który na czyste patrzał serce i na niebezpieczną drogę aniołów stróżów miał zesłać.
Westchnął, zostawszy sam, o pomoc do niebios.
Troska już jedna kamieniem na sercu mu leżała. Nie mając innego celu w życiu, nad wywdzięczenie się panu swojemu, śledził wszystko pilno co go otaczało. Nie uszło oka jego i ucha, że Dorota zastawiła sidła na słabego pana. Od pierwszego spotkania z nią na Skałach, Stach powziął do niéj wstręt i obawiał się zalotnicy. Dojrzał już jak w Sandomirzu zabiegała, aby sobie do księcia utorować drogę. Wiedział że Wichfried był u niéj, że ją wieczorem na zamek prowadził i że tam długą chwilę przebyła.
Trwożyło go to wielce.
— Zła niewiasta — mówił w duchu — zalotnica przebrzydła życie mu zatruje, troski i srom nań ściągnie, opanuje nazbyt dobrego pana!
Wszystko co słyszał o wdowie, co widział sam, przejmowało go wstrętem. Znając z młodości Kaźmierza, wiedział że urokowi niewieściemu oprzeć się nie umiał, i że im napastliwszą tém była dlań niebezpieczniejszą.
I o tém posłyszał Stach, że jéj kazano za Kaźmierzem jechać do Krakowa. Pierwszą więc robotą jaką sobie zadał było, księcia od niéj uwolnić, ale jak to uczynić? niewiedział jeszcze.
Gdy mu siano i kobierczyk przyniesiono, a Żegieć zniósł juki i pościelać przyszedł, Juchim stał jeszcze na uboczu, czekając czy czego niezapotrzebują. Na myśl przyszło Stachowi wszystko wiedzącego żyda zapytać o wdowę, którą z jéj szaleństw w Krakowie znano. Sądził że się dowiedzieć może od niego, gdzie Dorota w Krakowie zamieszkać mogła, bo był pewnym że na zamek nie będzie śmiała się wcisnąć. Począł trochę z przełaju, o panów z Tęczyna zagadując go, którzy z Mieszkiem trzymali.
— Trzymali oni z nim — odpowiedział Juchim — ale pod koniec i oni już, gdy ich wołał, jechać do niego nie chcieli. Możni są, przecież z panem i całą ziemią do wojny nie staną.
— A co się z siostrą ich stało? — dodał Stach.
Juchim ze wstrętem ramionami ruszył.
— Któż ją wié! — bąknął.
— Pono zamknąć ją chcieli?
— No — rzekł Juchim — aby ona teraz tylko ich nie pozamykała! Wszystkim wiadomo że stary Wojewoda, choć żonę ma, choć go za to Biskup łaje, bardzo się w niéj rozmiłowuje... A ona by córką jego mogła być!
Juchim splunął nieznacznie.
— Onaby tu w Krakowie dom swój mieć powinna? — spytał Stach.
— Jakżeby nie miała, ma, jeżeli bracia nie zabrali. Dwór był bardzo paradny! Będzie w nim teraz wesoło! — rzekł żyd szydersko.
A gdy Stach pytał więcéj, zakończył stary.
— Wielkiego rodu pani, ale to jest niewiasta o jakiéj król Salomon nasz, który wiele od nich wycierpiał, powiedział że gorszego nad nie na świecie nie ma nic!! Niech Bóg od niéj broni każdego poczciwego człeka!



II.

Nad ledwie uśpioną stolicą, wstał ranek letni, złocisty, pogodny, jasny, ciepły, jakby uroczystości nieba błogosławiły. Miasto, które ucztowało noc całą, teraz odpoczywało.
Ledwie czeladź pilniéjsza poruszała się gdzieniegdzie ziewając i wyciągając się, konie podróżą popodbijane ciągnąc i pędząc do wody.
Wczorajszego przyjęcia wszędzie jeszcze widne były ślady. W ulicach tam i sam stały ławy, powynoszone wieczorem dla chłodu, stoły pooblewane miodem i piwem. Na ławach pod domami, na przyźbach, ci co się do środka dostać nie mogli, albo nie chcieli, leżeli pookrywani ladajako, chrapiąc na twardych deskach jakby na najmiększém posłaniu. Nie wszędzie drzwi pozamykano i pozasuwano okna. Wozy które się pod szopami nie zmieściły, stały w rynku i na ulicach, a konie do nich poprzywiązywane resztek siana w głębi szukały.
Spało miasto, tylko po kościołach o swéj godzinie dzwonki się już odzywały po jednemu, cicho, jakby nie wszystkich budzić chciały.
Na zamku tłumno było. I tam jeszcze po wczorajszym wieczorze nieład panował; tylko ziemianie troskliwi aby ich kto nie ubiegł, obstawili wały ludem do koła, gęsto pourządzali straże, a we wrotach oddział cały wnijścia pilnował. Podwórza na obóz wyglądały, tak w nich pełno było koni, wozów, różnego ludu i broni. Bezładnie ale gęsto porozkładali się ci co tu przywiedli Kaźmierza do koła budowli, pod wałami, u szop i wszędzie.
Choć cisza panowała na zamku dużo ludu ruszało się już i krzątało. Starszyzna w obawie jakiego podstępu i zdrady, chodziła opatrując wszędzie kąty i zaglądając ludziom w oczy.
Chociaż miłość dla księcia Kaźmierza okazała się wczoraj tak powszechną, tak wielką iż nigdy może żaden z książąt tryumfalniéj nie wjeżdżał na stolicę, witany z taką radością i uniesieniem, zawsze się Mieszka i jego stronników obawiano.
Wojewoda ze swojemi ludźmi częścią na zamku stał, częścią pod nim. Biskupiego dworu rycerskiego znaczny oddział z pułkowódzcami się tu znajdował.
Pilnować się musiano nietylko od Mieszka ale od samego Kaźmierza, z którym sprawa nie była dokonaną. Wzięto go wprawdzie i na stolicę wprowadzono, ale opierającego się i zarzekającego. Widział że zdobywać jéj nie potrzebował, bo mu się wszystkich serca same rzucały pod nogi, bramy same otwierały, ale Biskup czuł że dobrowolnie ciężaru jaki mu na ramiona wkładano nie przyjmie, że na skinienie brata ustąpić gotów, a nawet dopomódz do odzyskania władzy. Był panującym z musu nie dobréj woli, posłusznym losowi, nie przekonanym jednak aby powinnością jego było panować i by miał do panowania prawo. Musiano więc stać przy nim na straży i zmusić go by cugle wziął w ręce.
Zadanie to głównie przypadało Biskupowi. W istocie nie Kaźmierz panował tu ale Gedko z ziemianami krakowskiemi. Kaźmierz był jakby w niewoli u nich, z któréj nie powinni go byli wypuścić.
Z kilku słów, z całego obejścia się wnosili, iż najlżéjszego starczyłoby pozoru w téj chwili aby ustąpił do Sandomirza, którego żałował.
Naradzano się po cichu, jak go tu strzymać, jak przekonać i umocnić. Nadewszystko z oka go spuszczać, ani sobie samemu zostawić nie było można. Ułatwiało zadanie to że Biskup miał za sobą i księżnę Helenę i wszystkich przyjaciół Kaźmierza, Jaksę, Goworka, Wichfrieda. Najbliżsi serca jego chcieli go widzieć na stolicy i gotowi byli pomagać aby się na niéj utrzymał. Wszyscy w tym pobożnym spisku byli z Biskupem.
Jeden Kaźmierz opierał się swojemu przeznaczeniu. Ze łzami wjechał na ten zamek, płakał modląc się w kościele, powtarzał to że się przywłaszczoną brzydził władzą, i że się tu nie za pana, ale za czasowego uważa tylko dzierżawcę.
Musiano czuwać nad nim.
Od wczorajszego wieczora jawném było że się tu za gościa uważał. Pustka w któréj wszędzie jeszcze ślady żywe po Mieszku zostały, łzy mu z oczów i westchnienia wyciskała. Wichfried dopominał się aby rozporządził pomieszczeniem, wybrał komnaty, naznaczył te które miał zająć. Kaźmierz odpowiedział mu niecierpliwie że gdziekolwiek obozować może a siedlić się nie myśli.
Wieczorem gdy odszedł na spoczynek słowa się z niego dopytać nie było można. W nocy ci co spali w izbach sąsiednich słyszeli go modlącego się głośno i wzdychającego ciężko.
Nim książe wstał, Jaksa, który się tém niespokoił pobiegł na radę do Biskupa. Tu już, mimo godziny rannéj, ludzie byli na nogach, a sam Gedko za stołem siedząc listy rozpisywać kazał, wzywając Biskupów na radę.
Ziemianie stali czekając na rozkazy Pasterza, gdyż ztąd płynęło wszystko. Kaźmierz nie chciał się rozporządzać, ani za pana uważał. Był to rodzaj bezkrólewia, wśród którego duchowieństwo z ziemianami władzę dzierżeć musieli.
Ze dworu biskupiego pisma się rozchodziły na całą ziemię. Naprzód Arcybiskupa Gnieźnieńskiego zawiadomić musiano, aby go mieć z sobą. Nie było to wątpliwém.
Do dworca biskupiego przybywali jedni, wysyłano ztąd drugich, czynność i ruch były wielkie. Gdy Jaksa nadszedł, mimo że Gedko mocno był listami zajęty, zobaczywszy go wstał zaraz ku niemu.
— Ojcze — odezwał się Jaksa — co myślicie daléj? Zdawało się nam żeśmy już dopięli celu, a najcięższe pono dopiéro teraz przychodzi. Książe nie swój, pomięszany, przybity wyrwać się nam gotów.
Całą noc, jak mi komornicy mówili, przetrwał na modlitwie i niepokoju. Sumienie gryzie go. Do dnia już pobiegł do kościoła, — poznać go trudno tak mu się twarz mieni trwogą i frasunkiem. Dziś téż rano kazał sprzęty i zasoby wysłać które po Mieszku zostały, a komornikowi wprawionemu z niemi, poufne dał zlecenie by uspokoił brata iż władzy przywłaszczać sobie nie myśli i pracować będzie dla pojednania. Zdaje się że i sprzęt wyprawił tylko aby poselstwo to wysłać.
Biskup westchnął i zmarszczył się nieco.
— Radzić na to musimy, — odpowiedział, — nie z nagła, ale powoli i stopniowo. Sprzeciwiać mu się wręcz na nic nie zdało, czas wiele dokona, my téż nie zaśpiemy. Książe lubi mądrych i uczonych ludzi, rad biesiaduje z niemi, musiemy mu dać takich coby go uspokajali w sumieniu i nauczali w obowiązkach. Znajdziemy ich, a i sami nie zostaniemy bezczynni. Główna rzecz spełniona, reszty Pan Bóg dopomoże dokonać.
Piękną jest rzeczą ta miłość braterska i praw starszeństwa poszanowanie — dodał — lecz tu dla miłości większéj nas wszystkich, dla losu ziemi téj, dla sprawy religii świętéj, książe się poświęcić musi..
Zwolna ukołyszemy to sumienie poczciwe a niespokojne.
Mówiąc to Biskup zdawał się Jaksę chciéć pocieszyć, sam z bezpieczeństwem patrząc w przyszłość.
Jaksa po ludzku biorący rzeczy, rozrywkę, zajęcie, ludzi i spraw użyć radził, aby księcia wciągnąć i niejako zmusić do panowania, nie dając mu spocząć. Użył nawet porównania tego iż gdy łowiec ptaka unosić chce, spać mu ani tchnąć nie daje, wrzawą go upajając.
— To wasza rzecz — odparł bystro poglądając Gedko. — Czuwajcie tylko nad tém, aby rozrywki godziwe były a nie płoche, bo najlepszéj rzeczy złemi środkami czynić się nie godzi.
Naradzali się więc, choć Biskup nie zdawał się trwogi Jaksy podzielać i rachował że Kaźmierz uledz musi. Tém téż i jego uspokoił.
Mowa była jeszcze o tém że dopóki książe milczącym jest i w sobie zamkniętym, zawsze się obawiać oń należy, a lepiéj zmusić go do jawnego wypowiedzenia myśli, ażeby ją pokonać argumentami, którymby oprzéć się nie mógł. Biskup rachował na duchownych, na ojca Lucyusza, scholastyka Lamberta, nawet na młodego ulubieńca Wincentego, których wszystkich na zamek wysyłać miano..
Jaksa i z tém się wydał na końcu że posądzał księcia o zamiar ucieczki z Krakowa, tak że straż koło niego stawić było potrzeba.
Biskup zlecił to jemu i przyjaciołom, tymczasem inni pasterze przybyć mieli aby dopomódz Gedce do działania na opornego. Rozmowa z Jaksą trwała dość długo; a owocem jéj było że czuwać postanowiono; biskup wlał w niego otuchę jaką sam był ożywiony, iż wszystko da się zwolna po myśli ułożyć.
Wyszedł ze dworca Jaksa z daném mu hasłem, i zarządził tak iż dnia tego ani na chwilę prawie Kaźmierza samym nie zostawiono. Coraz nowe przybywały ziemian gromadki przynosząc mu hołdy, dziękczynienia i skargi boleściwe na Mieszka. Z przykrością i zdumieniem słuchać musiał Kaźmierz żałób tych na brata i ludzi któremi się posługiwał..
Zaprzeczał czasem i uniewinniać się starał, lecz dowody były zbyt jawne, i składanie winy na Kietlicza, oczyścić Mieszka nie mogło.
Żale te, utyskiwania, opowiadania o rządach i sądach, czyniły na księciu wrażenie tém boleśniéjsze, iż się co chwila bardziéj przekonywał jak wprowadzenie napowrót Mieszka, trudném było, niemal niepodobném. Jedni obawiali się zemsty, drudzy uraz i krzywd nie mogli przebaczyć, wszyscy błogosławili Boga, iż ich wyzwolił z téj kaźni.
Tak spłynął ten piérwszy dzień, bez wytchnienia prawie dla Kaźmierza, a gdy późnym wieczorem wymknął się do pustéj komnaty swej dla spoczynku po tym gwarze i pisku, Wichfried który mu towarzyszył znalazł go tak godnym politowania, że radby był czémkolwiekbądź weselszą myśl, rozrywkę poddać jakąś.
Zdało mu się, iż przypomnienie pięknéj wdowy, potrafi rozbić te mroki. Wichfried wiedział już o jéj przybyciu i nie wahał się z lekkomyślnością, do któréj książe był z jego strony nawykły, oznajmić mu pocichu, z uśmiechem, iż Dorota rozkazów usłuchała i w Krakowie się już znajdowała, a dom jéj nie zbyt daleko położony, łacno było odwiedzić, gdyby książe życzył sobie tego. Namawiał nawet na to, powiadając, że po dniu takiéj pracy ciężkiéj należała chwila lepszéj myśli.
Kaźmierz odtrącił tę pokusę z jakimś wstrętem mając zbyt wielki ciężar na sercu, a głowę czém inném zaprzątniętą — ale, Wichfried znając go, nieustąpił.
— Niemożliwa to — rzekł — aby się księciu Dorota niepodobała — grzechu przecie wielkiego niema posłuchać szczebiotania i popatrzeć w oczy.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Niewiasta i piękna i urokliwa — rzekł — tem téż więcéj obawiać się jéj trzeba, bo napastliwa jest, nieopatrzna i ludzie o niéj prawią nadto.
— O! miłościwy panie — przerwał Wichfried — co ludzie prawią, to najczęściéj potwarz, zazdrość i zła wola. Więcéj w tém kłamu niż prawdy. Książę byś przynajmniéj zmuszony był się rozchmurzyć, bo my tu w Krakowie pomrzemy od smętku.
— A po cóżeście mnie tu przywiedli? — odparł żywo Kaźmierz chwytając go za słowo — nie prosiłżem się wam, abyście mnie zostawili w spokoju...? Tak jest, i Biskup i Wojewoda i wy wszyscy uczyniliście co chcieli ze mną — ale mnie zrobiliście najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nie mogę spojrzeć na zamku ściany, nie rumieniąc się upokorzony, bom tu przywłaszczycielem nieprawym. Cień Mieszka chodzi za mną — cień ojca wyrzuca mi nieposłuszeństwo!
Wichfried zbliżył się doń żywo i pochwycił za rękę.
— Wszakże książę — zawołał — nie nastawałeś ani na władzę jego, ani na panowanie — byłeś zmuszonym. Mieszko winien sam[62] — Ojcowie duchowni żądali tego, domagali się i rozwiązali sumienie, możesz więc być spokojnym i czuć się niewinnym!
Wszystko co Wichfried mógł znaleść w sobie dla uspokojenia go, pozostało bez skutku. Kaźmierz milczący i pogrążony nie dał znaku przyzwolenia.
Do wieczerzy Gedko umyślnie zesłał scholastyka Lamberta, opata Benedyktynów z Tyńca Kaźmierza, Wincentego młodego i kilku duchownych.
Lepiéj to pomogło niż wszelka pociecha, na jaką Wichfried się mógł zdobyć. Czoło się nieco rozchmurzyło, wzrok stał jaśniejszym. Duchowni przyszli już uprzedzeni, niosąc z sobą twarze wesołe i myśli swobodne.
Nie potrącano w rozpoczętéj rozmowie o sprawy teraźniejsze, nie mówiono o tém co się stało, unikano rzeczy obecnych, ale składało się tak jakoś, iż z historyi starożytnéj ciągle przychodziły przekonywające przykłady, jako po wszystkie czasy tyranom władzę odbierano, nowych do panowania powołując książąt, a gdzie vox populi, vox Dei przemówił, poddać się jego wyrokom koniecznością było.
Szczególniéj młody Wincenty obfitym był w przytoczenia historyi dawnych państw różnych, których mu niesłychana pamięć jego dostarczała. Słuchał Kaźmierz z zajęciem. Wśród opowiadań i inne przedmioty przychodziły na stół, odwracając myśl od teraźniejszości, książę zwolna ożywił się, zdał zapominać o sobie i cały zajął rozprawami, które się jedne z drugich rodziły.
Scholastyk przywodził pismo święte, Wincenty pisarzy świeckich, a opat Kaźmierz wesołym humorem ucztę zaprawiał.
— Błogosławiona ta chwila, — mówił — gdy Bóg ześle narodowi pomazańca wedle serca swojego, naówczas ziemia kwitnie, lud się weseli, podnoszą miasta, stroją sioła, rosną świątynie, mnożą klasztory i gród niebieski przedstawia państwo szczęśliwe!
— A wszystko to — dodał scholastyk — miłość i łaskawość tworzą, nie groza i surowość niezbłagana, które tylko przeciw zbrodni orężem są koniecznym.
— Ziemi téj naszéj — wtrącił Opat — jakże potrzeba miłościwéj ręki, aby w niéj zakwitła i ona jako sucha rószczka w ręku Józefowém.
Kaźmierz, gdy mowa wyraźniéj do niego się zastosować dawała, spuszczał oczy. — Frasunek powracał.
— Sprawiédliwego męża potrzeba nam — dodał scholastyk.
— Ale sprawiedliwość — przerwał książę, nie łacna jest, bo każdy jéj gdzieindziéj szuka, inaczéj widzi a oczy ludzkie mylą się często.
— Co i historye stare dowodzą — wtrącił młody Wincenty. — Jedna z nich opowiada, jako za panowania Cezarowego[63] prawo było postanowione, iż: ktoby niewiastę porwał gwałtem, w mocy jej będzie albo dlań żądać śmierci, lub zmusić do poślubienia bez wiana. Mówią tedy, iż się raz przygodziło, iż mąż pewien, w jednym i tym samym dniu dwie niewiasty porwał i krzywdę im na czci uczynił. Pochwycono go i przed sędziego stawiono, gdzie obie niewiasty przyszły z żałobą. Jedna nań śmierci, druga ślubu żądała. Cóż postanowił sędzia rozumny? oto przyznał téj niewieście pierwszeństwo, która miłosierniejszą była.
Wszyscy słuchacze przyklasnęli powieści Wincentego, a Kaźmierz żywo zdał się nią zajmować.
Co widząc Wincenty, wkrótce o żywocie ludzkim i losach człowieka drugie opowiadanie rozpoczął.
— „Był raz władzca pragnący wielce poznać i zbadać ludzką naturę. Znajdował się podówczas w królestwie jego mędrzec niektóry, ludziom radami swemi wielce pomocny. Zasłyszawszy o nim król, posły wyprawił, aby natychmiast przybywał. I rzekł mu — Mistrzu mój — chcę od ciebie mądrości i nauki zaczerpnąć. Powiedz mi naprzód: Czém jest człowiek? Mędrzec odpowiedział na to:
— Człowiek nędzarzem jest przez cały ciąg swego żywota. Patrzcie na początki jego, na czasy pośrednie i koniec, ujrzycie iż wszystkie one pełne nędzy i dolegliwości.
Dla tego czytamy u Hioba: „Człowiek z niewiasty zrodzony, przepełnion jest nędzą wszelką.
„W początkach biedny jest i bezsilny; w średzinie życia utrapiony a na duszy bolejący, w końcu ziemia go pożéra. Przeto królu miłościwy dumnym się być niegodzi“.
— Rzekł król — odpowiedz mi jeszcze na cztéry pytania, a uczynię cię dostojnym i obsypię bogactwy. Pierwsze pytanie: Co jest człowiek? drugie, komu on podobny? trzecie, gdzie on jest? czwarte, z kim?
Na pierwsze pytanie odparł mędrzec: niewolnikiem śmierci, gościem na ziemi, przechodniem wędrownym.
Do kogo podobien? powiem do lodu, który się od gorącości roztapia, w niwecz idzie i w ziemię wsiąka.
Trzecie pytanie: gdzie on jest? wśród wszelakiéj wojny, przeciwko światu, szatanowi i ciału.
Czwarte: z kim? odpowiem: siedmiu ma towarzyszów, co go trapią ciągle, a ci są: głód, pragnienie, gorąco, zimno, znużenie, choroba i śmierć.
Zabawiano tak księcia, który się wielce powieściami temi zajmował ucząc ich chciwie i gdy tak do późna gwarzyli, udało się w końcu chmury rozpędzić i przywieść do tego, że na ustach uśmiech się zjawił.
Postrzegł jednak Wichfried, gdy sam na sam zostali, że po krótkiéj chwili zaduma i troska wróciły. Na niemca, jako najpoufalszego i najśmielszego, zdali wszyscy staranie o rozrywki, o utrzymanie w Krakowie księcia, okazującego do pobytu w nim wstręt a za Sandomirzem tęsknotę.
Nazajutrz Wichfried rano łowy za Wisłą w lasach przygotował, a że ziemian ofiarowało się w pomoc wielu, najraźniejszych i najweselszych wybrano, ruszając w lasy ku Tyńcowi, gdzie Opat za obfitość zwierza zaręczał.
W istocie powiodło się polowanie i książe pochwycony niém, otoczony śmiejącemi się twarzami i sam téż poczynał być dobréj myśli, ale w powrocie do Krakowa, gdy sami z Wichfriedem pozostali, niemiec już z trudnością dobyć mógł z niego słowo. Dojrzawszy zdala Wawel, Kaźmierz wzdrygnął się i oczy spuściwszy milczał.
Wichfried naówczas ważył się znowu przypomnieć mu wdowę.
— Miłościwy książę — odezwał się — towarzysze nasi zdala pozostali za nami, my ich o wiele wyprzedzamy, na zamku u nas strasznie jeszcze pusto, ja tu gospodę znam, w któréj nas przyjmą radzi!
Książe nic nie odpowiedział, jechał daléj. Tak się sami do miasta dostali, a Wichfried pokierował wprost do dworu Doroty. Wprawdzie się ich tu nie spodziewano, ale z obawy braci, wdowa się oddalić nie mogła, pewien więc był, że ją zastaną.
Tak było w istocie, od przybycia bowiem do Krakowa, Dorota się ciągle księcia spodziewała, wiedząc, że zatęskni za nią, nie ruszała się nigdzie, w oknach i na wyglądach próżnych całe dnie spędzając. Ujrzawszy dwu jezdnych zbliżających się do dworu, poznała w nich zaraz, a raczéj domyśliła się Kaźmierza z jego towarzyszem i wybiegła uradowana na ich przyjęcie. Zsiadali w podwórcu z koni, gdy Dorota skłaniając się do kolan Kaźmierza, z wielką natarczywością zapraszała do ubogiéj chaty, jak ją nazywała.
W istocie przepychu tu nie było, gdyż oddawna we dworze nikt nie mieszkał, lecz na służbie ze Skał sprowadzonéj i na wygodach nie zbywało.
Kaźmierz jak gdyby nie wiedział dokąd przybył, zobaczywszy ją, uląkł się nieco i do Wichfrieda zwrócił się z niemą wymówką, lecz oprzeć się nie mógł zaproszeniu i wszedł do środka.
Milczącego księcia niemiec zastępywał, opowiadając że z łowów wracali, a książe pamiętny przyrzeczonéj opieki, zboczył na chwilę, aby się dowiedzieć, czy jakiego przeciwieństwa od braci nie miała Dorota. Kaźmierz się nie odzywał jeszcze, a wdowa ze śmiałością wielką poczęła i żale swe wywodzić i z wdzięcznością dla dobrego pana się oświadczać.
— A! gdyby nie wy miłościwy panie — mówiła — nie mówię już że mnie czekałaby niewola gorsza śmierci, ale i innych dostojniejszych życie byłoby na włosku. Bracia moi teraz się już w Krakowie pokazać nie będą śmieli, ale kto wié co być może gdy ze strachu ochłoną?
— Chociaż ja się tu za pana nie mam i brata mojego zastępuję tylko — odezwał się książę — pocznę jako opiekun, przywołam braci waszych do siebie, wysłucham ich i was, aby uczynić zgodę.
— Zgodę! — zakrzyknęła wdowa — między niemi a mną! Prędzéj się świat skończy niż ona nastąpi, a co od nich posłyszycie o mnie, miłościwy książe, to mnie w oczach waszych zabije! Nie chcę, aby uszy wasze kalali potwarzami... niech się dzieje co Bóg da...
— Cóż więc dla was uczynić mogę, abym wam pokój zapewnił? — spytał Kaźmierz.
— Pozwólcie mi zostać pod opieką swoją — odezwała się wdzięcząc Dorota — ja o to tylko proszę. Rzućcie czasem na mnie okiem łaskawém, więcéj nie pragnę.
Książe chcąc wedle sumienia postąpić i broniąc się przeciw napastliwéj niewieście, która go niepokoiła, dołożył z powagą.
— Nie lepiejżeby było, gdybyście wybór uczyniwszy, męża wzięli, coby was w nieustannéj miał straży? odebrałoby to braciom niechętnym wszelkie do opiekowania się wami prawo?
Wdowa spojrzała na Kaźmierza i smutne przybrała oblicze.
— Nie, miłościwy książę — odparła głową potrząsając — męża nie chcę, ani innego opiekuna nad was.
Wichfried w czasie rozmowy, naumyślnie trzymał się zdala, książe chłodnym się być starał, a wdowa tém usilniéj wszelkiemi sposoby chciała przełamać te lody, przymilając natrętnie. Przy pierwszém posłuchaniu poznała Kaźmierza i czuła siłę swoją. Książę już się do odjazdu zabierał, a ofiarowanego mu napoju, w którym może czarów się lękał, przyjąć się wzdragał, gdy Dorota widząc, że się jéj ofiara wyśliznąć może, zastąpiła mu drogę, pod pozorem sprawy swéj rozwodząc się nad nieszczęściem, nad prześladowaniem, nad dolą wdowią. Mówiąc o tém, przybliżała się, ściskała za kolana, chwytała ręce, uśmiechała z za mniemanych łez, spoglądała wyzywająco...
Niewieście te zabiegi w końcu dopięły celu, Kaźmierz o pierwszém swém postanowieniu zbywania jéj chłodno, zapomniawszy, kołpak, który w ręku trzymał, rzucił, siadł i począł swobodniejszą rozmowę.
— Bracia muszą się gniewać na was, piękna Doroto — rzekł do niéj — kiedy wieczorami takich jak ja i Wichfried gości sam na sam przyjmujecie! Ludzie mówią na starego wojewodę, że i ten lgnie do was, a drudzy i o wielu innych!
— Miłościwy książe — odparła wdowa — co na to rzec? Zazdrośni, którym drzwi zamykam, wymyślają na mnie. Wojewoda! — musiałam go prosić, aby mnie bronił, ale kto mi go wyrzuca, powinienby mu w zęby zajrzeć. — Innych nie znam. — Choćbym kiedy zalotną była a płochą, to nie dziś już...
Spojrzała tak na księcia, iż się zarumienił — oczy mu błysnęły... Cichsza i poufalsza zawiązała się rozmowa, tém swobodniejsza, że Wichfried wyszedł do przedsieni, niby koni patrzeć i zupełnie samych ich zostawił. Po dosyć długiéj chwili dopiéro Kaźmierz wstał, a Dorota ciągle śmieszkami i szeptami go przeprowadzając, wyszła aż na podwórze. Ciemno już było w uliczkach, gdy Wichfried niemówiąc nic, bocznemi ścieżkami do zamku go odprowadził.
Przez całą drogę nie rzekli słowa, zsiadając dopiéro książe odezwał się do Wichfrieda.
— Nie dziękuję ci, choć gwoli rozrywce zawiodłeś mnie tam, bo zamiast niéj boję się, aby mi nowych pęt nie narzucono!
Przy wieczerzy dnia tego weseléj już było, a Wincenty znowu dobrawszy parę pięknych historyj, księcia starał się zabawić niemi.
Tak upływały dnie na zamku. W dworcu Biskupim daleko się czynniéj zajmowano przyszłością. Postanowiono tu, nic księciu nie mówiąc, księżnę Helenę z synkiem sprowadzić do Krakowa, aby już pozoru żadnego powrotu do Sandomirza niebyło. Z drugiéj strony zabiegliwy a niezmordowany Stach, od rana do wieczora chodził, śledził, starając się odwrócić coby groziło, a księcia mocno na stolicy osadzić.
Człowiek był na pozór bez znaczenia i siły, ale przezorności i zabiegliwości niezmiernéj. Począł od tego, że po noclegu u Juchima, na dłuższą go wziąwszy rozmowę, zyskał, jak mu się zdawało, w nim sprzymierzeńca. Skarbny potrzebował i bezkarności za przeszłość i na przyszłość zapewnienia. Choć z ostrożnością wielką i wahaniem Juchim rozmówił się otwarciéj ze Stachem. Był nawet po swojemu szczérym w téj chwili, ale u niego zmieniały się usposobienia stosując do czasu.
Stachowi zdało się potrzebą zyskać w nim pomocnika.
— Chcecieli być cali — rzekł mu — bądźcie wierni Kaźmierzowi, oddajcie mu się szczérze, pomagajcie nam co z nim jesteśmy, aby go od wszelkiego niebezpieczeństwa uchronić, radźcie, czyńcie — wyjdziecie na tém lepiéj niż na powrót Mieszka czekając, który niepowróci nigdy. Ja dla was starać się będę.
Juchim był zrazu milczący i oględny, bąkał i na słowa wyciągał więcéj niż sam się wywnętrzał, powoli jednak mówić zaczął.
— Ja? co ja wam pomódz mogę, albo radzić? — rzekł — nie moja to rzecz. Umiem tylko pieniądze liczyć, zamykać i pilno strzedz ich; wam kto innyby był przydatnym, co głowę ma obrotną i język, a oczy bystre.
— Któż taki? — zapytał Stach.
— Nie bójcie się, ani brzydźcie nim — rzekł żyd — ten co was sądził. Mierzwa! To człowiek dla księcia!
Stach dobrze go sobie, choć ze wstrętem przypomniał, ale dziś gotów był użyć kogokolwiek, byle Kaźmierzowi zyskać pomocników.
Posłano po Mierzwę. Przewrotny tchórz na zawołanie się stawił. Wszedł uginając się do kolan, bijąc w piersi, zawracając oczy, słodki nad wyraz i łagodny. Począł od tego, że Kaźmierza zawsze czcił i kochał, a Mieszkowi ubogi człek z musu służył.
— Jak sądzicie, wy co go znacie — spytał Stach, Mieszek nie będzie li się kusił o odzyskanie Krakowa?
Mierzwa pomyślał.
— Czemu nie? — odparł — owszem, uczyni to pewnie, jeżeli tylko będzie mógł — ale można się starać, aby tego niedopuścić.
Tajemniczo rzucił to słowo znaczące. On i Juchim spojrzeli po sobie.
— Jakim sposobem? — wtrącił Stach.
Mierzwa już z pierwszéj pokory, wiedząc, że potrzebnym być może, przeszedł do tonu handlarza, który towar sprzedaje.
— Hm! — rzekł — trzeba na to przebiegłości, trzeba zabiegów. Sposoby są różne, ale kto rady daje, musi o sobie pamiętać.
Spojrzał w oczy pytającemu.
— Ręka rękę myje — dodał z półuśmiechem.
— Bądźcie pewni — zrozumiawszy go, odparł Stach — że znajdziecie silne ręce za dobrą radę. Ja — niewiele mogę — ale dam wam opiekę tych, co dziś mogą wszystko.
Mierzwa śmiejącemi się oczkami podziękował mu i głowę skłonił.
— Człek jest biedny — rzekł z pobożném westchnieniem — żyć każdy potrzebuje, a jak o sobie sam nie pamięta — —
— Mówcie tylko — przerwał Stach — a możecie mi zawierzyć, że darmo nie popsujecie gęby.
Pod-Sędzia z tajemniczą postawą zbliżył się do Stacha i szeptać począł.
— Mieszek poszedł, ustąpił, bo musiał, ale wprost pociągnął do Gniezna i Poznania zbierać tam swoich i Pomorzany. Z Kietliczem się tu naradzali, aby słać do ks. Sobiesława do Czech i do zięciów na Niemce. Ano — z tamtąd pomoc albo nierychła, lub żadna.
Tu przestał mówić nieco Mierzwa i znowu przybrał inną postawę i minę — głos nawet jego spoważniał i namaścił się proroczém natchnieniem.
— Wszystko to się rozbije i pójdzie w niwecz — rzekł — gdy się jednego zażyje sposobu. Starszy syn Mieszka Otto, dla was drogie narzędzie! Znienawidził on macochę naprzód, potém ojca dla srogości jego, jako pierworodny do Poznania rości i ma prawa — pełnoletni jest, ambitny. — Uszedł już ojcu i wypowiedział posłuszeństwo. Zyskać go trzeba. Niech książę Kaźmierz puści mu Poznań od siebie, Mieszkowi pod nogami ziemi zabraknie.
Dokończywszy Mierzwa się uśmiechnął zwycięzko i obejrzał do koła.
— Jakto? syn, poszedłby na ojca? — spytał Stach zdumiony.
Mierzwa szydersko usta skrzywił.
— Ja go znam — rzekł — pójdzie! Ojciec go niecierpi, bo macocha mu serce doń popsuła. Otto go ma za wroga.
Juchim pokiwawszy głową, jakby się dziwił rozumowi przyjaciela, szepnął.
— Kiedy on mówi, tak musi być! on ich zna wszystkich!
Rada była niepoczciwa, zdradziecka, przewrotna, Stach zadumał się mocno, zdała mu się niegodziwą.
— Możeż to być? — powtórzył — i przystałoż księciu takim sposobem się ubezpieczać?
Nie odpowiedział Mierzwa, tarł tylko brodę silnie i małemi oczkami biegał dokoła, wracając ciągle do Stacha.
— Jestem biedny człek obciążony rodziną — dodał wyczekawszy. — Co mam czynić? Gdybym wiedział, że sobie łaskę zyszczę i chleba kawałek, gotówem podjąć się pośrednictwa! Zatrzymał się nieco i dodał.
— Ja to zrobić mogę!
— Ale — rzekł znowu wytrzymawszy chwilę — potrzeba na to dobrego słowa i dobrych pieniędzy.
Stach dumał jeszcze, gdy Juchim rzekł pocichu.
— No, co? a gdyby na początek w skarbie pieniędzy nie było? Znajdę ludzi, co pożyczą, byle im mennicę dać w dzierżawę. My księciu dobrze radzim i dobrze usłużyć chcemy.
Wahał się jeszcze Stach, gdy Mierzwa dołożył.
— Tego nikt nie zrobi tylko ja. Poślecie innego, sprawę popsowa — albo ja, lub nikt. Ottona znam, wiem gdzie go szukać.
— Czekajcież na mnie, przyniosę wam odpowiedź, a bądźcie pewni, że szczerze służąc, zyszczecie więcéj, niż knując zdradę! — rzekł Stach w końcu.
Żyd i Mierzwa zakrzyknęli głośno przeciwko samemu o zdradę posądzeniu, oba już tak kochali Kaźmierza, że życie zań dać byli gotowi.
Z południa, zostawując konie w gospodzie, Stach wyszedł z niéj i pomyślawszy nieco, udał się wprost na dwór biskupi. Tu się teraz wszystko skupiało.
Przystęp nie bardzo był łatwy, oblegano Gedkę, ale Stach powiedział kapelanowi, iż szło o bardzo ważną sprawę, która się księcia tyczyła prosząc, aby go niezwłocznie wpuszczono, a szyję stawiąc za to, że darmo nie zabierze czasu.
Po chwili otwarto mu drzwi do komory, do któréj i biskup wszedł zaraz a zobaczywszy niepoczesnego i nieznajomego człeka, zrazu się zachmurzył.
Stach dostrzegł tego, pocałował go w rękę i odezwał się.
— Niech wasza przewielebność nie zważa, żem człek mały i nieznaczny, mali się też czasem na coś przydać mogą, gdy o wielkie chodzi sprawy.
— Mów, a krótko. Czego chcesz? — odparł biskup surowo.
Stach pokrótce ale dobitnie opowiedział, jakim sposobem zabiegi Mieszka można było zwichnąć. Powtórzył co od Mierzwy słyszał.
Gedko słuchał z natężoną uwagą, niekryjąc wstrętu, jaki to w nim budziło. Popatrzył na człowieka i zapytał go dopiero kto był? dlaczego tak gorąco jął się sprawy?
Stach ukląkł przed nim i ręce złożył.
— Przyjmijcie, ojcze, spowiedź moją — odpowiedział. — Wam tylko wyjawić mogę, kto jestem. Jam ten grzesznik śmierci godzien, com pana naszego Kaźmierza niegdy w zapamiętałości uderzył, ten, któremu on przebaczywszy, darował życie. Od téj chwili żyję tylko, abym go bronił, abym mu służył, abym mu dał tę krew, któréj oszczędził. Wam się powierzam ojcze...
Zdziwiony mocno biskup stał chwilę niemy, rękę zwolna położył na głowie klęczącego i pobłogosławił go.
— Mogę więc wam zawierzyć i posłużyć się wami — rzekł po namyśle. — Czyń, co sądzisz, że można i godzi się, czyń i milcz, mnie z tego będziesz zdawał sprawę.
Kapłan jestem — dodał — nie godzi mi się rąk maczać w zmowę taką, gdzie się zdrada knuje, choć gdy idzie o wybawienie państwa z więzów i niewoli, Bóg wiele przebacza.
Lecz jestżeś pewien tych ludzi?
— Nie byłbym ich pewien — odparł Stach uradowany — gdybym sam nie miał czuwać nad niemi. Nie spuszczę ich z oka i w ręku dzierżeć będę.
Nie chciał więcéj już biskup wiedzieć o niczém, dopytując tylko o przeszłość Stacha, o to, co czynił, gdzie był, jak się zachował po ocaleniu życia, badał go jak na spowiedzi, probując człowieka. Na wszystko to odpowiadał on ze szczerością i skruchą, która serce kapłana ujęła. Przyrzekł mu powierzoną zachować tajemnicę, nawzajem żądając, aby ją w stosunkach z nim zachował. Nakoniec dał mu błogosławieństwo i rzekł wychodzącemu.
— Wedle sumienia czyń, a tego co uczynisz nie głoś. Bóg z tobą!
Stach wyszedł uszczęśliwiony. Wprostby był pośpieszył do swéj gospody, gdyby po drodze nie spotkał go Jaśko Bogorja wracający od miodu i dobrze podchmielony. Ten gwałtem go pochwycił.
Wyrywał mu się niecierpliwy Stach, ale z rąk napastliwych wyzwolić się było trudno. Jaśko potrzebował towarzysza i słuchacza. Ciągnął go znowu do wdowy.
— Piękna Dorota już tu mieszka — rzekł — gospoda miła, gospodyni piękna, a drzwi otwarte zawsze, gdy takich jak wczora nie ma gości.
Rozśmiał się, okiem pomrugując.
— Hę? — spytał Stach.
— Wichfried — szepnął Jaśko — zawiózł jéj wczoraj księcia, a kto tam raz wpadnie, nie dobędzie się łatwo. Dawno ona na niego łapkę stawiła!
Stach ręce załamał.
— Plotki są! — zawołał.
— Jako żywo, prawda — rzekł Bogorja. — Z polowania tam jechali wprost i siedzieli długo. Wichfried w progu wartę odprawiał.
Żgnęło to jak mieczem w serce Stacha, bał się złéj niewiasty i nienawidził ją. Nie pokazał jednak po sobie nic, oprócz zdumienia.
Teraz już stanowczo wyrwał się Bogorij, ku któremu zdala inni towarzysze, równie jak on weseli, ciągnęli — i pobiegł do swéj gospody.
Zastał tu oczekujących Juchima i Mierzwę, którego blada twarz drgała z obawy i niecierpliwości, aby mu się robota niecna, jaką się chciał zasłużyć, nie wymknęła. Obstąpili go oba z oczów chcąc wyczytać, co przynosił.
— Cóż mnie czeka? — zapytał podsędzia.
— Wybierajcie się natychmiast z posługą, do któréj oświadczyliście się z gotowością — rzekł Stach. — Uda się li to, będziesz sowicie wynagrodzony. Musisz mi jednak wprzód poprzysiądz, że sprawa ta między nami tajemnicą zostanie. Możecie oświadczyć Ottonowi, aby słał poselstwo lub sam przybywał, a będzie miał Poznań, byle wiarę poprzysiągł i dotrzymał...
Mierzwie twarz się uśmiechnęła.
— Jakaż pewność dla mnie? — zapytał.
— Moje słowo — rzekł Stach — więcéj nie mogę dać nic. Dobre li ono wam zgoda, nie? więcéj nic nie dam, bo nie mogę.
Juchim z Mierzwą popatrzyli na siebie i na mówiącego, Stach miał tak rycerską pewną siebie postawę, iż nawet w ludziach nieufnych wiarę obudzał.
Zamilkli oba, słowo jego starczyło im. Juchim ofiarował się pożyczyć pieniędzy potrzebnych, warując sobie wydzierżawienie mennicy, o które Stach mu się starać przyrzekał. Mierzwa niezwłocznie miał się w drogę wybierać i już odchodził, gdy Stachowi myśl jeszcze przyszła wyprawić go razem do panów z Tęczyna, aby od Doroty wyzwolić Kaźmierza.
Znano ich jako zwolenników Mieszka, nie kwapili się więc do nowego księcia i nie pokazywali wcale. Stach chciał ich pozyskać dla niego razem i przez nich Kaźmierza od niewiasty złéj odstręczyć.
— Powiedz im — rzekł do Mierzwy — niechaj śmiało przybywają pokłonić się księciu naszemu. Pan wielkiego serca na nikim mścić się nie będzie. Niech przyjdą, a sprawę swą z siostrą położą przed nim, powiedzą, jaką była życie całe, że zakałę im i srom czyniła, niech nie kryją nic, ani szczędzą nikogo. Książe sprawiedliwym jest, i poszanuje w nich boleść słuszną, a niewiastę płochą, którą mu się opiekować każą, precz odegna.
Poselstwo to, na którém u bogatych ziemian coś zyskać było można, Mierzwie przypadło do serca; podjął się go ochoczo bardzo, zwłaszcza, że zjechanie do Tęczyna niewiele mu z drogi było.
Tak w krótkim czasie uczyniwszy, jak mu się zdawało, wiele, że się był przyrzekł Bogoryi, szukać go poszedł przed wieczorem do dworku Leszczyca...
W ulicach ciągle jeszcze ludno i gwarno było, weseléj niż przed laty. Śpiewami i gędźbą rozlegało się miasto, ludzie sunęli gromadami, pobrawszy się pod ręce zawodząc pieśni. Kraków do owego milczącego i ponurego jakim go znano za Mieszka, nie był dziś podobny. Szedł Stach zwolna ciesząc się tą radością powszechną, gdy syknięcie posłyszał, a przed sobą ujrzał nieznajomego młodzieniaszka na koniu, za którym jechało sług kilku.
Zdziwiło go dane hasło, bo wpatrując się pilno, tego, który mu znaki dawał, aby się zbliżył, rozpoznać nie mógł. Podszedł jednak ku niemu wlepiając ciekawe oczy, twarzy téj pięknéj przypomnieć nie umiejąc.
Młodzian konia trochę na stronę ściągnąwszy, Stacha prowadził za sobą.
— Nie poznaliście mnie? — odezwał się głos, który więcéj niewiastę niż mężczyznę wydawał. To mówiąc, młodzian się smutnie uśmiechał.
— Znamże ja was? wy mnie? — spytał Stach.
— Przypomnijcie sobie!
— Nie! — rzekł zapytany — nie mogę.
— Widzieliście mnie w Sciborzycach, choć nie w męzkiéj odzieży, — jam brata nie mając, często zmuszona być mężczyzną.
Zdziwiony patrzał Stach na nią. Była to owa piękna Jagna, która spoglądając na niego boleśnie zbierała się na uśmiech smutny.
— Naprawdę — rzekł — trudno bo się domyśleć było, że wy w ten tłum, gwar i wrzawę, puścicie się tak samopas... ledwie z czeladzią.
Dziewcze się zarumieniło mocno.
— Dla ojca to musiałam uczynić — odparła prędko — tak, dla ojca. Ojciec miłuje wielce księcia Kaźmierza, u nas różne chodziły wieści. Na strasznych nie zbywało. Nie mieliśmy kogo posłać coby wiedział, jak pytać i rozpatrzeć się, pojechałam sama. Mówcie mi, bo wy to dobrze wiecie — pewien li Kaźmierz stolicy i panowania? Nie grozi mu tu nic? Rad li temu, co się stało? Nie trwoży się, nie opiera? Wszystko mi mówcie.
Zarzucony pytaniami temi Stach, milczał. — Zawiele bo na raz wiedzieć odemnie chcecie! zawołał.
— Wszystko to potrzebuję wiedzieć!
— Ależ nie w ulicyby o tém prawić — odparł zapytany — w gospodzie gdzieś moglibyśmy się rozmówić.
— A! ja gospody żadnéj nie mam, a podobno i znaleźć jéj tu teraz trudno — odezwała się Jagna śmiało. — Wiecie kto jestem, więc zrozumiecie że zajechać lada gdzie nie mogę, albo mi się tu i całkiem stać nie godzi.
Stach więc zbliżył się do konia, na którym dziewczę siedziało i począł go idąc uliczką prowadzić za sobą na ustronniejsze miejsce.
— Spocząć że wam trzeba! — odezwał się.
— O! wyjechawszy ztąd, w polu odpocznę — rozśmiała się Jagna.
— Nie obawiacie się?
Dziewczę śmiechem jeszcze odpowiedziało.
— Na moim koniu trudnoby mnie kto dognał — rzekła — z łuku ja pewnie nie gorzéj strzelam, jak wy. A wreście od czego mój stary, wierny Hreczyn, który mi towarzyszy!
Kazała mu mówić potém, dopominając się chciwie o wszystko, co się Kaźmierza tyczyło. Stach musiał być posłusznym. Pochylona ku niemu chwytała każde jego słowo, ale odgadnąć było trudno, czy to, co słyszała, radowało ją czy smuciło. Czasami oddychała ciężko, marszczyło się czoło, usta zcinały, to znowu twarz rozjaśniała. Zarzucała go pytaniami. Trwało to dosyć długo, noc już zapadała, Jagna wreście konia, który stał z głową zwieszoną, cuglami ściągnęła, ręką zlekka uderzając Stacha po ramieniu.
— Niech Bóg płaci! — zawołała. — Wy go kochacie i chłop z was dobry.
To mówiąc, spojrzała w tył na Hreczyna, który wejrzenie zrozumiał, raz jeszcze powtórzyła: Bóg zapłać! i kłusem wyciągniętym puściła się za miasto.
Stach długo spoglądając za nią, stał jak wkuty, dziwną mu się wydała, ale tak miłą, jak żadna... I zadumał się, zadumał, potém ręką rzucił i szedł do dworku Leszczyca.



III.

Kaźmierz w Krakowie zawsze się jeszcze za gościa uważał, mówił o tém przy każdéj zręczności codziennie, zagadywał kilkakroć o wyjeździe do Sandomirza. Lękając się tego biskup, jakeśmy mówili, przygotowywał mu niespodziankę, która go tu przykuć miała — przybycie księżnéj Heleny z synkiem.
Gdy Kaźmierz wspomniał o powrocie do Sandomirza, Krakowianie kłaniali mu się do kolan i pół poważnie, pół żartobliwie odpowiadali — Nie puściemy! Biskup Gedko wołał, iż na drodze stanie a zaprze mu ją sobą. O przyjeździe księżnéj już postanowionym, mowy jednak nie było, chciano bowiem, aby ona przybyła tu, jakby z własnéj woli, z tęsknicy i obowiązku.
Goworkowi książe z Krakowa odjechać pozwolił, polecając mu pieczę nad zamkiem i ziemią całą. Gdy wyjeżdżał a pytał, coby przysłać z Sandomirza, Kaźmierz nie zażądał nic, choć mu tu na wielu rzeczach, do których był przywykł, zbywało.
Jednego dnia, gdy się na łowy wybierał, z których teraz powracając prawie zawsze dawał się wieczorami zaciągnąć do wdowy, oznajmiono mu iż dwaj bracia jéj przybyli do niego.
Wichfried, który o nich wiadomość przynosił, nie taił ani radości z tego, że przybywali oddać panu swemu hołd należny, ani pewnéj obawy, aby na wdowę nie nastawali.
Bracia z Tęczyna, ludzie wielkich dostatków, ród Toporczyków, jeden z najstarszych w krakowskim i najważniejszych, wybrali się na dwór pański z okazałością, jaka im przystała.
Ociągali się z tem długo, spodziewając Mieszka powrotu, ale gdy czas uchodził, niebezpieczeństwo wzrastało, a w końcu Mierzwa przybył z zapewnieniem że śmiało jechać mogą, stawili się na zamek.
Kaźmierz jak był dla wszystkich łaskaw i dobrotliwy, ku nim też wyszedł z twarzą pogodną. Młodszego z nich znał niegdyś, bo ten z Henrykiem jeździł na wojnę i łowy. Stali dwaj rycerze we zbrojach pięknych, przy mieczach i pasach, odziani, jak do pana należało, ale z twarzami posępnemi. Po pierwszym pokłonie, starszy Dobrogost począł.
— Przybyliśmy miłości waszéj czołem uderzyć jako panu, którego ziemia nasza sobie wybrała, będziemy wam służyli wiernie, tak jako nie zaprzeczamy, żeśmy bratu waszemu służyli.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— Jam tu — rzekł — jeszcze nie książęciem na stolicy, ale jako rozjemca. Mam nadzieję, że się z Mieszkiem przejednają, bo zgoda potrzebna.
Na to zmilczeli, a Sędziwój młodszy dodał po chwili.
— Myśmy też do miłości waszéj ze skargą i żałobą przyszli na rodzonę naszę, na siostrę Dorotę Różycowę, która nam srom czyni. Opieki braterskiéj znać nie chce, posłuszeństwo wszelkie głowie domu wypowiedziała, a wiedzie się i na wstyd niewieści i na wszelkie bozkie i ludzkie prawa nie patrząc.
Książe słuchał zarumieniony.
— Długoby o tém prawić — dodał Dobrogost — boć to się nie od dziś poczęło. Ojciec nieboszczyk od pieluch ją pieścił, nie chciała potém znać nikogo oprócz swéj własnéj woli. Za lada chłopa mizernego wydać się myślała naprzód, który zginął. Męża zamęczyła. Z wojewodą Szczepanem w miłostki się wdała jawne, za które go biskup wyklinać chciał. Siłaby opowiadać czego uszy pańskie słuchać nie mogą. Srom i hańba dla nas, a upamiętania nie zna.
Po namyśle książe się odezwał.
— Prawdali to wszystko, co o niéj mówicie? bo ludzie są źli, a niewiasta bezbronna.
— Cała ziemia patrzyła i widziała, co poczynała Dorota, świadków dosyć jest — rzekł Dobrogost.
— Z niewiastą — odparł Kaźmierz — wojna wam nie przystała, a na siostrze rodzonéj gwałt popełniony sromu tylko przysporzy. Dajcie jéj czas do upamiętania, wybierzcie dla niéj męża statecznego, poślubcie ją komu, odpowiedzialność z was spadnie.
Sędziwój rzekł z pogardliwym uśmiechem, że dla Doroty męża nie znajdzie nigdzie, bo choć urodziwą jest i nie bez wiana, osławioną też i płochą.
— Jedno tylko pozostaje miłościwy panie — rzekł śmiało Dobrogost, zamknąć ją za kratę i posadzić, aby pokutowała, inaczéj już szaleć nie przestanie.
— Na to ja, jeżeli mnie pytać będziecie, nie pozwolę — zawołał Kaźmierz. — Należy się słabéj niewieście czas, miłosierdzie, pobłażanie. Uczyńcie to, proszę was, abyście nie poczynali nic gwałtownie, tego po was żądam i wymagam, a ja starać się będę, aby przez poważnych ludzi i niewiasty skłonić ją do małżeństwa. Tak się wszystko zakończy i zapomni.
Bracia spoglądali milcząc po sobie.
— Na siedzącą tu pod bokiem waszym — rzekł Dobrogost — nie porwiemy się, kiedy taka wola pańska, lecz żeby z tego miało co być prócz nowego dla nas wstydu, zawczasu wiemy, że nie. Wy, miłościwy panie, nie możecie wiedzieć, ani byście wierzyć chcieli, jak złą i przewrotną ona jest, choć ze krwi siostra nasza. Poprawy po niéj się nie spodziewać, poślubi ją kto, zdradzi go, jak innych zdradzała.
Nie dał im dłużéj mówić książe.
— Rozżaleni przeciw niéj jesteście — odezwał się — słuchacie złych ludzi, gniew nie dobry doradzca, proszę więc, dajcie jéj czas, a nam też abyśmy los dla niéj lepszy obmyśleć mogli.
Bracia z Tęczyna zachmurzeni zmilczeli; chciał potem Dobrogost mówić coś jeszcze, książe mu powtórzył swoje, że gwałtu czynić nie da, a sam w opiekę ją bierze.
A że rozmowa ta przykrą mu się stawała i rad był ją coprędzéj zakończyć, przerwał zagajając o sprawach ziemi krakowskiéj, o zgodzie, pokoju i przejednaniu, którego się spodziewał.
Bracia oba słuchali w milczeniu, poczém z dumą, bez wielkiéj uniżoności go pożegnawszy oddalili się, nie ponawiając już zapewnienia wierności swojéj.
Kaźmierz jak z przykrością słuchał, tak wielce łaskawie się pożegnał, ale gdy na powrót do komnaty swéj wszedł, zadumał się mocno nad tém, co słyszał od nich.
Wichfried wnet pośpieszył za nim, nie dając z temi myślami samemu pozostać.
— Miłościwy książe — począł — braci tych znają tu wszyscy, zazdrośni są i mienia siostry chciwi, przeto ją szkalują. Prawdy w tém co mówią, mało lub nic. Prześladowali ją od dziecka, sami na nią czernidła wymyślali i puszczali, aby mieć pozór do zagarnięcia tego, co ojciec jéj zostawił. Niewiasta piękna, nie może być, aby się w niéj nie rozmiłowywali ludzie, rada pewnie temu jak każda inna, ale złego tam nie tyle, co na nią rzucają.
— Bodajbym ja był jéj nie znał! — przerwał mu książe z goryczą. — Sam to sobie za grzech mam, że i ja przystałem do niéj do zbytku. Kajam się z tego przed sobą, winienem, ale i ty nie bez grzéchu Wichfriedzie, boś mnie do niéj ciągnął.
Pogroził mu.
— E! grzech ci nasz obu niestraszny! — rozśmiał się niemiec.
— W pęta się dać zakuć łatwo — westchnął Kaźmierz — a uwolnić z nich, jak z kajdan, trudno bez zgruchotania kości.
Rzekł i zamilkł, a Wichfried rozmowy nie przedłużał.
Tegoż wieczora, gdy się najmniéj spodziewano, przybył Jaksa z miasta oznajmując księciu, iż ludzie z Mogiły jadący opowiadali o księżnie Helenie, która z synem i dworem do Krakowa ciągnęła.
Wiadomość ta mocno poruszyła Kaźmierza, nietylko zdziwienie okazał, ale frasunek i niecierpliwość z powodu, że rozkazów jego nie czekając, księżna sama tak pospiesznie się i nierozważnie z Sandomirza wybrała.
Nie było już sposobu zaradzić na to, a gdy inni na spotkanie księżnéj jechać się wybierali, musiał też i Kaźmierz na koń siąść, i posępny jechał przeciw żonie.
Goworek na kilkanaście staj wyprzedzający ją, opowiedział księciu, iż z tęsknoty i niepokoju o męża, dłużéj wytrwać nie mogła, a za to raczéj dziękować niż gniewać się przystało. Przywitał Kaźmierz żonę, jak zawsze ze czcią wielką, synaczka, którego kochał bardzo, na koń do siebie wziął i tak cały orszak zatoczył się na Wawel, gdzie go biskup Gedko też witał.
Z księżną razem wszystko co do jéj ruskiego i polskiego dworu należało, przyciągnęło, niewiasty na wozach, skrzynie malowane i złocone, sprzęty, konie, aż do zabawek dziecięcych, czeladź, stróże, tak że zamek Sandomirski prawie pustką musiał pozostać.
Na Wawelu téż zaraz życie się inne wzięło, książe postrzegł z przerażeniem, że gościem tu już dłużéj nie mógł być, a panem być musiał. Komnaty dotąd niezajęte, wnet wszystkie czyścić, umiatać, obijać, zaścielać i zastawiać poczęli ludzie, księżna Helena po matce Leszkowéj zajęła izby. Nie wiele wesela jednak z tą panią przybyło, która z usposobienia smętną była, troszczącą się do zbytku i lękliwą.
Kaźmierzowi najmilszym był chłopak jego, którego na kolana mógł wziąć, wyściskać i sercu dać pociechę.
Wieczorem dnia tego Wichfried pobiegł do wdowy aby jéj o posłuchaniu braci zdać sprawę, a siebie téż przypomnieć, bo, choć księcia do niéj prowadził, sam téż o łaski pilno się starał. Niewiasta była takiego czaru i mocy niepoczciwéj, że się do niéj nikt bezkarnie zbliżyć nie mógł i być obojętnym, gdy się nań naposiadła. — Z dwojga jedno, rozpadali się za nią jedni, nienawidzili drudzy.
Wichfried zastał ją samą, poruszoną gniewem wielkim, z włosami rozpuszczonemi, mało co przyodzianą. Szalejąca tak, że mu wchodzącemu słowa rzec nie dała, przypadła doń ręce łamiąc.
— Zmówili się wszyscy na mnie nieszczęśliwą — poczęła wyrzekając gwałtownie. — Wiem już wszystko, nieprzyjaciele moi księżnę tu sprowadzili, aby on za próg się nie mógł oddalić. Albo jéj to źle było w Sandomirzu? Po co ona tu? Nabechtano braci aby przybyli ze skargami i potwarzą. — Chcą mnie zgubić!
Wichfried dawszy się jéj wygniewać, począł dopiéro opowiadać jaką Kaźmierz braciom dał odprawę, że im zabronił aby się na nią porywać śmieli.
— Co do księżnej pani — dodał, — potrzeba jéj tu było, aby Kaźmierz nam do Sandomirza nie uciekł. Z nią tak samo jak bez niéj, bo władzy nad mężem niema, a jako jéj nie kochał, tak i kochać nie będzie.
Trochę się tedy uspokoiła, pytając Wichfrieda czy był przytomny gdy ją przed księciem bracia bezcześcili.
— Byłem przy panu, — odparł niemiec.
— Cóż potém? nie powziął do mnie wstrętu? — badała ciekawie.
Śmiał się Wichfried. — Wstrętu do was mieć trudno — rzekł, — a że strach ma, abyście go nie spętali, o tém dawniéj i teraz mówi.
— O! nie dam mu się wyśliznąć! nie — krzyknęła Dorota — uczynię wszystko abym go pozyskała na zawsze. — Życie dam gdy trzeba, bo bez niego mi chyba umierać!
Moim musi być! — dodała gwałtownie oczy sobie zasłaniając.
Wprędce jednak zmieniła usposobienie, widząc że niemiec posmutniał, wzięła się do niego, okazując przyjaźń wielką i zaręczając że najmilszym jéj jest po księciu. Łacno go znów ujęła i dała mu zapomnieć o wszystkiém.
Nie prędko postrzegłszy że wybiegła do niego nieodziana jak zwykle, zawstydziwszy się, wyszła przykazując by czekał na nią. Wysłała mu wino i jedzenie, a wkrótce wróciła już strojna, wesoła, zalotna, nie szczędząc ani słów, ni wejrzeń, ni przymilań; co przy pomocy wina, upoiło niemca tak dobrze iż jéj na wierną przyjaźń i posługę, palce złożywszy, poprzysięgał. Sam już nie wiedział co się z nim działo. Domagał się pocałunku, od którego gdy mocniéj jeszcze rozgorzał wdowa go ze śmiechem za drzwi wypchnęła. Niewolnikiem już był.
Gdy wdowa rozmyślała o środkach jakiemiby księcia mogła uwikłać, bodaj czarów i napojów używając do tego, o które się starać miała, Stach równie gorliwie pracował by się pozbyć niebezpiecznéj zwodnicy. Zaledwie bracia z Tęczyna ze dworu zjechali, pobiegł dostać języka o nich.
Sam jednak przystępu do nich nie mając, Jaśka Bogorję na to nasadził.
Rodzin wiele spokrewnionych z Toporczykami gościło w Krakowie, które się z niemi spotkały gdy na zamek jechali i powracali z posłuchania. Znano ich jako prawie tu jedynych sprzyjających Mieszkowi, obawiano się aby mu do jakich knowań nie pomagali, uradowało się więc ziemiaństwo widząc ich z pokorą na Wawel jadących, ale gdy z niego nazad wracali, a w mieście się zatrzymali, gdzie ich krewni i powinowaci obstąpili, postrzeżono iż chmurne twarze przynieśli.
Ten i ów rad był ich wyrozumieć co o Kaźmierzu trzymali, nie wydali się z tém, żaląc tylko gorzko iż siostry na ich wolę zdać nie chciał.
— Mieszko srogim był — dodał Dobrogost, — ale wiedział gdzie i jak srogości zażyć, nie przebaczyłby i niewieście, ład i postrach byłby wprowadził, a tego nam potrzeba.
Nie mówili więcéj, ale widać było iż urazę mieli do księcia i do niego się nie skłonili. Ziemianom nie dając się wciągnąć w ucztowanie żadne, na dwór biskupi nie zajechawszy, krótko zatrzymawszy się w mieście, poszeptali z temi których jako Mieszkowych znano i na konie posiadali z powrotem do Tęczyna. Stach dowiedziawszy się o tém, pomyślał że ich z oczów spuszczać nie było można, bo pewni nie byli. Na dworze też wybadać usiłował, jak książe przyjął to co mu o siostrze mówili bracia i wypytał że Wichfried nie dał pono wdowie krzywdy w sercu pańskiém uczynić, ujmując się za nią. — Szło mu o powagę pańską, któréj miłostki te ujmę czyniły, ale więcéj już na teraz radzić nie umiał.
Sam on w téj chwili, o książęcia serce się troszcząc, popadł pono w to od czego chciał go ochronić. Piękna Jagna już po Ściborzycach na myśli mu stała ciągle, teraz powtórne z nią widzenie i rozmowa, jeszcze go bardziéj do niéj pociągnęły.
Chodziła za nim jak widmo, niepokojąc oczyma, które widział ciągle przed sobą.
— Licho nadało — mówił do siebie — abym ja teraz, gdy młodość moja za mną już, gdy mi życia nie staje na wszystko co do roboty mam, jeszcze sobie serce psował dla jednéj dziewuchy która na mnie i patrzéć nie chce!
Plunąć na marę!
Chciał plunąć, ale zapomnieć mary téj nie mógł. Dziewcze dumne, śmiałe, piękne, stało mu na myśli. Wiedział że próżnoby się tam kusił, gdzie lepszym od niego odprawę dano; lecz sercu i namiętności rozkazać trudno, a nie łatwiejsza rzecz w dojrzalszym wieku pokonać je jak w młodym. Młodzieniaszkowi jedna niewiasta drugą z piersi wygania, w starszym tkwi co raz wpadło, a wyrwać bez bolu nie można.
Stach się tém pocieszał że Jagny nie ujrzy rychło, a jak to już nieraz bywało, czas i ważniejsze sprawy pamięć o niéj przysypią.
O Mierzwie, który zaraz z Krakowa precz pojechał, słychu jeszcze nie było.
Biskup, który z Gniezna i Poznania o zabiegach Mieszka miał wiadomości, troskał się niemało przyszłością, ziemian i rycerstwa nie rozpuszczał, na miasto i zamek obawiając się jakiéj napaści. Wiedziano iż się wygnany nie łatwo da zmódz, że Kietlicza z sobą prowadził, który się kręcił po dawnéj dzielnicy wielkopolskiéj, że na Pomorze słano i jeżdżono, tam sobie sprzymierzeńców jednając.
Tajono to wszystko przed Kaźmierzem, który zdawał się czekać tylko na jakikolwiek krok brata, aby z nim wejść w porozumienie i ustąpić ze stolicy.
Tak stały rzeczy, gdy późném już jakoś latem po długiéj ciszy i pozornym spokoju, przerywanym tylko doniesieniami o jakichś przygotowaniach do zagarnięcia Gniezna i Poznania (któremu Kaźmierz wcale się opierać nie myślał) — jednego rana Biskup Gedko z twarzą bardzo wesołą na zamek przybył.
Kaźmierz, którego zabawiano, a dotąd nieumiano do spokoju i wesołości usposobić, wyszedł doń stroskany i blady, jak zwykle.
Gedko naprzód wydać musiał rozkazy, gdyż zaledwie weszli do wielkiéj posłuchalnéj sali, gdy za niemi wtoczyło się do niéj urzędników i ziemian dużo, stary Mazur Żyra, pokrewny biskupa, Jaksa, Goworek, Lis i co było przedniejszych na zamku obecnych.
Biskup rozpromieniony, widać było iż niósł dobrą nowinę.
Po przywitaniu i błogosławieństwie zwrócił się zaraz do księcia.
— Czas wielki, miłościwy panie, abyś się ty tu panem poczuł i uznał..
Otworzył usta Kaźmierz, Gedko mówić mu nie dał.
— Szanują wszyscy, — mówił, — serca waszego dobrotliwego, braterskiego i synowskiego obawy, ale czas, czas nad krajem mieć zlitowanie a panować!
Żałujecie Mieszka? który najmniéjszéj nie wart jest litości, — nie upokarza się, nie prosi, ale knowa i zmowy czyni. Pomorzan, Czechów, Niemców na nas chce prowadzić, dowody na to mamy. Bóg łaskaw nie dopuści, a oto własny syn jego, tyranją ojca przywiedziony do ostatka, przeciwko niemu powstał. Najlepszy to dowód, że takim ojcem jest, jakim był nam panem.
Otto starszy syn Mieszków, opanował Poznań i Gniezno. Ziemianie tam tak nie chcą ojca, jak go tu nie chcieli, jak go nigdzie nie cierpią. — Otto chce sam przybyć tu i uznać cię za swego zwierzchniego pana!
Ziemianie wydali okrzyk radośny, Kaźmierz stał jakby zawstydzony, blady, pomięszany, patrząc w ziemię.
— Miłościwy książe, synu mój, — zawołał Gedko z gorącością i przejęciem, z namaszczeniem kapłańskiém — a bądźże nam panem! a weźmijże tę władzę którą ci sam Bóg w ręce daje! Sumienie twe rozgrzeszam!
Chwilę trwało milczenie, po którém zwolna Kaźmierz czoło wyjaśnione podniósł do góry, zwrócił się zarazem do Biskupa i do ziemian, powolnym głosem przemawiając.
— Stań się wola Twoja, Panie!
Chcieliście wy, ojcowie duchowni a pasterze, żądali ziemianie, Bóg wolę swą oświadcza przez wypadki, nie żądałem panowania, aliści go odtrącić nie mogę. — Tak jest, panować chcę i będę, lecz — tu zwrócił się do ziemian z błagającym wyrazem — dajcie mi wy, i Ty, Ojcze duchowny, i wszyscy, rządzić wedle serca mojego i sumienia, dajcie mi czynić dobro i zasiać ziarno sprawiedliwości. Nie chcę zdobywać krajów, ani ziem przywłaszczać, ale mnożyć chwałę Bożą i krzewić królestwo Jego na ziemi.
Lekki szmer mu przerwał, Kaźmierz jakby natchniony, silniéjszym się wolą własną niż kiedy okazując, z postawą majestatyczną ciągnął daléj podniesionym głosem, z mocą jakiéj w nim nie znano. Czuł się silnym jakby z niebios czerpał potęgę.
— Z tym tylko warunkiem panować mogę, abym Sprawiedliwym mógł być, — dla wszystkich. Kościołowi posłuszeństwo i cześć, ziemianom ich prawa i dostojeństwo, ale biednemu ludowi bezpieczeństwo żywota i mienia chcę mieć zapewnione.
Tak — gwałty, rozboje, grabieże, czynią u nas życie nieznośném, niema tego nigdzie indziéj po świecie co u nas. Kmieć nie jest pewien tego co ma, ani osoby swéj, książęcy i ziemian słudzy pędzą go z pola do przewodu, spasają mu zboże, rozwalają stogi, nękają bezbronnego.
Temu położę koniec.
Położę koniec samowoli, napadaniu na majątki duchownych, po śmierci tych co je trzymali, wszystkim zwyczajom złym tego państwa, które się w niém wkorzeniły.
Wy, ojcze duchowny, wy ziemianie moi, dopomóżcie! Ja jako książe zrzekę się za siebie i następców praw starych ucisku nad ludem, — niech się zrzekną i inni, niech zapanuje u nas chrześciańskie miłości prawo! braterstwo ewangelii.
Chcecie abym panował, dajcie mi to uczynić, albo, niech rozkazuje inny.
Biskup powstał podnosząc ręce do góry i wołając wielkim głosem.
— Witaj nam, gospodynie, panuj! niech się dzieje pobożna wola twoja. Amen! Amen!
Wnet i drudzy wołać poczęli za Biskupem — Amen, wywołując księcia i królem chcąc go głosić. Radość i uniesienie panowało nadzwyczajne.
Kaźmierz stał drżący jeszcze od tego co z piersi jego wyszło, jak cięciwa łuku gdy strzałę cisnęła — patrzał do koła, radował się i oczy łzami mu zachodziły.
Od téj chwili dopiéro istotnie panować poczynał — zmieniony był — czuli to wszyscy.
Nikt nie śmiał na razie szemrać przeciw stanowczo objawionéj woli pańskiéj, choć nie wszystkim ona zbyt była miłą.
Rozpierzchli się zaraz z zamku wszyscy niosąc na miasto wiadomość o tém co książe zapowiedział. Biskup na następny dzień zaraz przybycie Ottona oznajmił.
Tegoż wieczora Stach był dopuszczony do Gedki, szło wszystko po myśli, chciał mieć dalsze skazówki i rozkazy. Biskup, który wiedział, iż sprawę Ottonową jemu zawdzięczał, milcząc go w głowę pocałował.
— Bóg niech ci błogosławi, — rzekł, — uczyniłeś wiele nie szukając z tego sławy, ani nagrody. — Mówię ci, uczyniłeś wiele, ale, jeśli sądzisz żeś wszystko uczynił, mylisz się. — Kto Mieszka zna ten wie że go nie zmoże nawet cios z synowskiéj ręki, ni żaden inny. Zamilczy on, przypadnie, a póki żyw my go z oka spuścić, ni usypiać spokojnie nie możemy.
— Słusznaby była rzecz — odezwał się Stach, — aby przy nim mieć kogoś zawsze coby czuwał i ostrzegał. Ten sam Mierzwa który wielkopolan i Ottona poruszył i zagrzał, ulubiony dawniéj Kietliczowi do niegoby mógł wrócić i pozostać na czatach.
Biskup się zamyślił.
— Zdrajcami się posługiwać, — rzekł, — którzy w końcu i nas zdradzić mogą, twarda to i smutna konieczność — ale, gdy czystego człeka ku temu użyć nie można. — Co czynić?? Wprawdzie posłużył nam ów niegodziwiec, a no gdy korzyść większą indziéj mieć będzie na widoku, patrzaj że i nas sprzeda!
— Strzedz go będziemy — rzekł Stach. — Wiecie, ojcze mój, żem ja na to życie poświęcił abym winę moją zmazał a dług spłacił, gdzie więc nikt nie pojedzie, ja muszę.
Po téj rozmowie wieczornéj wrócił Stach na swą gospodę do Juchima, z tém aby Mierzwę nakłonić by się na dwór Mieszka udał, a z oka go nie spuszczał.
Mierzwa myślał się z tém drożyć, choć w istocie bardzo mu to było na rękę. Całe jego postępowanie było jedném fałszu pasmem. Wprawdzie wyprawiony przez Stacha siedział ukryty gdzieś w kącie, ale jako żywo, ani Ottona widział, ani z wielkopolany się kumał. Przebiegły człek wiedział zawczasu co się święciło, i to co się stać miało skradł na swój rachunek. Zapłacono mu dobrze za to czego robić ani mógł, ani myślał.
Gdy Stach zażądał od niego aby do Mieszka jechał na służbę, udał skłopotanego, choć większe szczęście spotkać go nie mogło.
— A! rzekł, — gdy mnie tam o zdradę posądzą, a schwycą poszlaki — wisieć będę!
— Na to rozum i przebiegłość macie — odparł Stach, — abyście się poszlakować nie dali.
Jeszcze się trochę podrożywszy, powzdychawszy, brody natarłszy wreście odezwał się Mierzwa.
— Pod te czasy człek biedny co robić ma? Musi się żywić gdzie mu ziarno posypią! byle z głodu nie zdychał! Tu i tak krzywo na mnie patrzą! muszę służyć gdy każecie!
Juchim, który za pośrednictwem Stacha pozyskał dzierżawę mennicy zdawał się także pozyskanym dla Kaźmierza, nie łudził się jednak ich oświadczeniami Stach, obiecując sobie pilne na nich mieć oko.
On sam, ażeby bliżéj był dworu i pana, którego straży się poświęcił, przez Biskupa polecony Goworkowi, otrzymał skromną na zamku posadę. Gedko ręczył za niezłomną wiarę i poczciwość mniemanego Zabora z Przegaju, zlecono mu więc pilność około skarbca pańskiego, przydawszy w pomoc staremu podskarbiemu Rajcowi, przybyłemu z Sandomirza. Człek już bardzo podżyły, osłabły, powolny, rad był z młodszego pomocnika, któremu, jako z ramienia Biskupa przydanemu, mógł zaufać zupełnie. — Stosunki bliższe, bezpośrednie z księciem uniknione zostały, gdyż te Rajec przyjmował na siebie; troska tylko, pilność, rachuba zeszły na ręce nowego urzędnika. Nie było zaś to zajęcie, oprócz dni wyjątkowych, tak nieustanne, aby go do miejsca przykuwało dzień cały. Miał czas Stach między ludźmi się kręcić, słuchać, patrzeć, czuwać, czasem na parę dni uwolnić od kluczów, a to co mu na sercu leżało spełnić.
Kiedy niekiedy zetknąć się musiał z księciem, ale Kaźmierz ani go poznawać, ani się nań uważać nie zdawał. — Stach téż umiał z oczów zchodzić i stać niepokaźnym.
Na dworze różnych dawnych znajomości Zabora znalazło się po troszę, pozawiązywały nowe a potrzebne.
Na tém już stanowisku zastało Stacha przybycie do Krakowa Ottona syna Mieszkowego. Przyjęto go tu wdzięcznie, bo przynosił uznanie zwierzchnictwa Kaźmierzowego i przyrzeczenie wierności a posłuszeństwa; chociaż syn ten co przeciwko ojcu własnemu, choć srogiemu powstawał, nikomu do serca nie przypadł.
Otto téż, najstarszy syn Mieszka, był człekiem ponurym, milczącym, patrzał dziko, głowę trzymał jak wrosłą w ramiona, a pomimo pokory i uniżoności, dla wszystkich stał się odrażającym.
Sam on czuł pewnie jak nań ludzie patrzéć i co o nim myśléć musieli, bo zdawał się sromać, nikomu śmiało w oczy zajrzéć nie umiejąc. Mowę miał zająkliwą i niewyraźną, obejście dumne razem, bojaźliwe i wahające.
Każdy szept i ciche słowo go straszyło, jakby się lękał tego co o nim mówiono. — Razem wzięta jednak postać ta miała pewien wyraz siły dzikiéj, ledwie ogładą pewną w szrankach wstrzymywanéj.
Biskup sam przywiódł go na zamek, gdzie przed Kaźmierzem pokląkłszy hołd mu złożył, a ten dobrotliwie go podniósł i ucałował. Nie spodział się pewnie Otto tego co tu miał usłyszeć, bo książe przyjąwszy go razem z ziemią w opiekę, i wyłączywszy z niéj tylko Gniezno, (za radą Biskupa) — rzekł mu przy pierwszém spotkaniu.
— Sprawże to, miły Ottonie jak najrychléj abyś, otrzymawszy czegoś chciał, i co prawem starszeństwa na was by spadło, — pojednał się z ojcem i uczynił z nim zgodę.
Otto chciał wybuchnąć z tłumaczeniem, iż zawsze był przez rodzica krzywdzony, uciskany, a młodsze dzieci przed nim miały piérwszeństwo, lecz z podziwienia i niecierpliwości zająknąwszy się, splątał i ledwie coś niezrozumiałego zamruczał.
— Bądź co bądź — rzekł Kaźmierz — synowi walczyć przeciw ojcu się nie godzi, przebłagać go i jednać się z nim musicie.
Otto spodziewający się nieprzyjaciela ojca znaleźć w Kaźmierzu, zmięszał się widząc w nim uczucie braterskie i serce miłości pełne.
— Wolą wszystkich ziemian i duchownych, — mówił mu Kaźmierz, — wyniesiony jestem na tę stolicę, której nie pragnąłem, przeto jednak ojcu twemu bratem być nie przestałem, życzę jemu i wam dobrze i da Bóg, dowiodę tego.
Biskup Gedko słuchając zmarszczył się trochę i nie rad był obietnicy, lecz nie rzekł nic, gdyż Kaźmierz, mimo posłuszeństwa duchownéj władzy, gdy szło o to co mu sumienie dyktowało, złamać się ani przekonać nie dawał.
Wszechmocny nawet a nader zręczny Biskup Gedko, ustępować mu w tém musiał.
Przez cały czas pobytu swojego w Krakowie Otto chodził znękany i jak wyklęty, kilka razy próbował mówić przeciw ojcu i zniechęcać do niego, ale Kaźmierz nie dopuścił.
Po uroczystém poprzysiężeniu wierności, pod pozorem iż pilno grodów swych wielkopolskich strzedz musiał, natychmiast wybrał się Otto z powrotem, zostawując dla kościoła krakowskiego dary, któremi Kaźmierza i biskupa ująć pragnął.
Wkrótce po hołdzie Ottonowym, książe zmianę praw starych, jaką zapowiedział, zapragnął przywieść do skutku, a że się bez narady z biskupami nic wówczas stać nie mogło, zażądał zjazdu ich dla ogłoszenia nowego postanowienia.
Już sama zapowiedź tych ostrych zakonów sprawiedliwości, ziemianom dała do myślenia. Duchowieństwo na tém nie traciło nic, zyskiwało może, lecz lękało się aby rękę podając do zmian dla możnych władyków niemiłych, nie zraziło ich ku sobie. Szemrano na to ażeby jadącemu za rozkazami pańskiemi wiązki siana i miarki owsa u wieśniaka wziąć darmo nie było wolno.
Ziemianie téż często gęsto po śmierci proboszczów zajeżdżali majątki ich, żywili się spichrzami — a zrzec się tego nadużycia niemiłém im było.
Gdy Kaźmierz zażądał zjazdu, Biskup Gedko zwołać go obiecał — ale tłumaczył się że czas nie był po temu.
— Ojcze mój — odparł Kaźmierz, — jeżeli sądzicie że ja na słowie skończę, a nie dokonam co zamierzyłem — mylicie się. Raczéj stolicę tę porzucę niżbym miał odstąpić od tego co rzekłem. Tém jednem usprawiedliwię się w obec sumienia mojego.
Biskup błogosławił i pochwalał, ale właśnie trafiała się zręczność i pora dogodna zdobycia od Rusi Brześcia, Włodzimierza i Chełma. Kniaziowie ruscy wadzili się z sobą, Kijów był w wojnie z Czerniechowem, a Brześć zająć koniecznością było. Rycerstwo i ziemianie woleli ciągnąć na Ruś niż na zjazd, który się im groźnym wydawał. Sądzono może iż Kaźmierz w boju i po wojnie, w sprawy ruskie wwikłany, zapomni wielkich swych zapowiedzi.
Poszły więc, natychmiast po osadzeniu dwóma namiestnikami Pomorza, wici po kraju na wojnę. Ruszało się wszystko ochoczo, spokój się naprzykrzył, wyprawa łup obiecywała. Biskup Gedko tymczasem zjazd przysposabiać obiecywał i miał się naradzać z pasterzami.
Widział już że Kaźmierz myśli swéj nie zaniecha, że do zakonu jaki ogłosić miał, całém sercem przylgnął, bo nieustannie mówił o nim i powtarzał:
— Gdy to spełnię, niech Bóg odpuści sługę swego, jeżeli wola, więcéj nie pragnę.



IV.

Znaczny przeciąg czasu upłynął od opisanych wypadków, lecz w położeniu osób nam znanych mało co się na pozór zmieniło.
Na zamku, przy skarbcu na górce, w izdebce z któréj piękny widok na szeroką okolicę dokoła się rozkładał, mieszkał ten którego zwano Zaborem z Przegaju... Siedział tu tak cicho, tak zakryty iż mało go widać, mniéj jeszcze o nim słychać było. U starego Rajca, który coraz cięższym się stawał, nieograniczone pozyskał sobie zaufanie. Najczęściéj téż sam już z kluczami chodził, przy sobie sobole, kuny, lisy i gronostaje przewietrzać i trzepać kazał, sukna i bławaty opatrywać aby ich mól i wilgoć nie uszkodziły, srebra czyścić ze rdzy, która na nich osiadała. Pod jego okiem spisywało się co droższego, a co pospolitszego na karbach znaczyło.
Do pisania naówczas ludzi nie było wielu, a i ci ważniejszemi sprawami się zajmowali, w spichrzach więc i skarbcach odwiecznym zwyczajem, na drążkach drewnianych zarzynano znaki ile czego naliczono. Karby te podwójne były aby dozorca i podskarbi miał każdy swoje i przyłożyć je mógł dla sprawdzenia do siebie.
Stała ich cała więź w izbie Stacha, który zresztą w sklepioném swém szczupłem mieszkańku, do którego wschodki kamienne wązkie i ciemne prowadziły, nie wytwornie był zagospodarowany. Stał w niem tarczan z ladajaką pościółką i okryciem, stół na krzyżowych nogach, ławy w oknach we wgłębieniach grubego muru. Kilka półek wpuszczonych w ściany służyły do pomieszczenia rzeczy drobnych, a prócz dzbana do wody, kubka, ręczników i trochę broni, nic tam nie zwracało oka. Ciemna komórka obok resztę mienia zamykała. Stach mało kogo tu przyjmował, a sam téż był jak gościem, bo albo w skarbcu porządek czynił, albo na dół zszedłszy do dworu, z ludźmi się rozgadywał, lub na miasto zbiegał często i tam mając do czynienia.
Było mu tu szczęśliwie i dobrze jak mało komu, bo zazdrości nie obudzał. Roboty miał dużo, kłopotu nie mało, płacę lichą, wygód niewiele, a nie dobijał się o nic więcéj, o łaski niczyje u góry nie starał, w dole z wszystkiemi żył dobrze.
Lubiono go powszechnie, choć niektórzy znajdowali że mruk był nadto w sobie zamknięty i serca otworzystego nie miał.
Komu mógł robił dobrze, a do skarg powodu nie dawał, wiedziano że u Biskupa był w łaskach szczególnych, i to mu poszanowanie jednało.
Podejrzliwsi posądzali go, że — on coś wie — i coś robi, że oprócz swych obowiązków jawnych ma i inne na głowie, ale odgadnąć nikt nie umiał co to być mogło.
— Kat go wie! — powtarzano — mruk!
Czasem na dole w izbie komorników Stach i pośmiać się umiał z niemi, częściéj jednak widziano go chodzącego z czołem pomarszczoném, wąsa kręcącego i jakby coś niedobrego dźwigał — stękającego ciężko.
Mało znaczny i mało znaczący człeczek ten w istocie wiele na sobie nosił, wiedział wszystko, do wielu spraw należał a z tém się nie wydawał.
Szło mu dotąd po myśli oprócz jednego. Pracował nad tém aby Kaźmierza od wdowy odstręczyć, albo ją ztąd wysadzić, a tego dokazać nie mógł.
Dorota mieszkała we dworze swym, który teraz wytwornie był przybrany, bo nie jedną oponę i naczynie ze skarbca pańskiego tam dano, jednała sobie coraz więcéj przyjaciół, a choć na nią wygadywano i do zamku o tém wieści trafiały, choć książe czasem długo od niéj stronił, zawsze go umiała na nowo ku sobie pociągnąć.
Nie potrzebowała nawet Wichfrieda do tego, choć ten jéj zawsze wiernie służył.
Kaźmierz niekiedy przelękły i zrażony, zarzekał się że noga jego w tym dworze nie postanie, wytrzymywał czas jakiś, potém, jakby zatęskniwszy, zboczył z drogi, zajechał wieczorem, zasiedział się pod noc, nie zważając że konie u wrót ludzie widzieli i dawał się wziąć znowu. Prawda że go tam zabawić i przyjąć umiano.
Wdowa, choć pierwsza jéj młodość już była przekwitła, wdzięki swe utrzymywała w świeżości a popisać się z niemi zręcznie potrafiła: mówiła, śpiewała, poszła w pląsy chętnie, rozochocała, upajała. A gdy sama nie mogła księcia rozbawić, miała w pomoc chorowody dziewcząt które powyuczała pieśni, skoków, swawoli, i im często występywać kazała.
Mówiono że stara Czechna, znana miastu wiedźma krakowska, do któréj wszystkie baby chodziły po radę w chorobach, w dolegliwościach wszelkich, w sprawach miłosnych i potrzebach tajemnych, wieczorem często się u wdowy zjawiała, przynosiła jéj zioła jakieś, poddawała bańki różne, szeptała, radziła i znaczne dary od niéj wyciągała.
Utrzymywali nawet niektórzy iż niedorzeczna miłość księcia dla téj niewiasty niczém inném teraz podsycaną nie była, jak napojami czarownemi.
Dla Doroty książe zapomniał był nawet o Sciborzance.
Zrazu Jagna znosiła to jako konieczność położenia, w końcu ją zabolało. Wytrwać nie mogła. Czatowała na polującego w lasach sąsiednich Kaźmierza, i pochwyciła go raz, gdy sam jeden z Wichfriedem odpoczywał.
Niemiec, który świadkiem był tego spotkania, opowiadał o niém zaufanym, że nigdy Kaźmierza tak poruszonym, upokorzonym i zrozpaczonym nie widział, jak wówczas. Widok Jagny przypomniał mu lata szczęśliwe, chwile rozkoszne spędzone w zacisznym Gaju, a gdy mu dziewcze z płaczem padło na szyję przytomność prawie utracił. Wkrótce jednak ów czar Doroty, który w sobie nosił przemógł, podziałał nań, począł mówić a błagać, iż powinni się byli rozstać na zawsze dla dobra obojga, że jemu nie przystało losu jéj zawiązywać, gdy dać go niemógł..
Jagna słuchała osłupiona.
Wichfried zdala już potém dosłyszał tylko rozmowę a raczéj wyrzuty gorące, groźby krwawe, miotania się i krzyki rozpaczy — a wreście ucichło wszystko. Kaźmierz mówił, dziewczę płakało, gniewnie, niecierpliwie błagało — napróżno. Aż zerwała się Sciborzanka jak zwierz raniony, z krzykiem biegnąc do swojego konia. Książe popędził za nią nawołując i prosząc, ale nie spojrzała nań już, siadła na karego i uciekła w las.
Wichfried nie łatwo potém mógł księcia rozpaczającego ukołysać, chciał go zaraz do Sciborzyc posyłać, odłożył do drugiego dnia, a gdy niemiec z poselstwem przybył, Jagna z nim mówić nie chciała.
Powrócił z niczém.
Wkrótce potém doszła wieść do Krakowa że stary Scibor zmarł, w dni parę Hreczyn przyjechał Stacha szukając, i ledwie go znalazł w mieście. Jagna żądała aby do niéj przybywał. Uwolniwszy się na dni kilka, pojechał Stach do sieroty, i zdziwiony że ona go mieć chciała i szczęśliwy jakąś nadzieją, któréj sam nie dowierzał.
Po pogrzebie już było gdy przyjechał. Zastał Jagnę na wałach siedzącą, łokcie na kolanach, twarz na dłoniach — bladą, zmienioną, straszną, ledwie żywą.
Patrzała nań długo, długo nim sobie przypomniała.
Wstała potém a Stach się uląkł widząc ją tak wychudłą, osłabłą że z niéj cień tylko pozostał.
Poprowadziła go do dworu za sobą, do téj saméj izby w któréj stary Scibor legiwał i umarł.
Posłanie jeszcze leżało jak było.
— Samam się została — rzekła — tęsknica mnie dusi, żyć tak niemogę!
Ojciec ciebie znał i — kochał.
Pomilczała trochę.
— Chcesz ty mnie wziąć? — Podała mu rękę schudzoną i zimną.
Stach który zdawna w sercu ją miał, a teraz dla wielkiéj litości, jaką wzbudzała czuł się jeszcze więcéj rozmiłowanym, nie umiał odpowiedzieć. Myślał jak swój ślub pogodzić z inną dolą. Przyznać się jéj nie chciał kto był, co go wiązało.
— A! niemoże to być — rzekł — boby dla mnie szczęścia było za wiele. Ojciec wasz mnie znał, ale wy — nie znacie!
— Może i ja znam! — odezwało się dziewczę[64] — Ot — weź mnie.
Powiedziała to zimno ale z uporem jakimś[65] — Weź mnie, chcesz, otom twoja.
— Musiałbym wówczas Kraków porzucić, siąść tu i gospodarzyć wam, a ja tego uczynić niemogę.
— Ja to wiem — rzekła Jagna — ale ja chcę z wami być w Krakowie.
Stach aż się wstrząsł cały — ale stał niepewny, ona dodała.
— Żony wy ze mnie dobréj mieć nie będziecie, albo tak jak żadną... Jam się już nikomu na nic nie zdała. A i toście wiedzieć powinni że wianka wam nie przyniosę, bom — wdowa!
Chciał Stach pytać, znów mu niedała mówić.
— Co tam macie wiedzieć kto był mężem moim! Ślubu ja z nim nie brałam, ksiądz po teraźniejszemu nie błogosławił. Ot tak daliśmy sobie serca, i ręce — i żyli, i przeżyli wszystko.
Łkanie jéj mowę przerywało, ból się sączył z każdego wyrazu..
— Teraz ja — tu siedzieć niemogę — chcę do Krakowa z wami.
Stach niemogąc się oprzéć — ujął ją za rękę i pocałował; dała mu ją ale obojętnie, bez czucia.
— Jam stara, jam zwiędła — mówiła cicho[66] — Kochać mnie i żyć tam ze mną wy nie potrzebujecie. Ja téż tego nie chcę, ale wy się nazywać będziecie mężem moim, ja waszą żoną. Zechcecie, to niech ksiądz pobłogosławi, a nie — to nie. I tak z sobą ludzie żyją dawszy słowo. Jak ja umrę, przekażę, zabierzecie sobie Sciborzyce i wszystkie mienie po mnie.. Dobrze?
Stach nie umiał odpowiadać, żal mu serce ściskał, po rękach ją całował, ona mu je wyrywała.
— Ja wam wy mnie przeszkadzać nie będziecie! Mnie saméj dziewce w mieście żyć nie godzi się — a ja tam muszę być — ja tam muszę być!
Nastąpiła zgoda milcząca, umowa osobliwa, wyprawiła go do Krakowa przodem, mówiąc że doń przyjedzie. Jakiś czas czekał na nią Stach w swéj izdebce nad skarbcem, aż dnia jednego dała mu znać że przybyła.
Miała już swój dwór niedaleko od miasta, koło niego kręciło się dosyć ludzi, koni i wozów ze sprzętami.
W pustéj jeszcze izbie zastał Jagnę siedzącą, z twarzą od podróży rozpłomienioną, dyszącą ze znużenia, a jak grób smutną. Stary Hreczyn niemy, zmęczony kręcił się około tego poczynającego gospodarstwa. Widać było dostatek w tém co wyładowywano, ale ona ani spojrzała na nic, jakby ją wcale nie obchodziło co miała.
Zobaczywszy nadchodzącego Stacha, zwróciła się ku niemu i przywitała go skinieniem głowy, podali sobie ręce. Jagna zawołała Hreczyna.
— Patrz stary — rzekła wskazując przybyłego, to jest — mąż mój, twój pan, należy mu posłuszeństwo.
To powiedziawszy zwróciła się znowu ku oknu. Stach się nie odzywał, nie śmiał przeczyć a dziwne mu było to jakieś wesele przy jednym świadku, bezobrzędnie odbyte.
Jagna zadumana wskazała mu miejsce na ławie.
— Ty masz we dworze służbę — rzekła — ja to wiem, musisz ją pełnić. Siedź sobie gdzie zechcesz, przychodź gdy ci się podoba. Musu w tém niema. Znajdziesz u mnie dach i wszystko co ci trzeba, służbę i dostatek, i moją smutną twarz, na którą patrzéć nie miło. A no, nie potrzebujesz się nią truć, mnie aby jakakolwiek opieka.
Stach nie sprzeciwiał się w niczém, zdała mu się chorą i biedną, z którą obchodzić się musiał jak z dzieckiem. Po chwili kazała przynieść jadło i napój, zastawić stół dla niego, a sama poczęła usługiwać mu. Stach siąść musiał i pożywać. Gdy misy zabrano siedli na ławie znowu.
— Ty jesteś przy księciu? u skarbca? nieprawda? — odezwała się[67] — Widujesz pana, co się z nim dzieje?
— Mało ja go widzę — odparł Stach — chyba zdala, ale słyszę o nim i wiem jak jest.
— Ojciec go kochał — dodała rumieniąc się trochę — ja także dobrze mu życzę[68] — Mów, co tam z nim?
Stach począł opowiadanie o Kaźmierzu, jako się troszczył swém panowaniem, nowe zakony chciał wprowadzać, ludziom ulżyć, sprawiedliwość mieć wszędzie; mówił o zabiegach Mieszka, o Ottonie, o biskupiéj nad księciem straży, miłości ludzi dla niego i t. p.
Słuchała Jagna w milczeniu, spytała o żonę i dziecię? jak był dla niéj i z niemi? Nie taił Stach tego o czém wiedzieli wszyscy, że żonę szanował książe, ale wielkiego serca do niéj nie miał.
— A komuż serce dał? — zapytała i spojrzała mu w oczy bystro.
— Niemogę ja wiedzieć o tém — odparł Stach — co się z sercem jego dzieje. Nie tajno nikomu że książe dawniéj miłośnicę miał, do któréj z Sandomirza często w lasy zbiegał i po dni kilka u niéj przebywał. Tę podobno opuścił, a teraz mu źli ludzie gorszą jeszcze niewiastę naraili, która go czarami przy sobie trzyma. Palcami ją tu wytykają, bo wieczorami mało nie codzień u wdowy Doroty.
— O! tak — gorąco przerwała Jagna — nie czém inném tylko czarami a napojem go sobie zyskała. Inaczéj nie mogłoby to być aby taki człowiek jak on, do takiéj baby mógł się przywiązać!
Stach rad był że się z nim godziła w tém i zabierał się mówić o Dorocie dłużéj, gdy dziewczę mu przerwało.
— Ludzie co pana kochają powinni o tém myśleć aby go od niéj oderwali. Życie mu wyssie ta zbytnica!
Rozmawiali tak długo, Stach do wieczora późnego przesiedział z nią, opowiadając o dworze i księciu; gdy ciemnieć zaczęło Jagna go do zamku odprawiła. Posłuszny jéj poszedł do swéj izdebki.
Tak poczęło się osobliwe życie, które Stachowi, spokojnemu dotąd, niepokoju tylko i troski przyczyniło. Przywiązywał się codzień więcéj do biednéj dziewczyny, która dobrą dlań będąc chłodną zarazem i obojętną była. Najczęściéj gdy przybywał, poczynała wypytywać o pana, i tak czas schodził na urywanéj o cudzych sprawach rozmowie.
Gdy tylko czas miał, Stach nawykł ciągnąć do dworku téj mniemanéj żony swéj, która dlań raczéj siostrą, przyjacielem była niż małżonką. Nie zmieniło się nic od dnia pierwszego, gdy się on zbliżyć do niéj probował, zbywała go jeszcze większym chłodem, marszczyła się, powtarzała mu że starą była, do nikogo się już przywiązać nie mogła, bo nieboszczyka, z którym żyła szczęśliwą, dotąd w sercu nosiła. Stach, choć go tu słuchali wszyscy i szanowali jak pana, praw swych nie używał, był jak obcym, nie rozkazywał nigdy, nie potrzebował nic, a gdy Hreczyn się napraszał z przywiezioną zbroją, odzieżą, sprzętami, zbywał go tém że mu to się na nic nie zdało.
Jagna téż wciąż obdarzać go chciała, Stach z trochą dumy i od niéj przyjmować nic nie chciał. — Wszak ci ja tu mężem nie jestem tylko dla oka, — mówił — do niczego prawa mieć nie chcę, a za opiekę płacić sobie nie dam.
Uderzyło go w końcu to że Jagna o niczém więcéj prawie nie mówiła z nim, tylko o księciu lub o utrapionéj wdowie. Jednego dnia spytał ją dlaczego tak się tém zajmowała.
— E! — odparła — każdy ma swoje tajemnice. Macie wy je dla mnie, boście mi o sobie nigdy wszystkiego nie powiedzieli, wolno i mnie coś przy sobie zachować. Niechaj to jak jest zostanie.
Stach nie nalegał.
Wdowa Dorota żyła zawsze po swojemu. Dom bywał pełny, ludzie się w nim mieniali, ona zabawiała się niemi. Ściągali się tam jak na lep młodzi i starzy.
Odprawiony Wojewoda srodze za nią zatęskniwszy, przywlókł się przebaczenia prosić, przywiózł podarki, odpędzono go zrazu, przyjęto potém, stary szalał a Biskup który o wszystkiem wiedział znowu groził klątwami. Znikł na czas Szczepan nastraszony, ale nie wytrzymał, podkradał się o mroku, wdowa z niego szydziła, pomiatała nim posługiwała się i podarki przyjmowała, a przed innemi drwiła z niego nielitośnie. Nieraz gdy książe nadjeżdżał kazano mu przez ciemne kąty się wymykać.
W mieście miłostki książęce pokrywało nieco to, iż tam siła bywało ludzi; tłumaczono Kaźmierza iż rozrywki szukał a nic złego nie myślał.
Nikt może tak pilno nie śledził i Doroty i księcia, tak dobrze nie wiedział o tém co się u wdowy działo jak Jagna, która nieopodal siedząc, na wszystko miała oko. Stach wszelkiemi sposoby przez Biskupa i innych ludzi Kaźmierza starał się wyrwać z tych rąk nieczystych, a wszystko rozbijało się o Wichfrieda który wdowę u pana popierał, bronił, wodził do niéj, pilnując aby się jéj płochość nie wydawała.
Wdowa mu téż płaciła wielkiemi łaskami i niemiec był u niéj jak w domu.
Gedko kilka razy na cztery oczy surowo napominał księcia o te zabawy nie zdrowe. Kaźmierz po każdém strofowaniu, które pokornie przyjmował, odwiedzin na czas jakiś poprzestawał, ale rychło powracał. Przestraszona Dorota używała wówczas wszelkich środków, Wichfried pomagał, zabiegała mu gdzieś drogę i ciągnęła do siebie.
Do księżnéj Heleny trafił téż ktoś i podszepnął jéj o wdowie, stawiąc niebezpieczeństwo jakie księciu od niéj groziło, rozpłakała się pani gorzko narzekając, ale ani mówić o tém mężowi, ani mu czynić wymówek nie śmiała, nie przyznając się że wie o tém.
Zabawiając się krótko, Kaźmierz więcéj męczył miłostkami, których się wstydził; a przed Wichfriedem zeznawał iż Doroty sercem nie miłował, tak jak swéj pierwszéj, że często w nim strach i obrzydzenie wzbudzała, przecie miała nad nim jakąś siłę szatańską, że choć się wzdrygał i opierał, nie mógł z nią zerwać. Jechał często ze złością i łzami, jakby go nieczysta moc, mimo woli gnała, a powróciwszy wstydał się tak, iż Wichfriedowi w oczy spojrzeć nie śmiał.
Wszystko to na dworze bliższym znane było, wiedział i Stach, rozpowiadał Jagnie, a zdumiewał się iż niekiedy to tak do serca brała, jakby albo nienawiść osobistą miała do wdowy, lub wielką miłość dla księcia.
Nie rozumiał spełna dlaczego ją to tak obchodziło iż zwykle wchodzącego w progu zarzucała pytaniami i radami go przeprowadzała gdy odchodził, — ale badać nie śmiał, litując się nad nią, rad że choć tém biedną zaprzątnie.
Znajdował ją przybywając często tak pogrążoną w jakimś smutku głębokim iż niesłyszała gdy wszedł, a stać i czekać musiał aż się opatrzyła że nie była sama i z krzykiem przestrachu zbudziła ze snów swoich.
Życie to było ciężkie a dziwne, ale dla Stacha, który długo wprzódy sam był na świecie, jeszcze lepsze od dawnego sieroctwa.
Miał się kim opiekować, o kogo troszczyć, gdzie pójść, mówiąc sobie że biedna dziewczyna któréj smutek śmierci ojca przypisywał, powoli może do niego serca nabierze. Spoufalała się z nim codzień więcéj — ale pozostali jak byli zdala od siebie i zbliżyć się ani czułości okazać żadnej, nie dopuszczała Jagna. Brew się jéj marszczyła i odpychała go surowo.
Za to we dworze więcéj niż chciał panem był, służyli mu i narzucali się ludzie, izby dlań stały zawsze osobne, a gdy przyjmować miał znajomych, dostarczano mu wszystkiego. Jagna sama pilnowała, aby na niczém nie zbywało.
Z rana Stach w skarbcu sprawiwszy obowiązek, na obiad tu przychodził, powracał potém na zamek, do wieczerzy przybywał znowu, siedział jak mógł najdłużéj, zawsze na jednéj rozmowie o księciu, i nocą na zamek szedł do swéj izdebki.
Gdy się to działo w Krakowie, Mieszek w niewielkiém oddaleniu od niego, jakby na czatach, przesiadywał u synowca Mieczysława w Raciborzu.
Tu nań oko Stach mieć musiał, bo nietylko on sam i trzej synowie, ale Kietlicz się nieustannie kręcił, spiskując i nie spoczywając. Posyłano go raz w raz to do Niemiec, to do Czech, do Cesarza, na Pomorze, do Prusaków; próbowano przeciągnąć i podburzyć siedzących na Szlązku Władysławowiczów, a choć dotąd wszystkie zabiegi były bez skutku, zaspać ich się nie godziło.
Kaźmierz ukochany w początku, już i zazdrosnych miał i niechętnych.
Między ziemianami krakowskiemi, oprócz braci z Tęczyna, którzy mszcząc się za bezkarność siostry na księciu, na dworze się nie pokazywali — inni téż, zastraszeni zapowiedzią surowych zakonów, trochę się od Kaźmierza odwracali, a na stronę wygnanego Mieszka przechylali.
Mieszek z żelazną swą wolą odzyskania co utracił, nie pozbył się nadziei odzyskania Krakowa. Na pozór nie zgrabny, ciężki, gburowatością i gwałtami tylko straszny Kietlicz, okazywał się teraz w ręku pana cale nowym człowiekiem.
Małomówny, skąpy w słowa doborne, nie znużony był i nie odpoczął na chwilę. Na zamku Raciborskim gdy się pokazał to na krótko, pomruczał coś z księciem, konie zmienił, często i ludzi, nie pytając noc czy słota, ruszał znowu w świat.
Dokąd? niewiedział nikt, po co? tego się tylko domyślać było można. Wcisnąć się umiał wszędzie gdzie mu było potrzeba. Za młodu wychowany między niemcami, znał doskonale język ich i obyczaje, był u nich jak w domu. Nic go nie kosztowało dobiedz i do Magdeburga i do Akwisgranu i do Kolonii, po małych dworach książęcych się włóczyć, do drzwi zamkniętych stukać, obiecywać i durzyć.
Sam rodem z Łużyc, z czechami, na Pomorzu, mógł się z serbska rozmówić, bo naówczas języki słowian wszystkie jeszcze do siebie bardzo były podobne i różniły się więcéj wymową niż słowy. Z prusakami jako tako téż ich językiem się porozumiewał. Na męztwie zuchwałem mu nie zbywało, tak że z największego niebezpieczeństwa całym wychodził.
Na człowieka tego i pana jego nieustannie oko mieć było potrzeba. Niby to śledził go Mierzwa, ale poszlaki już miano że dwu panom służył, a staremu gorliwiéj niż nowemu.
Wszystko to z Biskupem trzeba było obmyślać, a Stach jemu służył tylko, bo sam książe Kaźmierz albo nie wierzył w zmowy lub okazywał na nie obojętność taką, jakby rad miał być gdyby mu część kraju oderwano..
Czasem się odzywał pół żartem iżby mu to na sumieniu ulżyło.
Było to prawie nie do wiary a Biskup Gedko nie pojmował spełna jak się w tém sercu żądza panowania rozbudzić dotąd nie mogła. Nieraz mu napomykał o Mieszku pierwszym państwa założycielu, o Chrobrym, o ojcu Krzywoustym, prawił o potrzebie jednoczenia tego co się rozbiło a porozpadało, a Kaźmierz odpowiadał mu że go nie rozległość ziem które dzierży obchodzi, ale szczęście ich, i że imby ich więcéj miał témby mu troski i ciężaru przybyło nad miarę.
Biskup milczał a Kaźmierz wymownie, z serca poczynał o nowych zakonach, pragnąc je co rychléj wprowadzić; Duchowieństwo i Gedko dla siebie ich pragnęło, bo samo je układać miało z księciem — ale ziemianie się obawiali, widząc że im ujmie swobody względem prostego ludu i kmieci.
Gedko mu o tém napomknął, że ziemianie stękali.
— Mogą li żądać — odparł Kaźmierz — abym ja im więcéj dał swobody niż sobie? Te prawa dawne, pogańskie które im odejmuję, odbieram też samemu sobie; moi służebni i ja ich się téż zrzec muszę.
Więcéj jeszcze czynię, bo wziąwszy po ojcach moich władzę książęcą wielką, dla nich się w części i jéj zrzekam, przyzywając ich do Rady, czyniąc uczestnikami panowania. Któż tu większą robi ofiarę — ja czy oni?
Tak było w istocie. Biskup odeprzéć tego nie mógł, ale ziemian starał się zwolna przygotowywać, aby się nie zrazili i z niechęcią ku nowemu panu a narzekaniami nie wybuchnęli.
Wieczorami u Biskupa schodzili się albo na zamku duchowni, rozprawiając jako królestwo to mogło być jak najlepiéj urządzone i postanowione.
Kaźmierz najgoręcéj się tym zajmował. Młody Wincenty (Kadłubek) ulubieniec jego, przynosił z sobą zaczerpnięte z ksiąg starych przykłady, czytano i rozbierano — a książe się coraz bardziéj zagrzewał do tego aby po sobie państwu pamięć zostawić dobrą i każdego człowieka w nim prawo postanowić mocno, a samowolę ukrócić.
W tym czasie Władysławowicze na Szlązku siedzący między sobą się spierać poczęli o ziemie. Po zmarłym bezpotomnie Konradzie Głogowskim, Bolesław księztwo zajechał, Mieczysław brat z Wrocławia go siłą wygnał i zajął tę część. Kaźmierza jako zwierzchniego pana wezwano do rozstrzygania między braćmi. Ruszył więc do Wrocławia ze dworem wielkim książe, sprawę rozsądził wedle sprawiedliwości, Mieczysław ustąpił z Wrocławia, a dla dziecka swego, które Kaźmierz do chrztu trzymał, dostał darem Oświecim i Bytom.
Okazał tu znowu książe iż mu nie szło o rozpościeranie granic, ani o ziemie, ale o miłość[69] pokój i zgodę.
Wspaniały dar uczyniony synowi Mieczysława obudził szemranie; Gedko i krakowianie nie byli z tego radzi; wspaniałość pana zwano nieopatrzną rozrzutnością, zżymano się na nią. — Książęta szlązcy, dosyć Kaźmierzowi niechętni, dobrocią tą nie zostali przejednani, zawsze pamiętając na prawo ojca, a jego zwąc przywłaszczycielem.
Powrócił Kaźmierz do Krakowa w sumieniu spokojny, rad z tego co uczynił, ale od swoich pochwały czekał próżno. Gedko milczał, a zapytany rzekł proroczo — iż się Szlązacy niewdzięcznością wypłacą.
Ziemianin Chmara, którego książe lubił dla wesołéj myśli, na dworze jego więcéj przebywający niż w domu, któremu Kaźmierz pozwalał mówić co chciał, powracającego przywitał całując kraj szaty.
— Miłościwy panie — odezwał się żartobliwie — łaska to Boża iż ze Szlązka nam choć ze gzłem i suknią wracacie, baliśmy się by i te tam nie zostały.
— Wierzajcie mi — odparł Kaźmierz — iż miléj jest dawać niż brać, i gzło widzieć na cudzych niż na swych ramionach.
— Kto ma ich na wymianę podostatkiem — rzekł Chmara — ale Wam miłościwy książe, bodaj wkrótce żadne nie zostanie.
Na to Kaźmierz, odparł śmiejąc się.
— Nie drogo zapłaciłem, jeźlim Oświecimem i Bytomiem serca kupił.
— Pewnie — rzekł Chmara — dodaćby jeszcze można parę włości, a no serca przedajne nigdy nie są pewne. Jeźli je kupić można, lada kto je — odkupi.
Westchnął książe i nie mówił już nic.
Chmara ten nietylko Kaźmierzowi ale i Biskupowi czasem prawdy dosyć gorzkie prawił, nie szczędził nikogo; staruszek jednak miły, słowo najprzykrzejsze tak osłodzić umiał, a czuć było że ono z serca płynęło, iż nikogo nie pogniewał. Gdy go na dworze zabrakło, wszyscy za nim tęsknili. A był człek wcale nie uczony choć rozumny, mądrych z ksiąg słuchał rad i często twardy orzech im dawał do zgryzienia. Dziwili się mu ci co czytali i uczyli się iż pisać ani czytać nie umiejąc prostym rozumem sięgał tam, gdzie ich mozolnie nabyta nauka doprowadzić nie mogła.
Gdy po wieczerzy na zamku zasiadali u stołu Scholastyk Lambert, Opat Lucyusz, czasem który z benedyktynów tynieckich i młody Wincenty, przedmiotem rozmów najczęściéj teraz bywały prawa różne, stanowione dla państwa, o których książe rad się był dowiadywać.
Razu jednego po powrocie z Wrocławia, Wincenty przyniósł z Troga Pompejusza powieść o Liguriusie (sic)[63] który ziemi swéj prawa nadał surowe bardzo a zbawienne, obowiązując do przysięgi ziemian swych, ażeby im póty byli posłuszni, dopókiby on nie wrócił. Poczém udał się na wyspę Kretę, na dobrowolne skazując się wygnanie i tam umarł. Ziemianie, którym surowość zakonów dolegała, z grobu prochy jego dobywszy przywieźli je nazad, aby się od przysięgi uwolnić.
Książe Kaźmierz ciekaw był się o prawach tych dowiedzieć, a Wincenty wyliczył ich dwanaście.
Pierwsze prawo stanowiło ażeby lud panu posłusznym był i wiernym, a pan dla ludu stróżem pilnym i łaskawym; surowym tylko dla złych.
Drugie, ażeby ziemianie i możni życie wiedli skromne, gdyż rycerstwu przystała więcéj wstrzemięźliwość niż rozpusta.
Trzecie, iż nie pieniędzmi, ale zasługą zaszczyty się nabywać miały.
Złota i srebra na równi z innemi kruszcami wartość postanowiono.
Władzę w ziemiach swych podzielił tak, ażeby królowi służyło prawo wypowiadania wojny, urzędnikom sprawienie sądów, senatowi praw straż, a ludowi wybór urzędników swych.
Majętności wszystkim podzielono na części równe, aby byli wyposażeni jednostajnie, i by możniejszych ani ubogich nie było.
Pożywienie wspólne i publiczne miało być u jednego stołu, aby się nikt nie dopuszczał rozpusty.
Młodzieży na rok po jednéj tylko sukni wyznaczono.
Ubogie chłopięta na wieś do roli posyłać miano, nie dając się im po miastach włóczyć, aby w pierwszych latach do pracy nawykali.
Dziewczęta dawane być miały bez wyposażenia. Żon dla pieniędzy brać zakazano.
Cześć oddawana być miała starszyźnie i zasłużonym, a nie możnym.
Gdy Wincenty o prawach tych rozpowiadał, a niektórzy im przyklaskiwali, zdumiewając się, iż w pogańskim narodzie tak piękne mogły być zakony, Chmara głową potrząsał i śmiał się. Spytał go książę, coby mu się w tém śmieszném zdawało.
— Widzi mi się — odparł Chmara — jakom człek prosty, iż poczciwiec ów Ligurius człowieka żywego mało znał, a dla drewnianych chyba kukieł prawo pisał. Nie dosyć bowiem równo podzielić mienie, trzebaby wszystkim dać jedną miarę głodu i pragnienia. Widzimy codzień, że jeden więcéj zapracuje niż drugi i jeden spożywa obficiéj, inny oszczędniéj. Rodzi się silnym niektóry, słabym inny — równości między ludźmi być nie może.
I to mi się śmieszném zda, że swych ziemian znając, pojechał umierać na Kretę, fortelem ich podszedłszy, za co mu ci jeszcze lepszém oddali, popioły przywożąc, by u jednego stołu chudem jadłem się nie żywić.
— Mnie zaś to tylko nie do serca — dodał książę, iż panującemu odebrał najdroższe jego prawo wymierzania sprawiedliwości, zdając ją na urzędników...
Takiemi rozprawy najwięcéj się Kaźmierz zabawiać lubił, w czém mu dogadzano, zawsze coś nowego przynosząc do stołu. — Czasami jednak ludzi zabrakło, brała księcia tęsknica jakaś wielka i albo na łowy jechał, lub go Wichfried smutnym widząc, ciągnął do Doroty.
Strofował Biskup niemca, który go unikał, a swoje robił, stawał się nałóg ów coraz straszniejszym, bo płocha niewiasta górę nad nim brała, i co chciała z nim czyniła.
Biskup nie mało się tém frasując, a widząc, że napomnienia nie skutkują, innéj rady nie znalazł nad tę, by braciom podszepnąć, ażeby siostrę gwałtem z Krakowa wzięli. Gedkowi zdało się, iż choćby książę gniew miał w sercu, nie śmiałby się za nią ujmować, a potémby o niéj zapomniał.
Z tém więc postanowił Stacha wyprawić do Tęczyna, który się podjął jechać w poselstwie, nikomu z tém, nawet Jagnie się nie zwierzając. Wybrał się jakby na łowy w okolicę.
Warowny był już naówczas zamek stary w Tęczynie, a że Dobrogost, który na nim siedział, wiedział iż nieprzyjaciół ma dokoła, sam zaś z Mieszkiem trzymał, straż zawsze utrzymywano pilną i ludzi podostatkiem.
Stach przybywszy, opowiadać się musiał, od kogo przybywał, powiedział więc Biskupa Gedkę i niebawem go wpuszczono.
Dwór pański był i ludny, służba mnoga, przyjęcie książęce.
Wprowadzono posła do izby wielkiéj, rycerskiemi zbrojami obwieszonéj, do której Dobrogost wszedł zaraz w sukni dla gościa wdzianéj umyślnie. Z Biskupem nie byli dobrze, Stacha przyjął téż zimno. Ponieważ komornik i jeden ze służby u drzwi stali na zawołanie, zażądał poseł rozmowy na osobności.
Gdy do komory bocznéj weszli, powiedział z czém przybył.
Do Krakowa nocą wtargnąć z ludźmi zbrojnymi nie było trudno, na dworze wdowa nie miała z kim się opierać, bo zbrojnych rozpuściła, mogli więc bracia pochwycić ją i uprowadzić, gdzieby chcieli. Nie mówił Stach wcale o księciu ani o powodach, jakie miał Biskup, oprócz publicznego zgorszenia.
Dobrogost zimno to przyjąwszy, odpowiedział po namyśle, iż z bratem poradzić się musi. Chciał wiedzieć jednak, czy książę jest o tém zawiadomiony i czy się to za jego przyzwoleniem działo. Stach odparł, że nic o tém nie wie, i że mu nie zlecono więcéj.
Przystojnie uczęstowany, ale odprawiony chłodno, Stach wrócił nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi.
Czekano na nią w Krakowie dni kilka, ale się nikt nie zjawił.
Tymczasem Dobrogost z Sędziwojem układali się o porwanie siostry, zapewnieni będąc, że im to ujdzie bezkarnie. Mieli Biskupa za sobą, a ten był naówczas wszechmogącym.
Jednego wieczora Wichfried księcia zawiózł do dworu Doroty, tam jak zwykle zasiedzieli się późno w noc przy kielichach i śpiewach.
Okiennice wszystkie były pozamykane, wrota podwórca zaparte; zapomniano o spóźnionéj porze, wdowa zabawiała księcia żywemi opowiadaniami przygód miłosnych, gdy nagle hałas i łomot do koła słyszeć się dały. Pod oknami ludzie biegali śpiesznie, porywano za okiennice, czeladź domowa krzyczała gwałtu. Służba stojąca w przedsieni, wparta do izby, biegła szukając oszczepów do obrony. Jacyś ludzie napadli na dwór.
Książę z Wichfriedem do mieczów się porwali. Sami będąc, ulękli się najścia, niewiedząc jeszcze z kim do czynienia mieli. Wichfriedowi na myśl przyszedł Mieszek; jako mężny rycerz, sobą zasłaniając księcia, stanął w jego obronie.
Wtém Dobrogost z Sędziwojem, zbrojni do izby wtargnęli, a ujrzawszy Kaźmierza, stanęli osłupieni.
Ludziom, którzy się cisnęli za niemi, znak dali, aby nie szli daléj.
Strwożona Dorota padła na kolana, chwyciła za suknię księcia, błagając go o ratunek.
Kaźmierz Wichfrieda usunąwszy, wystąpił sam, wyrzucając braciom nieposłuszeństwo i zdradę.
Zręczny niemiec wystąpił z tém, że książe zawczasu zawiadomiony o zamiarze najścia na dwór, umyślnie się tu znalazł, by nie dopuścić gwałtu. W ten sposób odjąć chciał im pozór do obmowy Kaźmierza.
Obaj bracia stali długo niemi i zdrętwieli. — Ulękli się, aby ich nieposądzono o zamiar gwałtu nad panem; nie śmieli już siostry brać, wstyd i gniew, że zawiedzeni zostali, odjął im przytomność.
Książę głosem groźnym pod karą główną, precz im ustąpić natychmiast rozkazał, a nie rościć więcéj żadnych praw do opieki nad siostrą, gdyż panujący pierwszym jest wdów i sierot opiekunem. Oświadczył, iż im zuchwały krok przebaczy, jeżeli oni sami zachowają o nim milczenie.
Dobrogost i Sędziwoj nie umiejąc się i nie chcąc tłumaczyć, bez pokłonu nawet odeszli i ludzi swych zebrawszy, obawiając się pogoni i sądu, przeklinając Biskupa, którego posądzali o zasadzkę — odjechali gniewni do Tęczyna.
Gdy się tak wszystko szczęśliwie dla wdowy skończyło, a Kaźmierz na zamek miał powracać, wdowa jeszcze strwożona na progu legła nie puszczając go i nie chcąc samą pozostać. Wichfried więc rad nie rad, musiał ją zabrać na zamek potajemnie, dopókiby się dla niéj inne bezpieczne nie znalazło schronienie.
W obszernych zabudowaniach na Wawelu, można było ukryć do czasu Dorotę, lecz zuchwała niewiasta znalazłszy się bliżéj księcia, wcale ztąd ustępować nie chciała. Musiał więc Wichfried dla osłonięcia jej, mianować się mężem, a że naówczas śluby kościelne powszechnemi jeszcze nie były, dość było nazwiska, aby bliżéj nikt nie wglądał.
Nazajutrz po wypadku, którego utaić nie było podobna, wieść o nim, choć sługom milczeć kazano, rozeszła się po mieście. Jagna się téż dowiedziała o niéj, a Stach z zamku przyszedł drżący gniewem i oburzeniem.
Można sobie wystawić rozpacz jego, gdy to, co miało być ratunkiem, stało się większém niebezpieczeństwem. Dorota na zamku, pod bokiem, obok księżnéj; Dorota, którą wszyscy znali, choć jako żona Wichfrieda, była groźbą dla przyszłości. Pobiegł natychmiast Stach do Biskupa żale rozwodząc, a ten wysłuchawszy powieści, strwożył się również. Więcéj jednak Wichfrieda niż księcia obwiniał.
Tegoż dnia Gedko na zamek się udał. Zbliżał się zapowiedziany już zjazd ów w Łęczycy, dokąd duchowieństwo i ziemianie zebrać się mieli dla ogłoszenia praw nowych. Radzono ciągle, przyszło i teraz do rozpraw poważnych.
Biskup znalazł zręczność Wichfrieda wziąć na stronę i gwałtownie napadł na niego, iż zgorszenia i niesławy jest narzędziem, zagrażając mu karą kościelną. Nawykł był do poszanowania téj władzy, jaką dzierżył i niewątpił, że niemiec się ukorzy. Stało się jednak inaczéj. Wichfried odparł zuchwale, że o niczem niewie, nikomu sumieniem swém rządzić, a siebie sądzić nie dopuści, że wie co czyni i za to gotów odpowiadać.
Nim Gedko miał czas go za harde słowa skarcić, niemiec pokłonił się i nieczekając więcéj, oddalił.
Biskup musiał na tém poprzestać, nie chcąc wywoływać na dworze zgorszenia, ale czekał na Kaźmierza i gdy się wszyscy oddalili, rzekł mu.
— Miłościwy książę, boli mnie serce gdy dobrego pana, z obowiązku upamiętywać muszę. Złym ludziom dajecie moc nad sobą, nieszczęsna ta niewiasta, którąście porzucić mi przyrzekli, bliżéj was jest niż była. — Co pomoże stanowić najlepsze prawa ludzkie, gdy się Bożych nie zachowuje? Miłościwy książe, zaklinam was, hamujcie waszą gorącą krew Piastowską, a nie kalajcie pięknéj duszy waszéj!
— Ojcze mój — odparł poruszony Kaźmierz — wierzcie mi, iż walczę z sobą, aby się słabości méj pozbyć, alem ułomny i grzeszny.
Westchnął Biskup — książe pochylił się i w rękę go pocałował.
Natychmiast zwrócił rozmowę na zjazd Łęczycki, a Gedko litując się jego upokorzenia, widząc skruchę — odszedł, niewznawiając już napomnień.
Nazajutrz wdowy już na zamku nie było — ale dokąd ją nocą przeprowadzono, nie wiedział nikt. Stach wysłał na zwiady, biegał sam, pytał sługi, nigdzie tropu znaleść nie mógł. Myślał jednak, że niewiasta jak ona, długo w ukryciu pozostać nie może.



V.

Nadszedł wreszcie ów dzień uroczysty, zdawna oczekiwany i upragniony; naznaczony został w Łęczycy zjazd duchowieństwa ziem wszystkich i ziemian, a starszyzny dla obwołania i poprzysiążenia praw nowych.
Był to, jakoby prastary wiec, zjazd jakiego od wieków nie pamiętano.
Rycerstwo i ziemianie stanąć na nim mieli obok duchowieństwa z prawem Rady przy księciu.
Pochlebiało to ich dumie, ujmowało wszechmocy Panu, dawało siłę jakiéj nie mieli, ale wiedzieli, że przyjdzie okupić cześć tę, zrzekając się samowoli nad ludem. Cieszyli się kmiecie i osadnicy, mając nadzieję, że gdyby nawet inny pan nastał, zakon przetrwa i spełniać się będzie. Radowało się naostatek duchowieństwo, najpierwsze mając zająć miejsce na zjeździe, opiekunów prawa nowego, stróżów jego, a zapewniając majętnościom swym bezpieczeństwo.
Najbardziéj jednak cieszył się książe Kaźmierz który tém prawem panowanie swe chciał uświetnić, sumieniu ulżyć, cześć sprawiedliwości, jaką w duszy nosił, czynem stwierdzić.
Dawno już, bo od pierwszéj niemal chwili, gdy go na Krakowie osadzono, marzył o tym zakonie sprawiedliwości.
Narzekania na Mieszka i Kietlicza, którzy tak srogo uciskali wszystkie stany, wkładały nań obowiązek zaprowadzenia prawodawstwa nowego.
Największą ofiarę rzeczywiście czynił on, bo się z praw swych wyzuwał, nic w zamian nie biorąc.
Arcybiskup Gnieźnieński i Biskup Poznański, którzy z innemi pasterzami na czele zjazdu zasiadać mieli, zapewniali go tylko, iż nie jedno potwierdzenie uchwał Łęczyckich wyrobią w Rzymie, ale i prawa następstwa na stolicę, złamanego przez wyniesienie Kaźmierzowe.
Najwyższy biskup rzymski, rozdający berła i korony, sam miał uczynić Kaźmierza panem, gdy on dotąd uważał się za przywłaszczyciela.
Radosny to więc dzień był, gdy książe ze świetnym orszakiem, któremu mnogie poczty ziemian towarzyszyły, po wysłuchaniu nabożeństwa w kościele św. Wacława i odebraniu błogosławieństwa, do Łęczycy wyruszył.
Ze wszystkich krajów podległych Kaźmierzowi rycerstwo, ziemianie, żupanowie, władycy najmożniejsi płynęli gościńcami, wiodąc z sobą gromady czeladzi występując ze wspaniałością największą. Mieli tu wystąpić po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, jako jedno wielkie ciało i siła dotąd nieuznana, chociaż od Szczodrego czasów potęga jéj rosła ciągle, zwiększając się z dniem każdym.
Wiec ten zwołany przez Kaźmierza, czuli to wszyscy, otwierał jakby nowych czasów wrota. Dla jednego tylko duchowieństwa, które już wszelkie możliwe prawa miało i używało ich w pełni, był on mniéj znaczącém zabezpieczeniem od samowolnéj grabieży. Na zjeździe pasterze majestatem swym niemal przyćmić mieli najwyższego pana. Wiedzieli oni jak Kaźmierz im był uległy, w ich rękach zresztą było potwierdzenie Rzymu, którego słuchać musieli cesarze i królowie, zwani przez Rudobrodego pogardliwie, królikami prowincyi jego państwa.
Duchowieństwo wybrało Łęczycę, jako zwykłe miejsce zjazdów swoich, tak że wiec ów mógł się jego synodem nazywać.
Kaźmierz oprócz ziemian, chciał mieć uczestnikami i świadkami zjazdu, książąt, którzy zwierzchności jego ulegali, pragnąc, aby i oni prawo przyjęli. Przybyć więc miał Bolesław Wrocławski, Otto, który trzymał Poznańskie, Mieszek Szlązki, Leszek Mazowiecki, syn Kędzierzawego i inni. Pomorscy namiestnicy, ziemianie nie tylko Krakowscy, ale z najdalszych krańców, które stanowiły dawną całość i do jedności się poczuwały — zjechać téż mieli.
Jesień była niepóźna jeszcze, ciepła i dosyć pogodna, gdy Kaźmierz z licznym dworem, wojewodami, żupany, urzędnikami mnogiemi, po królewsku niemal w podróż się wybrał. Towarzyszyło mu i duchowieństwo liczne i rycerstwo przydworne i czeladzi zastępy całe i długie wozów szeregi. Dobrze wprzód, nim on sam wyruszył z Krakowa, dwór wyjść musiał, aby po drodze przez okolice w większéj części mało zaludnione, piaszczyste, leśne, gotować obozowiska, pasze, namioty, mosty i dla mnogiego ludu a koni, pożywienie. Wypadała droga oznaczona do Łęczycy tak, iż mało i niewiele znaczących osad dotykała; idąc niezamieszkałemi stronami — Książe chciał może uniknąć grabieży, którą prawem chciał ukrócić, a w tłumnéj podróży zapobiedz jéj było trudno.
Kaźmierz choć kilka dni utrudzające trwało ciągnienie, był dobréj myśli, bo się zbliżał do dawno upragnionego celu. Czuł się po raz pierwszy istotnym panem na téj ziemi, któréj przynosił rószczkę oliwną. Nigdy go weselszym, piękniejszym, majestatyczniejszym nie widzieli druhowie jego; uśmiech ust, pogoda, nie zchodziła z czoła.
Jechali razem z Gedką, który równie wspaniale jak książę występował; Kaźmierz mu wszędzie pierwszy krok dawał, posłuszeństwo swe i podległość kościołowi chcąc przez to okazać. Dla Biskupa, któremu ani wiek ani powaga nie dozwalały zbyt śpiesznie podróży odbywać, musiał i książę zwalniać biegu.
Często pół dnia ciągnął ten pochód jak procesya kościelna ze śpiewami pobożnemi, które kapelani rozpoczynali, a wszyscy im wtórowali z odkrytemi jadąc głowami. W żadnéj z osad po drodze wszystkich ludzi pomieścić nie było podobna, rozbijano więc obozy, rozpalano ognie, namiot książęcy rozpościerano, a nazajutrz rano najczęściéj Biskup sam przy ołtarzu z darni pod gołem niebem mszę świętą odprawiał.
Zbliżyli się nareście ku Bzurze, ogromnym błotom i łąkom szerokim, które Łęczycki zameczek na kępie pobudowany otaczały. Z dala już widać tu było wszystkie suchsze łęgi zajęte obozami, gościńce mrowiące się ludem niepoliczonym.
Dla księcia mieszkanie zgotowane było na zamku drewnianym, dla Biskupa Gedki wraz ze Zbisławem gnieźnieńskim arcybiskupem i przedniejszemi duchownemi przy starym Tumie o ćwierć mili od Łęczycy, także wśród nizin i błot stojącym ale w zaroślach zielonych i cienistych drzewach.
Gdy Kaźmierz zbliżył się do Łęczycy, na gościniec wązki wysypał się tłum wychodzący go powitać. Arcybiskup gnieźnieński poważny starzec, Żyrosław wrocławski, Cherubin poznański, Lupus płocki, Onolf kujawski, Gaudenty lubuski, Konrad pomorski. Wszyscy oni razem z prałatami i duchowieństwem mniejszém składali grono sędziwe, poważne, najsilniejszą władzę w tych ziemiach dzierżące w ręku. Za niemi dopiero widać było jadącego Bolka wrocławskiego, Mieszka, młodego Leszka mazowieckiego i Ottona który wziął Wielkopolskę. Zbrojni, w szyszaki strojne godłami poubierane, książęta wydawali się niemal dworem tych starców, co im z krzyżami na piersiach przodowali, chociaż przepychem swojego otoczenia mu nieustępowali.
Szlązcy książęta, Władysławowicze, wychowani w Niemczech, do obyczaju niemieckiego zawczasu nawykli, nosili się rycersko i świetnie; wszyscy byli dorodnego wzrostu, szeroko ramienni, postawy pańskiéj. Bolko szczególniéj, który stroić się lubił, lśnił od złota i świecących blach swéj zbroi.
Mieszek mu nie wiele ustępował. Wziąć ich było można obu za wysłańców cesarskiego dworu lub książątka czy grafy niemieckie, bo w nich nic już północnych panów nie przypominało; poczty ich i dwory wyglądały téż z cudzoziemska.
Obok nich blady, wątły, schorzały wyrostek, z twarzą zbiedzoną, z oczyma przygasłemi, jechał Leszek syn Kędzierzawego, który nigdy żwawéj nieznał młodości, bo go od kolebki dręczyła choroba jakaś, na którą leku nie było, a obok niego Wojewoda dodany mu za opiekuna. Na Leszku zbroi mało co było, bo ciężkiego żelaza udźwignąć nie mógł.
Na twarzy jego smutnéj, choć dziecinnie uśmiechniętéj, śmierć zawczasu położyła swe piętno, a choć się jeszcze spodziewano że się może dorastając pokrzepi, inni już na spadek po nim patrzyli.
Z nim jadący Otto, syn Mieszka, któregośmy już widzieli, krępy, pleczysty, niezgrabny, z głową na grubym karku osadzoną, niedźwiedziowato jak zwierz dziki poglądał do koła.
W orszaku za niemi postępującym pełno było i twarzy osobliwych i strojów przeróżnych, dawnych, nowych, poprzynoszonych z ziem pobranych, ruskich, greckich, niemieckich, francuzkich, włoskich, duńskich i normandzkich. Każdy na uroczystość wielką brał co miał najkosztowniejszego, błyskało więc złoto i szkarłaty.
Na Krakowianach, których często nawiedzali kupcy z Włoch i Niemiec, przyprowadzający sukna, bławaty, klejnoty, broń, widać było barwę zachodnią, na Pomorzanach stare zabytki przepychu dzikiego, na tych co z rusią graniczyli, grecką kupię i oręże wschodnie. Ci co z Henrykiem na krzyżową wyprawę chodzili, nosili i teraz krzyże na chorągwiach i zbrojach, a broń ich na saracenach była zdobytą.
W towarzystwie Biskupów, przy dźwięku dzwonów, wjechał Kaźmierz przez most na kępę, na któréj stał zameczek Łęczycki, lichy naówczas i niepozorny, ale dla nawykłych do obozowania ladajakiego, dostateczny. Tu już dwór, który pana poprzedził, oczekiwał nań i uczta była zgotowaną w części na izbach zamkowych, częścią na podwórcach prostemi stołami i ławy z desek skleconemi zastawionych.
Następnego dnia po nabożeństwie, naznaczoném było zebranie się wszystkich na kępie dla ogłoszenia praw, o których ziemianie mówili z poddaniem się woli księcia, ale nie zbyt wesoło. Nikt się już przeciwić nie myślał, gdy duchowni rzekli że tak być powinno.
Stach, który z innemi przybył tu ze skarbcem podróżnym, tegoż wieczora ocierając się o ziemian, nasłuchać się mógł rozmów dziwnych. Nie wszyscy rozumieli czego chciał Kaźmierz, ale o tém wiedzieli iż przeklętym być miał ktoby kmieciowi zabrał samowolnie konie, pochwycił siano, spasł zboże, kazał się żywić i przewodzić.
Od Chrobrego czasów z pokolenia w pokolenie szedł ten zwyczaj dawny, a książęta, dwory ich i posłańcy jeździli kosztem tych, których chaty i pola znajdowały się przy drodze. Często sobie wybierano gościńce, gdzie się lepiéj pożywić było można, wielu się od posługi ciężkiéj okupiać musiało. Wygodném to było. Teraz i książę dla siebie wyrzekał się téj grabieży i ziemianie pod klątwą musieli jéj zaniechać.
Tylko czasu wojny gdy szły posły z wiciami a o obronę kraju chodziło, prawo stare do życia wracało.
Ziemianie stękali i sarkali.
— Teraz — mówił jeden ze Sreniawów — człek będzie musiał za sobą tabor prowadzić, owsy, obroki, chleby, siano.. bo kmieć albo sprzedać nie zechce, albo jak za ojca zaprosi. Niech się pan potém nie dziwi że służba iść musi durno a wolno.
— Kmiecia przez to licho nie brało, — dodał Lis — że przewód dał i karmił, przecie oni i tak głowy dobrze podnoszą, słuchać już niechcą, a co będzie daléj gdy w pierze więcéj porosną?
— Wszystkiemu winni księża Biskupi — mówili inni. — Im o własną skórę chodziło, aby gdy który z duchownych zemrze, niemógł się sąsiad z bezpańskiego mienia pożywić. Inni plebani po staremu dzieci mają siła, a już im teraz dziedziczyć probostw nie dopuszczają, więc by choć stodoły wypróżnić chcieli. Zkądże oni mają te ziemie i brogi, jeśli nie od nas? słuszna było aby na bezkrólewiu my ule podbierali. Mają oni i tak dużo, a na wojnę nie idą, ani dzieci ich.
— Chcieliby zagarnąć wszystko, — mruczał inny. — Żeby mogli dla siebie to prawo przeprowadzić, a i książęciu ziemian téż oberżnąć!
— A no, cicho! cicho — przestrzegali drudzy z boku — bo kląć będą jak posłyszą.
Zamilkli.
— Książę bo sam na tém najwięcéj pono straci, — ozwał się po chwili Cholewa. — Górę wezmą nad nim więcéj niż kiedy bywało. A co robić!!
Skarżono się tak i stękano, ale po cichu. Inni się znowu za kmieciami ujmowali, znajdując że prawo słuszne było. Wszyscy jednak ile ich tam się znajdowało, woleli prawo surowe niż żelazną rękę Mieszka i Kietliczowe zagony po kraju, łapanie winnych i niewinnych, których ze skóry odzierano i dla marnych grzywien męczono.
Nazajutrz gdy po nabożeństwie rannem weszło onych ośmiu pasterzy, w mitrach lśniących na głowach, z laskami złocistemi w rękach, w szatach od złota, pereł i purpury, z krzyżami na piersiach, z pierścieniami na rękach — i zasiedli kołem jak senat i sąd w izbie wielkiéj, Arcybiskup Zbisław tuż na równi z księciem, inni po bokach, a tuż ustawili się za niemi książęta we zbrojach i rycerskich pasach, a daléj ziemianie w szubach, w jedwabiach, sukniach szytych i bramowanych złotem — widok był jakiego ta ziemia dawno nie oglądała, majestatyczny, uroczysty, wielki.
Ci co szemrali wczoraj teraz umilkli przerażeni przed posłannikami Bożemi, którzy mieli prawo wiązać i rozwiązywać. Nie śmiał już nikt pomyśleć inaczéj niż ci ojcowie duchowni, przy których była mądrość Boża, słowo Chrystusowe, błogosławieństwo i klątwa, to jest życie i śmierć.
Kaźmierz, który najczęściéj skromnie się odziewał, na ten dzień niemal po królewsku wystąpił, przybrany w najpiękniejszą zbroję ze złotem, w pas kamieniami barwnemi dzierzgany, w czapkę książęcą o złotych obręczach, w płaszcz z purpury. I pięknym był jak nigdy, a lice jego szczęściem wielkiém i łaskawością promieniało.
Gdy się ukazał w tym majestacie okrzyknęli go wszyscy, — serca chwytał samém obliczem swém. Zdało się starcom że cień Krzywousta, odmłodzony i wypiękniony w niebiesiech, zjawił się przed niemi.
Wśród ciszy wielkiéj, wstał sędziwy Zbisław, i po modlitwie prawo uchwalone głosić zaczął:
— „Ktokolwiek kmieciom zboże lub mienie gwałtem czy w jakikolwiek sposób zabierze lub zabrać każe — niech będzie wyklęty!
Wszyscy biskupi powtórzyli za nim.
— Niech będzie wyklęty!
— Ktobykolwiek do dawania przewodu zmuszał lub zmuszać kazał, niech będzie wyklęty. — Czasu wojny tylko jest wolny.
I znowu powtórzyli klątwę pasterze.
— Ktokolwiek po zmarłym Biskupie dobra zagarnie lub zagarniać każe, choćby książęciem był, panem możnym, urzędnikiem, bez różnicy stanu — niech będzie wyklęty.
— Niech będzie wyklęty!
— I ten kto zabrane dobra kościelne przyjmie, zabranych nie odda w całości, za zwrot nie poręczy, jako wspólnik świętokradztwa — niech będzie wyklętym!
Dołożył Arcybiskup iż sam książę, dając przykład z siebie, prawom się tym poddawał, wszyscy téż pod klątwą posłuszni im być powinni.
Kaźmierz podniósł palce złożone jak do przysięgi na znak przyzwolenia i inni wszyscy szmerem posłusznym mu zawtórowali.
Nastąpiła dziękczynna modlitwa. Arcybiskup uroczyście pobłogosławił zebranych, poczém Biskupi wszyscy z duchowieństwem swém wyszli aby złożyć szaty obrzędowe, książę zszedł ze stopni i razem z książęty co go otaczali, pomiędzy ziemian zstąpił, witając jednych, uśmiechając się drugim, wszystkim okazując łaskawość wielką, oblicze prawdziwie ojcowskie.
Stoły już czekały na zamku pozastawiane, poczęli się więc po chwili kupić i garnąć wszyscy jak kto chciał, Krakowianie ze sobą, Mazury, Poznańczycy, Sandomirzanie i Lubelscy, wedle gromad i ziem do których należeli. Podkomorzowie książęcy przy stołach gospodarzyli. Sam Kaźmierz z duchowieństwem i książęty zajął miejsce osobne, ku któremu kto mógł spoglądał, bo wszystkich ich nie każdy znał i nie łatwo mógł zobaczyć. Pokazywano ich sobie — oto nasz!!
Wśród zasępionych, namarszczonych, pokrzywionych różnie twarzy, Kaźmierzowa królowała pięknością i weselem. Sam on innych zachęcał do spełniania kubków, a rozmowy ochocze wszczynał, mieniąc ten dzień najpiękniejszym życia swojego.
A że duchownemi był otoczony i rozmowy na tor poważny weszły, rad u stołu się zasiedział, o potrzebach ziem tych i przyszłości ich rozmawiając z niemi. Mówiono o zakonach nowych, o klasztorach wznoszących się na chwałę Bożą, benedyktyńskich, norbertanów i cystersów, o pobożności i pracowitości ich, potrzebie nawracania ludu, o sprawach niemiec i świata, o cesarzu i ziemi świętéj, wyprawach do niéj, jako na pogan sąsiednich w Prusach i Polesiu.
Upłynęło czasu wiele i ani się spostrzegł książę gdy sam dotrzymując wszystkim, co się około niego mieniali ciągle, wstawali i przychodzili coraz nowi, do nocy tak przetrwał.
Nie czuł wcale zmordowania. Wichfried aż szepnąć musiał mu iżby na spoczynek po dniu tak znojnym udać się czas było, na co Kaźmierz uśmiechając się odpowiedział iż szczęśliwym się czuje nie znużonym.
Wstał jednak i dał mu się zaprowadzić do przygotowanéj komory, chociaż ziemianie podochoceni długo jeszcze za stołami przesiedzieli.
Jak wszyscy ówcześni królowie i książęta, Kaźmierz rycerzem będąc i łowcem, pieszczonym nie był, wielkich więc wygód niepotrzebował. Twarde posłanie, prosty posiłek starczyły. Izba sypialna, jakby w obozie, łoże miała ladajakie, a jedyną jéj wspaniałością były złociste naczynia z wieczornym napojem, zbroje i stroje, jakich książę potrzebował.
Spało się na skórach, często na mało pokrytéj słomie i sianie.
Kaźmierz ledwie z pomocą komorników swych rozdział się ze szat kosztownych i stał w jednym kaftanie, do snu się zabierając, gdy do drzwi zaskrobano.
Wyszedł jeden ze sług zobaczyć i oznajmił że Bolko wrocławski z księciem mówić pragnął sam na sam.
Kaźmierz, który nie zbyt dawno ich z bratem pojednał, a zgodę uczynioną, pragnął utrzymać, sądząc że dla téj sprawy Bolko mu się wprasza, natychmiast go puścić kazał, idąc przeciw niemu z otwartemi rękoma.
Bolko, któregośmy przy wjeździe widzieli, pięknéj i dzielnéj postawy mężczyzna, rycerz odważny, nie miał wcale łagodnéj natury Kaźmierza, ani dobrotliwości piastowskiéj. Ostro mu patrzały oczy, twarz z ustami nieco nabrzękłemi, nieco rozlana, okazywała człeka co życia rad był na wsze strony używać wiele i nie szczędzić. Nie zbywało licu na wyrazie pewnéj przebiegłości prostaczéj i dumie źle pokrytéj, a pokrywać się usiłującéj. Kipiało w nim zawsze niewygasające wspomnienie praw, których ojciec jego był pozbawionym, choć Kaźmierz uczynił wszystko co mógł, aby pamięć krzywdy nie przez siebie wyrządzonéj zatrzéć.
Wiedział on że osadzeni na Szlązku książęta serca do niego wielkiego nie mieli. Tém więcéj téż pozyskać ich pragnął. Z uśmiechem witać go począł. Bolko szedł jakby zakłopotany i niepewny siebie, skłonił się nieco, obejrzał do koła, a że stali nieopodal drzwi, skinął wiodąc ku oknu.
Wszystko to zagadkowém było i tajemniczém.
Kaźmierz poszedł za nim ciekawy ale spokojny, bo dnia tego radość wszystko mu osładzała.
— Z prośbą ja do was przychodzę — rzekł wahając się Bolko — za złe mi jéj nie bierzcie. Posłem jestem.
— Czyimże? — spytał książę.
Bolko spojrzał badając i znowu się wahał.
— Nie gniewajcie się tylko na mnie żem przyjął pośrednictwo od niemiłego wam może...
— Mów, od kogo, proszę i co mi niesiesz..
Bolko czoło pocierał.
— Do serca waszego braterskiego, z prośbą, z pokorą Mieszek przychodzi! — rzekł wreście cicho.
Patrzał w oczy jaki skutek uczyni to słowo, Kaźmierz się wesoło uśmiechnął.
— Miłe mi jest owszem poselstwo wasze — rzekł — bo nic dla mnie pożądańszém być nie może, nadto bym Mieszkowi los jego osłodził.
— Mieszek jest bardzo nieszczęśliwy — mówił poseł ośmielając się. — Panem był, dziś jest bezdomnym wygnańcem. Nie o niego jednego idzie, ale o trzech téż synów młodszych. Co oni poczną? gdzie pójdą? jaki los ich czeka? Mieszek starzeje, wiek go uciska, a gorzéj troska o dzieci. Przypomnijcie sobie że przynimeście się wychowywali, że on niegdyś był wam bratem najlepszym, że gdyście ani kawałka ziemi nie mieli, po Henryku Sandomirz wam oddał.
— Pomnę to — odparł Kaźmierz — ale jakem mu księstwa nie wziął z woli własnéj, tak mu go zwrócić nie mogę mimo woli tych co mi je dali.
— Mieszek téż o oddaniu mu Krakowa nie myśli, ani go żąda — ciągnął Bolko. — Wiek już i siły jego nie potemu aby ciężar ten chciał brać na ramiona i z ziemiany burzliwemi, z duchownemi, samowolnemi miał walczyć! Rad jest że wy rządzicie, gdy lepiéj niż on umiecie im królować. Życzy wam szczęścia!
Tu Bolko twarz nastroił taką, jakby w to szczęście trudno mu uwierzyć było; a potém dodał.
— Bogdajbyście byli szczęśliwsi od niego u panów ziemian.. Złamali oni przysięgę ojcu mojemu, jemu — wzięli was, a dziś już i na was szemrzą. Któż wié co będzie? Nie ręczyć i za to że gdy wy się im naprzykrzycie, zechcą albo do Mieszka powracać, lub jeszcze innego wybierać.
— A! Bóg z niemi! — odrzekł Kaźmierz spokojnie — powrócę do Sandomirza!!
Bolko popatrzał nań zdumiony tą obojętnością.
— Dla was, — począł znowu — bezpieczniéj byłoby i spokojniéj, pojednać się z Mieszkiem i mieć go przyjacielem niż wrogiem.
— Ja tego pragnę, jak Bóg Bogiem! — zawołał Kaźmierz — choćby największym kosztem.
Bolko niby wątpiąc o szczerości tego wyznania, popatrzał nań, a Kaźmierz powtórzył.
— Wierzaj mi, pragnę tego. Czegoż chce Mieszek?
— Nic więcéj nad to co mu się święcie i sprawiedliwie należy wedle ojcowskiego naznaczenia. Daj mu napowrót Poznańskie, które własny syn wydarł, dej mu je całe, z Ottonem się on przejedna. Daj mu je przez wdzięczność, przez rozum, przez serce twe.
Kaźmierz ręce podniósłszy, objął Bolka za szyję.
— Bądź mi pozdrowion wdzięcznie, pośle zgody i pokoju! — zawołał. — Oddam mu je! o ile w méj mocy to jest, zgadzam się, niech bierze.
— A któż tu panem jeśli nie ty! — zapytał Bolko.
Kaźmierz głową potrząsnął.
— Miły mój, — odparł — bez rady duchownych i panów, ja niemogę nic. To ci tajnem być nie powinno. Wezwać ich muszę, radzić się będę, sam powiem że tego pragnę.
— Oni ci się nie będą śmieli sprzeciwiać — rzekł Bolko.
— Daj Boże! — odparł Kaźmierz. — Nie chcę nic poczynać bez was, abyś mi świadkiem był, że szczerze idę.. Jutro rano z Arcybiskupem i Gedką mówić będziemy, a przez nich z wielkopolany..
Uścisnął go raz jeszcze.
— Bóg niech będzie świadkiem prawdy i szczerości słów moich — dodał. — Zrzekę się poznańskiego chętnie, bo widzę to sprawiedliwém, a sprawiedliwym chcę być.
Bolko, który się widać niespodziewał z taką łatwością uzyskać tego z czém przyszedł, gotując się błagać i przekonywać — niemiał już więcéj co mówić. Stał niedowierzający, niespokojny.
Kaźmierz dostrzegłszy tego, odezwał się jeszcze.
— Dzień to zaprawdę szczęśliwy dla mnie, gdy i duszne życzenie moje ziszcza i robi mi nadzieję że w bratu druha odzyszczę.
Bolko do ramienia mu się pochylił, uściskali się — szedł do drzwi.
Tak się rozstali, a Kaźmierz przywoławszy zaraz komornika, kazał mu zbudzić się rano, u Arcybiskupa i Gedki zamawiając ranną rozmowę.
Jak dzień wszystko się na zamku poruszać zaczęło. Biskupi i prałaci, niektórzy w Tumie, inni w kościele Łęczyckim za miastem, drudzy na zamku w kaplicy msze odprawiali. Kaźmierz jednéj z nich wysłuchawszy, pragnął co prędzéj z Gedką się rozmówić, gdy właśnie go oznajmiono. — Weszli do komory osobnéj.
— Bóg mi pobłogosławił — począł Kaźmierz i wczorajsze poselstwo Bolkowe Biskupowi opowiedział żywo.
Biskup słuchał bardzo uważny ale zasępiając się. Pierwszém słowem jego było.
— Mieszek szczerym nie jest. Chce Poznania aby z rycerstwem jego na Kraków potém uderzyć[70]
— Ojcze! — przerwał Kaźmierz — nie posądzajmy go!
I to mówiąc w ramię pocałował Biskupa.
— To moje pragnienie jedyne. Niech się ono ziści! zgody i pokoju chcę!!
Biskup widząc jak gorąco się ujmował, zamilkł.
— Zwołamy ziemian poznańskich, dziś czy jutro — rzekł — już to dziś w obyczaj poszło, że bez woli ich, pana im narzucać się nie godzi.
Książę się zdumiał i cofnął.
— Tak jest — odparł Gedko. — Dziedzictwo to czy nie, po ojcu czy po bracie, ziemianie rozstrzygają kto im miły i kogo słuchać mają. Arcybiskup téż Zbisław ma prawo wypowiedzieć zdanie swoje.
— A ja? — przerwał Kaźmierz — cóż ja?
— Miłościwy książę — odezwał się Biskup. — Wy ze wszystkich macie powagę największą, ale z ziemiany naszemi, którzy są dosyć samowolni a burzliwi, siłą coś chcieć dokonać — trudno. Zamiast zgody i pokoju mieć będziecie swar i rozruch.
— Ale oni powinni przystać na to! — przerwał książę.
— Niewiem — rzekł Gedko. — Pragnę dla was oszczędzić trudu i zachodu, zatém pozwólcie nam z Arcybiskupem probować. Puściemy wieść o tém że Mieszek ma na Poznań powrócić. Zobaczemy co rzeką.
Zadumany trochę frasobliwie, Kaźmierz przystał na to.
— Dajcie mi to zgotować powoli! — powtórzył Gedko i wyszedł.
Zadumany głęboko książę pozostał sam z sobą.
— Nie jestem już panem! — powtarzał w duchu — nie mogę nic bez biskupów i ziemian! Jestli to lepiéj czy gorzéj?
Miłość pokoju i sprawiedliwości pocieszała go że tak być lepiéj musiało, a dla sumienia bezpieczniéj. Ale pamięć zarazem przywodziła dawne czasy, dziadów i ojców, które inne były... Naówczas oni jedni rozkazywali, i potęgę mieli wielką!
— Alem ja w duszy méj spokojny! — dodał pocieszając się.
Zdawszy na Gedkę staranie Kaźmierz dnia tego, nikomu więcéj się myśli swéj nie zwierzał. Czas upłynął na rozmowach i popisach rycerskich. Ziemianie, z których wielu mieli prośby i żałoby, wszyscy jeszcze w Łęczycy pozostali.
Miał téż Kaźmierz chorego Leszka, którego kochał jak własne dziecię i z nim się jak z dziecięciem zabawiał. Starania około niego potrzeba było, bo słabe chłopię znieść nie mogło tego żywota, jaki wówczas wszyscy wiedli. Oprócz Kaźmierza co go kochał, inni co się na spadek oglądali, widząc że długo żyć nie mógł, otaczali go wielką okazując miłość. Dla nikogo czulszą nie była rodzina jak dla niego, zalecał mu się każdy ujmując dla siebie. Zabawiano go, przynoszono podarki ten i ów mu się do Płocka obiecywał, a Leszek wszystko przyjmował z uśmiechem dość obojętnym. Wśród tych rozrosłych na olbrzymów rycerzy, z których każdy ogromną zbroję żelazną jak piórko dźwigał na ramionach, ciężki szyszak brał na głowę, na koniu mógł dzień cały harcować, on się wydawał jak istota z innego zabłąkana świata.
Stary Żyra do boku mu dodany, chodził za nim jak niańka go pilnując, w rozmowach nawet często albo mu poddając słowa, lub sam zań odpowiadając. Biednego Leszka nic się tu nie zdało obchodzić — znużony pokładał się na ławach, dla wszystkich starszych równie uprzejmy i zarówno obojętny. Jednego Kaźmierza zdawał się kochać więcéj.
Książe się nim téż szczególnie opiekował. Pamiętał że umierający brat oddał mu go w opiekę, rad był słabe to dziecię wypiastować na męża. Ale kilku już uczonych mnichów benedyktyńskich posyłano mu, dawano leki różne a dziecię ciągle słabło, i choć rosło, wzrost zdawał się je czynić coraz wątlejszém.
U stołów Bolko się przysiadł do księcia badając go pilno oczyma o skutek rozmowy.
— Czekam na odpowiedź Biskupów, — szepnął mu Kaźmierz.
Bolko okazał trochę zakłopotania ale — zmilczał.
Dotąd, choć ziemianie po kątach cicho szemrali, nie było znaków aby to ich bardzo bolało co się dokonało. W obozie i na zamku wesołość panowała i ochota wielka, ze wszystkich ziem rycerstwo się bratało, opowiadało sobie co się gdzie działo, śmiechy się raźne rozlegały, a poza kępą zamkową, o ile błotnista okolica dozwalała, szalano po troszę, zwłaszcza młodzież, wyścigając się, biegając o zakłady, probując koni zręczności i siły. Pod wieczór jednak Kaźmierz i drudzy spostrzegli że się coś w téj zgodnéj dotąd ciżbie zawichrzyło.
Ludzie się poczęli powoływać, zbierać w kupki osobne, ściągać po kątach. Tu i owdzie słychać było dających sobie hasła wielkopolan. Domyślił się Kaźmierz że słowo już puszczono między nich. Lecz że wieczór nadchodził, czasu zostawało mało, nie widziano więcéj nad to że rycerstwo od Poznania i Gniezna osobno się wyłączyli i bardzo żwawo gwarzyli.
Ze wszystkich ziem co się tu zgromadziły, krakowska najbardziéj się odznaczała butą i samowolą, — ztąd szło zawsze hasło do upominania się swobód i roszczenia praw.
Tu powtarzano głośno że ziemianie panów sobie wybierać a bodaj przebierać w nich mogą. — Odprawa dana Mieszkowi jeszcze dumę tę i samowolę podniosła. Obok krakowian w jednéj prawie mierze stali starzy piastowscy wielkopolanie, którzy téż tego chcieli co i oni i o toż się upominali.
— Jako oni tak i my, — mówili, — bośmy to przecie tak dobrzy jak oni, jeśli nie lepsi. Z naszego ula wyszły matki! Jeżeli oni sobie wybierać mogą, nam przystało toż samo co im.
Dotąd było to próżne gadanie, ale tego wieczora zabierało się na coś więcéj.
Gdy się wielkopolanie poczęli zwoływać i naradzać, inni postrzegłszy to, zaniepokoili się. Krakowianie już badali — co tam było? Odpowiadano im.
— Nasza sprawa domowa.
— Kiedy wasza to i nasza.
— Jako żywo! o naszą skórę idzie.
Dowiedzieć się nie można było co się stało, ale wielkopolan jak wymiótł na zamku nie stało. Starszyzna ich ku Tumowi ciągnęła i po drodze, widać było, jak stawali i o coś się bardzo spierali. Inni ciekawi byli nad miarę — co tam jest? Nikt nie wiedział.
Pocieszano się tém iż domowa jakaś sprawa była, o którą z Arcybiskupem mówić chcieli i pewno dokończyć ją między sobą jak zaczęli.
Pod noc późną zasiedzieli się wszyscy za stołami u dzbanów, ochoczo i z dobrą myślą. Już o nocnéj godzinie, wielkopolanie, których nagle nie stało, małemi gromadkami od Tumu wracać zaczęli. Przychodzili milczący, siadali za stół, na twarzach widać było że się czémś gryźli — pytano ich, głowami trzęśli.
Ten i ów krzyknął wabiąc drugich. — Posłuchanie jutro! — Inni przebąkiwali. — Nasza rzecz, a no kto się za nas teraz nie ujmie, za tego my czasu sposobnego nie staniemy.
Zaczęła powracać starszyzna, umęczona, zła, kwaśna. Nie szli na zamek, gdzie dla nich miejsce było, posiadali w podwórzach za stołami, popodpierali łokciami, pili i sumowali. Krakowianie widzieli że coś grubego się warzyło, ale który z nich badać zaczął, dostał ostrą odprawę. — Pilnujcie swego nosa!
Pomiędzy sobą, gdzie się ich więcéj zeszło, gwarzyli wielkopolanie namiętnie, podnosili pięści, spierali się, odgrażali. Uderzało to wszystkich, że władycy możniejsi do księcia nie szli, a co który na zamek spojrzał, nadymał się groźno. Wyrwały się wyrazy:
— Zobaczymy! Co to my dzieci? co drugim, musi być i nam. Im z nosa spadło a nas będą częstować! — Albośmy to głupi! nie damy się! i t. p.
W takiem usposobieniu dotrwali do nocy i powoli się do namiotów, szałasów i wozów swych porozłazili. Stach, który znał różnych a wielu, próbował ciągnąć za język, nie dali mu się. Zaczynał zawsze od księcia i pochwał jego, zimnymi twarzami przyjmowanych. Wczoraj jeszcze dużo było takich, co go wielce kochali, dziś nikt się nie odezwał dobrego słowa.
— Cóżeście to tak markotni? — zapytał podpiłego już starego, o którym wiedział że po piwie języka nie strzyma.
Ten mu się pochylił do ucha, gębę ręką zasłaniając.
— Niewiecie nic? A toć nam tego dusiciela Mieszka chcą dać do Poznania za pana. W Krakowie zły był a nam ma być w sam raz. Cóż to my za jedni? Znoski? Książę wasz myśli, że my mu z sobą damy robić co jego wola i łaska? A no? Zobaczemy! Jak się uprze — to i jego precz wyżeniemy z Krakowa, a innego poszukamy. Czy to ich mało jest? Niechaj wie, że jak go ziemianie zrobili, tak odrobić potrafią!



VI.

Nazajutrz rano poznać już było nie można owéj zgodnéj wczora ziemian gromady. Jak stado owiec gdy wilk w nie wpadnie, wszystko się rozpierzchło i popłoszyło.
Wyglądało rozbito i groźno. Tu i owdzie na całe gardła pokrzykiwano, wrzawa i rozdrażnienie coraz rosły. Na pojedynczym człowieku cale inaczéj każde słowo i wieść skutkuje. Powoli je myśl przyjmuje a serce się niem rozgrzewa; w gromadzie, gdzie ten i ów podżega, żywiéj do góry wszystko się niesie i bucha. To co by hamować miało, w otwartém polu, z tłumu rychléj wywoła przekorę. Niechże ludzie słowu przyklasną, albo mu się rozśmieją, jakby je wiatr popędził leci i w czuprynach siada.
Jeden drugiego radby prześcignął, powie kto jeden, wnet dziesięć woła drugi, aby się wyprzedzić nie dał, rzecze zły, okrzykną najgorszy. Gromada gdy kocha to strasznie, gdy nienawidzi, to zabójczo, gdy odpycha, to na drugi koniec świata, gdy przyciąga, udusić gotowa.
I tu się tak stało. Ledwie im szepnięto o Mieszku z wieczora, że im go chcą dać, jeden zawołał aby go tam wzięli zkąd wyszedł, drugi klnął ostatni zabijać był rad..
Ci co by inaczéj mówić chcieli, nie śmieli, odwaga odpadła, a zwolna i ich téż rozgrzało. Poszło to jak ogień po suchych wrzosach jesienią — zrana już gorzało wszystko. Arcybiskup staruszek, który się wybierał za myślą książęcą przemawiać, znalazł już swych ludzi tak przygotowanych, że go słuchać nie chcieli.
Tajemnicy nazajutrz już nie czynili Wielkopolanie i poczęli Krakowian buntować.
— Co nam dziś, to wam jutro!
— Poczęło się od podwód i przewodu, które nam odjęto — wołali — od księżowskich spichrzów, do których nam już pod klątwą zajrzeć nie wolno, choćby bezpańskie były, a tu już — patrzcie, i pana narzucają!
— Co to my Mieszka nieznamy — powiadali drudzy, — samiście go nam przecie ukazali jakim on jest, gdyście go precz wyżegli. A teraz dla nas ma być dobry?
— Słuchajcie! — prawili zapaleńsi Krakowianom — jeżeli Kaźmierz się uprze swoją wolę mieć, my téż ją mieć będziemy. Razem z wami wyżeniemy go, a młodego Leszka weźmiecie do Krakowa, ten zrobi co zechcemy.
— Do panów Biskupów! — krzyczano.
Krakowianom się to dosyć podobało, żeby bodaj nowego pana szukać, a okazać co to ziemianie mogą.
— My z wami! — poczęli krzyczeć. — Do Biskupów!
Wrzawa się już nie lada wzięła w podwórcu. Stach, który od wczora chodził niespokojny, postrzegł że nie żartem się zanosi na zawieruchę. Puścił się jako swój do swoich, żeby zbadać jak rzeczy stały.
Zamek prawie opustoszał. Nierozjeżdżali się ziemianie, ale w nich wrzało — jedni stawali na gościńcu drudzy po łąkach, inni jechali do Tumu. Zamęt coraz był większy.
Od Mieszka się zaczęło, a teraz już dla Kaźmierza groźnem się stało.
Okrzykiwano go wczoraj, teraz zabierano się kląć, iskry tylko było potrzeba aby ziemian, utratą praw zadraśniętych, do reszty zburzyć. Stach, lepiéj znający niektórych z Krakowian, probował wstrzymywać i upamiętywać. Ale — gdzie tam! Sprawa była wspólna, umysły się zapalały, ani już było mówić z niemi.
Jedni biegli do Gedki, drudzy do Arcybiskupa Zbisława, inni gromadzili się do kupy i już radzili kogo sobie nowego mają wybierać. Biskup Gedko od rana był na zamku, od pierwszéj chwili postrzegł na co się zaniosło, ale miał nadzieję powagą swą hamować.
Starszyzna Wielkopolska naprzód nie do niego ale się posunęła do Arcybiskupa. Staruszek im odpowiedział że o niczem nie wie i odprawił ich do Gedki. Zrazu iść do niego nie chcieli, potém kilkunastu się ich wybrało, poszli.
Biskup postrzegłszy ich przybywających, wiedział już co z sobą nieśli. Dość było popatrzeć na nich, by postrzedz iż tak w piersiach wezbrało że ledwie donieść mogli, buchały im słowa jak kipiątek z garnka. Wcisnęli się wyprzedzając i popychając, twarze rozgorzałe, oczy zaiskrzone, włosy porozrzucane, usta drgające. Gedko który zawsze panem był siebie, w chwilach stanowczych umiał się oblec powagą, która onieśmielała. Nie okazał wcale iż się gniewów domyśla, przybrał twarz pogodną, błogosławił, uśmiechał się.
W tém razem trzech głos zabrać chciało.
Wskazał wybrawszy jednego, starego Rolę, aby przemawiał za innych.
— Pomaleńku, po jednemu, moje dzieci.
Trochę ich to otrzeźwiło. Rola posunął się naprzód, lecz gdy już mówić zaczynał, głos mu tak drżał ze wzruszenia, iż go zrozumieć nie było można.
— Pomaleńku! — powtórzył Biskup.
Rola odetchnął, kaszlnął, zaczął.
— Przyszliśmy tu jak dzieci do ojca, po sprawiedliwość i miłosierdzie, których już na świecie nie ma.
— A no i prawda! — zawołali inni za nim — nie ma.
— O co wam idzie?
— Książę nam samowolnie chce narzucić pana, tego którego wy ojcze, wymietliście precz z Krakowa, bo ze skóry darł ludzi z Kietliczem. A myż nie Boże stworzenia? nasza skóra nic nie warta? Za co my cierpieć mamy i jeszcze się wstydać? My go nie chcemy!
— Niechcemy! niechcemy! — zakrzyknęli wszyscy.
Gedko słuchał podparty na ręku.
— Ja — odrzekł powolnie — ażeby to stanowczo postanowione być miało, nie wiem. A no gdyby tak było?
— Niechcemy! — zawołali Wielkopolanie.
— Posłuchajcież no — rzekł Biskup.
Uciszyło się.
— Gdyby tak było — dodał — dzieci moje — cale inna rzecz Mieszek w Poznaniu a Mieszek w Krakowie.
Zakrzyczano, Biskup mówił daléj.
— Tak, tak, dzieci moje — bo Mieszek w Krakowie był panem zwierzchnim i czynił co chciał a na skargę pójść nie było do kogo. Ten sam Mieszek u was nie może czynić tylko to co mu Kaźmierz pozwoli. Gdy mu każe Kietlicza precz odpędzić — musi go odegnać. Widzicie że sprawa zupełnie różna. Wiecie dobrze że ja Mieszkowi nie sprzyjam, bom pomógł go z Krakowa wysadzić, tego się nie zapieram. U was on panem nie będzie, ale włodarzem.
— Ho! ho; — począł drugi, Skóra, jeden z najgorętszych — my to od razu wiedzieliśmy, że miłość wasza potraficie nam prostym ludziom tak rzecz postawić, jak zechcecie. Na to ojcowie duchowni uczą się po za granicą, aby nam nieukom umieli oczy zapruszać. My, prawda, w księgach nie czytamy, językiem tak nie umiemy obracać jak księża, ale u nas co krzywo to krzywo, a co prosto to prosto — i koniec.
Gedko dostojnik wielki, pan możny, obraził się mową zuchwałą.
— Śmiecież wy, mnie, pasterzowi wyrzucać, jakobym ja was fałszem chciał karmić? A wiesz ty co popełniasz, zuchwale targając się na mnie?
Uderzył się w piersi i cały jakby purpurą oblał.
Skóra popatrzał nań, ale że Biskup nie jego był, nie bardzo się strwożył.
— To już co człowiek myśli, mówić nie wolno? — zapytał.
Drudzy obstając za nim, szemrali téż, Biskup choć się hamował, uczuł potrzebę okazać gniew i oburzenie. Nie pobłażał nigdy oporowi władzy swéj i nieposłuszeństwu.
Wyprostował się i począł głosem uroczystym.
— Chcielibyście wy, sami tu już, bez książąt i bez nas gospodarzyć! Sami sobie panów dawać, prawa stanowić, dogadzać wymysłom? Ojcowie duchowni wam już za nic? A no wspomnijcie, że jakeśmy wam dali skosztować swobody, tak jéj i przykrócić potrafiemy.
Odetchnął Gedko i spoczął nieco, oglądając się po ziemianach, którzy wzrokiem między sobą naradzali się.
— Chcecież aby Mieszek bezdomny, — dodał Biskup — nam i wam, siedząc na granicy, wiecznie pokoju nie dawał, warcholił i spiskował? Przecie go gdzieś osadzić potrzeba.
— A no — zawołał Skóra hardo — mieśćcie go sobie gdzie wola i łaska, byle nie u nas.
— Nie u nas! — potwierdzili inni.
— My go nie chcemy.
— Uprze się pan Kaźmierz — dodał Skóra — my i Krakowian od niego odciągniemy, a to go spotka co Mieszka!
Biskup uderzył nogą o ziemię.
— Śmiecie grozić, jemu i mnie! — krzyknął.
— Waszéj miłości nie stanie się nic — odparł Skóra — a książę Kaźmierz tak pójdzie z Krakowa jako i Mieszek.
— Myślicie że bezemnie i bez nas uczynić to możecie? — gwałtownie począł Gedko. — Wybyście sami nie mogli bez nas — nic! nic! Mylicie się zuchwali a krnąbrni, nie wy, ale my Biskupi, najwyższą władzą Biskupa Rzymskiego panujemy światu, my zrzucamy i sadziemy!
Skóra, na którego towarzysze patrzali przelękli, co na to rzecze, zamruczał tylko.
— Probowali my z Biskupami, poprobujemy bez nich. Nasza natura taka, miłościwy ojcze, pozwól kurze na grzędzie, polezie ci wszędzie. Tak nas Bóg stworzył.
Nieprzystojny ten żart, który Gedkę do gniewu pobudził, ziemian stojących za Skórą, rozśmieszył, co poważnego Biskupa bardziéj jeszcze rozjątrzyło. Widział że poszanowania dlań nie miano.
Groźno podniósł głos i palce do góry.
— Strzeżcie się zuchwali, abyście nie ściągnęli piorunów na siebie, i nie zostali wyłączeni z kościoła, strzeżcie się!
Skóra stał, jakby go to nic nie obeszło.
— Tu o żaden kościół nie idzie, — odparł — my Biskupa w kościele słuchamy i słuchać będziemy, dziesięciny dajemy, w ręce całujemy, ale tu sprawa inna. Tu o ziemię naszą idzie, a my sobie kołków na głowach ciosać nie damy. — Nie!
Gromada ośmielona znowu, poczęła potakiwać silnie. Gedko w gniewie rzucił się i na drzwi im wskazał.
— Idźcie do swojego Pasterza, wy zuchwałe pyszałki, idźcie, ja z mojemi Krakowianami sobie poradzę.
Skóra potoczył wzrokiem po swoich, dał znak, pokłonił się.
— Pochwalony Jezus Chrystus!
I wyszli.
Zuchwalstwem tem i uporem dotknięty mocno Gedko, długo potém przyjść do siebie nie mógł. Sprawa przybierała rozmiary groźne, ziemianie krakowscy poczynali jawnie brać Wielkopolan stronę. Kto się inaczéj odezwał, zakrzykiwano go że rabem i parobkiem książęcym był, a nie ziemianinem. Wielkopolanie całą ławą, dowiedziawszy się że Arcybiskup był w Tumie, jedni pieszo, drudzy konno się wybrali do niego.
Arcybiskup Zbisław, choć na zjeździe tym i w sprawach krakowskich na oko wielkiego nie brał udziału, choć niknął przy Gedce, nie mniéj był czynnym od niego. On to sprawił, że Ottonowi dając poznańskie, Kaźmierz Gniezno dla siebie wyłączył. Cale inaczéj działał Arcybiskup niż Gedko. Ten szedł jawnie i głośno, stary Arcybiskup nie lubiący walki, nie wierzący może w jéj skuteczność, powoli, łagodnie działał i nieznacznie, choć niemniéj dzielnie. Najczęściéj drugim dawał hasło, a sam zostawał na stronie.
Umysł to był niepospolity, rozum wielki, ale skromnem milczeniem okryty.
Przez drogę do Tumu, ćwierć mili, ziemianie czas mieli ostygnąć trochę, a niektórzy bardziéj jeszcze się rozgrzać. Skóra radził nie ustępować i przy swém stać, kamieniem.
— Jak my się im raz damy, — mówił — to po nas. Albo my tu gospodarze, albo księża i książęta. Duchownych my z sobą mieć chcemy ale nad sobą — nie!
Wszyscy mu potakiwali. Część jedna Wielkopolan, ludzi przezornych, dawszy się większéj liczbie swoich wybrać do Tumu, sama pozostała w Łęczycy, aby Krakowianom nie dać ostygnąć. Chciano ich mieć koniecznie z sobą, aby Kaźmierzowi zagrozić.
Zostali najgorętsi i dawszy sobie znaki, poszli między ziemian krakowskich, mazurów, sandomirzan, lublinian, pozyskując ich dla swéj sprawy. Tu im szło szczęściem różnem.
Krakowian którzy zawsze byli dosyć butni a nie mieli czasu się do Kaźmierza tak bardzo przywiązać, i siłę swą pokazać chcieli, łatwiéj sobie od razu zjednali i utrzymali z sobą. Sandomirzanie przywiązani do dawnego pana, słuchać ich nawet niechcieli.
Główna waga była na Krakowianach.
— Co to wy — nawoływali poznańczycy, — mnichy jesteście czy klerycy, czy żaki żeby wami Biskupi i księża rządzili? Co wam Gedko powié, wy go zaraz słuchać macie? Niespodobał mu się Mieszek, wygnaliście go precz, a podoba mu się go sadzić na nasze karki, to wy mu będziecie pomagali?
Pamiętajcie że Biskupi nie wieczni, a z nami przymierze trzymać lepiéj niż z niemi.
Podweseleni i siłą swą rozmarzeni krakowianie, dosyć się na to godzili.
Jeden Mikołaj Lis, brat Pełki, Dziekana krakowskiego, pan znaczny, umysłu przebiegłego, rozumu wielkiego, który niegdy na naukach we Włoszech z bratem bywał i tam się po różnych szkołach ćwiczył — na hałasy te głową potrząsał. Pomagał mu Chmara, drwiąc z zapalonych.
Mikołaj mówił.
— Gdy dla lada czego panów zaczniemy mieniać raz w raz jak płoche dzieci, pośmiewisko z siebie uczyniemy. Okaże się że Mieszek co nas żelazną ręką trzymał praw był, bo dobrą wolą nic nie zrobi z nami. Sprawa to nie nasza, a Wielkopolan, co my mamy dla nich zrywać z panem dobrym, łaskawym, który nam ojcem jest?
A Chmara wtrącał.
— Nie macie słuszności, panie Mikołaju, trzeba coraz to z innego pieca chleba probować. Wyrzućmy Kaźmierza że dobry, weźmijmy sobie Leszka, który ledwo dysze, ten będzie lepszy, bo nie pożyje długo i znowu nowe sitko na kołek. A tu się ludzie przytém pożywią, nowy pan, nie jednemu kabat nowy!
Mikołaj jakby nie słyszał tych żartów, surowo przemawiał.
— Niesłuchajcie warchołów płochych, dobrze żeśmy pod dachem, nie leźmy dobrowolnie na słotę.
— Prawisz tak — przerwał mu Dobrogost z Tęczyna, — bo i ty i brat twój, co przy biskupie jest, oba Biskupowi służycie, jego piosnkę śpiewacie.
— Nie — odparł Lis dumnie — ja nie służę nikomu, tylko własnéj sprawie, gubić się naszéj ziemi nie damy, i ja i drudzy co są ze mną.
— A wieluż was jest? — zawołano z ciżby — policzcie się?
Mikołaj obejrzawszy się, w istocie mógł się przekonać, że był tak jak sam jeden, bo choć Stach niedaleko gardłował téż za Kaźmierzem, i temu wytykano, że księciu i Biskupowi służy. Stach zrywał się gniewnie, ale napróżno. Mała garstka tych co Kaźmierza bronili, pod strachem daleko znaczniejszego tłumu tych co rozgrzani przeciw niemu wołali — coraz się uszczuplała. Zamiast nawracać, przemawiania Mikołaja i Stacha, jątrzyły i do wybuchów pobudzały.
Przychodziło do tego, że się już na prawdę naradzano, kogo na miejscu Kaźmierzowém posadzą.
Nieliczni obrońcy księcia strwożeni, rozproszyli się, niewiedząc już co począć. Chmara, jeden zszedłszy się ze Stachem na uboczu, śmiał się.
— Niechbo się wykrzyczą — mówił — pójdzie im to na zdrowie. Z hałasu tego, jako żywo, nic nie będzie. Gdzie który guza oberwie, dzbanek jaki stłuką, a żeby się mieli na księcia albo na Biskupa porywać — e! do tego daleko!
— Zbyt ufnym być nie można — odparł Stach — coś radzić trzeba.
— A najlepiéj nic — rzekł Chmara, — jak się im nikt przeciwiać nie będzie, wyszepczą się jak raki. Miły Boże! ja ich znam. Gdyby ich Biskup nie prowadził i nie zmusił do wystąpienia, oni byliby i na Mieszka krzyczeli, a nie zrobiliby mu nic.
— Teraz do prowadzenia, — rzekł Stach — mieć będą zamiast biskupa, braci z Tęczyna, którzy Kaźmierza nie lubią, znajdą i innych. Zawierucha łatwo się zerwać może.
Pobiegł tedy Stach.[71] Chmarę porzuciwszy, aby, gdy sam nic nie zdołał zrobić, pilnować przynajmniéj co się gdzie będzie działo.
Ten sam Gąsior co w Sandomirzu tak za Kaźmierzem obstawał, podbudzając ku obronie jego, znalazł się i tu ze swą gębą wyprawną, ale już inaczéj śpiewał, na Kaźmierza powstawał i ziemianie go pilno słuchali.
— A dawnożeście to — przerwał mu Stach — w Sandomirzu Kaźmierza na rękach nosić chcieli gardłując za nim. Cóż wam uczynił iż nań szczujecie teraz?
— Co? jeszcze się pytasz? — zawołał Gąsior. — Co uczynił? on tu sobie myśli panować bez ojczyców, a ziemie rozdawać jak mu się zamarzy? Niedoczekanie jego, z braćmi Wielkopolany pójdziemy, zrzucimy go aby drugich rozumu nauczyć. Zrzucić! o książąt łatwo!
Śmieli się niektórzy, Gąsior prawił.
— Jest w czém wybierać. Władysławowicza którego wziąć, szlązaczki ubogie, będzie nam to służyło jak zechcemy.
— Człowiecze! ale cóż ci Kaźmierz winien? — wołał Stach.
— Co? mnie... nic — rzekł Gąsior — a choćby i nikomu nie winien był nic? a gdyby nam trzeba było okazać co ziemianie, ojczyce mogą? Ot tak! na grozę drugim — albo to coś nie warto?
Wziął się w boki.
— My tu panami, nie kto? My! Znajcie nas, skurczybyki!
Że beczki stały otworem, a czerpano z nich obficie, więc pod wieczór tak się zawzięło ziemiaństwo iż bodaj na zamek już ruszać chciało, Kaźmierzowi wypowiadać posłuszeństwo. Huczano straszliwie. Około zamku przyboczna straż Jaksa, Mikołaj Lis, Goworek, Żyra, Chmara i co było Kaźmierzowi wiernych, musieli stać, aby rozdrażnieni Krakowianie istotnie się do jakiego zuchwałego nie rzucili kroku.
Gdy się to działo na zamku, Wielkopolanie do Tumu śpieszyli do Zbisława, który mało co jeszcze o wszystkiem wiedział. Wyprzedził ich jednak wysłany przez Gedkę, dziekan Pełka, brat Mikołaja Lisa, wioząc przestrogę, by Arcybiskup starał się ziemian uspokoić, gdyż nader zuchwale sobie poczynali z Biskupem.
Gdy się około Tumu zjawiło poselstwo, Arcybiskup w kościele był na modlitwie, kazano im zaczekać, rachując może na to, że ostygną. Potém zasiadłszy uroczyście na tronie dla siebie przysposobionym, w płaszczyku złocistym (jaki wówczas nosili biskupi), Zbisław wpuścić ich kazał. Gedko powagą swą, postawą, powierzchownością pańską mógł wrazić ludziom uszanowanie, Arcybiskup świątobliwy, pobożny, spokojny starzec, nie unoszący się nigdy — trzymał zawsze owieczki swe w téj odległości od siebie, iż sporu z sobą nawet nie byłby dopuścił.
Wiedząc już o rozdrażnieniu, przyjął wchodzących po ojcowsku. Skóra, któremu się powiodło z Gedką, pierwszy wystąpił ze skargą, narzekaniem a nawet i groźbą.
Wszystkiego tego Zbisław wysłuchał cierpliwie — nic nie odpowiadając. Wreście Skórze i towarzyszom przebrało się narzekań, chcieli posłyszeć słowo pasterskie, poczęli się łokciami trącać, nakazując milczenie — i zamilkli.
Zbisław namyślał się długo.
— Nowe mi rzeczy prawicie — odpowiedział. — Mnie to téż równie jak was obchodzi. Kto w Poznaniu ten i w Gnieźnie będzie panem, a jabym rad siedzieć, Boga chwaląc, spokojnie. Kto to wam powiadał? Czy wam to objawił książę?
Spojrzeli po sobie.
— Gadają wszyscy, huczą, trąbią! — rzekł Skóra.
— Lecz zkądże to wyszło? — rzekł Arcybiskup — bo ja o niczém nie wiem. Żeby to prawda być miała, pobożny, dobry pan nasz Kaźmierz, przed ojcem swym duchownym, przedemną, który tu przecie pierwszym jestem — coś by o tém powiedział. Kto wam to przyniósł?
Skóra i inni żwawo się z sobą zaczęli sprzeczać.
— Dobromir.
— Jako żywo, nie ja! klnę się!
— Sławek.
— Jam się od Mirosza dowiedział.
Po nici porwanéj do kłębka dojść nie było podobna. Arcybiskup czekał aby się to wyjaśniło, a wyjaśnić się nie mogło.
— Moje dzieci — rzekł — prosta rzecz, potrzeba czekać z radą aż się to okaże prawdą. Za cieniem gonić, dziecinna sprawa.
— Pełen zamek tego! powtarzają wszyscy! — wołano niecierpliwie.
— Cóż z tego? — odparł Zbisław — rozumny człek nim uwierzy, czeka aż posłyszy z takich ust co u źródła były.
— Biskup Gedko nie zaprzeczał! — zawołał Skóra.
— A upewniłże was że to prawda?
Zaczęli się sprzeczać, jedni utrzymywali że upewniał, drudzy że tylko przypuszczenia bronił.
Sprzeczka taka urosła między przybyłemi, iż się ku sobie sunąć zaczęli z wołaniem wielkiem. A Biskup ich uśmierzał i do zgody nakłaniał. Mimo to rozdwoili się i z jednéj gromady dwie urosło.
Zbisław rzekł im w końcu.
— Nie ma nic, nie wiemy nic, gdy się dowiemy że nam istotnie grozi niebezpieczeństwo, poradziemy sobie na nie. Jam pasterz wasz nie dam was na wilcze zęby. Nie rozpaczajcież przed czasem, nie zrywajcie się, gdy nie ma czego. Pokój z wami.
I pobłogosławił.
— Z Bogiem idźcie, dobrzy ludzie, z Bogiem!
Poprzestać musieli na tém. Chciało się im ujadać jeszcze, nie mieli z kim, więc wychodząc sami z sobą spierali się zajadle zkąd tę wieść mieli, kto ją pierwszy przyniósł. Dośledzić nie mogli.
Cała ta wyprawa do Tumu spełzła na niczém; ziemianie na powrót do zamku ćwierć mili idąc i jadąc sprzeczali się ciągle, a u wrót stanąwszy znacznie ochłódli. Tu na nich czekali Krakowianie i reszta swoich, którzy gdy sprawę zdawać przyszło, poplątali się. Posły nie umieli się wytłumaczyć dla czego wszystko spełzło nadaremnie i nic nie przynieśli z sobą.
Wszyscy jakoś czuli się jak zimną wodą oblani. Pomęczeni byli, gardła pozasychały — zaczęli się rozchodzić.
W usposobieniach jednak nie zaszła zmiana, stano przy swojém, Krakowianie się odgrażali, wtórując Wielkopolanom, choć nie tak już żwawo.
Na zamku, gdzie książę ze swemi bratankami siedział, od rana już gotująca się burza była widomą. Gedko się nie pokazywał, aby go nie pytano, a warcholących, choć się o to upominali, nie przypuszczał do siebie. Chciał im dać czas do rozmysłu i upamiętania.
Bolko, który wszystkiego był przyczyną chodził wielce posępny. Szło mu o poparcie sprawy Mieszka, nie z miłości dla Kaźmierza, ale z własnéj rachuby. Chociaż winien mu był zgodę swą z braćmi i przyjaznego udawał, Bolko sprzyjał Mieszkowi w tém, już aby się go pozbyć z Raciborza, już aby zawczasu z nim umówiony zamach przyprowadzić do skutku. Oba oni Kaźmierza zwali po cichu przywłaszczycielem. Mieszko szląskim bratankom połowę państwa dać obiecywał, jeśliby Kaźmierza wygnać się udało.
Ażeby tego dokazać, potrzeba było wprzódy, choć kłamaną pokorą, zdobyć Wielkopolskę, a potém jawnie powstawszy iść ze szlązkiemi na Kraków. Spisku tego prawy Kaźmierz, ani się mógł domyślać, ani oń posądzać. Korzono się przed nim, uznawano władzę, kłaniano mu się, aby z rąk jego broń wyrwać, z którą się na niego miano obrócić. Kaźmierz tymczasem ubolewał nad nieszczęśliwym sprawy wielkopolskiéj obrotem i myślał jak złagodzić rozdrażnienie a Mieszka zaspokoić. Chciał mu oddać Poznańskie, nawet Gniezna nie zachowując dla siebie, byle sumienie uspokoić.
Gdy siedzieli tak w izbach zamknięci, ten i ów przybiegał z doniesieniem, co się między ziemianami działo. Mikołaj Lis, Chmara, stary Żyra, który przybył z Leszkiem, wysuwali się po kolei w podwórca, i wracali donosząc co słyszeli. Choć każdy inaczéj to rozumiał, a Chmara wszystko w śmiech obracał, zaprzeczyć nikt nie mógł że umysły były wzburzone, Mikołaj otwarcie księciu wyznał, że mu zrzuceniem grożą.
Gdy jedni się oburzali, drudzy trwożyli, Bolko który piwa tego nawarzył, choć chmurny chodził, w duszy się wcale tem nie martwił może. Dogadzały mu i niepokój i zniechęcenie ludu do Kaźmierza. Ciężki ten, powolny, na pozór nieobrotny szlązak, na pół niemiec, chytrzejszym był niż się wydawał. Nie mówił nic, śledził wszystko, oczyma chodził po twarzach. Otto, który zasłyszał już o tém, a odzywać się nie śmiał przeciw ojcu, bo Kaźmierz mu usta zamykał, siedział w kącie, starając być niewidocznym. Wielkopolanie jego sprawę popierali — cieszyło go to, lecz okazywać radości nie było wolno. Między nim a Mieszkiem dawne zadrażnienie przeszło było w walkę otwartą, zgody z ojcem mało się spodziewał.
Z całego rodu książęcego jeden chory Leszek najobojętniejszym był na to co się działo. Napół dziecko jeszcze bawił się wrzawą, głosami, widokami nowemi i twarzami. Tęskniło mu się za Płockiem jednak, nudziło chwilami w poważniejszém towarzystwie, i, gdy mu się oknami wyglądać sprzykrzyło, chodził od jednego do drugiego z książąt, tego za miecz, tamtego chwytając za sprzączkę, za pas, dopytując zkąd je mieli, chwaląc fraszki — zabawiając się lada czém.
Na twarzy Kaźmierza wielka radość z dokonanego prawodawstwa, ustąpiła zniecierpliwieniu i podrażnieniu. Wysyłał coraz kogoś aby mu przyniósł wieść co się tam działo. Jedni straszyli do zbytku, drudzy nadto lekceważyli. Z okien widać było miotanie się tłumów, zbiegowiska, pochód do Tumu, narady i spory wrzawliwe. Wieczorem wreście na drodze od Tumu ukazał się jadący ku zamkowi, orszak Arcybiskupi.
Wielkopolanie zobaczywszy go, uradowali się[72] Witano po drodze milcząco, z uszanowaniem, nie wątpiąc że w sprawie ich jedzie. Tak było w istocie. Poprzedzali go, Cherubin poznański i Onolf biskup kujawski.
Naprzeciw wyszedł Kaźmierz, chcąc wprowadzić Zbisława do izby w któréj wszyscy siedzieli: ten posłuchania osobnego zażądał. Szli więc, on, Gedko i dwaj biskupi z Kaźmierzem na przeciwną stronę: Gedko nie mogąc zajścia z wielkopolany zapomnieć, mocno był poruszony.
— Sprawa to jakaś nieczysta — odezwał się na wstępie[73] — Ktoś ich podburzył. Nigdym ja krakowian moich tak rozpalonych nie widział, choć się to ich nie tyczy.
— Trzymają wszyscy razem — rzekł Cherubin — i do mnie przybiegali niektórzy z bolem i skargą.
— A no nie z odgróżkami przecie jak do mnie wielkopolanie wasi — przerwał Gedko.
— Coż tu czynić? — zapytał książe. Zbisław odezwał się spokojnie.
— Przecież nie głoszono o tém, nie mówił książe, nie oznajmywał żaden z nich — ludzie sobie pletli. Dziś gdy się huczą daléj posuwać sprawy nie można, trzeba ją pokryć milczeniem, i uspokoić ich... Czasowo wszystko zawiesić, bo i pora i miejsce do roboty najgorsze.
Książe westchnął. — Rzucaćbym myśli nie chciał, — rzekł, — dałaby pokój i zgodę.
Arcybiskup odpowiedział. — Zostawcie to dogodniejszemu czasowi. Kietlicza wspomnienie nadto jeszcze żywe: niech się to zatrze... Jak kamień w wodę rzućcie myśl waszą miłościwą. — Niceście nie ogłaszali, odwoływać nie potrzebujecie..
— Nie chcę by Mieszek mnie przypisał to iż go odpychają — rzekł Kaźmierz.
— Świadków mnogich macie tego co się działo — odezwał się Zbisław, — przeciw wody płynąć nie można — czekać musicie!
— A! — rzekł książe smutnie — czekanie to dla mnie ciężkie i boleściwe; walka ciągła, niepokój wieczny, bo Mieszek nie da się uspokoić. — On czekać nie będzie.
W tém Gedko przerwał.
— W walce téj, jeśli ją wznowi Mieszek — Bóg sprawiedliwy — może się on doczekać kary i końca. Sił niema do niéj — skończy się z nim jak z Władysławem.
— Dano im Szlązk — rzekł Kaźmierz, — Mieszkowi bym oddał chętnie jego dzielnicę.
— Dziś nie pora! nie pora! — zawołali razem Arcybiskup i Gedko.
Narada, na któréj w istocie mało co uradzono, dość długo trwała; książe wyszedł z niéj uległszy duchownym, którzy zgodnie głosowali aby daléj Mieszka sprawy nie popierać. Arcybiskup na którego wóz czekał, otoczony wielkopolanami, do domu powracał. W progu Skóra stał i inni.
Zbyć ich teraz niewiadomością nie było już można, Zbisław ukazał im twarz spokojną i rozgrzani poznańczycy nic z niéj poznać nie umieli. Siadał już do wozu z kapelanem, gdy Skóra ze swemi przystąpili cisnąc się.
— Ojcze miłościwy — spytał Skóra — cóż z nami?
— A no — nic! moje dzieci! nic!
— Prawdaż o Mieszku?
— Ani prawda ani fałsz — rzekł Zbisław. — Była może o czémś podobném mowa dla uspokojenia państwa tego, ale książe nikomu gwałtu zadawać nie myśli!
Posłyszawszy to, ci co się skupili u wozu poczęli powtarzać, podając jedni drugim. — Książe ani myśli! ani myśli!
Osłupieli wszyscy. Skóra, który tak nadaremnie gardłował, głowę zwiesił. Arcybiskup tymczasem, żegnając na wsze strony, woźnicy dał znak aby ruszył. — Tłum rozstąpił się milczący.
— Ani myśli o tém! — szeptano do koła.
— Ja bo zaraz mówiłem że to baśń głupia być musi, — zawołał jeden.
Wszystkim ciężki kamień spadł z serca. Słowo arcybiskupie miało wielkie znaczenie — powiedział — że książe nie myśli o tém.
— To te skurczypałki, plotkarze, niecnoty wydumali, z palca wyssali aby tylko ludzi z sobą poswarzyć — poczęli niektórzy. — A żeby znaleźć tego nicponia co to zmyślił, zaraz by go na gałąź.
Drudzy zdala zasłyszawszy o gałęzi, potwierdzali, nie wiedząc na kogo padł wyrok.
— Powiesić juchę, powiesić!
A tuż krakowianie ciągnęli, dopytując, kogo i za co wieszać miano?
Narzekanie powstało powszechne na zwodliwe i złośliwe języki; potém na łatwowierność ludzką. Jeden winę tego zamętu na drugiego zrzucał. — Spory się wszczęły, krakowianie swojego pana bronić już zaczynali.
— Ale bo to nie mogło być, aby Kaźmierz, dobrotliwy, bogobojny pan, uczynił krzywdę taką.
Gąsior wpadł z mową krzykliwą, dowodząc że to wszystko było sztuką książąt szlązkich, którzy nie zapomnieli ojcowizny, i w mętnéj wodzie, drugi może Oświęcim i Bytom chcieli złapać, albo i co więcéj może. Skrupiło się więc na Władysławowiczach. Inni szukali winowajców różnych, koniec końcem po tém utrapieniu, poszli się chłodzić i krzepić.
W głębi jednak tego na pozór uspokojonego tłumu, choć krótkie powstanie w myśli przeciw Kaźmierzowi, zostawiło ślady. Obstawali i teraz przy tém że ziemianie przy prawach stać byli powinni, nie dając sobą jak niewolnikami rozrządzać. Wyszedł zaraz Chmara między swoich, aby zbadać co się dzieje, wysunął się Mikołaj Lis. Postrzegli już zmianę.
— A co! — zapytał Chmara szydersko. — Zrzucićby Kaźmierza? nie prawdaż? Nie źle by to było? Zabawilibyśmy się i łbów trochę twardych rozkwasili?
— Dajcie bo pokój, — przerwano mu — wiecie że bałamuctwo było. Wielkopolanie niedorostki, baby długojęzyczne wszystkiemu winni.
— A my! cośmy to tak wzięli do serca? — spytał Chmara.
Milczano. — Mikołaj karcił głośno. — Wam aby się komosić, — wołał — nie patrzycie czy jest czego. Wrzawy narobili, panu dobremu serce popsowano. Héj! héj!
— Dobry pan! — zabrzmiały głosy. — Lepszego na świecie nie znaleźć!
— A kto mówi inaczéj — odezwał się Gąsior — na gałęź! Ja zawsze go broniłem — nie było i nie będzie lepszego.
Ci sami co go tylko co zrzucać chcieli, już znowu na rękach nosili. Wielkopolanom jednak została jakaś wątpliwość. Skóra zapamiętał, iż Arcybiskup fałszu nie zadał plotce, radził być ostrożnemi.
— Na baczności się trzeba mieć — szeptał. — Plotki, plotki, a coś było. Pomacali że się dziś nie uda, odłożą na jutro!
Za nim i niektórzy twardsi głowami ciężkiemi potakiwali — ale ochoty wielkiéj do warcholenia nie było.
Nazajutrz, gdy się już wszyscy, oprócz duchowieństwa, które jeszcze dla narad z sobą pozostawało w Łęczycy, rozjeżdżać poczynali i Kaźmierz z orszakiem swym z zamku wyciągnął, stały znowu tłumy z twarzami jasnemi, czapki podrzucając do góry, okrzykując go radośnie. Nie było prawie śladów wczorajszych waśni i zburzenia. Kaźmierz powracał zasępiony — wiedli go z pokorą nieszczerą bratankowie, Bolko najuniżeniéj szerokie schylając plecy; Otto łapiąc za kolana, Leszek uśmiechając się opiekunowi, rad że do Płocka powracał.
Ziemianie z pocztami rozsypywali się po okolicy, spieszyli do domów, a którzy psy mieli z sobą, ku lasom dążąc, aby po drodze zapolować i rozruszać się. Nie jeden westchnął myśląc, że z wiecu wracając, o przewód i pokarm u kmiecia się już nie będzie mógł upomnieć, aby nie być wyklętym.
I brogi przy probostwach napędzały żalu że po śmierci księży, już się do nich dobrać nie można...



VII.

Stach z innemi powracał do Krakowa, choć uspokojony po trwodze jaką miał o swojego pana, nie wesół jednak przemyśliwając o pobycie w stolicy. Nie tak tu szło jakby on był dla Kaźmierza pożądał. Widział go codzień pochmurniejszym, niespokojnym, zbladłym i zmęczonym, przypisując to, nie bez przyczyny, owéj złej niewieście która nad nim panowała. Byłby mu może inną jaką płochość a słabostkę przebaczył, téj niewiasty, którą miał za czarownicę, trującą go i czyniącą nieszczęśliwym, ścierpieć przy nim nie mógł.
Trwożył się tém więcej, iż od czasu jak znikła z zamku, nie wiedział gdzie się ukrywała, będąc pewnym że w bliskości być musiała. Nienawiść miał do niemca wysługującego się wdowie i popierającego ją u pana. On był przyczyną, że Biskup ciągle napomnienia musiał dawać upokarzające, że księżna Helena płakała widząc męża coraz obojętniejszym, że życie Kaźmierza upływało w tych walkach z samym sobą, które kończyły się zwycięztwem Wichfrieda.
Stach téż w Łęczycy, ocierając się pośród ludzi przybyłych ze szlązakami, z Leszkiem i Ottonem, wiele się podowiadywał rzeczy, które trwogę o losy księcia pomnażały.
Chociaż się zdawał utwierdzonym na Krakowie, spiski nań i zmowy nie ustawały. Ludzie Bolkowi popiwszy się napowiadali że stary Mieszek, Kietlicz i ulubiony syn książęcy, Bolko nieustannie zajęci byli zabiegami jakiemiś i przygotowaniami.
Mówiono o wyprawianych ciągle tajnych posłańcach z Raciborza, do Krakowa, na Pomorze i na Polesie. Kietlicz niedawno wrócić miał z Moguncyi i Akwizgranu. Dla bliższych tajemnicą nie było że Mieszek praw się swych zrzekać nie myślał, poprzysiągł owszem że choćby życiem miał przypłacić, dopominać się o nie będzie i odzyskać musi.
Stach więc nie bez przyczyny się trwożył. Już w Łęczycy posłuchanie sobie wyjednał u Gedki i doniósł mu o tém, ale Biskup zapewnił go że ludzie więcéj zmyślali niż było, że niepokoić się nie miał czém.
Mierzwa wprawdzie postawiony na straży, nic nie donosił, ale Stach miał go już za zdrajcę, i w zapale swym dla księcia, ofiarował się sam do Raciborza jechać, śledzić i wywiadywać. Gedko, któremu się przykrzyły doniesienia, zganił mu zbytnią obawę i podejrzliwość.
Wracał więc smutny, a pomnażała utrapienie myśl o téj nieszczęśliwéj Jagnie, do któréj się przywiązał jak do jedynéj istoty, która bliższą mu była.
Śmieli się z niego towarzysze, widząc go ponurym, a odgadując szydersko co mu w Łęczycy sadła za skórę zalało?
Nawykły do znoszenia drwin spokojnie, Stach już nic nie odpowiadał na nie, lub się z nich pogardliwie uśmiechał.
W podróży do Krakowa, książe polował po drodze, puszczali się z nim ochotnicy aby łowów użyć, po których tęsknili, Stach przy wozach zostawał, zobojętniawszy i na tę dawniéj miłą rozrywkę. Sam on teraz w pokutniku biednym, starego wesołego nie poznawał Stacha. Jedyną pociechą dlań było iż dla tego pana pracował, którego dobroci wielkiéj życie był winien.
Myśląc o tém przez drogę a niepokojąc się, postanowił ze swego urzędu na zamku, który mu teraz mniéj był potrzebny uwolnić się, aby mieć swobodę śledzenia „czarownicy“, czuwania nad Mieszkiem i pilnowania Jagny. Potém co słyszał w Łęczycy nic mu już z głowy wybić nie mogło iż Mieszka pilnować sam musiał, bo Mierzwa zdradzał, a Biskup zbyt był ufny w siebie i zaślepiony pozorném bezpieczeństwem.
Gdyby nie stary Chmara, wszystkich w drodze rozweselający swemi żartami, cała podróż zeszłaby była nudno, Kaźmierz jechał milczący a zadumany i dopiero zbliżając się ku Proszowicom niecierpliwość go jakaś ogarnęła. Rzucił za sobą obóz i ludzi, i sam w pięć koni z Wichfriedem do Krakowa pospieszył. Stach i to przypisywał nieszczęsnéj „wiedźmie“ która siłą nieczystą księcia do siebie ciągnęła.
Z innemi razem przy wozach zostać zmuszony, Stach późno w noc przybył na zamek, a tu Kaźmierza jeszcze nie było, choć przodem wyjechał. Musiał więc gdzieś zwrócić i zabawić, a gdzie? łatwo się było domyśleć, Wichfried mu towarzyszył.
W godzinę dopiero może po wozach, Kaźmierz z nim zjawił się na Wawelu, gdzie nań Helena z synkiem od mroku oczekiwała.
Na zamku zastali kniazia Romana ruskiego z Włodzimirza, stryja Heleny, który rad Kaźmierzowi służył i u niego przebywał, spodziewając się z pomocą jego dostać więcéj ziemi na Rusi gdzie się ciągle kniaziowie z sobą zadzierali, wyganiali i waśnili.
Wesoły to był człek, a przynajmniéj przed Kaźmierzem takim się okazywał. A że o niewiastach mówić lubił i język miał tłusty, czasem ponurego rozbawił — książe doń był przywiązany i zawsze go witał rad u siebie. Książe Roman w sobolowym kożuchu siedział téż czekając w przedsieni, przybycie więc weselsze się stało niż zwykle, bo Roman śmiech z sobą nosił. Poszli zaraz do ostygłéj wieczerzy i do kubków..
Roman, druhowi swemu, widując go prawie zawsze zadumanym, lub na rozmowach o rzeczach smutnych z uczonemi, dowodził że powinien był te wszystkie myśli ponure w kąt rzuciwszy, życia zażywać, niewiast sobie ku uciesze więcéj przysposobić, i biesiadników ochotniejszych. Nie widząc na zamku tylko podżyły orszak Heleny, śmiał się kniaź z tego obyczaju surowego i do poprawy zachęcał.
Wesoły Rusin, nawet wobec księżnéj Heleny języka nie umiał powstrzymać, śmiech wywołując na jéj blade usta.
Przybywszy na zamek, Stach, że już pora była późna, do dworku Jagny nie idąc, na górce swéj nocował. Nazajutrz rano zdawszy prędko skarbiec Rajcowi pospieszył do Jagny.
Choć mu na duszy było ciężko, nie mógł się wstrzymać od objawienia radości gdy ją zobaczył. Znalazł ją jak zawsze roztargnioną i nie wesołą.
Przyjęła go rada, ale przedewszystkiem o księcia pytać poczęła, o podróż, pobyt w Łęczycy i co się tam działo. Stach szeroko i długo opowiadać począł, nic nie kryjąc przed nią, przyznał jakie z sobą wiózł utrapienie i niepokój.
Nawzajem Jagna pochyliwszy mu się do ucha, szepnęła z jakąś gorączkową niecierpliwością — A ja już wiem, gdzie ona jest!
Domyślił się Stach o kim mówiła. Nie pierwszy to raz uderzała go namiętność z jaką Jagna wymawiała to — Ona! Oczy jéj płonęły, brwi miała ściągnięte, twarz gorzała gniewem. Wszystko w świecie zresztą było dla niéj obojętném, tylko to co Kaźmierza tyczyło, tak ją poruszało. Stach sądził iż się tak przejęła jego przywiązaniem do księcia.
Zwykle martwa i pogrążona gdy wspomniała go lub Dorotę, zdawała się jakby od iskry za żegniętą[74].
— Wiem gdzie ona — odezwała się tajemniczo — Nad Wisłą stoi pod zamkiem wielkie domostwo stare. Kupił je Wichfried, parkany pobudowano wysokie, wrota okuto. Tam jéj nora.
— Zkądże ty wiesz o tém?
— Ja? — odparła namyślając się trochę z odpowiedzią[75] — W niedzielę byłam w kościele u Ś. Wacława. Tęskno mi było, spiewali księża chciałam posłuchać. Weszła osłonięta niewiasta; któréj twarzy nie można było rozeznać, alem ja ją poczuła zaraz. W kościele tak jak nikogo nie było, stanęła za słupami; nie widziała mnie. Odkryła potém twarz trochę, poznałam — ona była. Ja ją z ulicy znam.. Wyszła potém oglądając się, ja w ślad za nią.
Posadzili ją pod samym zamkiem! ażeby łatwiéj się do niéj mógł dostać! Dom zaparty, jak pustka, ale czeladzi i stróżów dosyć.
Jagna poczęła chodzić żywo, powtarzając — Nie zbyć się jéj ztąd! nie zbyć téj czarownicy przeklętéj!
Stach rozpytawszy o położenie domu, aby sam mógł sprawdzić gdzie była, opowiadał o tém co się w Łęczycy działo. Jagna słuchała tak obojętnie jakby nie ledwie już życzyła, by go nazad do Sandomirza wygnano.
— Tuście wy mu szczęścia nie dali — rzekła — co mu potém że więcéj ludzi się kłania? Tam spokojny był, tu mu grożą! a ta wiedźma życie z niego wysysa! Wypędzą go? wróci tam, lepiéj będzie.
— Nie wróci tam, nigdzie mu nie dadzą potém spocząć, jeźli ztąd wygnają — odparł Stach — będzie tak błądził po cudzych kątach jak Władysław i Mieszek, odbiorą mu wszystko! Zginąć może!
Bronić go trzeba, — dodał — bo wszyscy ślepi, nawet Biskup, a na niego zmowy straszne!
Stach się zapalać począł, a Jagna mu przerwała.
— Naprzód go brońcie od téj złéj pokuśnicy, ta od Mieszka straszniejsza!
Po rozmowie z Jagną, poszedł Stach na zamek aby się ze służby przy skarbcu uwolnić. Rajec, gdy do niego z tém przybył, uląkł się, zakrzyczał i rękami zatrzepał. Strach go ogarnął.
— A cóż ja pocznę bez was, niedołęga stary — zawołał — mnie i pana okradną. Niedojrzę sam, a złych ludzi pełno, nie będzie komu powierzyć klucza! Jeźli wy pójdziecie precz, ja z wami chyba, bo niepodołam już.
Zagroził mu że do księcia z żałobą nań musi iść.
— Ojcze mój — rzekł Stach, który starego kochał i szanował, na nic się nie zda skarżyć, bo ja muszę precz. Da li Bóg, powrócić mogę, służby się nie wzdragam, ale pilne sprawy mam, i wy mnie ani żadna siła nie wstrzyma. Teraz odpuśćcie, a, późniéj — kto wie? mieć mnie będziecie.
Stary się uspokoił tém, chciał jeszcze nagrodę wyrobić u księcia dla odchodzącego, dodając że z rąk własnych Kaźmierza ją otrzyma; czém Stach przelękły, do nóg mu padł aby tego nie czynił. Rajec niewiedział już co myśleć, gdy jak o łaskę zaczął go prosić aby mu nic nie dawano. Badał długo, rozpytywał, frasował się i nic z niego nie dobywszy, puścić musiał zapłakany. Wymógł na nim Stach że przed księciem wcale nie wspomni nawet o odprawie jego.
Wieczorem gdy już zastępcę znaleziono, klucze oddawszy, Stach o mroku przeniósł się do dworku Jagny, która go przyjęła nie zbyt rada i trochę pomięszana. Rosło w nim przywiązanie do niéj i zajęcie jéj losem a w miarę tego dziewcze zdawało się stygnąć i coraz stawać mniéj przystępném.
Nie długo téż natrętnym jéj być miał, bo się zaczął wybierać w drogę. Potrzeba było dowiedzieć się co się z Mierzwą działo, który znaku życia nie dawał.
Stach miał go w podejrzeniu i naocznie chciał się przekonać co myślał i robił. Juchim utrzymywał że o nim niewiedział wcale.
Żyd, któremu bicie pieniędzy wydzierżawiono, dla Stacha który do tego dopomógł, był z poszanowaniem wielkim. Działo mu się dobrze, zdawał się téż sprzyjać księciu — lecz i temu Stach nie bardzo ufał. W dworku Skarbnego więcéj coraz było życia i ruchu, ludzi się tam przesuwało dużo, zwożono kruszce w sztabach, rozsyłano drobne pieniążki worami.
Ile razy się tu Stach zjawił przyjmowano go jako zwierzchnika, któremu cześć i wdzięczność należała. Na wyjezdném zapragnął się z Juchimem rozmówić i pospieszył do niego.
Skarbny pospiesznie wystąpił na spotkanie, kilku swoich, z któremi miał coś do czynienia, spiesznie odprawił, kazał wina podać i z uprzejmością wielką gościa przyjąć się starał.
— Niewiecie co o Mierzwie? — spytał Stach — od bardzo dawna nic od niego niema.
Juchim głową pokiwał z wyrazem jakimś wątpliwym.
— Nie daje o sobie znać — dodał przybyły — chyba gdy mu płacić trzeba.
Juchim milczał, zdawało się że oskarżać go nie chciał a bronić się obawiał.
— Co wy myślicie? — mówił daléj Stach — ważyłżeby się na zdradę?
— Miłościwy panie — odparł Żyd po namyśle — nic nie wiem — ale to człowiek biedny a bieda wiele może. Ma dużo dzieci, dużo bab, dużo nałogów[76] — Kto go wie! kto go wie!
Stach wiedział że podejrzana rodzina Mierzwy z różnych istot złożona, związanych z nim nierozgmatwanemi węzłami, znajdowała się w Krakowie, zapytał o nią Juchima.
— Ich tu dawno niema — odparł żyd — powywozili się do Raciborza...
Wszystko to było podejrzanem, a żyd, któremu to wskazał Stach, nie zaprzeczał, nie bronił zdawał się złe domysły potwierdzać milczeniem.
— Przysiągł nam, płacimy mu! — mówił Stach — jeżeli cnota zdradza — źle będzie z nim.
Po długiem milczeniu, Juchim odwrócił się do mówiącego.
— Miłościwy panie — rzekł — gdy baba garnek rozbity bierze, i chce w nim gotować a z garnka się poleje, ja niewiem czy baba winna czy garnek? Ja niewiem nic — co ja mogę wiedzieć! tylko to jedno znam, że Mierzwa był garnkiem rozbitym, a wasza miłość mogliście to widzieć!
— Samiście mówili za nim! — odezwał się Stach.
Juchim długo pomyślał, zmarszczył się, zdawał chcieć przypominać i zakończył — I tego ja niewiem. Za nikogo nie ręczę, nawet za siebie, miłościwy panie, broń Boże nieszczęścia! Człowiekowi skóra swoja droga!
Zbyty tak dwuznaczném powiedzeniem Juchima, Stach tém był niespokojniejszy. Ufał tylko w swą dobrą gwiazdę że mu się uda zasiąść gdzieś na czaty i, choć miał do czynienia z bardzo przebiegłym człowiekiem, wyśledzić go i podpatrzeć.
Myśląc o tém nazajutrz jak się do Raciborza niepoznanym dostać, Stach szedł właśnie na miasto ku targowicy, gdzie była gospoda kupców cudzoziemskich. W chwili gdy przechodził, gromada ludzi skupiała się około dwóch włochów z Lombardyi od Werony, ze skrzynkami na plecach, z kijami w ręku, stojących pośrodku. Szedł naówczas już handel ten przez Alpy, nad Ren, zkąd się dostawał do Frankonij, Erfurtu, Magdeburga, a ztąd do Czech i do Polski. Lombardczycy przynosili drobne wyroby włoskie, pierścienie, łańcuszki, noże, korale, krzyżyki, rzeźby z kości słoniowéj i t. p. Wędrowali oni czasu pokoju do Krakowa i głębiéj.
Ci dwaj, którzy tu przybyli, z trudnością się porozumieć mogli z otaczającemi. Po niemiecku źle i mało mówili, a na razie nie było nikogo coby im mógł za tłumacza służyć.
Po stroju ich poznawszy włochów, których się napatrzył Stach, gdy swego pana strzegąc wędrował z nim w wyprawie do Medjolanu — zbliżył się ku nim.
Wielka była radość cudzoziemców gdy swoją mowę z ust jego posłyszeli. Chwycili się go błagając aby im tu chciał być pomocą.
Nie miał Stach nic lepszego do zrobienia — zabrał ich do domu swego — po drodze już przyszło mu na myśl iż, zmówiwszy się z niemi, za wynagrodzeniem mógłby jako Włoch przebrany wędrować do Raciborza.
Prowadząc ich do dworku począł już rozgadywać się z niemi.
Młodszy z nich Andreo, żwawy, rozmówny, śmiały, szczególniéj przystał do Stacha. W dworku izba się dla nich znalazła, a tuż za kupcami ludzie się poczęli cisnąć za kupią, szczególniéj mieszczki ciekawe błyskotek, które włosi zawsze z sobą nosili. Stach pomagał im służąc za tłumacza i pośrednika. U bramy na ławie postawiwszy króbki swe włosi targowali dzień cały z wielką się oświadczając wdzięcznością dla opiekuna swojego. Jagna przez okno tylko popatrzywszy na to co rozłożyli, pogardliwie się odwróciła. Nie dbała teraz wcale o to co ją przystroić mogło.
Nim wieczór nadszedł, Stach się w myśli swéj powędrowania z włochami utwierdził mocniéj, niewiedział tylko jak to zagaić, nieobudzając w nich podejrzenia.
Z Andreą siedząc do późna, Stach, nalawszy mu wina którego dawno nie pił, poufną zaczął rozmowę, zwierzając mu się iż rozmiłowany był w pewnéj niewieście do któréj dostąpić nie mógł. Włoch mu się naprzód za posła i pośrednika ofiarował — ale tego nie starczyło. Stach objawił mu myśl swoją iż do miasta w którym mieszkała, mógłby z niemi iść za kupca przebrany, a po drodze i na miejscu sprzedaćby wiele dopomógł. Włoch, jak tylko się dowiedział że o miłosną szło sprawę, z wielkiem współczuciem się oświadczył, i gotów był dostarczyć ubrania. Twarz ciemniejszą uczynić łatwo było.
Ręcząc za dobry odbyt towaru na Szlązku, Stach oprócz tego ofiarował sowite wynagrodzenie. Stanęła więc umowa nazajutrz, i zejść się miano na gościńcu, który wskazał. Tam zmieniwszy odzież wędrować z niemi miał do Raciborza. Jeden Żegieć, któremu Stach ufał wiedzieć miał o tém, przed Jagną nawet Stach nie przyznał się do tego co przedsiębrał. Poszedł się tylko opowiedzieć jéj że dla spraw księcia i śledzenia obrotów Mieszka, jutro w drogę puścić się musi.
Jagna dosyć była rada zawsze gdy wyjeżdżał tym razem jednak spytała.
— A gdy cię tam poznają i pochwycą?
— Nie wiele na tém stracicie — odparł Stach smutno — jam ci się wam nie przydał na nic piąte koło u wozu.
— A bez was — rzekła Jagna — sama jedna na świecie! Gdy jesteście tu, trwożę się i przykro mi, gdy odejdziecie, niepokoję się.
— Jednak pójść muszę — odpowiedział Stach — a da li Bóg, powrócę. Jam tu ani mąż ani sługa — przybłęda na łasce..
Uśmiechnął się gorzko.
— Inaczéj z nami być nie może — rzekła Jagna — tylko żeście tu nie przybłędą a bratem. Ja w sercu trupa noszę, z nimby wam w niem jak w grobie było niezdrowo.
Główką potrząsła. — Siostrą wam jestem dobrą — po co wam więcéj?
Na to nieodpowiedział Stach, ale ujęty jéj głosem tęsknym i okazaną przychylnością, nie zataił już, że z kupcami się chce dostać do Raciborza.
Jagna słuchała z uwagą, obcy ludzie byli jéj podejrzani.
— Dwu ich jest, czarnych i strasznych jak zbóje, nuż cię zabiją? — szepnęła.
— Na ich dwu mnie jednego będzie dosyć — śmiejąc się rzekł Stach[77] — Prędzéj oniby się mnie lękać mogli, bez noża jednego i drugiego nie pójdę, a na męztwie mi nie zbywa.
Tak się skończyła rozmowa, pożegnanie było chłodne znowu — choć z progu rzekła mu, że za nim tęsknić i niepokoić się będzie o niego. Stach i za to dobre słowo był wdzięcznym.
Drugiego dnia kupcy wyciągnęli do miasta i Stacha téż nie stało. Żegieć pojechał go szukać niby i z niczém powrócił.
Gdy suknie włoskie wdział Stach i węzełek na plecy wziął, twarz nieco uczerniwszy, w istocie trudno go było poznać. Andrea i Luca, dwaj jego towarzysze, którym dobrze z nim się działo nie tylko złego nie myśleli, ale gotowi byli choć na najdłuższą wędrówkę. Poił ich, karmił, za tłumacza służył i do handlu wielce dopomagał.
I to téż dla nich coś było warto, że się z nim przez drogę o nieznanym kraju rozgadać mogli. Po dworach i osadach pomniejszych nie było się po co zatrzymywać, zamków na gościńcu nie spotykali i pieszo powoli się tak wlokąc, naostatek i Raciborski gród ujrzeli.
Bolko puścił go był i dał na mieszkanie staremu stryjowi, który tu ze trzema synami przebywał. Prócz Mieszka nie było nikogo. Na podzamczu w mieście włochy gospodą stanęły, i Stach z niemi. Jako cudzoziemców, z których jeden ledwie coś języka rozumiał nie strzeżono się ich wcale, Stach postrzegł zaraz że niepotrzebując wiele, nasłucha się dosyć. Gospoda w któréj się zatrzymali była razem karczmą dla ludu, w któréj miód i piwo sprzedawano. Zachodziło do niéj różnéj gawiedzi wiele, szczególniéj z zamku i z tych co do niego przybywali. Rozmawiano o Mieszku, o jego obrotach, o dworze, o posłańcach, jakby naumyślnie dla tego, który pilnego nadstawiał ucha.
Na zamku panował ruch, z którym się nie tajono. Ludzie jacyś kupkami ściągani przychodzili ze Szlązka i wielkopolski. Uzbrajać ich miano. Konnych gnano w różne strony. Włosi się wyprzedawali, Stach podsłuchiwał. Gdyby nie Mierzwa, który na zamku mógł się znajdować i tamby był z przekupniami się wcisnął. Szczęście mu jednak posłużyło lepiéj niż się spodziewał, choć nie rychło. Cały jeden dzień na ławie przesiedziawszy, drugiego gdy trochę z gospody się wychylił na gościniec, chcąc ku zamkowi rzucić okiem — postrzegł jadącego człeka, którego dobrze znał.
Byłto Barwin Skarbny Mieszka teraźniejszy, który w Krakowie matkę mając i siostry, często tam bywać musiał, a nawet się w służbę do Kaźmierza chciał wprosić. Stacha do tego używał by mu pomógł, bo Mieszkowi tylko z musu i mimo woli służył. Niedowierzając mu, zbyto Barwina niczém, choć Stach znał iż go za swego prawie mógł liczyć. Na Stachu on polegał, że się prędzéj późniéj do Krakowa do rodziny dostanie i chleb znajdzie.
Nim się namyślił co miał począć, dać się mu poznać czy nie, Barwin, który bystre miał oko już go zobaczył, bo strój obcy uderzał. Nie chciał uciekać Stach, aby się nie zdradzić, dał mu więc przystąpić blizko, stanąć i zapatrzéć się.
Barwin nie będąc pewien swego, choć miał podejrzenie, do gospody wszedł, z Włochami trochę pobełkotał, bo coś niecoś języka ich rozumiał przez łacinę, i zaraz w podwórze, gdzie Stach siedział, powrócił. Zaczepił i jego z włoska, spojrzeli sobie w oczy, głos zdradził — poznał go.
Z ciekawością wielką Barwin na stronę mniemanego kupca odciągnął — pytając co on tu myślał i z czém przybył, a dokąd się udaje?
Trzeba było śmiałością nadrobić i coś ważyć, Stach mu więc odpowiedział naprzód, pytaniem czy chce do Krakowa się dostać i mieć urząd o który się starał?
— A! radbym się ztąd wyrwał jednéj godziny — zawołał Barwin.
— Nie zdradźcież mię i posłużcie — rzekł Stach biorąc go za rękę — ja wam ręczę że nie pożałujecie.
Słuchał pilno Skarbny[78] — Czego chcecie? mówcie, wasz jestem!
— U was się coś gotuje? — zagadnął gość.
Barwin głową potwierdził[79] — O tém wróble na dachach wiedzą — rzekł.
— Cóż robi Mierzwa? — badał go daléj.
— Służy wiernie dawnemu panu — mówił Skarbny — o tém téż dawno wiedzieć powinniście. Ściągnął tu do siebie rodzinę i mienie, a czasem się tylko do Krakowa wymyka aby ztamtąd języka przywiózł.
— Dobrze i to wiedzieć — rzekł Stach[80] — A no teraz idzie mi o to abym się z nim nie zetknął, bo mnie pozna i wyda.
— Nie spotkacie go teraz — odparł Barwin — bo go posłano do Poznania czy Gniezna i dziś dopiero nocą powrócić może.
— Cóż wy tu sposobicie? — pytał Stach daléj.
— Chyba o tém musicie wiedzieć — mówił Skarbny.
— Nie wiem nic.
— Byliście w Łęczycy?
— Byłem ci[81]
— Ztamtąd książe Bolko wrocławski, który Mieszkowe listy woził do zgody z Kaźmierzem, przyniósł nam dobre wieści.
— Jako dobre? co wam w głowie? — przerwał Stach.
— Juści dobre — rzekł Barwin — kiedy książe Kaźmierz dla pokoju i zgody Poznań mu oddaje.
— Ależ tam Otto siedzi!
— Z nim się jakoś poładziemy — ciągnął Skarbny daléj — Bolko nam zapewnienie przywiózł że Gniezna i Poznania Mieszkowi nie będą odbierać, byle je sobie wziął.
— Jako? Nie może to być — zawołał Stach — bajdy wam prawiono. Wszakże Poznańczycy, zasłyszawszy iż im Mieszka dać chcą, o mało buntu nie podnieśli?
— My i to wiemy — odparł Barwin — ale Poznańczycy w Łęczycy a na swoich śmieciach inni są. Mniejszych ziemian Mieszek wszystkich ma za sobą, bo ci starszyźnie zazdroszczą, a liczbą ją przenoszą.
Słuchając Stach słupiał.
— Niemoże to być chyba! — zawołał — kłamstwa jakieś są i zdrady w tém. Czyżby książe Kaźmierz Gniezno które trzyma sam i Poznań dany Ottonowi miał oddawać dobrowolnie? komu? bratu który go słuchać nie będzie.
— Tak jest — rzekł Skarbny — my to wiemy że umowa potajemna stanęła, o któréj u was w Krakowie mówić wara, Kaźmierz się na to zgodził. Co potém z tego wyrośnie — nie moja rzecz.
— Wyrośnie to że Kaźmierzowi przez wdzięczność Kraków zechce odbierać! — krzyknął Stach zapominając się.
— Miejcież się na pieczy — dodał Barwin.
Rozmawiali dłużéj, Stach chciał wątpić o tém co słyszał, lecz dowody były mocne. Zatrwożył się więc i począł myśleć co mu trzeba było czynić. Zmierzchało już gdy razem z Barwinem, poszli ścieżkami jemu znanymi, na których spotkać się nie obawiano nikogo, ku zamkowi. Tu na własne oczy mógł się Stach przekonać że wielkie przygotowania do wyprawy czyniono.
Mówiono głośno o pochodzie do Gniezna.
Barwin opowiadał że Kietlicz przodem tam odprawiony, opatrzył zamek i opanowanie go miał ułatwić, Mierzwę z czémś posłano do Poznania.
Stach, jak ukropem oblany czekać już tu nie miał czego. Nie mógł pojąć dobroduszności Kaźmierza, który na siebie oręż dawał nieprzyjacielowi. Trzeba było z wiadomością o tém pospieszać do Biskupa.
Barwina więc musiał zjednać sobie, aby mu konia dostarczył nocą i sukni innych, gdyż włoskie zrzucić miał w gospodzie. Skarbny, chcąc go sobie pozyskać, na wszystko się godził. A że Mierzwy o mroku nie obawiał się, choćby powrócił, — wcisnęli się więc małą furtą na gród do środka. Zamku nie bardzo strzeżono, Mieszek tak się czuł bezpiecznym tu, iż bramy stały otworem. Żołnierzy było dosyć. Weszli więc niepostrzeżeni pomiędzy czeladzie.
Synowie Mieszka właśnie w podwórcu konie sobie wybierali, Stary siedział na ławie w podsieni i przypatrywał się milczący. Na wszystkich twarzach radość i ożywienie widać było wielkie. Stach jeszcze z Barwinem stał za ścianką w podwórzu, gdy z pośpiechem wielkim wpadło na zamek kilkanaście koni. Kietlicz powracał z Gniezna.
Wstał idąc przeciw niemu Mieszek, rozmowa poczęła się głośna. Niepocześnie odziany dla niepoznaki Kietlicz, zasapany jeszcze, donosił panu iż Arcybiskupa w mieście nie było i ludzi na zamku mało, tak że znienacka napadłszy we dnie, gdy się najmniéj pilnowano, łatwo gród ubiedz było.
Zaczęto się na głos z siłami liczyć, dnie rachować. Jeszcze Kietlicz stał rozpowiadając, a Bolko starszy syn księcia, radośnie wykrzykiwał i w ręce bił, gdy i Mierzwa się we wrotach zjawił, powracający z Poznania. Stach skrył się ostrożnie, obawiając lisiego oka jego, ale nie ustąpił. Barwin go i mrok osłaniał.
Mierzwa wprost z konia podszedł z pokłonem do kolan pańskich, zaczął coś szeroko, wywijając rękami opowiadać, ale mowy jego dosłyszeć nie było można, bo schrypłym głosem, kaszlem przerywanym, niezrozumiale bełkotał. Zdala widzieli tylko jak się, wedle swego zwyczaju, to po twarzy tarł, to na palcach coś liczył, to w różne strony ukazywał.
Mieszek i Kietlicz mocno nacierali na niego, bo długo sprawę im zdawał z tego co przynosił. Na twarzach widać nie było aby nowiny które przynosił złe być miały. Kilka razy Kietlicz się odezwał głośno.
— A no! będzie jak powinno być!
I tego dosłyszał Stach jak gruby ów pański namiestnik do Mierzwy wołał. — A no, słowo mamy że przeciw nam nie pójdą, wojować nie będą, byleśmy wzięli sobie Poznań i Gniezno.
Otto się bronić nie będzie, ani się spodziewa — —
Wszyscy trzej potém szli, Mieszek przodem, za nim Kietlicz, z tyłu Mierzwa do zamku, za niemi młode książęta. Barwin tym czasem do swojéj stajni zaprowadził gościa, konia z siedzeniem mu wybrawszy, opończę téż własną przyniósł i dla bezpieczeństwa go za wrota wyprowadził. Rad że mu się dostać szkapę udało, Stach nie wybierał patrząc tylko aby młoda była, w czém się omylił, bo do spiesznéj a długiéj jazdy młodzież się na nic nie zdała.
Nigdy Stach powolnym nie był, paliło się w nim zawsze bez miary, teraz jak opętany, chwili nie tracąc, włochów się datkiem zbywszy, puścił się pod noc w drogę.
Myśląc i przemyśliwając nad tém co na własne uszy słyszał, nie chciał temu uwierzyć ażeby Kaźmierz dobrowolnie bratu oddawał Wielkopolskę; sądził że tę wieść puszczono umyślnie dla dodania żołnierstwu ducha.
Chciał dostać się w porę do Krakowa, aby zamachowi zapobiedz.
Dotąd wiodło mu się szczęśliwie, teraz szło jakby na przekorę. Ów młody koń Barwina, szparki a gorący, sił wiele nie miał; rwał okrutnie z kopyta, a w prędce tak ustał że choć go było w ręku prowadzić. Boki mu powciągało, jeść nie chciał i gdy się nad ranem na łące położył, zdawało się że tam zdechnie.
Zeszło więc czasu dużo nadaremnie, a gdy koń się trochę orzeźwił i można było znowu się na nim puścić w drogę, musiał Stach go oszczędzać, aby znowu nie zasłabł. Byłby go może rzucił gdzie po drodze a innego szukał, ale się nigdzie stada nie trafiło spotkać.
Tak, dłużéj się daleko wlokąc niż rachował zrazu, na koniu z którego już nic nie miało być, bo ledwie dychał, dostał się do dworku nocą.
Gdy się nie rychło do wrót dostukał i stary Hreczyn sam mu otworzył, pierwsze pytanie jego było o Jagnę.
Stary zabełkotał coś niewyraźnego, a potém dodał — że spać musi.
Poszedł Stach do swéj izdebki, do któréj zbudzony Żegieć pospieszał. Było około północy i za późno aby iść zaraz do Biskupa. Musiał to odłożyć do rana.
Gdy Hreczyn odszedł i sami we dwu zostali z Żegciem, Stach ponowił pytanie co się tam działo z Jagną. Żegieć tylko ramionami ruszył.
— Wcześnie poszła spać! — rzekł — bo zwykle do północka siaduje a tum jej przybywszy nie widział.
Nie było odpowiedzi.
— Gadajże! — przynaglił Stach.
— Co mam gadać, gdy — niema o czém — odparł sługa i pomilczawszy dodał. — Jéj bo pono w domu niema.
Zerwał się Stach jakby weń piorun uderzył — przyskoczył do sługi — kłamiesz! — krzyknął.
Żegieć dodał — A niema jéj, sam widziałem gdy wychodziła — dotąd Hreczyn we wrotach czy w oknie czeka na nią.
— Wyszła sama?
— Sama.
— Dokąd?
— Któż ją wie! — rzekł Żegieć.
— Pierwszy to raz?
— Nie pierwszy — odparł smutnie sługa.
Przybity stał Stach — własne nieszczęście z pańskiem pomięszało mu w głowie — bezwładny, odrętwiały padł na łoże a Żegieć do nóg mu przyskoczył.
— Panku miły — począł — zlituj się, czego masz za tą dziewką przepadać!
Odepchnął go Stach — marzyło mu się jednéj godziny ze dworku wynosić.
Cisza była na mieście, noc ciemna, w tém Hreczyn do izby wpadł przerażony — słychać było dzwon zdala na Wawelu.
— Na mieście, czy na zamku — ogień! — krzyknął[82] — Pali się — łunę już na niebie widać! Gore!
Z sąsiednich dworków z tym okrzykiem — Gore! Gore! ludzie wysypywać się już zaczęli. Jedni wołali — Ogień na zamku, drudzy na podzamczu, niektórzy biegli na łunę. Stach bezmyślnie prawie chwycił się jak stał z pościeli i wybiegł za niemi.
Głuchy gwar słychać było w budzącém się mieście, dzwony po jednemu się odzywały, lud zwołując na ratunek — coraz gromadniéj bieżano ku pożarowi.
W górze na obłokach krwawa zarysowywała się łuna, rosła, w karmazyn i rubiny się stroiła, a na jéj tle kłębami ciemny dym się zwijał iskrami dziany. Stach uląkł się czy nie na zamku gorzało, ale gmachy jego stérczały ciemne na rozpalonéj łunie. Ogień daléj i niżéj gdzieś być musiał, właśnie w tym kierunku gdzie się dwór Doroty miał znajdować. Stachowi i to na myśl przyszło że Kaźmierz mógł tam być, biegł więc co miał sił ku ogniowi.
Leciał mijając ludzi, rozpychając tłum, potrącany, zatrzymywany, torując sobie drogę gwałtem, gdy w ciasném przejściu uczuł nagle dwie ręce, które mu się splotły i uwiesiły na szyi, krzyk potém straszny usłyszał i blada twarz spadła mu na piersi.
Była to Jagna z dzikim wyrazem na licu, jakby obłąkana. Gdy ją miał pochwycić, dziewczęciu się ręce rozwarły i bezsilna upadła na ziemię. Skoczył Stach ratować omdlałą, zaledwie zdoławszy zasłonić od tłoku, który cisnąc się zewsząd, mógł ją nogami stratować. Nieprzytomną podniósł z ziemi. Włosy miała biegiem rozwiane, ręce jakby sadzą i dymem powalane, spaleniznę czuć od niéj było.
Stach niemogąc z nią tu pozostać wśród ciżby, gdyż piesi i jezdni zewsząd naciskali, biegnąc ku pożarowi, chwycił ją na barki i niosąc omdlałą zawrócił nazad do dworku.
Zdało mu się gdy ją trzymał, że się parę razy rzuciła, jakby oprzytomniawszy, krzyknęła coś niewyraźnie i znowu wróciło omdlenie. Z ciężarem tym dopadł wreście do wrót swych, gdzie Hreczyn, Żegieć i służba cała stała. Uchronić się ich oczów nie było podobna, bo życie ratować musiał. Spostrzegłszy panią swą w tym stanie Hreczyn i dziewki krzyknęły rozpaczliwie, pochwycono ją na ręce i tak do izby, na posłanie wniesiono.
Służebne przypadły cucić i oblewać panią, Stach już o pożarze nie myślał. Jagna wkrótce oczy otwarła, powiodła niemi dokoła, poznała Stacha, krzyk się jéj wyrwał z piersi, usiadła na łożu. Oczy miała obłąkane, a choć życie wróciło, przytomności jeszcze nie odzyskała.
Przy świetle lampki dostrzedz mógł Stach, że suknia na niéj i ręce były posmalone. Pogasłe ale nadgorzałe kawałki pakuł przylegały do jéj odzieży. Trzęsła się, milczała, Stach także. Hreczynowi dała znak aby się oddalił, odprawiła sługi, Stach z nią jeden pozostał.
Nagle jakby coś sobie przypomniała, zerwała się, zachwiała na nogach, pobiegła do okna, wyjrzała. Blask łuny ogromnéj aż tu dochodził, z dziką radością rozśmiała się do niéj. Wskazała palcem w stronę pożaru.
— Pali się! pali! spali się wiedźma przeklęta! — krzyknęła.
Ogień w piérwospy, na cztéry rogi — wrota zaparte, ludzi nie było! spali się! spali.
Klasnęła w ręce. Stach słuchał i niemogąc zrozumieć patrzał jéj w oczy — powtarzała ze śmiechem mściwym — Spali się!
Odwiodłszy go potém od okna — poczęła żywo po cichu — Zrobiłam dobrze? nie prawdaż? To ja jéj dwór podpaliłam!
— Czyj? — spytał Stach.
— Wiedźmy téj co jemu życie odbierała!
Namiętność z jaką to mówiła, przeraziła słuchającego.
— Tak — kończyła dysząc — stróż był przekupiony — kilka nocy tam chodziłam, podkładałam pakuły, huby, siarkę, a dziś ogień zaniosłam... Stałam patrząc póki dobrze nie rozgorzało. Wszyscy już spali. Paliło się po cichu, płomię szło do góry.
Załamała ręce. Może ją wyratowali! Nie — to nie może być! Nie. Idź ty, idź — ja już sił nie mam — bież — zobacz czy wiedźma spalona.
Sił jéj zabrakło i padła na pół zemdlona śmiejąc się tym śmiechem serdecznym, który się dobywa z największéj boleści, na postrach uszu ludzkich.



VIII.

Na zamku z rana czeladź na podsieniach zebrana o ogniu wczorajszym rozmawiała.
Paliło się pod samym zamkiem, w domu Wichfrieda, w którym wdowa mieszkała. Sam książe z czeladzią biegł na ratunek, ale dwór spłonął mimo niego prawie cały — a z nim mówiono — bogactwa wielkie.
Wichfriedowi się nic nie stało, a książe przyrzekł mu i dom odbudować i komory zapełnić znowu.
Ten który opowiadał, okiem jedném pomrugiwał chytrze i szeptał bardzo cicho.
— A baba? — spytał jeden.
— Licho bab nie bierze — dołożył inny — z ognia czy z wody wyciągną je zawsze. Nic się jéj nie stało.. Wichfried ją wyniósł i zaraz do innego domu zaprowadzili.
— Sam książe tam był[83]
— Gadają — ciągnął pierwszy — że ją druga jakaś baba podpaliła z zazdrości — widzieli ją jak uciekała. Gorzała słyszę na niéj odzież i włosy.
Podpalono tęgo, na cztery rogi.
— Gdyby nie chowany kruk, w izbie zamknięty, który wrzawy narobił, wszyscy spali i byliby zgorzeli wszyscy.
— Kruka licho nadało! — rzekł jeden.
— Wichfriedowa to żonka ta z Tęczyna!!
— Jaka żonka? — podchwycił inny — on jéj stróżem nie mężem, a tych co koło niéj — ani zliczyć.
Palcem jeden na komnaty książęce ukazał.
— E! stara baba! — przerwał komornik któryś z pogardą.
— Ta! ta! żadna jéj młoda nie dotrzyma — ciągnął pierwszy — ma takie ziele co jak się niem potrze zaraz młodnieje i taką wodę co jak się umyje, kwitnie by róża, i taką maść że jak się nią wysmaruje, wszyscy za nią iść muszą. Wiedźma okrutna!!
— Wojewoda Szczepan co już ledwie dysze, a i ten tam się suwa, Biskup go klnie i dzwoni nań — nie pomaga — mówił inny.
— Wichfried téż zżółkł przy niéj jak wosk! — śmiał się trzeci.
Znowu ten co palcem pokazywał na izby pańskie, zwrócił się w ich stronę — ale o księciu mówić nie śmieli.
— Jakby już młodych nie było? — zamruczał znowu jeden.
— Domostwo się paliło jak słomy kupa — Strach! — opowiadał znowu pierwszy z komorników.
— Dobrze podłożono? — śmiali się.
— Kto to wie? — zaprzeczył któryś.
— Wszyscy! Widziało wielu jak podpalaczka uciekała.
— A czemuż ją nie łapali?
— Ale! Aby urok rzuciła lub chorobę. Już taka co się porwała na tę wiedźmę, sama nie gorsza być musi.
Umilkli wszyscy zobaczywszy Wichfrieda, który blady i zadumany, zły szedł z miasta, pominął dworskich i prosto kroczył do księcia.
Kaźmierz spoczywał chory i zmęczony, u łoża jego siedziała księżna ręce załamując, dopytując napróżno coby mu dać pić, albo jeść. Książe nie chciał nic, nie śmiał nawet patrzéć na żonę, łagodnie jéj tylko odpowiadając, jakby się pozbywał. Z drugiéj strony łoża siedział kniaź Roman, zwykle wesół, teraz gniewny, patrząc na twarz księcia niespokojnie.
— A po co wam było samemu w ogień biedz — mówił — kiedy ludzi tylu macie? Zamkowi nie groziło, a Wisła blizko.
W tém w progu Wichfried się pokazał, wszyscy nań spojrzeli, najpierwszy Kaźmierz, który znacząco oczyma go badał. Wichfried pomięszany był — nie swój.
— No! no! — odezwał się kniaź Roman — ne żurysia (mówił do Wichfrieda) lepszy dwór będziesz miał z łaski twego pana, pocałuj go w rączkę i nie myśl o tém!
Księżna wstała[84]
— Byle z tego memu panu choroby nie było! — rzekła.
— Z czego ma być choroba? — odparł Roman[85] — Przeżegnaj się! Co? albo my to lalki słomiane? Niech tylko pójdzie do łaźni, a winnikami go wytrą, a wina z korzeniami zagrzać każ, wyspi się, spotnieje i będzie zdrów. A on z czego ma być chory?
Wstał i kniaź, jakby przyjście Wichfrieda dla księżnéj i dla niego było znakiem do oddalenia się. Bolko, synaczek który w głowach u ojca siedział, pocałował go w czoło i za matką a dziadem się wysunął. Kaźmierz dopiero śmieléj podniósł oczy.
— Gadaj? — rzekł — możeli to być? podpalono?
— O! że podłożono ogień to pewna — odezwał się Wichfried — i mądrze i po cichu! pod każdy węgieł, pod dach podetknięto pakuły i ogień. Wrota z zewnątrz były podparte, dopóki z miasta ludzie nie podpadli.
Twarz księcia pobladła.
— Czyjaż sprawa? — spytał cicho.
Wichfried się wahał z odpowiedzią.
— Wierzyć mi się nie chce — rzekł — mówią że uciekającą, popaloną babę jakąś widziano. — Leciała krzycząc.
— A nie schwytano jéj?!
— Któż wie co za stworzenie było! — szepnął Wichfried[86] — Ludzie niektórzy zaklinają się że ją widzieli lecącą w powietrzu!
Książe oczy spuścił.
— Może to sprawa braci! — rzekł po chwili.
Wichfried głową potrząsał[87] — Nie — babska robota, tylko niewiadomo czyja!
— A Dorota? — spytał Kaźmierz.
— Leżała chora i wystraszona, wstała już[88] Napój jéj baba dała, odżegnała chorobę, nie będzie jéj nic.
Kaźmierz szeptał jakby sam do siebie — Baba podpaliła? Kto? jaka?
W tém podkomorzy wszedł oznajmując Biskupa Gedkę, trzeba było wyjść naprzeciw niemu. Książe wymógł na sobie że twarz wypogodził nieco — ruszył na spotkanie i wprowadził Biskupa, który twarz miał bardzo nachmurzoną. Popatrzał znacząco na Wichfrieda jakby go chciał oddalić, a choć rozmowa sam na sam z Gedką zawsze Kaźmierzowi przykrą była, bo przychodził często z napomnieniami i strofowaniem — musiał skinąć na niemca aby odszedł. Choć niechętnie Wichfried się miał ku drzwiom.
Gedko zasiadł w krześle i dłonią podparł zamyślony, twarz miał zmienioną, wejrzenie niespokojne.
— Złe wam wieści przynoszę — odezwał się zwolna — więc nie spieszę z niemi; choć nigdy zawcześnie ich mieć nie możecie, dla odwrócenia złego...
Mieszek, niespokojnego ducha, choć go już lata przywieść były powinny do upamiętania, nie daje nam tchnąć. To co w Łęczycy chciał wyprosić, teraz myśli wziąć siłą. Zabiera się już zajeżdżać Gniezno wasze i Wielkopolskę. Wy, miłościwy książe, zdajecie się dotąd o tém nic niewiedzieć, bo nic nie czynicie. Gniezna bronić trzeba. Poznania, Ottonowi go dawszy, nie można mu pozwolić odbierać.
Spojrzał na księcia, który stał ani zdziwiony ani poruszony tą wiadomością — słuchał spokojnie.
— Ja mam doniesienia pewne — potwierdził Biskup — przychodzę pytać co czynić myślicie?
Książe wahał się dosyć długo z odpowiedzią. Gdy szło o rzeczy sumienia i przekonań, pan ten łagodny zawsze, często lekki, stawał się twardym i nieugiętym. Śmiało po królewsku podniósł głowę i na zapytanie — co myślał czynić, odparł krótko[89]
— Nic — mój ojcze.
Gedko podniósł oczy, czekał tłumaczenia.
— Tak jest, nic — kończył Kaźmierz — nie uczynię żadnego kroku. Mieszkowi ojciec Wielkopolskę za dzielnicę naznaczył, nie godzi mi się mu jéj przeczyć i odbierać. Zabierze Poznań, Gniezno — dam mu je trzymać. Tak każe sprawiedliwość.
Zżymnął się Biskup.
— Sumienie wasze znam — rzekł — szanuję głos jego, ale, książe mój, nie o Wielkopolskę tu idzie, nie o Mieszka, o państwo twe całe. Brata waszego nie znacie tak jak my. Dziś chce Poznania, jutro się upomni o Kraków. Mając siłę zwiąże się z bratankami szlązkiemi i — padnie na was! padnie!
— Wówczas ja bronić się będę — odparł książe. — Lecz ze strachu aby się to nie stało, nie mogę go pozbawiać ojcowizny. Tak samo dla obrony od napaści, na życie jego mógłbym nastawać. Nie — tego uczynić nie mogę. Stanie się wola Boża — ten co widzi serce moje, ratować mnie będzie!
Gedko zamilkł, rozmowa była trudną, przekonanie niepodobne, Kaźmierz stanowczo wolę swą objawiał.
— Zatém patrzeć będziemy obojętni na to, jak się na nas gotować będzie napaść niechybna i nieprzyjacielowi broń damy w rękę? Westchnął[90] — Stań się wola Twa panie!
Biskup mówił daléj powoli, z rezygnacyą[91] — Z Poznania, z Raciborza, z Wrocławia mam wiadomości pewne, na tém się nie skończy że Wielkopolskę wam wydrą. Mieszek w zmowie jest ze Szlązakami, zabiega około chorego Leszka, aby i ten spadek mu po sobie zostawił, a nie wam. Dzieciak słaby, którego lada fraszką zyskać sobie można, odda mu Mazowsze i Kujawy. Naówczas pomyślcie no! Wielkopolska, Mazury, Kujawy, Szlązko, Pomorze staną przeciwko wam. I wy dajecie się téj srogiéj burzy zbierać nad głowami waszemi — nie czyniąc nic??
— Widzę ją — tak — ale uprzedzić nie mogę — odpowiedział Kaźmierz. Mieszek dotąd nie dał mi powodu wątpić o sobie. W Łęczycy owszem Bolko mi od niego przyniósł zapewnienie posłuszeństwa i zgody.
— A! a! zapewnienia! — rzekł Gedko[92] — Co Mieszka kosztują słowa? choćby i przysięgi — dla panowania wszystko poświęci!
— A ja, ojcze mój, dla panowania nie poświęcę sumienia — odezwał się Kaźmierz silnie[93] — Czémże ono jest obok spokoju méj duszy, gdy w niéj się czuję czystym? Dajcie mi iść tą drogą a resztę zostawmy Opatrzności.
Biskup poruszony wyciągnął ręce aby go objął i uścisnął.
— Tak! — zawołał — tak! Opatrzność chyba czuwać będzie nad tobą — bo ty na nią zdajesz wszystko z ufnością dziecięcia!
A więc — Stań się wola Twoja!
Kaźmierz stał wzruszony, ale uradowany niemal.
— Ojcze mój — począł — o zamiarach Mieszka po trosze wiedziałem. Dopóki tylko własną dzielnicę odzyskać chce — nie stanę mu na drodze. Wątpię jednak aby ziemianie poznańscy, którzy w Łęczycy na samą wieść że ja im Mieszka chcę dać, tak się poruszyli — mieli go łacno przyjąć teraz.
— Ziemianie! — odparł Biskup — temi porusza wiatr który silniéj zawieje.. Dziś są z nami, jutro będą przeciw nam. Mieszek ich część sobie pozyskać potrafi, śmielsi go okrzykną, słabsi zamilczą, ci co się odgrażali pierwsi przyjdą z pokłonem!!
Budować na sercach ludzkich, rachować na tłumy ruchome jak morskie fale — to klecić na piasku..
— Buduję na Opatrzności — rzekł książe.
Gedko się zadumał.
— Starajcież się łaskę Bożą pozyskać sobie — dodał — abyście każdéj chwili czystym byli przed obliczem Jego. Wielbię ja cnoty wasze, ale nad słabościami boleję. Nieszczęsne te niewiasty na zgubę was wiodą!
Kaźmierz nigdy się nie tłumaczył, gdy Biskup go upominał, i teraz pokornie zmilczał.
— Odpędźcie precz, te kusicielki — mówił Gedko — czas jest! dziecko moje. Nie przystoi wam płochość, a u ludzi dajecie się na pośmiewisko.
Po przestanku, Kaźmierz rzekł cicho[94] — Dziękuję wam, ojcze, za naukę. To co mi mówicie, sto razy ja sam powtórzyłem sobie. Oprzéć się nie mogę złemu!
— Bóg miłościw — dodał Biskup — czeka cierpliwy, aliści dla upamiętania dotknąć was może, w tém co najdroższe, w dzieciach waszych...
Aby osłodzić tę groźbę straszną, Gedko uścisnął znowu księcia. Rozbrajała go pokora. Tak rozstali się czule, serdecznie, ale rozmowa nie przyniosła innego skutku nad ten, że przekonała Gedka iż Gniezno i Poznań były stracone.
Po wyjściu jego, Wichfried, który nie daleko czatował, zjawił się zaraz, domyślając że się bez upomnień nie obeszło i że skutek ich zatrzéć potrzeba było. Zręczny niemiec nigdy wprost nie mówił przeciw Biskupowi, ale umiał obrócić myśli w inną stronę i poważne sprawy lekko malować.
Wszczął więc zaraz znowu mowę o Dorocie, jak ona oddaną mu była, a we wczorajszém niebezpieczeństwie nie o siebie ale o przybyłego Kaźmierza się trwożyła. Wichfried donosił że miał już opatrzony dom inny, który natychmiast miano przerabiać i przysposobić dla wdowy. W pożarze jak powiadał straciła ona wszystko, i potrzeba było myśleć aby nawykła do wygód, nie czuła ich braku.
Książe słuchał z jakąś niecierpliwością i niechęcią, zamykając niemiłą mu rozmowę rozkazem aby ze skarbcu wzięto dla Doroty, czego tylko potrzebowała i sowicie ją opatrzono.
— Nie mówcie mi już tylko o niéj — dodał — nie przypominajcie mi grzechu mojego. Chcę się z tych pęt uwolnić Biskup spokoju mi nie daje, sumienie gryzie, muszę się przemódz i wyswobodzić. Ogień ten palcem był Bożym!
— Ogień złość ludzka podłożyła — przerwał Wichfried — przy pomocy Bożéj i ludzi spodziewam się odkryć sprawcę. Zazdroszczą wdowie wszyscy, co dziwnego że radziby ją upiec żywą? Sprawa to niewieścia nie Boża.
Książe się zmarszczył[95] — Nie mówcie mi już o niewiastach, — przerwał — co było bolu w mém życiu to przez nie. Dosyć mam tego com doświadczył. Jeźli Bóg oswobodzi mnie z tego czaru jaki rzuciła na mnie — nie chcę spojrzeć więcéj na żadną.
Niemiec uśmiechnął się niedowierzająco.
— E! — rzekł — czarów tu żadnych niema. Niewiasta jest osobliwa jakiéj pewnie drugiéj we wszystkich tych ziemiach nie znaleść, rozumna, piękna, serca wspaniałego, i do Miłości Waszéj przywiązana jako pies. Nie potrzeba napoju ani uroku aby się w niéj rozmiłować, a rozmiłowawszy trwać w tém. Starzy i młodzi, ktokolwiek ją ujrzy głowy tracą i szaleją!
Kaźmierz słuchał z wyrazem twarzy, zdradzającym walkę duszną, to marszcząc się, to uśmiechając, to chcąc potakiwać to przeczyć, bronić się i nakazać milczenie. W końcu uściskał Wichfrieda, i szepnął mu.
— Ty jeden mnie nie potępiasz? Grzeszny jestem! lecz i pustelnicy na Sinaï popadali w ten grzech, któremu słaby człek ulega. Milcz, proszę, nie mów o tém więcéj.
Przywołano starego Rajca, aby ze skarbcu wydał co było dla Doroty potrzeba. Książe jakby sumieniem gnany do żony się udał. Wichfried do wdowy..
Dom do którego się ona czasowo schroniła należał do wojewody Szczepana, ale ten go nie zajmował. Nie był tak obszerny jak dwór który wczoraj spłonął, a stał w niewielkiéj odległości od dymiącego jeszcze pogorzeliska.
Wśród popiołów i niedopalonych głowni dużo ludzi ubogich z kijmi się kręciło, rozrzucając węgle gasnące i szukając stopionych kruszców, o których wieść chodziła że się ich tam mnogość wielka miała znajdować. Po za opalonymi parkanami, uratowane sprzęty, wozy, pościele, ludzie Doroty przenosili do Wojewodzińskiego dworu, około którego skupiała się ciżba różnobarwna.
Zdala tłumy ciekawych przypatrywały się nadciągającym mnogim przyjaciołom i znajomym Doroty, którzy z miasta i ze wsi spieszyli jedni z podarkami, drudzy dla dowiedzenia się o wypadku, dziwnie już opowiadanym i tłumaczonym.
Duchowieństwo głosiło że z nieba ogień padł na tę Sodomę i Gomorhę.
Przed dworcem stały posiodłane konie, wozy ładowne, kręciły się czeladzie pańskie, stawali przyglądać i przysłuchiwać kupcy i mieszczanie. Zawóz był jak na targowicy w dzień niedzielny.
Niektórzy palcami sobie ukazując pogorzelisko i dwór opisywali pożar z temi dodatkami, w jakie od wczora, z ust do ust przechodząc, powieść się przystroiła. Zadziwiająca ta praca umysłu ludzkiego nad słowem które z ust jednych wychodząc, w drugich już inne przybiera barwy, w trzecich rysy niektóre grubieją, nikną inne, daléj zmienia się obraz, rośnie, maleje, wykrzywia, rozdyma i ci co własnemi oczyma na wypadek patrzyli, nie poznają go nazajutrz przestrojonego w cudowną jakąś legendę.
Stało się to z pożarem na podzamczu. Jedni widzieli babę która podpalała, inni wiedźmę lecącą w powietrzu, inni ogień z nieba rzucony. Byli co obwiniali braci z Tęczyna i gachów zazdrosnych — i niewieścią zemstę.
W domu wojewodzińskim, ochłonąwszy już ze strachu, piękna Dorota przyjmowała cisnących się druhów swoich.
W ogromnéj izbie z belkami zczerniałemi u pułapu i ścianami pstro pomazanemi, zarzuconéj nagromadzonym już bez ładu sprzętem, wdowa strojna, z włosem utrefionym i namaszczonym, w sukni bramowanéj obcisłéj z rękawami długiemi, wpół siedząc, wpół leżąc — otoczona mężczyznami rozpowiadała wczorajsze przygody swoje. Coraz ktoś nowy przybiegał — zalecając się, przynosząc coś dla pogorzałéj. Przyjmowała wszystkich i wszystko.
Najbliżéj niéj siedział Wojewoda Szczepan, zapomniawszy na wstyd, z policzkami zarumienionemi, zazdrosném okiem spoglądając na młodzież, cisnącą się do płochéj niewiasty, uśmiechającéj się z kolei każdemu.
— Tylkom co oczy zmrużyła — mówiła — cicho było we dworze, pozamykano wszędzie, bo stary mój dobrze porządku pilnuje. Spać mi się chciało, sen kleił powieki jak po makowéj polewce. Zdawało mi się żem w podwórzu usłyszała furtki skrzypnięcie, ale jakże to być mogło kiedy tam stróż chodzi i wcześnie ją zamykają? myślałam sobie. Wiatr szumiał zdala. Budzę się, coś jak światełko błyszczy mi przez szczeliny okiennicy, oczom nie wierzyłam, a sen morzył. Upłynęło czasu trochę, coś zaszelpotało pod ścianą — wiatr albo psy moje biegają! Co tam! Na raz zaleciała mnie spalenizna... czułam że coś gorzało.. Sądziłam że ogarek nocny w drugiéj izbie zagasnął i swądu narobił. Sen tak morzył, ani się ruszyć!
Ciężko się robiło na piersi, duszno... tchnąć coraz trudniéj. Zmora jakaś, myślałam! W izbie trzeciéj chowany mój kruk krzyczeć zaczął przeraźliwie, słyszałam jak bił skrzydłami i miotał się[96] — Coś mu się stało! Ledwiem powieki mogła podnieść, patrzę — przez szpary w okiennicach jasny ogień płonie, w izbie dym, a tu już i krzyk dziewek mnie dochodzi. Zerwałam się, do drzwi trafić nie mogąc. Wrzawa otaczała dom — Gore! gore!
Biegłam do wyjścia zgubiwszy pamięć, bijąc się o ściany. Na podwórzu biegali ludzie, dym się wciskał do izby i płomienie, na dachach trzaskały dranice. Gdy mi drzwi otwarły służebne, nie wiem już co się działo ze mną i kto mnie na rękach z płomieni wychwycił.
Budynek gorzał cały, a dziedziniec stał jeszcze zaparty, zewnątrz łamano wrota; bo z obu stron były kołami zabite.
Piekło do koła! Żem przeżyła tę noc — cud chyba!
Opowiadali i drudzy, Wojewoda drżał i łzy mu ciekły z powiek zaczerwienionych.
Wszyscy świadczyli że widziano niewiastę uchodzącą, że stróż który u wrót stał zniknął nikomu nie było tajno. Zląkł się i uszedł, zdradził czy spalił się? różnie sądzono. Ktoś musiał jednak być sprawcą ognia i pozabijać wrota.
Wdowa mówiła, płakała, śmiała się, a że już jéj dawne życie wróciło, rzucała oczyma, wdzięczyła się, wyciągała ręce białe i kibić, okrągłą dosyć, na popis stawiła. Młodzi śmieli się powiadając że zazdroszczą temu co ją wynosił z pożaru.
— Nie lada to siłacz być musiał — rzekł jeden — bo jest co nieść!
— Choćbym się poderwał i popalił — zawołał drugi — a radbym was na ręku poniańczyć.
Żartowano już, nie oglądając się na słowa. Na tę rozmowę i śmiechy wszedł Wichfried, którego tu wszyscy za gospodarza niemal uważali. Koso nań popatrzał Wojewoda; wdowa ze zręcznością wielką wszystkich ilu było, choć się oczyma jedli, umiała tak trzymać aby do swaru nie przyszło.
Jednemu i drugiemu szepnęła w porę coś uśmierzającego, ściskała ręce nieznacznie, dawała mruganiem przestrogi, Wichfried zresztą najmniej zazdrosnym był, chyba za swojego pana. Zobaczywszy go niektórzy się zaraz do wyjazdu zabierać zaczęli. Wojewoda pozostał jako we dworze gospodarz, co mu większe prawa dawało.
— Nie będziemy waszéj miłości długo dworu zajmowali — rzekł do niego niemiec — bo dom nowy już mamy, który dziś jutro opatrywać się zacznie.
— Siedźcie, ja dworu tego niepotrzebuję — odparł stary.
Wichfried coś po cichu poszeptywał, tak że i Szczepan posiedziawszy trochę, wyniósł się za innemi. Po wyjściu jego wdowa przystąpiła do niemca.
— Cóż on? co? — zapytała.
— Ze skarbca kazał dać co do domu potrzeba i grzywien dosyć.
Oczy się jéj uśmiechnęły.
— Ale dokończył Wichfried — chodzi zmitrężony, przybity, bo mu Biskup powiedział że na wasz dom z nieba ogień padł za grzech jego..
— Z nieba! kiedy podpalaczkę widzieli — krzyknęła Dorota — to i koły do wrót z nieba chyba pospadały!
— Podpalaczkę? — zawołał niemiec — któż ona mogła być?
Dorota ramionami ruszyła.
— Albo ich tu mało jest coby mnie dawno z kamieniem u szyi do Wisły zaniosły? Siła ich którym się księcia chce — ale im go nie dam.
— Nie robota to braci? — pytał Wichfried.
— O! ci by mnie téż żywcem spalili ale to nie ich sprawa.
Rozmowa przerywana ciągnęła się długo, głośna i cicha, zgodna i sporna; na ostatek wdowa się dopominać zaczęła o księcia, kiedy przyjdzie, a Wichfried za to ręczyć nie mógł i nie bardzo obiecywał.
— Powiesz mu żem chora, że umieram, że proszę łaski choć na chwileczkę, musi przyjść — zawołała Dorota. — Długo mu tak dać zostać nie mogę. Jak dzień, dwa się nie zjawi, sama pójdę!
Chodziła mocno poruszona.
— Mogę się odziać po męzku — kto mnie pozna? Ty mnie poprowadzisz. Gdy go niema dłużéj, strachem mrę, tam wszyscy na mnie — tam bij zabij na Dorotę. Niech co chce będzie — nie puszczę Kaźmierza! Porzuci mnie, umrę, wołała przerywanemi słowy, po izbie chodząc i przyskakując do Wichfrieda. Szepnął w końcu iż książe mu oświadczył że jakiś czas sam być pragnie.
— A ja nie chcę aby był sam! — odparła Dorota.
W końcu niemiec, który probował się sprzeciwić, na wszystko przystawał, odprawiła go na zamek nazad.
We dworku Jagny okiennice były pozamykane, Stach chodził po gościnnéj izbie. Część nocy spędził przy niéj, pochwytał co w gorączce mówiła; jawném było że Jagna z nienawiści ku niewieście, ku któréj niechęć zawsze okazywała, ważyła się na podpalenie. Zkąd się jednak brała ta sroga nienawiść Stach pojąć nie mógł. Żadném słowem, nawet w gorączce nie zdradziła się Jagna.
Gdy się nieco nad ranem uspokoiła, służebne przestraszone do snu ją ukołysały. Stach czuwał do rana. Gdy zasnęła skorzystał z téj chwili i zaniósł do Biskupa to z czém przybył. Natychmiast potém wrócił do dworku, i zastał ją spiącą jeszcze. Kilka razy w nocy dawać jéj wodę musiano, paliło ją pragnienie, potém sen kamienny trzymał jak nieżywą do południa.
Stach przychodził kilka razy, stawał i patrzał na uśpioną. Zasypiała głęboko, z wargami spalonemi, ale dysząc lekko i jakby uspokojona. Gdy się w nią wpatrywał mocno, jakby poczuła jego wzrok, otwierała oczy nagle, błysły źrenice z pod powiek i zamykały się znowu. Sługi płakały, sen ten dziwny wydawał się im ostatnim.
Sprowadzono starą lekarkę, która popatrzyła, poszeptała i odeszła mrucząc że wstanie zdrową.
Już dobrze z południa, poruszać się zaczęła Jagna, obracać, potém z ciężkim westchnieniem podniosła, zatoczyła oczyma. Stach stał w progu, zobaczyła go, musiała przypomnieć sobie co sen zatarł w pamięci. Dłoniami jeszcze zczernionemi od dymu, potarła czoło, odgarnęła włosy i popatrzywszy na swe ręce wzdrygnęła się nieco. Spokój powrócił. Skinęła na Stacha aby przyszedł ku niéj, a gdy się pochylił, szepnęła mu do ucha.
— Spaliła się wiedźma?
— Nie — rzekł Stach — wynieśli ją z płomieni.
Oczyma wielkiemi, strasznemi zatoczyła w około niedowierzająco.
— Nie spaliła się? Nie?
Zadumała głęboko i padła płacząc na posłanie.
— I ogień jéj nie bierze! — mruczała — a ona go zgubi!
Stach pytań nie śmiał zadawać.
— Nie spłonęła ona — rzekł po chwili — ale was widziano gdyście od ognia bieżeli. Nuż wydadzą! nuż pozna kto!
Z wyrazem pogardliwym Jagna zwróciła twarz ku niemu.
— No — to mnie spalą na stosie! — odezwała się — a wy pójdziecie patrzeć wszyscy! Przyjdzie i ona i książe. Uwiążą do słupa! Raz trzeba umierać — to łatwiéj jak żyć!
Stach się odważył na pytanie.
— Zkądże wam do niéj ta nienawiść?
Z pół uśmiechem odpowiedziała mu Jagna.
— Alboście to nie widzieli psa i kota co się w życiu nigdy nie spotykali, a zszedłszy się na drodze padają na się? Tak z nią i ze mną. Nienawidzę jéj!
Wstrząsnęła się cała i wpatrując długo w róg izby, jakby zapomniała o Stachu.
— Nie spaliła się! — mruczała — A wrota były zaparte, a dach płonął cały, a spali wszyscy.. Kto ich pobudził?
— Mówią w mieście że kruk! — rzekł Stach.
— Szatan nie kruk — krzyknęła — szatan, co wiedźmy pilnuje. Kruk? czarny! Djabeł! I ona jak kruk żyje żrąc co spotka żywem czy padłem.
Drugiego dnia wstała Jagna, lecz, ona co zawsze była silną i wytrwałą, wlokła się ledwie, przeszedłszy chwiejąc się przez izbę na ławy padała. Twarz miała wybladłą, oczy zapadłe.
— Ona się nie spaliła — mruczała chodząc — a ja zgorzałam aż mi duszę pali!
Złagodniała bardzo. Nie płakiwała dawniéj nigdy, teraz powieki miała od łez czerwone i strumienie ich płynące na licu bladem drogi krwawe popaliły.
Tylko przed Stachem udawała mężną, dłonią suszyła oczy, starając mu się uśmiechać. On patrzał na nią nie mówiąc nic.
Jednego dnia rano odezwał się dzwonek na Wawelu, na mszę pierwszą wołając do św. Wacława. Jagna nigdy prawie, lub rzadko do kościołów chodziła. Głos tego dzwonka pierwszy raz przemówił do niéj, jakby ją coś wołało, jakby ku sobie ciągnął. Opierała mu się długo, dopominał się — zdało jéj się że zrozumiała głos jego, że musiała za nim pójść.
Narzuciła czarną chustę na siebie i nikomu nie mówiąc cała drżąca, spiesząc się wybiegła za próg domu. Ranek był chmurny, ciemny, niebo zaciągnięte.
W progu spotkała się ze Stachem.
— Dokąd? — spytał.
— Muszę, muszę — ja niewiem. — Bądź spokojny, powrócę — odparła niewyraźnie i spiesznie.
Nawykła była czynić wolę swoję, nikt nie śmiał jéj wstrzymywać. Skinęła tylko, rzuciła się do wrót, wybiegła. Stach choć się uląkł, nie poszedł za nią, wzbroniła mu. Z początku szła spiesząc zdyszana, zwolniła potém kroku, otuliła się chustą — lżéj jéj było. Nie szukając jéj, nie myśląc drogę na zamek znalazła, minęła bramę ciemną. Kościół stał otwarty. U wielkiego ołtarza zapalone były świece, u progu kilku żebraków stało, nikogo więcéj. Cisza i spokój domu Bożego obwiały ją, krokiem śmiałym posunęła się aż do kratek. Tu usiadła na ziemi, chusta którą była osłonięta osunęła się, opadła, twarz blada ukazała się cała okolona rozrzuconemi włosami.
Ciekawie na ołtarz patrzeć zaczęła. Sama teraz niewiedziała po co tu przyszła, modlić się nie umiała prawie. Tego co ją nauczyli w dzieciństwie zapomniała. Przyglądała się wszystkiemu co ją otaczało. Na ścianie wisiał Chrystus straszny na krzyżu przybity, z głową zwieszoną, z któréj włosy okrwawione spływały. Cierniem poorane miał czoło, ręce opłynięte krwią, z boku sączyła się krew, nogi były nią zbroczone.. Męczarnie konania wyprężyły piersi, ręce, ramiona, nogi. — Pod stopami miał głowę trupią.
Jagna wpatrzyła się w niego; dla niéj był to obraz życia — patrzała i napatrzéć się nie mogła.
— Wiecznie tak krwią płynąć, męczyć się, być tak przybitym samemu, bo wszyscy swoi odeszli precz wystraszeni śmiercią, konać i niemódz umrzeć, wołać i nie być słyszanym.
Łzy jéj z oczów się polały; zwróciła je w drugą stronę. Tam z kamienia wykuty na desce z głazu stał Chrystus drugi. Niósł swój krzyż na ramionach i szedł nim przygnieciony. Tłum go otaczał który ona znała, tłum zbójów z urągowiskiem na ustach, z pięściami zaciśniętemi, oszalały, wściekły. Chrystus ten szedł, a nie poruszał się, szedł tak wiecznie i nie było końca jego pochodowi ani ich szaleństwu.
W górze, spojrzała, tkwił krzyż jeden jeszcze i na nim Chrystus, a nad nim gołąb w powietrzu z rozpostartemi skrzydłami. Jeden gołąb litościwy!
U ołtarza śpiewano, dzwoniono i modlono się — ona siedziała nieruchoma, patrzała ciągle i dumała. Lżéj jéj tu było jakoś wśród tych wizerunków męczarni.
Zaszeleściało coś, zaszemrało w ciemnym kącie kościoła, weszli ludzie jacyś i stali nieruchomi, pokryci mrokiem. Jagna popatrzała na nich obojętnie i odwróciła oczy.
Ksiądz przeżegnawszy ją odszedł od ołtarza, zgaszono światło, ci co stali po kątach wysuwać się zaczęli, ona jeszcze siedziała.
Zawsze niewiedziała po co przyszła, co ją tu zawołało. Czekała aby jéj znak dała własna dusza iż iść może nazad, bo że nie przyszła z własnéj woli, ale musem jakimś — to czuła dobrze.
Teraz cicho już było, skończyło się wszystko, trzeba iść było czy nie? Zawahała się. W tém stary człek w sukni czarnéj zbliżył się do niéj dotknął jéj ramienia, i wskazał na drzwi do połowy już zamknięte. Jagna wstała powoli, obejrzała się ku ołtarzowi, ku Chrystusowi, ku gołębiowi u góry i posłuszna ku drzwiom iść poczęła. Tu dopiero uczuła chłód i osuniętą chustą ogarnęła się znowu.
Oczy jéj po tym spoczynku widziały więcéj i jaśniéj. U drzwi stała kamienna kropielnica, zajrzała do niéj. Wodę widać było na dnie, dotknęła jéj palcami i zmoczyła czoło gorące — ochłodziło ją to. We drzwiach kilku żebraków patrzało na nią ciekawie — minęła.
Deszcz pruszył, ranek chmurny zmienił się w dżdżysty. Od kościoła ku zamkowi widać było podwórze długie, Jagna puściła tam wzrok — puste stało, tylko ludzi kupka opodal się zatrzymała, i ku niéj czy ku kościołowi patrzała. Obejrzała się na nich, oni patrzyli na nią, jeden szczególniéj, ale twarzy jego nie widać było, postawę miał, ruchy — jakby tego kogoś którego znała. Ale niemógł być nim! powiedziała sobie — o nie! Ten by nie stał tak daleko, taki martwy!
Po oślizłéj ziemi zwolna poczęła zchodzić ku domowi, słaniając się trochę bo jéj było słabo jakoś. Deszcz padał rzęsistszy coraz. We wrotach minął ją orszak konnych jadących na zamek śmieli się i wygadywali, popatrzyli na nią — pojechali.
Nie pilno było do domu.
Dziwiła się po co tam chodziła? Na zamek? Czy dzwonek wołał czy serce? niewiedziała teraz. Obejrzała się za siebie czy kto nie goni, nie było nikogo — a czuła jakby ją co ścigało, ale to był wiatr ze słotą, który dął i moczył.
Nim doszła do dworku strumienie wody lały się z niéj, i dobrze z tém było bo chłodziły.
We drzwiach stał pod daszkiem poglądając w ulicę Stach; zobaczywszy ją szerzéj otworzył furtę, wśliznęła się nią nie mówiąc nic, nie tłumacząc, smutnie się uśmiechnąwszy do niego. Powlókł się za nią, zdejmując z niéj chustę obmokłą, nie pytał, ona mówić nie mogła.
Po długiem milczeniu odezwała się.
— Chrystusa widziałam! Niepoczciwi ludzie powiesili go, okrwawili, poranili. Straszny Chrystus!
— Byłaś w kościele? — spytał Stach.
— Tak, byłam w kościele na zamku. Cicho w nim, paliły się świece ksiądz coś szeptał, coś śpiewał, a z Chrystusa ciekła krew.
Stach uradował się tém w duszy że Jagna zwróciła się do kościoła i do Boga, zapytał czy nie chciała księdza, bo księża pocieszać umieją i nauczać życia.
Spójrzała nań dziko dziewczyna, potrząsła głową.
— Nie! nie — rzekła — Chrystus więcéj mówi niż wszyscy księża — widziałam Chrystusa, nigdy go nie zapomnę!
Nazajutrz Stach myślał że zechce znowu może pójść do kościoła, ale zrana słyszała dzwonek i słuchała go obojętnie. Nie wołał jéj.
Powróciło życie dawne. Siedziała patrząc i niewidząc nic, czasem przebierając dawne swe szaty i odzieże, do których przylgłego szczęścia szukała. Brała je, rzucała, uśmiechała się, płakała i siedziała nieruchoma. Gdy Stach mówił, często nie zdawała się go rozumieć. I płynęły tak dnie długie, długie, a że Stach pilnéj teraz nie miał roboty, musiał siedzieć i patrzeć na tę biedną istotę, któréj zrozumieć nie mógł, a która go wcale słuchać nie chciała.



IX.

Dnia jednego, dzień to był słotny i smutny, Wichfried wszedł, jak zwykle, nieoznajmując się do izby księcia. Zastał go stojącego w oknie, zapatrzonego w podwórze.
Zmokły płaszcz, tylko co zrzucony leżał na ziemi. Niemiec nawykły czytać w Kaźmierza twarzy, poznawać z niéj myśli i uczucia jego, popatrzywszy uląkł się tak była dziwnie zmieniona trwogą jakąś, i wzruszeniem nadzwyczajném.
Gdy się zbliżył ku niemu chcąc zapytać, Kaźmierz zawołał nagle.
— Widziałem ją! ona tu jest!
— Kto? — spytał zdumiony niemiec.
Ale Kaźmierz już był zamilkł, jakby żałował wyrzeczonego słowa, zdając się namyślać czy ma mu odpowiedzieć. Wichfried natrętnie powtórzył pytanie.
— Któż? Kto?
Książe niechciał mówić, co tém niespokojniejszą obudziło ciekawość.
— Wasza miłość, zdajecie się jakby przelękłym? Któż to być może?
— Ona! — zawołał Kaźmierz wybuchając a głos wnet tłumiąc ostrożnie — Ona! moja pierwsza! Ta — z Gaju! Pierwsza moja i ostatnia! Jednéj jéj com żałował i żałuję[97] — Ona to była, ale jak strasznie zmieniona, zwiędła, wybladła[98] — Ten kwiatuszek tak świeży! to liczko z którego tryskało życie weselem[99] — Cóż się z nią stało? co się z nią stało? — powtórzył niespokojnie — Wichfriedzie niewiesz nic?
— Nic niewiem — odparł Wichfried obojętnie[100] — A! to stare, zabyte rzeczy! Ja wątpię żeby ona tu być mogła — książę widziałeś coś sobie wymarzył. Gdzieżby ona tu być miała?
Kaźmierz się oburzył.
— Nie omyliłem się — rzekł — ona to była.. W ubraniu nędzném, starém, opuszczona.. Siedziała u ołtarzu, patrzała, oczyma dziwnemi, jakby niewidziała nic.
Wichfried ramionami ruszył.
— Jeszcze i dziś jest piękna — dodał książe — choć straszliwie zmęczona nieszczęściem.. Któż wie co się z nią stało! Wydali ją za mąż? Ojciec? Żyje-li ojciec?
Wichfried, któremu ten niepokój Kaźmierza był przykry, rzekł zimno.
— Nic niewiem! Po co się dowiadywać o to? po co troszczyć? Wznawiać stare rzeczy..
Książe odwrócił się od niemca z tak widoczném oburzeniem, iż Wichfried zmiarkował że za daleko się posunął. Wolał ofiarować swe posługi, aby go kto inny nie wyręczył.
— Dowiemy się o niéj łatwo — dodał po namyśle — choć, niewiem na co się to przydać może?
Ruszył ramionami. — Dosyć tego co jest, żeby odgrzebywać co było! Zapomniane to..
— Nie zapomniane! — zaprzeczył książe silnie — nie! Nigdym o niéj nie zapomniał, była pierwszą i ostatnią! A te wszystkie!
Ręką rzucił z pogardą, twarz mu gorzała.
Wichfried się rozśmiał — Cóż Dorota?
— Nie wspominaj mi téj zbytnicy! — zawołał Kaźmierz wybuchając — ani słowa o niéj. Szatan to jest, inaczéjby téj siły nie miała nademną. Modlę się, odpędzam ten szał, i powraca. Nieczystą siłę ma!
— Jak one wszystkie — dodał Wichfried — bo niema dwóch rzeczy podobniejszych do siebie, choćby najróżniejsze były, nad dwie niewiasty..
Książe nie odpowiedział. Niemiec czuł że tracił u niego, uląkł się. Niewiedział jak ma postąpić aby się nie dać temu usposobieniu w umyśle zagnieździć. W żart obrócić tego smutku i zgryzoty nie było podobna, czekał, aż książe się odezwie. Po chwili milczenia powtórzył że Dorota bardzo jest nieszczęśliwa. Chciał mówić daléj, gdy Kaźmierz przerwał zniecierpliwiony.
— Weźmij dla niéj co chcesz ze skarbca — obdarz ją w imieniu mojém i niech od niéj będę wolny!
— Wolny? — odparł smutno Wichfried — ale to od was zależy, miłościwy panie.
— Odemnie! — począł książe[101] — Tak odemnie, od ciebie, od nałogu w grzechu. Nie jestem panem siebie. Namiętność ta sprowadza mnie z drogi rozumu i statku. Wieczory które spędzałem z ludźmi rozumnemi, od których się coś nauczyć było można, upływają na płochych zabawkach, zostawiających po sobie gorycz i smutek.. Duchowni z pogardą patrzą na mnie, ja sam brzydzę się sobą. Wszystkiemu winna ta niewiasta, którą zła godzina przyniosła.
Chodził poruszony, Wichfried nigdy go takim nie widział.
— Miłościwy panie — odezwał się — część winy spada na mnie. Wiem to — kochając was, służyłem i w tém chcąc przynieść rozrywkę nie zgryzoty.
— Ja cię nie obwiniam — przerwał Kaźmierz — winienem ja sam! Westchnął i mówił daléj, użaliwszy się nad niemcem, który stał zafrasowany.
— Wichfriedzie kochany, ciężkie brzemię wkłada Pan Bóg na tych, których na świeczniku stawi, dając im w ręce wodze, aby narody prowadzili. Nie należą oni do siebie. Co drugim przebaczone im zakazane, co drudzy utaić mogą, oni nie zdołają. Każdy ich uczynek odbija się w tysiącu, każde słowo zarazę niesie. Szczęśliwemi im być niewolno dla siebie, ułomnemi się być nie godzi.
Panowanie też kapłaństwem jest, i jak ono męczeństwem. Dlategom nigdy nie żądał władzy wielkiéj, aby nie stać na oczach tysiąców. Tam, w Sandomirzu szczęśliwszym byłem.
— Za wielkość płacić trzeba! — odparł Wichfried zimno. W. miłość czynicie sobie dobrowolne męczeństwo.
Ustała rozmowa, Kaźmierz się rzucił na siedzenie i sparł na ręku. Wrócił do pierwszéj myśli.
— Ona to była w kościele — rzekł powoli — oczy mnie nie omyliły. Przyszła pieszo, sama, nędzną chustą okryta, nieszczęśliwa, zbolała, widać to było z twarzy. Cóż się jéj stało? Ja chcę wiedzieć — jam powinien być uwiadomiony.
Wichfried do usług zwykle pochopny, stał dosyć obojętny. Powracające to przypomnienie niecierpliwiło go.
— Jeżeli pomódz jéj, ratować ją można — dodał Kaźmierz — to mój obowiązek. Mam jéj niedolę na sumieniu, zerwałem z nią okrutnie!
Zamruczał coś niemiec o poszukiwaniu, ale niewiele przyrzekał. Książe popatrzał nań i nie nalegał więcéj. Stał jeszcze długo Wichfried usiłując myśli odwrócić w inną stronę, ale nie otrzymał odpowiedzi; dla pozbycia się go Kaźmierz rozkazał zawołać kanclerza, aby się od niego dowiedzieć o przywiléj dla Cystersów przygotowany i umowę z benedyktynami o łowy w ich lasach. Wichfried widząc się zapomnianym, bo książe się do niego nie zwracał, wyszedł w końcu, rozmyślając nad tém, czyby mu nienależało i w tém swojemu panu posłużyć.
Po wyjściu kanclerza, książe spiesznie wołać kazał Smoka do bocznéj komory. Temu zaufać mógł we wszystkiém. Kosztowało go zwierzać mu się, ale niepokój, jaki go opanował, nie dozwalał rozmysłu. Smok przybiegł zdyszany.
— Smocze — zawołał książe — gdyśmy jeździli do Gaju, tyś widział Sciborzankę?
Potwierdził Smok głową, wytrzészczył oczy, pytanie to teraz mu się dziwnem zdało. Czasy się zmieniły.
— Poznałbyś ją?
— A no, pewnie! — odparł Smok.
— Ona tu jest w mieście — dodał Kaźmierz. — Widziałem ją w kościele odzianą ubogo. Nikomu ani słowa o tém, idź na zwiady.
Smok uśmiechnął się, do kolan pokłonił, ale z miejsca nie ruszył. Mówił w ogóle mało, i niezręcznie. Kaźmierz rozkaz powtórzył, na twarzy Smoka widać było zafrasowanie jakieś, jakby niewiedział co począć. Książe już się domyślał, że zechce może wymawiać się od ciężkiego poselstwa, a znając Smoka, zdziwił się mocno. Smok gotów był zawsze w ogień i wodę, jak powiadał, dla swojego pana.
— Szukaj, proszę, idź! przynieś mi rychło wiadomość co się z nią dzieje!
Smok nie ruszył się jeszcze, skłonił się do nóg i jąkając rzekł.
— Cóż ja mam chodzić, szukać, ja o niéj wiem!
— Jak to? wiesz, że ona tu jest? — krzyknął książe przystępując doń — poczciwy Smocze! wiesz?
— Ona tu dawno — począł Smok krótkiemi słowy — ludzi jéj widziałem. Wiem, dwór mają, pono i mąż jakiś u niéj jest. Gadają, że ona z nim nie żyje, tylko go wzięła, aby dziewką nie być. Scibor umarł.
Książe słuchał z zajęciem nadzwyczajnem, z radością prawie, kazał powtarzać, rzucał pytania, badał, a Smok to głową, to ustami dawał odpowiedzi. Gdy skończył książe, dobył garść groszy i nasypał w dość obojętnie nastawioną dłoń sługi.
— Smocze — rzekł odchodząc — ty mi będziesz potrzebny.
Z inną twarzą, ale z niemniejszym niepokojem wrócił książe do izby, mówiąc w duchu.
— Wszyscy pono o niéj wiedzieli prócz mnie i Wichfrieda!
Litość budziła się w sercu, stare wspomnienia wracały żywe. Chciał wiedzieć o niéj więcéj, wszystko, pomódz, ratować, pocieszyć, ale stał na świeczniku, jak mówił, krok jego każdy był śledzonym. Ludzie wszystko mogli za złe tłumaczyć? Goryczy panowania i niewoli jego nigdy nie uczuł mocniéj. Potrzebował rozmysłu i ostrożności.
Nie dano mu nawet postanowić co czynić, gdy już Żyra i Jaksa ze sprawami większemi nadeszli.
Wichfried tymczasem myślał także, czyby mu zaspokoić księcia nie było bezpieczniéj. Sam dowiadywać się ani mógł, ani chciał; ludzie których się radził kogoby użyć w pewnéj sprawie poufnéj, nastręczyli mu Stacha z Przegaju, powiadając (co nietajném było), że biskupowi posługiwał w ważnych rzeczach i człek był przebiegły. Szukał go na zamku i doszedł zaraz, że przy skarbcu służbę opuścił. Rajec mu wskazał jego mieszkanie.
Z południa niemiec już do wrót stukał. Stach, który znowu na Szląsk gdzieś z poleceniem od Gedki wybierał się w drogę, i szedł właśnie do stajni konie opatrywać, zdziwił się odwiedzinom niemiłego mu Wichfrieda. Weszli do izby.
Niemiec długo się zbierał, nim nastękawszy na ciężką służbę, wydał się z czém przychodził.
— Książe nam starzeje — rzekł — na starość dziwactwa po głowie chodzą. Zachciewa mu się różności, człowiek nie wie, jak mu dogodzić.
Nie tajemnica to, dodał ciszéj, że gdy w Sandomirzu był, miał tam miłośnicę, do któréj biegał i po kilka dni z nią przesiadywał w lesie. Na łowy jeździł, ale nie o zwierza mu chodziło! — Zaśmiał się.
Wiedziałem o tém dobrze, bo się przedemną z niczém nie tai. Dawne to sprawy. Gdy go do Krakowa wzięli, musiał się z dziewczyną rozstać. Córka była ziemianina, urodziwa i młoda. Niełatwo go puściła, bo go miłowała bardzo. Zdawało się, że książe o niéj zapomniał dawno; a no — nie!
Jeszcze mu ona pono w głowie. Przywidziało się teraz księciu, że ją w kościele zobaczył wynędzniałą i zbiedzoną, każe mi jéj szukać po mieście!
Ruszył ramionami Wichfried.
— Pomoglibyście by mi do tego?
Stach, który z uwagą słuchał, wszystkiego co się księcia tyczyło, spytał.
— A jakże się ona zwała?
Pomyślawszy Wichfried schylił mu się do ucha i szepnął.
— Córka Scibora ze Sciborzyc!
Stach pobladł strasznie, zmieniło mu się lice. Zamilkł osłupiały. Potrzebował długiéj chwili, aby przyjść do siebie. Spadła mu z oczów zasłona. Los chciał, aby ta, do któréj się przywiązał, należała właśnie do tego pana, dla którego przysiągł wieczną służbę i ofiarę.
Pomięszany słowa rzec nie umiał, Wichfried widząc go drżącym i bladym, patrzał zdumiony.
— Co wam? przebąknął. Wiecie co o niéj?
Stach pospiesznie głową potrząsł, nie chcąc się zwierzać Wichfriedowi. Niemiec ciągnął daléj poufnie.
— Choćby Sciborzanka tu gdzie się znalazła, oddalić ją potrzeba, nowa tylko bieda z tego urośnie. Biskup i tak już za jedną Kaźmierza prześladuje, gorzéj będzie z dwiema. Dorota z Tęczyna lepiéj mu przystała, bo niewiasta rozumna i ostrożna, ta zawsze szaloną była.
Mówił tak długo, a Stach przychodząc do siebie, słuchał nie odzywając się, naostatek oświadczył, że dowiadywać się będzie. Wstał Wichfried.
— A gdy się o niéj dowiecie, radźcie na to — dokończył — aby sobie ztąd szła, bo z Dorotą dla niéj wojna niebezpieczna!
Zaleciwszy, aby mu znać dał do zamku co wyśledzi, niemiec wyszedł, klepnąwszy Stacha po ramieniu i obiecując mu opiekę swą.
— Sprawcie się dobrze! nie mówcie o tém nikomu, przynieście mi wieść co rychléj.
Po wyjściu niemca, Stach stał jeszcze z oczyma w ziemię wlepionemi, w rozpaczy i obawie, rozmyślając co uczynić, gdy Jagna wpadła z oczyma zaiskrzonemi.
— Czego on tu chciał, ten poseł szatana? — zawołała stojąc w progu — ten niecny stręczyciel? niemiec ten przeklęty. Noga jego niepowinna nigdy przestąpić drzwi tego domu. On tu? on z wami? Czy i ty już jesteś przyjacielem wiedźmy! Ty?
Stach patrzał na nią z politowaniem i grozą, słowa mu paliły usta, a mówić nie śmiał.
Przedłużone to milczenie, do którego nie nawykła u Stacha, zmieniona twarz, gniewne oczy dały Jagnie do myślenia. Zaczęła ostygać, przystąpiła doń szarpiąc go za rękaw.
— Mówże! — zawołała.
— Tyś się taiła przedemną! — wybuchnął Stach. — Wiem teraz wszystko! Wichfried mi przyszedł powiedzieć, że Jagna Sciborzanka była miłośnicą Kaźmierza!
Jagna słuchając zbladła, ale wnet krew ją oblała.
— A tak! — odpowiedziała — Jagna się tego ani zapiera, ani wstyda. A tak! była mu nie miłośnicą, ale żoną, gdy jeszcze innéj nie miał. Ta druga, choć ksiądz błogosławił, nie będzie mu tą, co pierwsza! Gdyby go nie zmusili, nie porzuciłby jéj, byłaby dziś z nim na zamku panią! Gdyby nie czary niepoczciwe nie wydartoby jéj Kaźmierza — wiedźma ohydna! Tak — ja mu byłam wszystkiem, nie zapomni nigdy o mnie.
Nie okłamałam was, że w sercu trupa noszę, bo on dziś trupem dla mnie. Dlatego, że on mi miłym choć zmarły, niechciałam ci być żoną, tylko siostrą i służebnicą.
Tak! wiesz wszystko! rób co chcesz!
Stach stał skamieniały, twarz mówiła jak cierpiał, męczył się nie mogąc odpowiedzieć, nie wiedząc co powie. Jagnę litość zdjęła może, zmierzywszy go oczyma, łagodniejszym poczęła głosem.
— Gniewu na mnie nie możesz mieć! Wstydum ci nie zrobiła! Fałszum nie powiadała, nie obiecywałam nic.
— Alem ja żyjąc z tobą, jak pies się przywiązał do ciebie! — zawołał Stach — a to, nic?
Zarumieniła się Jagna, łzy jéj stanęły w oczach, strzepnęła rękami.
— Jam temu nie winna! — rzekła ciszéj.
Stach rzucił się na ławę, myślał mówić jéj wszystko, czy taić? oznajmić, że książe pytał o nią i szukał, czy nie?
Zdało mu się lepszém nie kłamać.
— Niedarmo niemiec się tu przywlókł — odezwał się ponuro[102] — Po co ci tu siedzieć było? po co do kościoła na zamek chodzić? Chciałaś żeby cię książe zobaczył? Teraz po mieście trzęsą i szukają ciebie! Ot z czém Wichfried tu przyszedł, a mnie wybrał na zwiady!
Rozśmiał się gorzko. W tém Jagna która pochylona słuchała chciwie chwytając słowa, rzuciła się z twarzą od radości opromienioną nagle zmieniona, odmłodzona, oszalała. Biła w ręce wołając.
— On mnie widział! On! Posyła za mną! Poznał! On! A! nie może to być! Powtórz że on śle mnie szukać! On! mój pan, mój król, sokół mój jedyny, złoty! On! Więc ta czarownica nie całe mu serce wyjadła? O! dobry pan!
I przerwała zwracając się do Stacha.
— A tyś mi nie powiadał nic! ty!!
Stach mruknął.
— Choćby i dlatego nie spieszyłem, bom nie wiedział czy go nienawidzisz czy kochasz.
— Ja! — wołała Jagna w uniesieniu — nie przestałam go kochać nigdy. Odepchnął mnie bo musiał, na to panem jest! O! tamtaby mi go nie odebrała gdyby mu ziela pić nie dali. Nie będzie kochał ino mnie, tak jak ja tylko jego! Oczyma czar rozbiję!
Stach patrząc na nią dziwił się cudowi. Niewiasta przed chwilą zwiędła, blada, zbolała, zmieniła się w mgnieniu oka. Słowo jedno oddało jéj młodość, siłę, życie — stała się prawie taką jaką była gdy do Gaju pędziła aby ukochanego zobaczyć. Śmiała się, płakała, biła w dłonie, kręciła się po izbie, szalała. Uczucie wezbrane pędziło do ust słowa, których powstrzymać nie mogła.
— A! ja mu wszystko zapomnę, byle on mi powrócił! Dowiaduje się, śle po mnie — idź! mów, jam tutaj — chcę mu do nóg paść!
Wzdrygnął się Stach i rzucił.
— Wstydu nie masz! — zawołał gniewny.
— Niemam! — odpowiedziała — bo kocham!
Upamiętać ją nie było podobna. Stachowi się serce ściskało jakby pęknąć miało. Wstał z ławy i chciał odejść; przerywanym głosem rzekł tylko.
— Czyń co chcesz. — Idę precz. — Poprzysiągłem służyć panu, ale z Wichfriedem jedną drogą nie pójdę — nie. — Nie moja to sprawa!
Chwiejnym krokiem szedł do drzwi, gdy Jagna go za ramię chwyciła.
— Takci to się do mnie jak pies przywiązał? — poczęła śmiejąc się[103] — A no! jak pies, prawda, nie jak człek, bo zapłaty za to chcesz..
— Od ciebie? ja niechcę nic!! nic! — krzyknął Stach — tylko wolnym być!
— Mnie téj wiedźmie i niemcowi dając na pastwę — odparła Jagna — aby głupią i bezbronną życia zbawili! A no, tak! tego chcesz! Zabiją mnie — tyś chciał!
Odwrócił się Stach z brwią namarszczoną[104] — Ja ci stręczycielem i przejemcą do księcia nie będę — zawołał[105] — Chceszli ztąd precz iść, uciec od złego, pójdę za tobą, bronić będę, a drugiéj Doroty czynić ze Ściborzanki nie dam!
Na to imię, Jagna z zaciśniętemi pięściami przypadła do niego.
— Milcz ty! zbóju! — krzyknęła[106] — Ty mnie śmiesz równać z tą wszetecznicą! mnie! com nigdy nie znała nikogo nad tego który mi mężem był, co mi przed Bogiem przysięgał! Mnie — z Dorotą!!
Stach znowu do drzwi szedł, gdy go schwyciła oburącz i zmusiła stanąć.
— Co chcesz abym czyniła?
— Iść ztąd trzeba precz.
— Nie pójdę! nie mogę! — rzekła Jagna.
— Więc ja idę — bo na to patrzeć nie chcę, osłaniać nie będę.
— Kogo osłaniać? — zawołała Jagna — osłony mi nie trzeba, kryć się nie będę. Jestem pierwszą i prawo mam do niego! Ani ta co się księżną nazywa, większego niema nademnie!
Gdy to mówiła, Stach jedną nogą był już za progiem, — goniła za nim.
— Stójże — wołała — ja cię trzymać nie będę, pójdziesz gdy zechcesz.. ale ujść ci nie dam teraz z pogardą dla mnie, po tych słowach któremiś mi w twarz cisnął.
Błagającym jéj, namiętnym głosem ujęty Stach zatrzymał się raz jeszcze. Dziewcze poznało że osłabł i złamanym był i pociągnęło go napowrót do izby.
— Stachu! — wołała — ty mnie nie możesz, tyś nie powinien mnie porzucać. Nie zdradziłam cię, bądź mi jak byłeś bratem.
— Gdybym ci na prawdę bratem był — rzekł Stach — niczyją miłośnicą nie dałbym ci być, abym się nie sromał za ciebie.
— Srom! srom! — załamując ręce poczęła Jagna — jam niewiedziała o sromie gdym go pokochała. Dziećmi poczęliśmy się miłować, byłam mu i jestem żoną taką jak ta co mi go odebrała. Zmusili go do niéj, nieszczęśliwym jego i mnie zrobili. A ta wiedźma zielem napoiła i struła!
Głosu jéj brakło, wiedziała że Stach patrzy groźno — błysły jéj oczy, przyskoczyła do niego.
— Słuchaj! ty — kłamcą byłeś — ty nie ja! Tyś nie Zabor z Przegaju, ty jesteś Stach z Konar! Ja cię wydam abyś szedł precz ze sromem.. Srom na tobie nie na mnie!
Rzuciła mu to w twarz nawzajem, pobladł — ale trwogi nie pokazał.
— Odegnają cię! — powtórzyła.
— To pójdę — rzekł chmurno.
— Nie zlękniesz się?
Potrząsł głową[107] — Tak i powinno być — dodał — za to żem cię miłował, zapłacisz mi! Na taką płacę od niewiasty człek zawsze musi być gotów!
Jagna ręce załamała.
— Każ mi czynić co chcesz — poczęła — posłucham, tylko mi nie mów abym się go wyrzekła, gdy chce powrócić do mnie, bo umrę! Każ mi lepiéj zaraz umierać! Zabij sam nie powiem nic[108]
Stach znękany upadł na ławę. Jagna twarz zakryła rękami, potém pobiegła do wody, wychyliła kubek chciwie i wróciła wpatrując się w niego, rozgorączkowana i drżąca!
— Wyrwać go trzeba téj wiedźmie! — poczęła szeptać — to ja tylko mogę! ja zrobię!
Nie słuchał prawie Stach, pogrążony w sobie, zachwiany, przeklinając życie. Tak chwilę długą przesiedział walcząc i jęcząc, niewidząc stojącej ciągle przed sobą.
— Dotrwam mu wiernym! — rzekł w końcu do siebie — choćbym i sromu się napił. Taka dola moja! Srom mu dam na ofiarę za życie!
Ręką spotniałe otarł czoło.
— Cóż ty chcesz abym czynił — odezwał się słabym głosem.
Jagna padła przed nim na kolana.
— O! ty dobry człowiecze — krzyknęła — jabym ci nogi całowała! Ty nie porzucisz biednéj! ulitujesz się — mów?
— Nie porzucę — rzekł Stach.
— Idź do niego, oznajm mu o mnie...
— Ja nie mogę — odezwał się cicho[109] — Poznaćby mnie mógł. Mnie dla niego na świecie niema. Ja jestem — policzek! Pókim ja żyw on skrzywdzony.
Słów mu zabrakło.
— Tak! — odparła Jagna — ty jesteś policzek — ty iść nie możesz.. Hreczyn mój pójdzie do niego, wrzekomo z żałobą, z poselstwem odemnie. Wichfriedowi o mnie ani słowa! Rozumiesz! Niemiec wróg mój bo z wiedźmą trzyma.
— Czyń co chcesz — rzekł Stach — mnie i tak inne sprawy wołają, muszę precz.
— Ale powrócisz — przerwała Jagna chwytając go za rękę[110] — Oni mnie gnać ztąd i palić zechcą i zabijać może, trzeba byś przy mnie był. Wiedźma ustąpić musi albo ja umrzeć.
Nie sprzeciwiając się więcéj, Stach milczał.
Tegoż dnia zawołała do siebie Hreczyna, który dla niéj na wszelką usługę był gotów.
— Pójdziesz na zamek — rzekła mu — po co chcesz, z czém ci się zda, z żałobą do pana, po jałmużnę. Będziesz tam stać i czekać dopóki mu nie rzucisz w ucho że Sciborzanka tu jest, w tym dworku — i czeka na niego.
Stary Hreczyn, oczyma tylko błagał ją aby tego nie czyniła nie dała mu się odezwać.
— Chcę tego, pójdziesz i powiesz mu — rozumiesz!
Sługa westchnął i pokłonił się pokornie, ale łzę miał w oku.
— Nikt prócz księcia słyszeć tego niema — dodała — idź zaraz, a niewracaj z niczém.
Hreczyn namyślał się długo, poszedł potém do komory swéj, odział się ubogo, próbował jednéj i drugiéj sukni, z kolei kilka podeptał nogami niecierpliwie, wreszcie licho przybrany, z kijem w ręku ku wrotom pociągnął. Jagna niecierpliwiąc się i zżymając czatowała w oknie na wychodzącego. Gdy go ujrzała, worek który miała nagotowany w ręku, wysunęła ku niemu.
— Weź, byś miał czem kupić odźwiernych.
Hreczyn powlókł się ku zamkowi. Dostać się do księcia nie było naówczas trudno nawet najbiedniejszemu człowiekowi. Za czasów surowego Mieszka puszczano wszystkich z żałobami wedle starodawnego zwyczaju, u Kaźmierza drzwi każdego czasu dla biednych stały otworem. Nie odsyłano do urzędników, chyba gdyby pana nie było. Gdy na zamku się znajdował, sam sądził i słuchał. Lecz przy tych posłuchaniach stali zawsze u boku księcia urzędnicy, dwór i komornicy. Rzadko bywał sam bez świadków. Musiał Hreczyn szukać takiéj zręczności, aby go jednego spotkał.
Dla ludzi co na posłuchanie w zamku oczekiwali, miejsce było w przedsieniach, lub w podwórcu i pod wałami. Hreczyn siadł zdala aby mógł się rozpatrzéć i wyczekać. W torbie miał chleba kawałek, bo kto wie jak długo siedzieć trzeba było. Cały dzień zszedł do wieczora bez skutku. Gdy wrota zamykać miano, nie wracając do dworku przypadł gdzieś u płota w kuczki i tak noc przedrzémał.
O świcie, gdy otwarto bramę, wsunął się pierwszy, a że właśnie kościół odmykano, stanął przy drzwiach jego. Wiedział że książe codzień tu na ranną mszę przychodzi, myślał że może samego trafi w kościelnym progu. Nie zawiodła go nadzieja; Kaźmierz szedł przodem a za nim zdala dwór. Hreczyn się jak żebrak pokłonił, i gdy książe z kalety dobywał jałmużnę, którą każdego obdarzał — odezwał się żywo.
— Miłościwy książe — nie po jałmużnę przychodzę, a z poselstwem od Ściborzanki. Pozdrawia was i do nóg waszych pada. Jest tu.
Hreczyn oczyma mierząc zbliżających się, pospieszał z resztą.
— Czeka na was, ale nie godzi się aby o tém drudzy prócz was wiedzieli, dla sromu biednéj niewiasty.
— Męża ona ma? — spytał książe.
— Nigdy żadnego nie miała — odparł stary sługa.
Nadchodzili już dworzanie.
Książe rzucił mu pieniądz i słowo[111] — Będę u niéj.
Służba chciała starego odepchnąć, gdy Kaźmierz rzekł.
— Dajcie mu pokój, z żałobą do mnie szedł — niech odejdzie z Bogiem.
Ustąpił Hreczyn, lecz choć mu się tak powiodło szczęśliwie, jak struty do dworku powrócił. W sumieniu mu było ciężko, obawiał się o panią, niósł wieść która jak kamień ważyła. Gdy wrota zaskrzypiały, Jagna okiennicę odsunąwszy, głowę nachyliła z pytaniem.
— Hreczyn? z niczém?
Czekała pół żywa na odpowiedź, pierś cisnąc ręką.
— Z niczém? — powtórzyła.
— Sprawiłem coście kazali — rzekł sługa.
Krzyknęła z radości.
Stało się wnet czego niewiasty służebne zrozumieć nie mogły. Od czasu przybycia do Krakowa, Jagna nie myślała o stroju, chodziła w sukni jednéj, odziana ubogo, niewiedząc co na siebie brała. Nagle dobywać kazała ze skrzyń suknie, chusty, gzła szyte, wszystko co miała najdroższego.
Siadła każąc czesać i splatać włosy, które poplątane wiązała ladajaką taśmą. Wszystko jéj teraz było brzydkie i ubogie, stroiła się, zrzucała, przybierała niecierpliwiąc, a na szelest najmniejszy zbiegając do okna.
Przez cały dzień kładła co tylko miała, dziewcząt pytając jak jéj w tém było — to śmiejąc się, to chmurząc. Wdziała naostatek suknię czarną, gzło białe, kolce i pierścienie, włosy zaplotłszy jak niegdyś nosiła, siedziała w oknie i czekała..
Czekała dzień i wieczór cały i noc już była a nie przybył nikt. Płakać zaczęła — a gdy sen morzył, legła jak stała na łoże, budząc się co chwila i do ciemnych okien zbiegając.
Nazajutrz tak samo, stroiła się rano, do okna szła i nie ruszała się od niego. Dziewczęta zdala patrząc strachały się jak obłąkanéj. Dzień zchodził powoli, jeść niechciała, piła wodę tylko i przysłuchiwała się szmerom ulicy, nie dając się odciągnąć od okna.. Nie było nikogo.
Kaźmierz powrócił z kościoła innym jak poszedł, Wichfried dostrzegł to pierwszy iż weselszy był ale niecierpliwy i roztargniony. Chciał zaraz korzystać z tego aby pociągnąć do wdowy. Książe się nań oburzył.
— Idź że ty mi z nią. Znać was nie chcę! — zawołał groźno.
Zmięszany Wichfried zamilkł, ale tém bardziéj czuwał nad nim i pilnował. Książe go z różnemi poleceniami odsyłał. Dawna poufałość zmieniła się w chłodną jakąś i sztywną, niemiec próbował wesołym być, Kaźmierz mu się marszczył.
Tak dzień jeden i drugi upłynął, a Wichfried coraz był niespokojniejszym. Uparty niemiec stał na czatach do późnéj nocy, dopóki mu komornicy nie powiedzieli iż książe do snu się położył i nikogo wpuszczać nie kazał.
Nie udało mu się i ze Stachem, do którego biegał sam, nie mogąc zastać, a wreście odprawił go kwaśno Zabor z Przegaju, tém że się do podobnych spraw nie nadał, i o Ściborzance nie wie nic, a na Szlązk jechać musi, radząc mu by sobie kogo innego szukał.
Nazajutrz ponowiło się to co wczoraj; Wichfried pilniejszym był na służbie niż kiedy, nie dowierzał księciu i obawiał się o siebie. Kilka razy zagadnął o Dorotę, Kaźmierz się odwrócił i zbył kwaśném milczeniem.
Odprawiony dla ważniejszych spraw, niemiec nie odchodził daleko, siadał w pierwszéj izbie i w kości z komornikami grał, ku drzwiom spoglądając. Wieczorem Kaźmierz szedł do księżnéj i dzieci, zostawując go samego, aż póki komornicy drzwi zamykać nie zaczęli. Naówczas Wichfried uchodził do wdowy zdawać sprawę z tego co się działo, biedowali oboje.
Jednego wieczora, gdy Kaźmierz do snu się miał kłaść, posłał pacholę po Smoka. Odział się opończą ciemną, tylnemi drzwiami z nim po wałach do wrót doszedłszy, furtę otworzyć kazał, i z zamku się wymknął. Noc była ciemna, nie poznał nikt, a gdy w kilka godzin późniéj nazad powracał, nie spotkał nikogo; komornicy co u drzwi sypiali, skrzypnięcia drzwi nawet nie słyszeli.
Smok tylko ze zwieszoną głową, chmurny, gdy na swój barłóg powrócił nocą, prześladowali starego towarzysze, iż się nie rychło o siwych włosach wybrał na nocne wycieczki.



X.

Nazajutrz wieczorem u stołu książęcego zasiadała znowu ta gromadka ludzi poważnych, z którą Kaźmierz czas lubił spędzać słuchając ich i ucząc się a zagrzéwając do myśli wielkich. Ci sami tu byli, których widzieliśmy w jego towarzystwie. Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, Benedyktyn jeden z Tyńca, mistrz Wincenty i dziekan krakowski Pełka, domniemany już naówczas następca biskupa Gedki, prawa ręka jego.
Jak zwykle, gdy się tu duchownych kilku zebrało, którzy rozmowę ożywić umieli coraz nowemi opowiadaniami, jeszcze mis nie zdjęto, a już żywo rozprawiano nie o tém, co nadto teraźniejszość przypominało, lecz co od niej oderwać mogło.
Mistrz Wincenty ze wszystkich najmłodszy, pamięcią, wymową, żywością umysłu przodował. Słuchali go zdumiewając się niewyczerpanej erudycji i łatwości strojnego słowa. Cystersi, do których zakonu skłonność i przywiązanie wielkie okazywał, zazdrościli go księciu i kapitule, przyklaskując uczonemu i świątobliwemu młodzieńcowi.
Nawet gdy najposępniejszej był myśli, a na sercu ciężar miał największy, Kaźmierz wśród tych przyjaciół swych odzyskiwał swobodę ducha i wesołość, zapominał o powszednich troskach, zatapiał się w rozmyślaniach nad wielkiemi zagadnieniami natury i przeznaczeń człowieka, do których legendy treścią swoją pobudzały.
Były to czasy cudów i cudownych ludzi, pobożności gorącéj, uniesień ku niebu, ascetyzmu i zapału religijnego. Były to czasy, gdy suknię św. Bernarda powołującego na wojnę krzyżową rozdzierano na drobne szczątki, gdy na krzyże niestało tkaniny, aby niemi obdzielić tysiące; czasy, gdy święci ludzie widzieli nad sobą rozwierające się niebiosa, gdy pustelnicy karmili się łzami i modlitwą, w postach trwając całe miesiące; czasy, gdy na wagę złota i dyamentów kupowano relikwie świętych, a klasztorom pobożnym nadawano całe księztwa, aby bez troski o chleb głosiły chwałę Bożą.
Na zachodzie rodziły się rycerskie poemata, na wschodzie odegrywały się one pod murami zagrożonej Jerozolimy, na północy legendy, jak wędrowne ptaki przylatywały zwiastując wiosnę wiary.
U stołu książąt, u ogniska możnych panów, gdy wieczorem zasiedli ludzie, a mnich pośród nich, świętym powieściom nie było końca, w których często i ze wschodu przyniesiona baśń, przeistoczona i przeobleczona szatą nową występowała.
Tego wieczora właśnie mistrz Wincenty drugie już opowiadanie miał rozpocząć, a na które z niecierpliwością oczekiwano. Mowa była o niewdzięczności ludzkiej, o której szeroko i długo rozwodzili się goście książęcy z powodu pogłosek, jakie chodziły o synach Władysławowych, obdarzonych i osadzonych na szlązkich dzielnicach, że się zdradziecko z Mieszkiem i innemi nieprzyjacioły Kaźmierza wiązali.
Książe wiary temu dawać nie chciał, ale zła wola ich jawnie się już okazywała.
Mistrz Wincenty, gdy inni na niewdzięczność powstawali, wedle zwyczaju swojego, zapowiedział, iż o tém ma piękną do przytoczenia historyę dawną, a gdy się książe jej dopraszał, tak począł[112].
„Król pewien nad państwem swem namiestnika postanowił, którego serce przez wywyższenie w taką się dumę i złość wbiło, iż wszystkich ludzi zmuszał, aby myśli jego i rozkazy spełniali.
Nieopodal od pałacu pańskiego był las pełen zwierza dzikiego, nakazano w nim doły kopać, gałęźmi i liśćmi je pokrywając, aby zwierzęta w nie wpadały. I stało się raz, że namiestnik ów przez las jadąc, rozmyślał w sobie, jak potężnym był, że nadeń w całem państwie nikogo silniejszego nie było. Tak dumając a jadąc dalej, na dół najechawszy, padł weń z koniem i wynijść z niego nie mógł. Tegoż dnia do tego samego dołu wpadł był już wprzódy lew, późniéj małpa, naostatek wąż. Namiestnik widząc się otoczony dzikiemi zwierzęty, uląkł się bardzo, o pomoc na głos wołając.
Krzyk ten usłyszawszy, chudzina pewien imieniem Gwidon, który na osiołku zwykł był drwa z lasu wozić, nadbiegł do dołu.
Począł mu namiestnik obiecywać bogactwa wielkie, jeśliby go ratować i wydobyć się pomógł.
Na co rzekł Gwidon — najmiłościwszy panie, nie mam z czegobym żył, susz tylko zbierając się żywię, gdy dzień stracę, szkodę poniosę wielką. Na co odpowiadając namiestnik, nagrodę mu przyrzekł wielką, byle go z owej jamy wydostał. Gwidon usłyszawszy to, szedł zaraz do miasta, sznur przyniósł długi i spuścił go do dołu, aby namiestnik się doń uczepił, a on wyciągnąć miał. Aliści, gdy sznur się spuścił, skoczył lew naprzód i wyciągniony został, a zaryczawszy, pobiegł w las; gdy wtóry raz sznur spadł, skoczyła doń małpa i dobyła się z jamy w las uciekając, za trzecim razem węża Gwidon wyciągnął, który świsnąwszy uszedł na puszczę. Naówczas namiestnik wołać począł. — Miły mój, niech będzie błogosławiony Bóg za to, żem od dzikiego zwierza jest wolny; spuśćże teraz sznur ku mnie. Tak się i stało, podpasał się nim, a Gwidon go do góry wyciągnął. Dobyli potém konia, na którego siadłszy namiestnik do pałacu wrócił, a drwal poszedł do domu.
Żona zobaczywszy, iż z próżnemi rękami przybywa, zasmuciła się, ale on jéj przygodę swą opowiedział i przyrzeczenie otrzymania nagrody, które ich pocieszyło. Rano tedy szedł Gwidon do pałacu, i odźwiernego posłał do namiestnika z oznajmieniem, iż na łaskę jego czekał. Ten zaś raz i wtóry zaparł się, iż w żywe oczy człeka nie widział, a gdy precz odchodzić nie chciał, rózgami go się osiec odgrażał. Za trzecim razem gdy przybył jeszcze, odźwierny go osmagał tak okrutnie, iż ledwie żyw został. Dowiedziawszy się o tém żona Gwidona przybyła z osiołkiem i zawiozła go do domu, kędy chorzał długo i czasu choroby wszystko co mieli na przeżywienie stracili.
Gdy nareście ozdrowiał, powrócił znowu do lasu susz zbierać. Tu mu zaszły drogę dziesięć osłów objuczonych, za któremi lew postępował, wprost idąc z niemi do Gwidona. Poznał go odrazu, iż ten sam był, którego on z jamy wydobył. Lew zbliżywszy się, nogą mu znak dał, aby osły do domu zabrał — co się też stało. Szedł za nim lew i odprowadziwszy go do wrót domu, zaryczał biegąc nazad do lasu.
Ogłosić kazał Gwidon po kościołach, czy komu osły nie zginęły, a gdy się nikt nie zgłaszał, juki otwarto, a dostatki w nich znaleziono, które posiadłszy, stał się możnym.
Gdy znowu do lasu szedł, a żelaza z sobą nie wziął do rąbania drzewa, spójrzawszy do góry małpę postrzegł, którą z jamy wyciągnął. Ta rękami i pazurami gałęzi nałamała tak wiele, iż stało na obładowanie osła i Gwido powrócił do domu ze zdobyczą.
Trzeci raz przybywszy do lasu, gdy siedział siekierę przysposabiając, ujrzał węża którego z dołu dobył, niosącego w pysku kamień trzema barwami zafarbowany, z jednej strony był biały, z drugiej czarny, z trzeciej czerwony. Wąż pysk otwarłszy i kamień mu na kolana upuściwszy, zniknął. Gwido z kamieniem poszedł do miasta do takiego, co niemi kupczył. Ten obejrzawszy i własności jego uznawszy, dawał mu zań chętnie sto złotych. Ale kamień sprzedany, nazad do niego powrócił. Tak nabywszy majętności z pomocą kamienia tego cudownego, zaciągnął się drwal jako rycerz w służbę pańską. Król o nim słysząc, zawołać go kazał do siebie żądając, aby mu kamień ten sprzedał, albo go precz z państwa wysłał. Gwidon rzekł.
— Miłościwy panie, kamień ten sprzedam wam, ale jeśli mi nie dacie co wart jest, powiadam, że on do mnie powróci. Dał mu król złotych trzysta, ale kamień potém znalazł się u Gwidona, który go panu odniósł. Dziwując się król rzekł. — Powiedz mi, jakoś ty do tego kamienia przyszedł? Naówczas od początku całą historyę opowiedział drwal, jako przez namiestnika był osieczony, a co od lwa, małpy i węża otrzymał. I poruszyły się wnętrzności pańskie przeciw namiestnikowi, którego wnet przywołać kazał. — Co słyszę o tobie? — zawołał. — Nie mógł przeczyć obwiniony. — Król rzekł — o niegodziwy i niewdzięczny, za to coś mu uczynił, winien byś wisieć i co masz, powinno być ukrzywdzonemu oddane... Panowie rady sąd ten potwierdzili, i Gwido państwem rządził.
Gdy mistrz Wincenty opowiadanie swe dokończył, ozwał się ktoś, że Kietliczowi by los owego namiestnika należał, na co scholastyk Lambert odpowiedział, iż państwo spisków złych ludzi obawiać się nie ma potrzeby, gdyż królestwo sprawiedliwych Pan Bóg ma w opiece.
Książe usłyszawszy to, dodał, że i on w tej opiece zawsze największą ufność pokładał, ale bolał nad tém, iż wszystkie państwa i królestwa miały swych opiekunów, rzeczników i orędowników w niebiesiech, a jedno tylko to państwo jego własnego patrona nie miało, gdyż św. Wacław czeskim był, a Wojciech święty nie rodził się też na tej ziemi, choć na niej był uczczony.
Wtrącono zaraz co z pomocą św. Dyonizyusza we Francyi się działo, potém o błogosławionym Tomaszu Kantuaryjskim, aż dziekan Pełka rzekł.
— I my byśmy też swojego biskupa, który męczeńską śmierć poniósł, za łaską stolicy rzymskiéj mogli mieć na ołtarz podniesionym, jako zasłużył, bo i u jego grobu cuda się dzieją.
Na co mistrz Wincenty, który równie jak Pełka znał Rzym, iż przystęp tam był trudny i robota ciężka dla zmieniających się papieżów, odparł.
— Wszyscy święci do całego chrześciańskiego świata należą, Rzym onych szczątków i ciał świętych z czasów prześladowania wiary pełen jest. Łatwiéjby więc było u papieża zwłoki jednego ze świętych wyprosić, któryby się stał opiekunem królestwa tego, niż wyjednać ubłogosławienie. Kaźmierz wnet jąwszy się chciwie téj myśli, począł wołać, iż szczęśliwymby się czuł, gdyby za jego panowania Kraków uzyskał patrona, o którego do Rzymu, prosząc, koniecznie wysłać chce posłów.
— A jako rycerski nasz kraj jest — dodał Pełka — tak nam też Bóg łaskaw i biskup rzymski da rycerza pewnie, któryby na straży stał i bronił nas.
Wszczęła się tedy mowa o Rzymie, który dziekan Pełka opisywać zaczął, jak jest w świętości bogaty, iż tam każda niemal garść ziemi męczeńską krwią i błogosławionych stopami jest uświęcona. Książe rozgorzał niezmiernie myślą tą, jakoby dla siebie i królestwa opiekuna zyskał, i o niczém już więcéj nie mówiono tylko o tém. Opowiadano o cudach, jakie kości świętych ściągały, o wielkiéj dzielności pośredników, o relikwiach po wszystkich krajach rozproszonych, w które jedna tylko Polska najuboższą była, cały bowiem skarb jéj składał się z tego co Bolesław wykupił od Prusaków, Petrek do Wrocławia wyprosił, a królowa Salomea dla dzieci swych zostawiła. Rozprawiano jeszcze różne piękne legendy przywodząc o opiece świętych i duchów błogosławionych, gdy pomimo pory spóźnionéj, hałas się dał słyszeć u wnijścia.
A że w téj porze nikt niezwykł był przybywać, rzucili się komornicy pańscy obaczyć co się stało, gdy w progu biskup Gedko się ukazał.
Już pora, o któréj się tu zjawił i to, że sam nie wahał się na zamek jechać, zwiastowały, iż z próżnemi nie przyszedł rękami. Oblicze też starca obleczone smutkiem, mówiło o niedobrém poselstwie, wszyscy ruszyli się z miejsc zatrwożeni, a książe, który się był ożywił rozmową, niespokojny naprzeciw pasterza pospieszył.
— Synu mój — odezwał się Gedko poważnie — nie chciałem abyście z ust obcych dowiedzieli się o tém, co wam przynoszę; zarazem smutek, radę i pociechę niosąc.
Zamilkł trochę. — Oto przed godziną może — dodał — poseł do mnie przybył z Gniezna od ks. Zbisława. Mieszek opanował to miasto, a drobni ziemianie i rycerstwo Poznań mu też oddało!
Biskup mówiąc to, ręce załamał; książe stał prawie niezmieniony, spokojny, głowę tylko lekko skłoniwszy.
— Cóż się z Ottonem stało? — spytał po chwili.
— Mówią, że się przed ojcem ukorzył i z nim przejednał — przebaczenie otrzymawszy.
— Bogu tedy niech będą dzięki! — przerwał Kaźmierz — Bogu dzięki!
W tém Jaksa wystąpił z za stoła.
— Miłościwy panie — począł głośno, poruszony mocno — tego ścierpieć nie można, musiemy iść na Gniezno! Do ciebie ono należało, więc nietylko przeciw synowi, ale przeciw tobie się porwał! Jeżeli mu to ujdzie bezkarnie, możemy się go i w Krakowie spodziewać!
Zawtórowali temu Goworek i Mikołaj Lis brat dziekana.
— Trzeba nam iść nań! — zawołali — i to nie mieszkając, aby nie miał czasu ludzi gromadzić i na inne się rzucić dzielnice. Po Mieszku wszystkiego się spodziewać można. Dowodna rzecz iż ze Szlązakami jest w porozumieniu, a siłę zdobywszy, nie zaśpi.
Potwierdzali to wszyscy. Gedko się nie sprzeciwiał. Książe słuchał milczący. Ten i ów wyrywali się z gorącemi mowami przeciw Mieszkowi i Kietliczowi. Chcieli niektórzy arcybiskupa Zbisława wzywać, aby klątwą przywłaszczyciela odegnał. Oburzenie było powszechne, gniewni panowie słów nie mierzyli, wszczęło się wołanie i narzekanie straszne, jakby wnet na wojnę się zabrać miało.
Patrzyli wszyscy na księcia, który stojąc naprzeciw biskupa słuchał, czekał i ust nie otwierał. Biskupowi z myśli swéj nie potrzebował się spowiadać, gdyż wprzódy mu ją już był objawił, lecz gdy Jaksa o cześć i potęgę pańską dbały, nalegał, aby wojsko zbierać i wysyłać, Kaźmierz go ręką i wejrzeniem zatrzymał.
— Jakso miły — odezwał się — spytajcież mnie co ja trzymam o tém. Za miłość twą dla mnie dziękuję ci, lecz jakem to zawczasu mówił, przeciw ojcu i bratu nie pójdę. Wiecie wszyscy, iż ojca wolą było, aby Mieszek Poznań trzymał, wraca więc do tego, co mu było przeznaczone. Na ojcabym się więc porywał a razem na brata, gdybym mu odbierał co doń należy. Niech używa w pokoju!
Zdumienie wielkie ogarnęło wszystkich, spoglądali na się z niedowierzaniem; nikt jednak przeciw tak stanowczo wypowiedzianéj woli pana występować nie śmiał.
Najodważniejszy Jaksa rzekł cicho.
— Wola twa, miłościwy panie! sprawiedliwym chcesz być z niesprawiedliwemi, daj Boże, byś za to był wynagrodzonym.
— W sumieniu mém już jestem — odparł książe.
— W tém, w czém się miłość wasza rozgrzeszyć nie chce, oni się łatwo rozgrzeszą — dodał Jaksa. — Nicbym nie mówił, gdyby się na tém skończyło, ale dusza moja czuje, że to dopiero początek.
Synowie Władysława i Mieszek roszczą prawa do Krakowa, choć papież rzymski nowy porządek następstwa, na prośbę ojców duchownych i naszą zatwierdził prawem swem zwierzchniem. Nie chcesz panie z braćmi wojować, będziesz musiał bronić się zdrajcom.
Mikołaj Lis powtórzył toż samo. Książe stał niewzruszony i spokojny.
— Mili moi — zawołał — ziemianie i doradzcy! Żądajcie po mnie czego chcecie, uczynię wszystko z ofiarą władzy i mienia, ale nie chciejcie odemnie, abym przeciwko sumieniowi i sprawiedliwości szedł — bo tego nie uczynię — nie.
Gedko głowę spuścił i westchnął.
— Gotujmyż się przynajmniéj ku obronie a rychło! — zawołał Jaksa. — Jako mnie żywym widzicie, co przepowiadam, to się stanie. Nie mówiłbym tego, gdybym ludzi nie znał, a myśli ich nie wiedział. Gotujmy się, póki czas!
Nie tają się oni z tém, że swą dzielnicę chcą odzyskać, bo za swą ją uważają. Bolko mówi, że ona mu należy, Mieszek, że była jego i doń powróci.
Słabego Leszka oblegają, na Mazury i Kujawy wytrzeszczając oczy chciwe. Nie mówię sam za się, ale za wszystkich ziemian i ojczyców, którzy pod jarzmo ich iść nie chcą.
Ty panie o sobie myśl, my też musiemy!
— Do obrony bądźmy gotowi — rzekł Kaźmierz — nie jestem przeciw! Do napaści nie poprowadzicie mnie. Łatwy jestem na wszystko, co się duszy méj nie tyczy, ale poczciwości méj dla panowania nie dam — i — raczéj je rzucę...
Z siłą wielką wymówiwszy te wyrazy, książe zwrócił się do biskupa Gedki, zapytując go, czy krwawe było zdobycie Gniezna.
— Miłościwy panie — uśmiechnął się biskup z goryczą — im człowiek dłużéj na ludzi patrzy, tém ich mniéj rozumie. Wielkopolanie z waszéj ręki Mieszka nie chcieli, a wzięli go dobrowolnie z ręki Kietlicza; bez oporu i owszem z radością wielką! Gniezno ubiegli bez żadnego krwi rozlewu. Rycerstwo samo mu przyszło Poznań ofiarować, niechcąc z nim wojować. — Stało się jako pomyślał!
— Bogu niech będą dzięki! — powtórzył Kaźmierz — zwłaszcza, gdy i syn pojednany z ojcem!
Obrócił się do Jaksy.
— Wierzaj mi, miły mój, że człowiek co wszystko stracił i nic odzyskać nie miał nadziei, a przyszedł potém do posiadania choć części tego, co miał za zgubione, nie waży potém łatwo odzyskanego. Dlatego nie wierzę, iżby Mieszek się na mnie miał porywać, a stanie się to, druhu mój, ufam w ziemiany krakowskie i moich Sandomirzan, że nie dopuszczą, aby nas gołą ręką ujęto.
Jaksa głową potrząsał.
— Ja też nie wątpię, że bronić się będziemy — rzekł — bo choćbym sam jeden u boku twego pozostał, dałbym się zabić broniąc cię — ale!
Nie dokończył, obejrzał się w koło i zamilkł.
— Mówcie! — wtrącił książe.
— Ryb przed niewodem łapać nie chcę — począł Jaksa — daj Bóg bym się omylił. Wprowadziliśmy cię na tę stolicę jako jeden mąż wszyscy zgodnie, ale dziś, choć ojcowskiem sercem rządzisz nami, czy wszyscy się przy tobie ostoją — ja nie wiem!
Książe słuchał zdumiony, kończył Jaksa powoli.
— Jest we krwi naszéj, miłościwy panie, żeśmy nieustannie przerabiać radzi cośmy zrobili.
Myśleli ziemianie sadząc was na Krakowie, że ziemiom tym koronę dawną i dawną jedność przyniesiecie, że wrócą czasy Chrobrych i Mieszka praojca. Z Krakowém, Sandomierzem, Lublinem, z Wielkopolską, ze spadkiem po Leszku, którego życie na włosku, już się jedno wielkie państwo składało. Z niem czoło byśmy stawili Rusi i mogli ją zawojować całą, Pomorze, Prusy, Łużyce. Nie ja jeden roiłem tak, roili i drudzy. Nie chcesz ty panie czynić tego, azali nie znajdą się, co powiedzą — bierzmy Mieszka, ten wahać się nie będzie, w potęgę urośniemy.
Kaźmierz słuchał w myślach pogrążony głęboko.
— Wierz mi Jakso na nieprzyjaciela sercaby mi nie brakło, na braci go nie mam, po ich ciałach do téj potęgi dla was, nie pójdę.
Mamy dosyć siły, aby się oprzeć nieprzyjaciołom i bronić, dlaczegóż zawojowywać chcecie? Jestli państwo szczęśliwsze, gdy wielkie, na które jednemu człowiekowi jako ja nie starczy oczu i siły, aby niem rządził?
Na pogan idźmy! Chrześciańskie państwa nie sąż nam wszystkie w Chrystusie braćmi?
Wierzcie mi, na maluczkiembym wolał siedzieć, bylem je szczęśliwém widział!
Gedko nie mówił nic, Jaksa téż zamilkł.
Ciężka chwila minęła, patrzano po sobie smutno.
— Uznacie więc Mieszka na Poznaniu? — zapytał biskup.
— Pierwszy krok do mnie nie należy — rzekł książe. Zmilczę i czekać będę, bo on pierwszy do mnie przyjść powinien, nie ja do niego. Jeżeli zwierzchnictwa mego, które wolą ojca przywiązane jest do Krakowa nie uzna —
— Naówczas — wtrącił Jaksa — Wasza miłość musicie iść nań.
Kaźmierz ani potwierdzał, ni przeczył.
— Czekajmy więc! — szepnął Gedko smutnie.
Wszyscy już dostrzedz mogli, iż na Kaźmierzu odebrana wiadomość przeciwne spodziewanemu uczyniła wrażenie, weselszym był, ożywił się. Uściskał Biskupa, zwrócił się do Jaksy, dziękując za serce, jakie dlań miał i dla państwa jego.
Podczaszemu skinął by wino przyniesiono.
— Wesołéj myśli bądźmy — zawołał — ja się najlepszego spodziewam! Mieszek uspokojony a nauczony tém co przebył, szczęśliwie rządzić będzie, zgoda nam wszystkim zaświeci!
Nikt nie zdawał się podzielać téj radości księcia, lecz nikt mu téż jéj zatruwać nie chciał[113] Biskup pożegnał go i odprowadzony do przed sienia[114], odjechał. Inni pogwarzywszy jeszcze nieco między sobą, żegnali pana i rozchodzili się.
Nakoniec Kaźmierz sam z Wichfriedem udał się do izb swoich. Niemiec, który w sprawy publiczne nie rad się mięszał, słuchał rozmów milczący, widać było że raczéj tych zdanie podzielał, co na Mieszka nastawali.
Z uśmiechem na ustach wszedł książę na próg sypialni, zwracając się do Wichfrieda z tą samą co do innych czułością. Widać było że szczęśliwy sam, innych téż był rad wesołemi widzieć.
— Stało się, — zawołał do niemca — czegom zdawna pragnął! Mieszkowi wróciło się co mu należało!
Miałem dlań obowiązki, sierota wychowałem się na łasce jego, starszym był, ojcem mi się stał. Zmuszony byłem, Bóg i ty świadkiem, zająć miejsce jego, należało mu choć to co wziął! Cieszę się i Bogu dziękuję!
Wszyscy są w błędzie — dodał. — Mieszek zostanie spokojnym i mnie nie zamąci pokoju.
Korzystając z tego usposobienia księcia, Wichfried zaraz zwrócił rozmowę na przedmiot weselszy, na to że się księciu należała po trudach rozrywka, i o wdowie przebąknął.
— Miłościwy panie, ja tu zawsze aż do utrudzenia miłości waszéj, przychodzę jako rzecznik za nieszczęśliwą wstawiać się niewiastą. Za co ją karzecie? Co uczyniła iż łaskę waszą straciła? Patrzę na nią i lituję się, bo we łzach się roztapia, choruje i wyrzeka.
Nagle rozjaśniona twarz księcia zmieniła się zupełnie, spojrzał na Wichfrieda surowo.
— Uczyniłem dla niéj com mógł, uczynię co chce, ale powrócić do niéj, nie mogę, — rzekł sucho. — Cierpiałem dosyć — wszystko skończone.
— Lecz cóż się stało?
— Nieszczęśliwy błąd mój naprawiłem — odparł książę — zwyciężyłem się. — Widzieć jéj niechcę.
Wichfried przeszedł się po izbie.
— Ta niewiasta zginie marnie! miłością wielką przywiązała się do was!
— Wichfriedzie — przerwał książę — spokój mój szanuj!
— Dla spokoju waszego począłem o tém — odparł niemiec — niewiasta gwałtowna jest, wszystkiego, nawet zemsty po niéj spodziewać się można.
Namarszczył się książę.
— Strachem mnie nie weźmie nikt! — rzekł. Wiem co się u niéj dzieje, na gachach tam nie zbywa, jest pocieszać komu.
— Nieprzyjaciele potwarze prawią!
— Przyjaciółmi memi są co mi oczy otwierają — rzekł Kaźmierz.
Niemiec zmuszony, przestał na tém, nie szedł jednak.
— Nie ciągnę ja ani namawiam was — dodał po przestanku, — aliści łatwiéj by te więzy zwolna było potargać, niż nagle. Raz lub dwa szedłbyś książę pocieszyć ją, uległaby słowu rozumnemu. Dziś rozpacza i rozum traci.
— Stokroćby mi było trudniéj powoli więzy te kruszyć — odpowiedział Kaźmierz — postanowiłem nie widzieć jéj, spokojny jestem; ty jako druh mój, reszty dopełnij.
— Miłościwy panie, — z wymówką począł Wichfried — jam ufność waszą postradał, nie wszystko wiem, przeto niewiele mogę. Sprawa to jest drugiéj niewiasty.
Kaźmierz popatrzał nań zarumieniony i głową wzruszył.
— Czas płochych zabawek minął dla mnie — rzekł powoli i smutnie, starszym jestem, spokoju pragnę.
Po rozmowie téj niemiec widząc że mu się książę zwierzyć nie chce, urażony nieco, nieśmiejąc jednak czynić wymówek, postał jeszcze chwilę, zagadał o łowach, o rzeczach obojętnych i wyszedł dając uczuć księciu że się czuł pokrzywdzonym. W progu już Kaźmierz go uderzył po ramieniu i rzekł wesoło.
— Druhem mi bądź jak byłeś, ja ci serca nie odbiorę!
Tak się rozstali, niemiec pokłoniwszy się, wyszedł zniechęcony i gniewny, postał w sieni i po namyśle pociągnął do wdowy...
Dorota mieszkała już w swym nowym dworze, łudząc się i przygotowując ciągle do powrotu księcia. Nowe mieszkanie swe z pospiechem wielkim przybrała we wszystko czego jéj mógł dostarczyć skarbiec pański. Przepych tu był większy niż w spalonym domu, bo Dorota ściągnęła co jéj pozostało na Skałach. Sama zajmowała się w początku przybieraniem, rozstawianiem, ozdobą nowéj siedziby. Roiła że tu dwór księcia i mnogich gości dostojnych przyjmować będzie.
Wichfried po trosze utrzymywał ją w tym błędzie, prawdy nie mówiąc, a spodziewając się ciągle księcia ściągnąć do niéj. Łudziła się więc niemal codzień oczekując jego przybycia, każdego wieczora stroiła się do niego. Niemiec różnemi przeszkody nieobecność tłumaczył.
Dnia tego już mu wykłamać się trudno było. Szedł więc powoli po głowie szukając czém ją zbędzie i gniewy jéj rozbroi. O téj porze co dnia i teraz wszystko było pogotowiu. Wdowa przechadzała się po izbach rozkazy,[115] dając swym dziewczętom, które strojne téż wyglądały przybycia pana.
Piękna jeszcze Dorota, choć lata już ją nieco ciężką i otyłą uczyniły, miała nie ów wdzięk młodości, który obudza zachwyt i cześć, ale drażniący powab dojrzałego owocu, narzucającego się ustom spragnionym. Białe jéj ramiona odsłonione nieco, obejmowała dnia tego jedwabna suknia w lazur ze złotem tkana, z wzorzystéj tkaniny wschodniéj. Z pod rękawów jak utoczone, śnieżne, wypieszczone wysuwały się ręce, złotemi obwieszone pierścieniami. We włosach miała czółko kamieniami sadzone, na szyi splot cienkich łańcuszków. Twarz, gdyby nie namiętne jéj poruszenia, które każdy szelest wywoływał, jeszczeby miała wdzięk rysów prawie młodzieńczy, tak mało czas ją odmienił. Gdy się ustroiła jaśniała dawną pięknością swą królewską.
Wśród ciszy na dworze, gdy Wichfried do drzwi zastukał, choć zdala posłyszała Dorota uderzenie i stanęła twarzą się ku wnijściu zwracając. Wyraz jej przestrachem i niepokojem był zmieniony, ręką cisnęła gwałtownie bijące serce. Starała się odgadnąć czy niemiec sam czy z nim przychodził. Słuchała — kroki powolne, mierzone zbliżały się — sam był? — nie?
W głowie i uszach szumiało tak że nic rozeznać nie mogła, Wichfried nie spieszył. I to już było złym znakiem. Jak przyrosła do podłogi, nieruchoma czekała nań z twarzą do drzwi zwróconą ciągle.
Niecierpliwiła się, nie przychodził. Poskoczyła już sama ku wnijściu, gdy niemiec podniósłszy czerwoną zasłonę, opieszałym krokiem, jak znużony, ręką pot ocierając z czoła — wsunął się milczący.
Czekała jeszcze, odzywać się nie śmiejąc, a on mówić nie śpieszył.
Wybuchnęła naostatek.
— Cóż? nie ma go? nie będzie?
— Nie mógł — odparł niemiec — właśnie dziś najgorsze nadeszły wieści, Mieszek opanował Gniezno i Poznań. Potrwożeni wszyscy — wojna być może. W takiéj chwili trudno mu biegać dla rozrywki...
— Gniezno! Poznań! — krzyknęła — cóż mnie do Gniezna i Poznania! Całą noc go przecie męczyć ci starzy nie będą!
Ręce zacisnęła, patrzając bystro na Wichfrieda.
— Prawdę mi mów!
— Prawda jest! pytajcie innych!
— Gniezno! Poznań! — poczęła — ale dawniéj mu nic nie przeszkadzało!
— A no! zestarzał — rzekł niemiec.
— Nie! nie!
Poruszyła się gwałtownie, przebiegając izbę krokami szybkiemi, jakby goniła lub uciec chciała sama od siebie.
— Mówił kiedy będzie? — spytała stając.
— Sam nie wie! Jutro może na koń go posadzą!
— I pojedzie nie widząc mnie?
Wichfried ramionami ścisnął.
— Księciem jest i nie wolnym! — rzekł.
Dorota z pogardą nań spojrzała.
— Kłamstwa! wymówki! zdradziectwa!
Łzy pociekły z jéj oczów, ale gniewem wyciśnięte, ścięła usta okropnie i miotając się znowu biegała po izbie. Wichfried postawszy nieco, padł na ławę, wyciągnął się, podparł, zadumał. Stanęła przed nim.
— Mów mi prawdę — poczęła targając go, — mów wszystko, ja się łżą karmić nie chcę, powinnam wiedzieć wszystko! Nie chce mnie znać? ma inną?
Milczenie było prawie przygotowaniem do pożądanéj prawdy, niemiec tarł czoło i pył strzepywał z sukni.
— Co ja ci mam mówić! — ozwał się ponuro. — Ostygł! o niczém więcéj nie wiem... Mnie się nie zwierza!
— Inną musi mieć — zawołała Dorota — ja to czuję. Ci co się mnie pozbyć chcieli, dali mu ją. Z was przyjaciel dobry gdy wam oń nie mówi nic!
— Tai się, bo wie żem wasz.
— O śmieszny człowiecze — zawołała Dorota — a któż ci broni psy na mnie wieszać, aby z niego wyciągnąć co wiedzieć potrzeba?
Nogami uderzyła w ziemię.
— Muszę dojść gdzie ona, kto ona, aby się jéj pozbyć! Nie możesz ty nic — wezmę innego.
Wichfried spojrzał na nią.
— Weźcie sobie innego — rzekł — jam już dla was ufność jego postradał. Odwraca się odemnie i tai — dość mi!
Ruszyła ramionami Dorota.
— Wszyscyście tacy! jeden od drugiego nie wart więcéj na źdźbło.
Niemiec nie bronił się już nawet, siedział jak zlodowaciały.
— Łaj — odezwał się — wolę już słuchać, wymówek i łajania, niżeli darmo leźć w ogień.
Straciłem łaskę jego przez ciebie.
— A ja żem jego straciła — zakrzyknęła Dorota — nie przez kogo, tylko przez ciebie! Innyby mnie potrafił obronić — a ty!
Spojrzeli sobie w oczy. Dorota nagle zaczęła się w gniewie miarkować, przystąpiła doń rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Dość tych swarów! — odezwała się. — Radźmy. Padliśmy oboje, razem się podnosić potrzeba. Niechcę więcéj nic, tylko mi go daj na jedną chwilę, na krótką, na jedną. Moja sprawa aby mi się wrócił! Widzieć go muszę!
— Hę! hę! — rzekł niemiec — zna on to żeś straszna i téj chwili się boi, ani go ściągnąć!
Rozśmiała się Dorota dziwnie.
— Miałam napój przygotowany — szepnęła schylając się — zaręczyła mi Czechna że umarłegoby obudził. Warzyła kilka nocy — ale ja mu go muszę dać z własnéj ręki.
Niemiec nie odpowiadał.
— Dla téj co mi go chce odebrać, znajdzie się inny! — dodała mrugając.
Z niedowierzaniem szyderskiém popatrzał na nią Wichfried.
— Co wasze napoje! — odezwał się[116] — Małoś to go lubczykami poiła, a przeto się znudził i odbiegł! Wiecznie go mieć nie możesz!
Dorota odwróciła się od niego, nie chciała się nawet spierać, tak swego była pewną.
— Nie zechce przyjść — poczęła na pół do siebie — no, to się przebierę i pójdę sama, napój zaniosę z sobą. Wieczorem, po męzku zawiedziesz mnie.
— Ja? nie!
— Do czegóżeś się zdał? — zapytała z gniewem wdowa.
— Abym wam wybił z głowy co niemożliwe — rzekł Wichfried — szukajcie innych, jeśli ich macie za mało — z nim!! skończona!
Dorota niesłuchając prawiła.
— Czechna wróżyła, patrzała na wodę — mówi że ma inną! Któż mu ją dał? sam jéj nie wyszukał? Może ty?
— Eh! — rozśmiał się Wichfried — dość mi jednéj. Nie wdam się więcéj w te sprawy! nie!
— O! wy! boście do niczego!
— Tak, jam do niczego! — potwierdził obojętnie.
Zniecierpliwiona wdowa odskoczyła, ręka jéj podniosła się, zdawało się że go uderzy, ale popatrzała przez ramię i odeszła. Wichfried leżał na ławie. Od progu zawróciła się Dorota i siadłszy znowu przy nim, chwyciła za ramiona, potrzęsła.
— Rozbudźże się, mów! Niepoznaję ciebie! I ty już nie masz litości nademną? Ja ginę!
— A ja nie mogę nic! Żal mi was — odezwał się niemiec cicho. — Czyńcie już co się wam zda. Straciłem rozum...
Po chwili namysłu, Dorota która trzęsła się z gniewu — ochłódła, pomyślała, uśmiechnęła się i ukazała że wieczerza stała gotowa w drugiéj izbie.
Widać było przeze drzwi stół szytym okryty obrusem, lśniący od naczyń złocistych, dziewczęta stały przy nim jedne z nalewkami i ręczniki, drugie przyświecając.
Jak gdyby już zapomniała gniewu i trwogi Dorota ociągającego się niemca podwiodła ku stołowi.
— Wprawdzie sami będziemy! — odezwała się szydersko — a no płakać nie ma czego!
Skinęła aby dziewczę kubek podało. Wichfried spragniony wychylił go chciwie. Zasiedli poufale szepcząc z sobą, Dorota, choć podrażniona i gniewna, ustami się śmiała, udając lekkomyślną. Niemiec pod wpływem ożywczym napoju zaczął patrzeć weseléj i usta śmieléj otwierać. To z czém się wprzódy ociągał i wahał, teraz mu się z nich samo dobywało.
Dorota wyciągała go na słowa, słuchając bacznie i umyślnie okazując zobojętnienie.
— Jeżeli książę mnie opuści — mówiła — znajdę innego opiekuna, na nich mi jeszcze nie zbędzie. Choć mnie ogadują i czernią, nie jeden choćby ożenić się gotów!
— Na księcia nie wiele już rachować — wyrwało się niemcowi. — Nie wiem ja nic, ale mi się zdaje, że ta za którą niegdyś szalał i po lasach biegał, znowu tu być musi.
Dorotę krew oblała, lecz nie przerywając dała mu się rozgadywać.
— Znalazła się pono w Krakowie i gdzieś ją zobaczył w kościele — kończył popijając Wichfried. — Z początku dopytywał się, niepokoił, jam mu do tego pomagać nie chciał, nie wiem czy wyszukał!
— Ta za którą po lasach się upędzał? — przerwała wdowa, oczyma rozognionemi spoglądając na niego, jakby zeń wzrokiem prawdy dobyć chciała.
— Ta! ta, którąście wy pono widzieli nawet! — Mówił więc o niéj?
— Jakoby najrzał ją w kościele — odparł niemiec — ale wątpię by mógł wyszukać!! Ja mu nie pomogę, a inny nie potrafi...
Widząc że już więcéj się nie dowie, Dorota zerwała się od stołu, wybuchając tak gwałtownie, że dziewczęta stojące za nią, cofnęły się przejęte strachem.
— On! on jéj nie znajdzie — krzyknęła — ale ja ją wyszukam! Dla tego to patrzeć już nie chce na mnie! Wyszukam ją i pokażę mu — trupem!
To mówiąc wdowa porwała kubek, wychyliła go duszkiem i na stół cisnęła.
— Zobaczemy, która z nas zwycięży!
Niemiec ruszył ramionami.

KONIEC TRZECIEGO TOMU.


Tom IV
STACH Z KONAR.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW KAŹMIERZA SPRAWIEDLIWEGO.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.
Druk J. Jeżyńskiego, Daniłowiczowska 16.
1899.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Іюня 1899 года.

I.

Lat kilka znowu upłynęło od opisanych wypadków, na skrzydłach swych jasnych i czarnych zmian nie przyniosły wiele.
Kaźmierz siedział jeszcze na Krakowie, choć czuć było nieustanne zmowy i spiski, któremi go podkopywano. Mieszek, jak przepowiadano, nie mógł wytrwać spokojnym. Odkryte już były podstępne jego układy z Leszkiem chorym, którego dzielnicę spodziewał się zagarnąć z Władysławowiczami, wyzwanemi do spółki na Kaźmierza, obietnicami podziału spuścizny.
Nie żył już biskup Gedeon, który w silnych rękach trzymał wodze często wypadające z dłoni obojętnego Kaźmierza. Na miejscu jego, jak przewidywano, obranym był wychowaniec i spadkobierca myśli dziekan kapituły Pełka Lis, równie możny znaczeniem rodu swego, silnej woli, bystrego rozumu, prędkiego postanowienia, energii niezłomnej.
Pełka, jak większa część duchownych przeznaczonych do wyższych dostojeństw w kościele, wychowanie swe kończył w Rzymie, a los mu dał nawet być tam towarzyszem i przyjacielem tego, który na najwyższe biskupstwo rzymskie był obrany. Mąż to był mogący we wszystkiem Gedkę zastąpić, a śmielszy jeszcze od niego.
Starzał powolnie Kaźmierz, ale się charakter jego nie zmieniał, występowały tylko z wiekiem dobitniej wszystkie jego jasne i przyciemnione strony, wielka miłość sprawiedliwości do ofiar gotowa, chciwość wiedzy nienasycona, szukająca pokarmu, gdziekolwiek znaleźć się go spodziewała, pobożność z mlekiem matki wyssana, a duchem wieku rozpłomieniona, naostatek gorącej krwi piastowskiej porywy, które na gorycze życia pociech szukać kazały w zapomnieniu się u boku niewiast, w miłostkach pokątnych. Z tych co go dawniej otaczali stali jeszcze wszyscy niemal przy nim, bo Kaźmierz nie łatwo serce odmieniał, nie odtrącał druhów lekko starych, nie lubił nowych ludzi i twarzy. Przywiązywał się powoli, ale na długo i choć w blizkich sobie wady odkrywał, wolał ich z niemi, niż nowych, a nie znanych.
Jaksa, przyjaciel młodości służył mu dotąd wiernie, ale w dojrzalszym wieku stawszy się pobożnym bardzo, choć jeszcze rycerską wkładał zbroję krzyżem naznaczoną, więcej już na mnicha, niż na rycerza wyglądał. Sercem i duszą cały był teraz w swym nowo założonym klasztorze mnichów Grobu Pańskiego, których osadził w Miechowie. Sprawy świata mniej go już obchodziły.
Jaksa, jakeśmy mówili, z Henrykiem razem nieszczęśliwą drugą wyprawę krzyżową odbywał, z niej przywiózł Bożogrobców do swojego Miechowa; a że i Henryk także ich klasztor założył księciu Kaźmierzowi drogą była ta braterska i Jaksy fundacya, do której też się przyłożył. Nie zapominając o Cystersach swoich, pomagał pobożnemu druhowi w jego świątobliwej pracy. Wszystkie te nowe fundacye na ziemi polskiej były jeszcze przesadzeniem roślin nie naszego nieba, nieprędko mających wydać owoce. Większa część mnichów składała się z cudzoziemców i obcemi tylko pomnażała. Niektóre klasztory wcale polaków nie przyjmowały. Były to więc odosobnione ołtarze na chwałę Pańską wzniesione, lecz niewielkiego pożytku dla ziemi. Wedle ówczesnych pojęć szło więcej o to, aby hymn chwały płynął ku niebiosom, niżeli światło szerzyło się po ziemi. To drugie było celem podrzędnym. Klasztory wychodziły później na korzyść cywilizacyi, niosły z sobą księgi, naukę, szkółki, wiele nawet kunsztów i rzemiosł, ogrodownictwo polepszenia rolnicze, nasiona; lecz w początkach z tem wszystkiem stały, jak wyspy na morzu, z krajem mało mając związku.
Całe takie zgromadzenie Włoch, Francuzów, Kolończyków, które tylko swoich przyjmowały, potrzebowały lat długich nimby się z krajem zżyły, mogły począć nań działać i zawiązać z nim węzeł żywotny.
Lecz i to co mimowoli dawało takie coenobium przeniesione na ziemię naszą, drogiem było, ziarna z nich się sypały, rozsadniki w nich rosły. Sam widok kościołów, gmachów, samo ocieranie się o ludzi w nich pracujących nauczyły i cywilizowały. Jaksa równie często przebywał na dworze pańskim jak w Miechowie, gdzie często w chórze z Bożogrobcami, w refektarzu ich w kapitule zasiadał, kosztując błogiego spokoju mniszego życia. Z nim książę lubił rozprawiać o religijnem królestwa swego ubłogosławieniu. Chciał wznosić kościoły, mnożyć monastery, zwozić relikwije, zaprowadzać nabożeństwa, a na granicach państwa tępić pogaństwo uparte w Prusach i Polesiu, gdy na Pomorzu sascy książęta już go uprzedzili.
Ostrzegano ciągle Kaźmierza o zamiarach Mieszka, któremu wiek nie odjął żądzy panowania. Stał przy nim zawsze jeszcze ów Kietlicz, chętny doradzca, sługa wierny, prawa ręka pana, nieustannie knujący spiski i podbudzający do jakichś nowych zamachów. Człowiek ten przy swej powierzchowności niepoczesnej, mowie nieporządnej, pozorach nieokrzesania, miał zabiegliwość i przebiegłość niezmierną, którą lata zaostrzyły jeszcze. Rzucał się zuchwale na największe niebezpieczeństwa i umiał z nich wychodzić cało. Wiedzieli o nim wtajemniczeni, że przebrany wciskał się aż do Krakowa, wślizgał do zamku nawet, zawiązywał tajemne z ziemianami stosunki, i na różne sposoby podszczuwać się starał przeciw Kaźmierzowi, którego miękkość i nieudolność wyśmiewał, a że ludzie łacniej zawsze zło niż dobro chwytają i wiarę mu dają, udawało mu się niechęci budzić przeciw dobremu księciu. Jawniej Kietlicz ukazywał się często w Płocku, Raciborzu, Wrocławiu, a choć tu głośno nie występował z niczem, pocichu do śmiałego zamachu namawiał, który według niego nieochybnie powieść się musiał.
Mieszek sam mało występował, na Kietlicza zdając starania, któremu też starszy z synów księcia Bolko, młodzian krwi gorącej, a niewielkiej rozwagi, dopomagał chętnie i dawał mu się rzucać i kierować kędy wskazał.
Do Krakowa kiedy niekiedy dochodziły o tem wieści. Donoszono Gedkowi, dopóki żył, o zabiegach Kietlicza, ostrzegał on Kaźmierza, ale ten niełatwo dawał wiarę złemu, przeciw bratu jątrzyć się nie dopuszczał, a otaczający ciągłemi strachami temi znużeni, w końcu im ucha nie podawali.
Sam książę marszczył się i sposępniał, gdy mu przynoszono wiadomości, w których upatrywał tylko chęć poróżnienia go z bratem i zamącenia miłego mu pokoju. Zwracał natychmiast rozmowę do spraw innych, do ulubionych swych pogadanek o świecie, niebie, przyszłości i żywocie człowieka.
Trwały zawsze owe biesiady z uczonemi, do których należeli mistrz Wincenty, ze wszystkich księciu najmilszy (temu zleconem było pisanie dziejów starych państwa), Pełka biskup krakowski, Cystersów kilku i benedyktynów z Tyńca, prałatów i kanoników kapituły. Karmiono Kaźmierza zbieranemi dlań zewsząd płodami żywo rozbudzającej się właśnie literatury średniowiecznej i pisarzami starożytnemi, z których ustępy czytano. Z tego się wywiązywały długie sokratyczne rozmowy, dla których książę o wszystkiem zapominał.
Bawiły go też łowy niedające zniewieścieć i gnuśnieć, przypatrywanie się turniejom i gonitwom. Niekiedy znikał Kaźmierz wyrywając się dworowi swojemu i szeptano, że czasem spędzał wieczory kędyś w zamkniętem dla wszystkich domostwie, do którego przystęp był trudniejszy, niż do klasztoru. Wchodził tam sam jeden, unikając oczów i wymykał się pod strażą jednego wiernego Smoka, który u drzwi jak pies był zwykł czatować.
Wichfried, choć łaski pańskiej nie stracił, nie był już tym, co dawniej powiernikiem serdecznym; Kaźmierz posługiwał się nim rzadko, a nie spowiadał mu wcale. Przyjmował go wesoło, lubił żartobliwe jego i płoche mowy, obdarzał hojnie, czasem ze słowem do kogo posyłał, lecz o sobie nie zwierzał się chętnie. Niemiec przez nałóg, lenistwo czy kunszt, jakim go usidlić umiała Dorota, pozostał jej wiernym. Stosunki jego z nią cale były osobliwe, gachem się czasem wydawał, przyjacielem się nazywał, a zazdrości nie miał wcale, patrząc obojętnie na ciżbę tych, których zawsze lekka niewiasta do zabawy sobie przyzywała.
Życie jej nie zmieniło się bynajmniej, oczekiwała ciągle, ale głowy nie posypując popiołem, strojąc ją chętniej w wianki, a zażywając dobrej myśli. Od wieczerzy tej, przy której Wichfried wygadał się przed nią z domysłem, iż dawna kochanka księcia w Krakowie znajdować się musiała, Dorota gorączkowo śledzić poczęła wszystkie Kaźmierza kroki. Długo się jej nie powodziło i nic schwycić nie mogła, lecz wdowa była uparta, nie szczędziła wydatku, przekupywała ludzi, wciskała się gdzie mogła, i w końcu doszła do czegoś... Stara pomocnica jej Czechna włóczyła się wszędzie, a najlepiej strzeżone tajemnice przed okiem bab uchować się nie mogą. Upewniła się więc Dorota, że książę miał inną kochankę, domyśliła się już, że nią była ta pierwsza, z którą się uganiał po lasach. Przystęp do niej zdawał się niemożliwy. Jagna znikła ze swego dworku, w którym Stach tylko kiedy niekiedy przebywał. Niewiedziano gdzie się podziała, znacznie dopiero później wyśledziła Dorota, że ją umieszczono w murowanym dworze, jak zamczysko obwarowanym wśród drzew ukrytym za Wisłą. Strzeżono go tak, że się tam nikt nie mógł dostać. Porankami i wieczorami wyjeżdżał ktoś ztąd na łowy w lasy, domyślano się w nim przebranej księcia ulubienicy.
Kaźmierz zajeżdżał do dworu czasu łowów i w różnych porach, gdy tylko zbiedz mógł niepostrzeżony. Dwór stał nieopodal za rzeką. Dorota pod różnemi pozorami dostać się tam próbowała, posyłała Czechnę, ale nie puszczano nikogo, usiłowania były próżne. Nie zaprzestała ich jednak Dorota, a oczom księcia ciągle narzucała się umyślnie. I w tem się jej niepowodziło.
Czasem Wichfried uwiadamiał ją skrycie, gdzie i kiedy książę się miał znajdować; naówczas Dorota starała się tam wcisnąć koniecznie i oczy zwrócić na siebie. Bodaj publicznie zaczepić.
Trafiało się kilkakroć, że na pozór celu swojego dopięła, książę widział ją strojną, piękną, powabną, mogącą namiętność rozbudzić, a jednak pozostał chłodnym i obojętnym. Dorota wracając potem do domu słaba ze złości, miotała się z rozpaczy, przeklinała Kaźmierza, łajała Wichfrieda i czekała na zręczność nową.
Przy wielkich uroczystościach, na turniejach, nabożeństwach publicznych widzieć ją zawsze było można narzucającą się na oczy księciu, uśmiechającą, wdzięczną bezwstydnie; słaby Kaźmierz tej jednej pokusie zwycięzko się opierał. Raz udało się Dorocie w czasie gonitwy w podwórzu zamkowem tak się zwolna przysunąć, przecisnąwszy między widzami, iż prawie obok Kaźmierza stanęła. Przemówiła śmiało do niego, uśmiechnął się książę, kilka słów obojętnych rzekł do niej i natychmiast chroniąc się od napaści z miejsca swojego się ruszył. Im dłużej to trwało, tem Dorota zajadlejszą się stawała.
Zamykała się godzinami całemi siedząc ze starą Czechną, warząc, dymiąc, przyprawiając jakieś czary, z których sobie napróżno skutek jakiś obiecywały. Tymczasem wdowa starych i młodych wciągała do swojego domu, bawiła się, a gdy który w nadziei wyposażenia przez księcia o rękę się zgłaszał, wyśmiewała go lub odkładała na te czasy, gdy zostanie starą babą. Sługa, przyjaciel, domownik Wichfried wisiał przy niej ciągle. Był to ostatni węzeł co ją z zamkiem łączył. Zrywać go nie chciała, a gdy niemiec obojętniał i długo się nie pokazywał, wszelkich środków używała, aby go odzyskać. Dwa razy Wichfriedowi trafiały się małżeństwa dobre, swatał go sam książę posażno, Dorota zawsze potrafiła zabiedz, przeszkodzić, odradzić, niedopuszczając mu się ożenić.
Do poufałych księcia domowników należał z Sandomirza wywieziony Goworek, ale ten mając sobie powierzone namiestnictwo w Sandomirzu i Lublinie, więcej tam siedział niż przy dworze. Ulubiony księżnie Helenie i panu, mąż prawy, silnego ducha, spokojny, na rodzinę nie podszczuwał, i myśli Kaźmierza poślubiał posłusznie... Dla Goworka nie miał książę tajemnic, przez niego żonę często trwożną uspokajał i łagodził, za opiekuna go też w myśli dzieciom przeznaczał.
Obok niego występował już naprzód coraz więcej zyskując władzy, gorętszy i przedsiębierczego ducha Mikołaj Lis, brat biskupa Pełki, któremu już wielką moc i pierwsze dostojeństwo wróżono. Co brakło powolnemu Kaźmierzowi, on dopełniał rzutkością swoją, gorącością, przenikliwością i odwagą. Mąż był rycerskiego ducha, niecierpliwy trochę siebie pewny, woli upartej, bystrego oka. Gdzie trzeba było ziemian hamować, coraz z większemi występujących żądaniami, podnoszących głowy bez miary — tam Mikołaj pana zastępował.
Za biskupa Gedki, rycerstwo krakowskie, możni ziemianie, któremi się posługiwano, zyskali przewagę wielką; próbowali jej teraz nadużywać. Mikołaj książęcej władzy bronił. Lada co, gdy się ziemianom nie podobało, tłumnie a z wrzawą szli na zamek domagać się, aby po ich woli szedł książę. Naówczes Mikołaj za niego występował, opór łamał, groził, rozpędzał i księciu dopiero się dał ukazać, gdy mu drogę przetrzebił.
Zyskał tem już wielu niechętnych, lecz że od czasów Gedki ziemianie nawykli byli skupiać się około biskupa, a brat Mikołaja właśnie obrany był pasterzem, przez niego i z nim umiał się Mikołaj utrzymać przy swem, nie dopuszczając, aby mu szkodzili nieprzyjaciele.
Stary Żyra postanowiony opiekunem chorego Leszka, wiekiem osłabły, mniej był czynny od czasu zwłaszcza, gdy dawszy się oszukać Mieszkowi, o mało Leszka, Mazowsza i Kujaw nie przekazał w ręce przebiegłego Kietlicza.
Śmierć biednego słabego wyrostka, położyła koniec tym knowaniom, nie zraziwszy Mieszka od poszukiwania nowych środków do zrzucenia brata ze stolicy, którą swoją mianował.
Stach, któremu uszła Jagna, bo ją ani śmiał, ani mógł wstrzymać, pozostał sam na straży jej dworku i ludzi. Ni pan, ni sługa, najczęściej gościem tu był tylko. Wynosząc się za Wisłę zaklęła go, aby domu nie porzucał.
— Słuchaj — rzekła — stał się cud, pan mój mi serce powrócił, ale Bóg jeden wie na jak długo. Jagna starzeje. Dziś jutro wiedźma napojem, albo mi go inny jaki zły los odebrać może... Gdzież ja przyjdę umierać? Zachowaj dla mnie ten dach, ja do Ściborzyc powracać nie mogę. Ten duch ojca i matki i szczęścia mojego chodzi i tuli się po kątach, jabym tam i umierać nie mogła spokojnie. Jutro mnie wygnać mogą, jam jak palec jeden w świecie, sierota!
Gospodarz u mnie!
Gospodarstwo to było ladajakie; Stach zaglądał tylko, rozpytywał, a niczego dla siebie nie tknął. Swojem żył, dach tylko cudzy mając nad głową i czeladzi nie dając się rozpuścić.
Biskup Gedko, który do zgonu nim się posługiwał, wiedząc kogo mieć będzie następcą po sobie, tajemnicę Stacha i jego samego mu powierzył. Miał więc wstęp do Pełki taki, jak do poprzednika. Jemu powierzone było śledzenie spraw Kietlicza, wywiadywanie się o Mieszkowe stosunki w Płocku i Wrocławiu, on oznajmił pierwszy o podstępie, którym chciano opanować Leszkową dzielnicę, starego Żyrę okłamawszy.
W ciągłych tych potajemnych włóczęgach, Stach nabrał do nich smaku, już mu ich niemal do życia było potrzeba. Gdy nie miał kogo śledzić, za czem jeździć, gdzie się podkradać; tęskno mu było, niepokoił się. Pozawiązywał różne stosunki w Poznaniu, Płocku, na Szlązku, w Gnieźnie, miał wszędzie swoich ludzi i, jak zwał, swe języki.
Trzeba było podsunąć się, aby naocznie przekonać się o skupiających siłach, dopytać co Mieszek mówił, za czem Kietlicz się uganiał, posyłano Stacha lub on sam się wyprawiał i nigdy nadaremnie nie wrócił. Oskarżano go czasem, że zbytnią miał trwogę, lecz w końcu okazywało się zawsze, iż przepowiedział co się stać miało.
W Krakowie, po latach tylu nadaremnych usiłowań, już sobie te wieczne odgróżki Mieszka lekceważono, ale Stach stał niezmordowany na czatach.
Życie prowadził, jak sam powiadał, pokutnicze, którego chwili dla siebie nie miał. Smutny chodził i zapracowany. Jagna, do której się przywiązał, przyczyniła się jeszcze do zatrucia go.
Dopóki się do niej nie zbliżył, czasem jeszcze z Jaśkiem Bogorją i innemi umiał poszaleć i dzień jaki spędzić weselej — teraz twardy żywot prowadził. Na stajni we dworku było zawsze poddostatkiem koni do zmiany, bo ledwie jedne zmęczone przyszły z nim, drugie świeże brał i dalej ruszał. Nieodstępny Żegieć towarzyszył mu wszędzie — i gdyby nie on nierazby Stach swe nierozważne zuchwalstwo ciężko przypłacił.
Widzimy to wszędzie prawie w owych czasach, że każdy czynniejszy mąż podwojony jest takim drugim, który się dlań poświęca, siebie się zrzeka, a jemu dodaje siły. Czasem jest to dodana głowa, niekiedy ręka. Często ten drugi gubi go lub zdradza; Sieciech, Dobek, Kietlicz są takiemi nieodstępnemi pomocnikami. Przy pomniejszych ludziach stoją też te ich cienie, jak przy Kietliczu Bereza, za Stachem Żegieć, przy Kaźmierzu Goworek i Wichfried. Dla Ludwika francuzkiego takim był opat Segur, dla Krzywoustego Dunin i całe grono tych rycerzy bez oczów; bez rąk, pokaleczonych, niezwalczonych. Fenomen ten podwajanego człowieka w wiekach średnich w najrozmaitszy sposób przedstawia się wszędzie. Swobody osobistej naówczas całej nie było, niewolnik, sługa, domownik silniejszy duchem dorabiał się jej, wcielając w pana swojego. Tą drogą szło się do władzy i siły lub przynajmniej w niej uczestniczyło. Takim właśnie Kietlicz osławiony był dla Mieszka, który nie mając ruchawego narzędzia tego, ustałby był może w zabiegach, i legł odpoczywać. W sile wieku zausznik ten pański pałał zemstą i do ciągłych knowań podżegał. Stach musiał w ślad za nim jeździć, chodzić i tropić jego kroki.
Rzadko więc spoczął we dworku, który dlań był gospodą tylko. On był pociechą jedyną dla starego Hreczyna, który za swą panią i Ściborzycami tęskniąc, w bezczynności, osamotniony, całe dnie na ławie pod okapem przesiadywał, wyglądając go. Gdy Stach przybył, poruszał się Hreczyn, jak dla prawowitego pana swojego, usługiwał mu i rad był choć pomówić z nim o Jagnie. Nie śmiał on wyznać, jak mu gorzkim był los jej; myślał, że wyswata ją za Stacha i zawiezie kiedyś do domu.
Tego, co się tu działo, nie lubił, brzydził się tem, bolał czując, że się to źle skończyć musi. Rzadko mu się trafiało to szczęście, by chłopię przybiegło pozwać go do pani. Stary pośpieszał natychmiast, ale rozmowa z Jagną krótko zwykle trwała. Hreczyn powracał do dworku smutniejszy jeszcze.
Stacha już tak prawie kochał, jako panię swoję, tęsknił i za nim, nie mogąc pojąć, za czem nieustannie się włóczy, na co się przydały te wycieczki, z których, oprócz pokaleczonych koni i znużenia, innego skutku nie widział.
Gdy kilka dni miał wolnych w Krakowie, co się rzadko trafiało, używał ich Stach na to, aby się na biskupim dworze rozpatrzeć i rozsłuchać, a czasem pójść do Juchima, który dotąd dotrzymywał wiary i zdawał się Kaźmierzowi życzliwy. Prawda, że mu się z tem nieźle działo, bo pieniądze kował.
O Mierzwie wcale jakoś słychać nie było, oddał się całkiem Mieszkowi i nawet już w Krakowie pokazywać się nie śmiał, ani wiernego udawał. Nie dziwił się temu Stach, ani nad stratą bolał bardzo.
Właśnie powrócił był z Poznania, dostawszy tam języka, który go znów napełnił trwogą i zaniósł biskupowi Pełce wiadomość, że część ziemian krakowskich miała już zmówiska z Mieszkiem. Wypadło mu dla dośledzenia tych zdrajców zapukać do drzwi Juchima. On znał najlepiej wszystkich.
Dworek żyda bardzo był teraz urósł i rozszerzył się, a że mu nic nie groziło od Kaźmierza, mniej się teraz z zamożnością taił gospodarz.
Zwykle gdy Stach przybywał, odźwierny zobaczywszy go, natychmiast mu z poszanowaniem drzwi otwierał. Tym razem uderzyło go to, iż za wrotami po wyglądnięciu okienkiem, zawrzało, zaszumiało, szeptano długo, nim się furta otwarła.
Nie mając jednak podejrzeń żadnych, Stach wszedł szybko do izby gościnnej, w której zwykle Juchima znajdował.
Tu go nie było.
Na stole wino stało i jakieś słodycze, kubki niewypróżnione, a na jednem siedzeniu leżała zapomniana czapka. Uderzyła ona Stacha swą dziwną powierzchownością, nakształt zawoju czarnego; przypomniał sobie, że w takiej właśnie Mierzwę dawniej widywał. Aleć kołpaków podobnych po świecie wiele być mogło! Dziwniejszem wydało mu się, że ztąd ktoś przed nim uszedł — czego zastawa niesprzątnięta ze stołu dowodziła.
Juchim wnet nadszedł witać gościa, lecz pomięszany widocznie, blady, tak, iż odrazu poznać po nim było można, że coś w sobie taił...
Stach pochwycił ową czapkę i podnosząc ją, a potrząsając, zawołał:
— A to co? gościa mieliście, który się skrył przedemną?
Juchim obaczywszy owo lice odrętwiał, ręce złożył, wargi mu się trząść zaczęły.
— Tylko nie kłam! — rzekł Stach. — Wiem, czyja czapka, bom ją nie jeden raz widział na niepoczciwej głowie Mierzwy.
Juchim usłyszawszy to imię, krzyknął przeraźliwie, głowa mu na piersi opadła. Widząc pomięszanie Stach dodał nakazująco:
— Jeśli on ztąd ujdzie, ty mi odpowiesz za to!
Juchim stał tak osłabły, iż się za stół musiał pochwycić, aby na nogach utrzymać. Błagające oczy zwrócił ku mówiącemu.
— Mówię ci — dodał Stach — tu jest Mierzwa. Znam go nadto, abym uwierzył, że on tu dla zabawy przyjechał. Toć prawa ręka pana Kietlicza, wroga naszego. Jeżeli przybył, to za jego rozkazem i, szyi nie nastawiał napróżno. Ja w tem, że cały ztąd nie ujdzie.
Zginie on — ale z nim i przyjaciele jego, a pomocnicy!
Juchim słowa nie mógł wyrzec jeszcze, strach nim owładnął taki, iż patrząc na starca, litość brała.
Z zimną krwią dodał Stach:
— Dawaj mi go tu!
Grobowe milczenie w izbie panowało, oczy tylko Juchima skierowały się ku drzwiom, któremi wszedł; wskazywał niemi Stachowi, że tam znajdował się winowajca.
Natychmiast śmiałym krokiem wszedł do bocznej komory. Tu, osłonięty sukienną oponą, drżał w kącie przyczajony zdrajca, głowę okrywszy, rękami blademi cisnął konwulsyjnie pochwycone sukno. Porwawszy go za kark, Stach wyrzucił struchlałego na środek izby tak silnie, że Mierzwa padł i nie wstając, na kolanach klęczący, ze złożonemi rękami błagać się zdawał o życie.
Widok tego człowieka litość obudzał i wzgardę. Pod wrażeniem trwogi twarz jego zmieniła się tak okropnie, wykrzywiła, przeciągnęła, iż do człowieka prawie nie był podobny. Stach patrzał nań z góry, milcząc długo.
— Ha! nareszcie mam cię ptaszku! — krzyknął — teraz już mi nie ujdziesz!
Mierzwa trząsł się i milczał, tłumaczyć się próżnem było — sama jego przytomność była dowodem winy.
— Mów, z czemeś tu przybył? — zawołał Stach — bo, że nie dla zabawy z przyjacielem Juchimem, to pewna.
Nim mógł odpowiedzieć na to Mierzwa, Juchim, który był odzyskał przytomność, wpadł do komory, składając ręce.
— Na co chcesz przysięgi? — począł, jęcząc — na nasze świętości? na biblię, na dziesięcioro? na wszystko, co każesz przysięgnę, że nie byłem i nie jestem zdrajcą! Z tym człowiekiem nie miałem nic! Pierwszy raz szatan go tu przyniósł do mnie! Nie wiem czego chce, niema jak pół godziny, gdy się tu wcisnął na zgubę moją.
Mierzwa klęczał ciągle.
— Gadaj! — powtórzył Stach, nie zważając na żyda — gadaj, lub tej chwili na męki cię dam, aby ci gębę otworzyli.
Podźwignął się Mierzwa powoli, rękami począł twarz trzeć i płakać, namyślając się co miał odpowiedzieć.
— Miłościwy panie — przebąknął — ja także gotów jestem przysięgać, żem niewinny.
(Przełknął ślinę).
— Ja tu mam robaczki moje, za któremi zatęskniłem...
Zapłakał, a Stach się rozśmiał.
— Nie drwij ze mnie; robaki czy bękarty cię tu nie sprowadziły. Mów, bo cię dam na męki. Gdy cię oprawcy na postronkach do góry podniosą, dopiero ty mi wyśpiewasz, coś za judaszowstwo przywiózł zanadrą.
Ja cię znam!
Mierzwa namyślał się.
— Jestem sługą księcia Mieszka — odezwał się — zostałem mu wierny.
— A płacę od nas brałeś?
— Chciałem się z rąk waszych uwolnić — zawołał odzyskując śmiałość Mierzwa. — Jestem sługą mojego pana, nie żadnym zdrajcą.
— A coś ty mi przyrzekał? — rzekł Stach.
— Co? w początkum wam służył — mówił podsędzia — potem sumienie przemówiło, wróciłem do Mieszka. Nie zaprę się.
— Przysiągłeś mi?
— Przysięga przymuszona nic nie waży; życiam bronił — rzekł Mierzwa.
— Że się wykłamać potrafisz, to wiem — odezwał się Stach. — Sługa Mieszka! a pocóżeś tu? aby mu jednać przyjaciół i siać zdradę! Sameś przyznał!
Juchim! — zwrócił się do żyda — ty mi odpowiadasz za niego; jeżeli ujdzie, dasz głowę. Ja idę po straż. Mówić z nim stracony czas, na gałąź niecnotę!
Juchim ręce splótłszy na piersiach, drżał, Stach zwrócił się do progu.
— Miłościwy panie — odezwał się sędzia — mnie życie drogie, ja powiem wam wszystko...
— I zaprzysiężesz fałszywie — wtrącił Stach — a potem powiesz, że przymuszona przysięga nie waży!
Mierzwa głowę spuściwszy, mruczał coś, Stach chciał już wyjść, pochwycił go za połę.
— Miłościwy panie! zlituj się, ja mam żonę i dzieci!
— Żonę i nie jedną — rzekł Stach — miałeś ich tu trzy czy cztery na odmianę, nie licząc tych coś musiał w Poznaniu przysposobić.
Jęknął Mierzwa. Juchim ręce załamane trzymał przed Stachem, mówić nie mogąc, błagał go oczyma.
— Po coś przybył? — zagrzmiał Stach.
Mierzwa myślał chwilę.
— Po co? — odparł burkliwie — wasza miłość wiesz. Jestem sługa Mieszka, przyjechałem mu jednać ludzi, alem, klnę się! nie widział nikogo, z nikim nie mówił, nie robił nic... Tu na nas nikt spojrzeć nie chce.
Z wzgardą popatrzywszy nań, Stach odchodził znowu, gdy Mierzwa jak długi padł mu do nóg.
— Życiem daruj! zrobię co chcesz! — zawołał — życiem daruj!
— Nic od ciebie nie potrzebuję — odtrącając go, rzekł Stach.
Wtem Mierzwa nagle, jakby mu jakaś myśl przyszła, wstał i począł mówić prędko:
— Juchim da za mnie porękę, żem ja tu nic nie zrobił, a taki sprawiedliwy pan, jak książę Kaźmierz, karać mnie za to nie może, iż pana mego słucham. Wam żadnej krzywdy nie uczyniłem — Juchim wie, Juchim poręczy.
Drgnął naprzód żyd, gdy usłyszał o poręce, potem głowę spuścił, nie umiał odpowiedzieć, nie wiedział co począć.
— Juchima przecie macie w ręku, i jego trzos — rzekł Mierzwa. — Każdego czasu, jeżeli noga tu moja postanie, jeżeli co zbroję, weźmiecie go. On musi za mnie dać porękę!
— Musi? co to jest musi? — wyjąknął żyd — ja, za was?
— Jak nie dasz poręki — krzyknął Mierzwa, zwracając się ku niemu — na mękach czy bez mąk tak cię zwikłam, oplątam, oczernię, poprzysięgnę na ciebie, że zginiesz ty i cały ród twój i wszystkie mienie twe. Jak ja zdrajca, tyś też zdrajca. Choćbyś nim nie był, zrobię cię!
Stach słuchał, uśmiechając się z pogardą. Juchim odrętwiały, ręce to łamał, to sobie niemi oczy zakrywał — jęczał, głos stłumiony z piersi mu się dobywał, jak płacz nie mogący wyjść na świat.
Chwycił się za głowę i resztę włosów rozpaczliwie targać zaczął.
— Porękę za mnie da! — nalegał Mierzwa — a nie? mam ja ginąć, zgubię i jego!
— Juchim za ciebie da porękę — odparł Stach — a któż jemu za was zaręczy?
Juchimowi oczy błysły.
— Tak — przerwał — on musi dać zakładnika, syna swojego najstarszego Marka; ja go wezmę i dam porękę!
Mierzwie oczy się zaiskrzyły.
— Marka tu niema! — zawołał.
— To go przywiozą! — odparł żyd.
Stach myślał, wahał się, nie pewien co uczyni.
— Rozprawicie się o to z kim innym — począł — nie moja rzecz o twoim losie wyrzekać, ale moja dać cię w ręce komu trzeba.
— Tylko życia mi nie bierzcie! — przerwał Mierzwa — co chcecie róbcie ze mną, służyć będę.
— Służby twej nikt nie potrzebuje, milcz! — odparł Stach. — Sam Bóg chciał, abyś się dostał w ręce moje, nie puszczę cię...
Obaj obżałowani stali jak martwi...
— Mnie kara Boża spotkała niewinnego — odezwał się Juchim. — Świadczę się Bogiem moim, którego imienia wymawiać nam nie wolno, żem nie uczynił, anim pomagał do zdrady!
Podniósł oczy do nieba.
— Ten człowiek przyszedł tu po to, aby mi życie wziął!
— Co się tu stało — odezwał się Stach uspokojony — pewnie z niczyjej woli, tylko z Bożej. Mierzwa pójdzie ze mną do biskupa, bo Kaźmierz mógłby mieć nadto nad nim litości. Ale wolno go nie poprowadzę. Po ludzi moich posłać, Juchimie! Nim oni nadejdą, postronka mi dajcie...
Mierzwa wzdrygnął się, lecz milczał już. Nie było na podoręczu sznura, Juchim musiał długi pas zdjąć z siebie, którym Stach sam ręce w tył odgiąwszy spętał Mierzwie.
Sędzia prosił o opończę, aby przez miasto nie szedł skrępowany, jak złoczyńca. Stach nic mu nie odpowiedział. Żyd musiał wyjść spełnić rozkaz i postarać się o ludzi.
Po wyjściu jego, Mierzwa spróbował jeszcze litością natchnąć Stacha, lecz żadnej od niego nie odbierając odpowiedzi, zamilkł w ostatku zagryzłszy usta.
Wkrótce nadeszli ludzie Stacha; Juchim przyodziawszy się w płaszcz, musiał iść razem z winowajcą. Poprowadził ich uradowany obłowem Stach do biskupa. Szczęściem dla jeńców na dworze ściemniało, śnieg pruszył i nie spotkawszy nikogo, dostali się do dworca biskupa, któremu znać dano, iż Stach zdrajców jakichś na uczynku złapanych prowadził.
Nie jego już rzeczą było, sprawcę wysłańca Mieszkowego sądzić, który stanął w obronie swej przed biskupem z całą umiejętnością i przebiegłością swoją. Nie pomogły one nic — i po długich jękach i prośbach, biskup go kazał do więzienia dać, dopókiby zakładnika nie stawił.



II.

Od wstąpienia na stolicę Kaźmierza cicho było i zamarło na zamku w Tęczynie. Dobrogost i Sędziwój stronili od księcia i dworu; znano ich jako przyjaznych Mieszkowi, lecz nie dali powodu jawnego, aby ich nieboszczyk Gedko lub następca jego Pełka do odpowiedzi za to pociągać mogli. Trzymali się cicho i na uboczu. Jeździli wprawdzie do Poznania i młodszych swych przy dworze księcia Mieszka osadzali, lecz za to ich karać się nie godziło, a mniej niż ktokolwiek, Kaźmierz mógł im to za złe poczytać. Pan był miłościwy wszystkim, szanujący wszelką miłość i każdą wierność.
Bracia z Tęczyna na wielkie nawet zjazdy, gdy się ziemianie wszyscy zbiegali do Krakowa, nie stawali wcale. Mówiono, albo, że ich doma nie było, lub, że chorzeli, a w końcu i wcale nic, bo już o nich zapomniano.
W Tęczynie jednak teraz, gdy pomiędzy ziemianami ciągłe wyprawy na Ruś, do Halicza, dla wypędzania jednych, a osadzania drugich kniaziów, coraz częstsze a uciążliwsze, zrobiły niechęci i narzekania — co było nieprzyjaznego Kaźmierzowi, tajemnie się na narady zbierało.
Biskup Pełka może nie przypuszczając, aby tak blizko, pod bokiem księcia i jego coś się knuć mogło, nie zwracał na te zjazdy uwagi. Odprawiano je niby dla myśliwstwa i zabawy, a w istocie groźne były wielce. Mieszko miał tu ognisko, z którego skry sypały się na całą ziemię.
Od dawna już oczekując sposobnej pory, gotowano się do jakiegoś zamachu na korzyść Mieszka, który niczem nie zrażony, zawsze pragnął i spodziewał się panowanie odzyskać. Teraz nowa do Halicza wyprawa, z powodu sporu Romana Włodzimierzowicza ze Wsewołodem Bełzkim niechętnym, nastręczała pole do próby nowej, śmielszej nad inne nieudane.
Sama wieść o tej wojnie postanowionej, jak się uskarżano, bez wiedzy i rady panów, burzyła umysły. Korzystał z tego Mieszek i słał kogo tylko mógł ze swoich ludzi, aby tam ziemian podburzali.
Zapowiedziane były wielkie łowy na zamku w Tęczynie i, wrzekomo dla nich rozsyłano gońców zapraszających do wszystkich tych, którzy albo już byli w spisku, lub się ich do niego wciągnąć spodziewano.
Bracia oba siedzieli tu już od dni kilku. Wielkie przygotowania czyniono dla gości, w izbie stoły ciągle nakryte były i pozastawiane, bo przyjęcie naówczas bez obfitości jadła i napoju niezwało się gościnnem. Sadzano przybyłego natychmiast do misy i dzbana, aby głód i pragnienie sycił i gasił.
Powoli do zamku ściągali się ziemianie, nie wedle obyczaju huczno i ludno, ale kupkami małemi, ze psy i myśliwskim przyborem. Spodziewano się wszystkich siedemdziesięciu głów rodów możnych, gdyż tyle ich było, co się z powodu wypraw na Ruś Kaźmierza, przeciw niemu oświadczały, chcąc mu wypowiadać posłuszeństwo. Zżymano się na samowolę księcia i hetmana Mikołaja.
Po jednemu ziemianie wjeżdżali na zamek otwarty, po większej części ludzie już nie młodzi, których strój i oręż wielką zamożność wydawały. Każdy z nich zaraz się rozbroiwszy, szedł do wielkiego ognia w bocznej izbie, siadał na ławie, ciepłem winem się zagrzewał i rozmowę przerwaną ciągnięto dalej.
Czy z obawy służby, chociaż ta posłusznie podzielała panów swych miłość i wstręty, czy z poczucia własnej winy i pewnego sromu, zwykle burzliwe ziemian narady i zjazdy, tym razem odbywały się cicho.
Mruczano więcej niż mówiono, szeptano półsłowy i półgłosem. Kilku tylko, szczególniej Sobek z Koziegłów i Daczko brat jego, dwu Śreniawitów z Proszowic, śmielej się czasem i głośniej wyrywali. Gospodarze oba, ludzie niezbyt mówni, potakiwali znakami lub potwierdzali półgębkiem. Wiedzieli wszyscy o co szło.
— A no! — mówił Sobek z Koziegłów — mamy już dosyć tego panowania miłościwego; trzeba mu koniec położyć. Dobry pan tak się stał dobrym dla Rusinów swych, wujów, stryjów, siostrzeńców i powinowatych, że dla nas jest zły, bo naszą krwią musiemy bękartom Halickim do tronów ich drogę skrapiać. Z Węgrami się zadarli — idź a idź na Ruś — nie pyta!
— Po co ma pytać? — przerwał Śreniawa — gdy biskup Pełka powie, a pan Mikołaj brat jego potwierdzi, Kaźmierz posłucha, oni dlań w sobie wszystkich ziemian zamknęli.
Nie dosyć było Brześć szturmować, Halicz brać dla Mścisława, teraz znów ich trzeba godzić i rozsądzać, a my za to płacim!
— Niedołęga we wszystkiem — odezwał się rzadko przemawiający Dobrogost z Tęczyna. — On sobą nie rządzi, nim wszyscy, Rusiny, baby, księża, tylko nie ci co powinni, nie my, co tu gospodarować mamy prawo. A toć lepiej Mieszka posadzić co siłę ma, państwo do ładu przyprowadzi i naszych panów ojców duchownych trochę na bok usunie, bo wkrótce, jak tak potrwa, sami biskupi już tu będą rządzili, bez wszelkiego pana się obchodząc.
— Hej! hej! — wtrącił z boku Drogut, stary i siwy człek, który schylony siedząc w ogień patrzał obojętnie. — Gdyby Mieszek tę siłę miał, o której prawicie, dawnoby już mógł opanować Kraków; ale i to ciemięga.
— Ho! ho! nie mówcie tego — rzekł inny. — Dla niego teraz porwać się, a nie dokazać, sprawa gardłowa; Pełka i Miklasz, gdy mu się noga ośliźnie, nie przebaczą i będzie z nim co ongi ze Zbigniewem było. Musi dobrze się gotować i wyważyć!
— Waży też do zbytku! — mruknął Drogut z uśmieszkiem. — Przypomnijcie sobie lat ostatnich sprawy.
— A toć! Albo nie jeździł do cesarza do Rudobrodego i nie dał córki własnej na ofiarę dzikiemu synowi Bogusza z Pomorza?
— I cóż z tego miał? nic — rzekł Drogut. — Rudobrody go zbył niczem, a Bohusz córkę wziął, ale porwać się nie śmiał.
— Bo i nie pora była — odezwał się Dobrogost. — Tylko co Brześć i Halicz wziął Kaźmierz, rycerstwo było rozzuchwalone zwycięztwy, do kupy ściągnięte, gotowe... Jak się miał porywać? jak?
Przypomnijcie sobie nie tak to stare dzieje, że naówczas Mieszek poczynał bardzo mądrze i oględnie. Ho! ho! nie wiecie, jak ze Szlązakami się sprzągł a Kaźmierza na nich podszczuwał?
— Tak — odparł Drogut — tylko, że i z tej mądrości nie było nic. Kaźmierz jak zawsze przebaczył, Mieszek się pokłonił i pojechał przemyślać o nowej sztuce, żeby i ta chybiła.
Nie sporzę, że wynajduje coraz co nowego, a no, nigdy mu nie dojrzeje tak, żeby się rozpękło, zwiędnieje w zawiązku.
— Cóż on winien? co? — począł drugi brat z Koziegłów. — Ludzie mu gorzej psów służą. Pan Bóg zdaje się go próbować. No, i jak Bóg miły, Kaźmierz przez te swoje relikwie, świętych nabożeństwa poprostu siłą Bozką odgania wszystko. Już nie mogło być nic większego, jak owa syna cesarskiego Henryka wyprawa w trzydzieści tysięcy ludzi na Kaźmierza.
— Prawda! — rozśmiał się Drogut — i pięknie się skończyła! gdy Henryk na owem probostwie odpoczywając, co się pod nim zawaliło, ledwie sam w oknie siedząc z Arcybiskupem Mogunckim ocalał, a Turyngskiego Landgrafa i innych panów ledwie żywych za uszy wyciągnięto z kloaki, w którą wpadli...
— Czyste czary! — podchwycił Sędziwój — bo ledwie się z tego gnoju dobyli, na drodze znowu od dzwonów zostali pobici, co im się zerwawszy, na głowy pospadały.
— Że nieszczęśliwy Mieszek, to prawda — potwierdził drugi — ale i Kaźmierzowi, jak temu dzbanowi co długo do wody chodzi, w końcu się urwie ucho.
Wielka większość przytomnych powitała przepowiednią śmiechem wesołym.
— Z Leszkiem młodym albo nie mądrze sobie postąpił, nie przebiegle, namówiwszy starego bałwana Żyrę, że mu Płock zdał i wymógł zapis. Już zamki wszystkie miał w ręku.
— A długoż je trzymał? — spytał Drogut.
— Na Mieszku jakiś przeklon cięży! — szepnął inny, wzdychając.
— Nieprawda — odparł Dobrogost. — Już przez to samo, że po tylu nieszczęściach nie stracił otuchy, dowód stawi, iż siłę w sobie czuje...
— A na Kaźmierza już Pan Bóg zaczął zsyłać przestrogi, i jemu się już nie wiedzie — mówił Śreniawa. — Piękne chłopię, najstarszego syna stracił tak marnie.
— O tem to jakoś różnie ludzie mówią — odezwał się głos z kąta.
— Niema o czem mówić, bo to był jawny Palec Boży — kończył Śreniawa. — Chłopak ze swawoli drzewo ścinał, na którem się coś poruszało. Była to żmija, czy padalec, co mu się na szyję rzuciła i ledwie dotknęła go, padł martwy.
— Syna ma drugiego, ten na dziedzica starczy — odparł Dobrogost. — Znalazłoby się też dzieci więcej, gdyby ich po kątach szukać, a no, z temi się chwalić nie będzie.
Po krótkiem milczeniu; starszy jeden począł znowu:
— Mówcie wy sobie co chcecie, wojna z Kaźmierzem, to razem z duchownemi i z Panem Bogiem i ze Świętemi Pańskiemi. Już matka jego Salome[117] kości i relikwii świętych siła nagromadziła, a Kaźmierz sobie w Rzymie uprosił całego jednego świętego zwłoki za patrona.
— Że mu te moce i potęgi pomagają — wtrącił drugi — temu nikt nie przeczy, ale my też nie jesteśmy niebożnicy, i tego samego Boga i Świętych Jego czcimy.
— Nie tak jak on! nie tak! — przerwał inny, głową kręcąc — on im kościoły buduje, trumny sprawia bogate, chwałę ich mnoży. To wszyscy wiedzą jak po kości święte słał do Rzymu do Papieża i co się tam stał za cud.
Milczeli wszyscy, a mówiący dalej ciągnął:
— Powiadają, że Lucyusz biskup najwyższy gdy do niego posłowie ci przybyli, wszedł z niemi do grobów, w których mnogie zwłoki męczenników spoczywają, i przechodząc około nich, począł sobie mówić, jakby pytał: — A któryżby z was jechać chciał do Polski?
Stanął naprzód u grobu Wawrzyńca świętego, z którego usłyszał wychodzący głos: — Nie dawajcie mnie na nową spiekę, bo tam się jako na ruszcie palić będę musiał między ludźmi gorącemi, a ugasić ich żaru nie zdołam.
Więc zdumiony wielce, postąpił krok dalej, kędy spoczywał Szczepan święty, a oto od grobu jego dał się słyszeć głos: — Nie dawajcie mnie na nowe kamienowanie porywczością narodu tego, który i na świętych swych i błogosławionych i ukochanych gotów miotać głazy, gdy nim szał owładnie, choćby jutro miał o przebaczenie błagać.
Gdy coraz bardziej strwożony Lucyusz, dalej jeszcze krok postąpił i spojrzał kędy leżały kości żołnierza-męczennika Floryana świętego, wysunęła się z grobu ręka jego i dał się słyszeć głos: — Dajcie mnie im za patrona, pójdę do ziemi ich, gdzie nieustannie płomienie gasić potrzeba, aby ich nie pochłonęły.
A tak dostał się nam mąż rycerski Floryan święty, który zaraz na wstępie do grobu swojego cud uczynił. Albowiem, gdy z wielką czcią prowadził zwłoki biskup Gedko i książę, wóz z niemi zatrzymał się na Kleparzu, gdzie święty chciał mieć kościół wystawiony pod zawołaniem swem, który mu też tam wzniósł Gedko i złożono w nim rękę tę świętego, co się ku naszej ziemi wyciągnęła litościwie.
Milczeli wszyscy słuchając opowiadania, aż Sobek z Koziegłów przerwał zasępienie długie, które po niem nastąpiło.
— Na Boga, ani na Świętych Jego się nie porywamy. Gdyby tak przyszło lękać się wszystkiego, nicby już człowiek nie począł. Czas, byśmy o sobie pomyśleli; Pełka i brat jego, a cała gromada ich zauszników obrócą nas w chłopy i niewolniki.
Pytaliż się oni kogo o tę na Ruś wyprawę? Słowa nikt nam nie rzekł, posyłają wici, słuchaj, pod gardłem.
— Tych Węgrów i Rusi naprawdę aż pod gardło mamy — odparł drugi z Koziegłów — niech już będzie co chce, a bronić praw swych musimy. Gdyśmy tu z Sandomirza prowadzili Kaźmierza, lepszegośmy się w nim pana spodziewali[118]
A oto zaraz w Łęczycy okazało się, żeśmy nie dla siebie, tylko dla biskupów pracowali, a dla kmieci. Im popuszczono, nas ściśnięto, ledwie dyszymy.
— Gedko nam tłumaczył, że książę nas do Rady przybiera i bez Rady nic stanowić nie będzie. Nie pytając dziś o radę nikogo — rzekł Dobrogost.
— Cała Rada, dwu Mikołajów, Pełka jeden, Jaksa i może niemiec przybłęda, nas co przedniejszych ojczyców zbywają, gdy przyjdziemy, tem, że już postanowiono...
Szeptać poczynali gromadkami pytając jedni drugich co postanowiono, gdy Dobrogost cicho rzekł niektórym, iż Kietlicza samego lada chwila spodziewa się z Krakowa; bo się teraz nie na żart zbierano do roboty.
— Gdy Kaźmierz na Ruś wyciągnie z całą siłą swoją — dodał — i swoich tam wszystkich zabierze, na zamku się pozostanie mało, albo nic ludu. Ku Haliczowi się zapuści, będziemy mieli dosyć czasu Mieszka powołać, który na Szlązku stać musi i czekać hasła... Wprowadzimy go na zamek i okrzykniemy.
— Ha! ha! niech Kaźmierz sobie w kochanym Haliczu o gospodę prosi — śmiał się Śrenawita.
— Albo we Włodzimierzu! Jużci mu ją Rusini dać winni — mówił inny szydersko — objadali go tu długo kniaziowie siadając u niego.
— Niechaj potem zna co ziemianie ważą! — mruknął Sędziwój.
— Byle się raz powiodło — dodał Dobrut — ja bo już wiarę straciłem, bośmy się nie mało razy sparzyli — i nie było z zachodów nic.
— Szyję za to daję — odezwał się Dobrogost — że Mieszek i Kietlicz tym razem dobrze wszystko wyważą i udać się nam musi...
Nie próbowali dotąd, bo nie byli swojego pewni.
— Zamku nie będzie bronić komu — mówił jeden.
— A miasto? a kmiecie?
— Na tych siłę mamy — odparł Dobrogost — czer ń[119] i ciżbę zgnieciemy i rozproszym.
— Zgnieciemy potwierdzali drudzy.
Głosy się nieco podniosły żwawsze i wnet spiskujący sami się tego uląkłszy znaki sobie dawać poczęli, aby milczeć.
Nadjeżdżali coraz nowi, czekano na obiecanego Kietlicza, który się opóźniał. Zciemniało już dobrze, oba gospodarze niespokojni trochę, naradzali się czyby ludzi nie posłać na drogę ku Krakowu. Inni odradzali, aby oczów na siebie nie zwracać zbytnim ruchem.
Ile razy w podwórcu zatętniało, wybiegano patrzeć, ale przybywali tylko ci co umyślnie pod noc się wybrali, aby ich nie postrzeżono.
Kietlicza nie było.
Domyślawszy się już płochliwsi czegoś strasznego. Nuż główny sprawca, prawa ręka, dostał się Pełce w garść? Przeczyli inni, iż to nie mogło być.
— Nie ma na świecie przebieglejszego lisa — mówił Sobek — nad tego Kietlicza. Uchowaj Boże by go pochwycili, Mieszek ani synowie jego sami sobie rady nie dadzą. Patrzeć na tę przysadzistą beczkę, na jego łeb ogromny wziąłby go za parobka, za człeka, co się żwawiej poruszyć nie zdoła, a zwija się jako nikt, a sunie jako wąż.. Mądry będzie, kto go ułowi!
— To prawda, że gdyby Henryka Kietlicza nie stało — rzekł Dobrogost — więcejby się z nim straciło, niż w dwu pułkach. Mieszek bez niego nie wart nic.
— Jako żywo — zaprzeczył Sędziwój — my lepiej księcia znamy. A któż to tego Kietlicza wziął tępego i nieokrzesanego i uczynił go tem czem dziś jest? On ci go popychał, on kierował, sam też bez mózgu nie jest...
— Pewno! pewno! — potwierdzało kilku.
Rósł tak niepokój z nadchodzącym wieczorem, aż gdy do stołów zasiedli i do kubków się wzięli, zapomniano trochę o trosce. Ino gospodarze często spoglądali ku sobie i nasłuchiwali.
Misy stały próżne i dzbany odnawiano, gdy naostatek w progu powitany okrzykiem stłumionym, ukazał się mężczyzna gruby, otyły nieco, czerwonej twarzy, najeżonego włosa. Był to długo oczekiwany Kietlicz. Sędziwój, który naprzeciw pośpieszył, postrzegł zaraz, że niewesół powracał. Twarz jego od wiatru ze śnieżnicą mocno zaogniona, pomięszaną była, oczy biegały niespokojnie, usta miał zacięte, czoło pofałdowane.
Na powitanie ledwie skinieniem głowy odpowiedziawszy, oczyma począł mierzyć zebranych. Wszyscy od stołów stając cisnąć się do niego zaczynali. Zarzucano go pytaniami, na które zasapany i zmęczony nie odpowiadał. Z obawą jakąś ludzi mierzył wzrokiem, jakby się znaleźć między niemi spodziewał niewiernych. Dobrogost dał mu znak, odstąpili na bok.
— Z czemże wracacie? — spytał.
— A, z lichem! — odparł szorstko Kietlicz.
— Cóż się stało? grozi co?
— Jeszcze to tam nic wielkiego — rzekł, głos zniżając Kietlicz — a no! a no! — Ruszył ramionami.
— Mówcież! — naglił Dobrogost.
Wahał się przybyły, widząc tylu ludzi dokoła których nie znał, targał na sobie odzienie, podano mu wina kubek, wychylił go żywo.
A tu naciskali się ciekawi, co zamiast go cieszyć, niepokoiło.
— Ot co — rzekł pocichu do gospodarza. — Wzięto mi najlepszego, najpotrzebniejszego sługę. Jak go na męki pociągną, gotów śpiewać co nie trzeba i mnie zdradzić. Uchodzić muszę...
Choć oprócz Dobrogosta mało kto mógł posłyszeć rzeczone słowo, popłoch jakiś wionął po całem zgromadzeniu. Ruch się wszczął niespokojny, szeptano trwożliwie dokoła. Kietlicz pomiarkował, że niepotrzebny może strach posiał — mogło to sprawie zaszkodzić. Rzuciwszy oczyma ku drugiej izbie, wsunął się do niej z kilku zaufanemi i drzwi się zaraz zawarły za niemi.

— A! zła godzina! — rzekł Kietlicz — zła godzina! Ale nie takeśmy już przebyli i przeżyli, nie ma czego rozpaczać — tylko ostrożnie dalej! westchnął — Mierzwę mi wzięto!
Mierzwa znanym był braciom z Tęczyna i innym wielu z czasów sędziowskiego urzędu, jako człek bystry i mądry, zasmucili się wszyscy.
— Gdzie? jak? — przerwał Sobek — pewnie do bab polazł, bo podwikę nadto lubi!
— Nie! — mówił, ożywiając się Kietlicz — licho nadało, do starego druha do Juchima wstąpił, a tam go niepoczciwy człek, niejaki Zabór, co mi już kością stoi w gardle, bo go na mej drodze wszędzie pełno — człek co mi się jak wąż z rąk wymyka — pochwycił i ujął!
— Gardło mu wezmą! — smutnie szepnął Dobrogost.
Kietlicz głową potrząsał.
— Może się nie dadzą — rzekł. — Gdzie dwu takich w sprawie jest, jak Juchim i on, nie może być, żeby się nie ratowali. Jeden ma rozumu dużo, drugi pieniędzy.
Tarł czoło Serb i stękał.
— Mnie uchodzić trzeba — ciągnął po chwili. — Krótko się rozmówmy. Na zamku trzeba ludzi kilku zyskać, aby było komu wrota zawczasu otworzyć. Jak tylko wyciągną na Halicz, dawajcie nam znać, w pogotowiu stać będziemy na szlązkiej granicy, wpadniemy jak piorun na Kraków.
— Nie wiecie, kogo Kaźmierz zostawi tu? — spytał Sędziwój.
— A no Pełkę biskupa, pewnie z bratem Mikołajem, tych dosyć. Nie lękali się dotąd nas... nie widzieli nic...
— Mikołaj w Krakowie — przerwał Dobrogost — twardy człek i obrotny — to źle!
— Bez ludu, co on wart? — odparł Kietlicz. — My z dobrą wpadniemy gromadą. Mieszek niedawno poręczył bratu swą wierność, spodziewać się go Kaźmierz nie będzie. Weźmy ich w pierwospy.
Byle sobie na Ruś wyszli.
— Pójdą panie — mówił Sędziwój. — Gdy idzie o sprawę kniaziów ruskich, Kaźmierz gotów zawsze choćby krew przelewać, byle im służyć. Nie dla żony to czyni, boć jej tak bardzo nie miłuje, ale mu się umieją przypochlebiać, kłaniać, połechtać, a wspaniałomyślny pan rad, aby go sławiono i czołem mu bito... O! pójdzie na Ruś, a choćby i na Węgry. Już to postanowione.
Kietlicz się zwrócił ku nim.
— Na was, miłościwi ziemianie tutejsi cała waga, wszystka nadzieja — rzekł. — Bez was choćby z tysiącami, my nie starczym. Biskup Pełka i pan Miklasz wojska się nie ulękną, a ziemianom ustąpić będą musieli.
— Będzie nas dosyć! — zapewnił Sędziwój.
Drudzy dwuznacznie głowami poruszali.
— Ilu liczycie? — spytał Serb.
— Żupanów z ich rodami i zawołaniem mamy siedemdziesięciu — dodał Sędziwój — toć znaczna rzecz.
Kietlicz nic nie powiedział.
— Przysporzy się ich, gdy wieść się rozszerzy, żeśmy na zamku i mamy go w ręku — ciągnął Sędziwój. — Siedemdziesiąt zawołań, na głowy zbierze się dużo. Zamek opanować, pójdzie reszta sama!
— Zamek i biskupi dwór — poprawił Kietlicz. — Pełkę w rękach musiemy mieć, brata jego też, bo ci są najstraszniejsi.
— Gdyby nawet wasze poczty nie nadciągnęły — mówił Dobrogost — naszych siedemdziesiąt żup, siła znaczna. Każdy swoich przyprowadzi, mają ich pogotowiu... Kto tylko mógł, od ciągnięcia na Ruś się wyzwolił.
— I z tem trzeba ostrożnie — przerwał Serb. — Gdy nadto wielu pozostać zechce w domu, Pełka i Miklasz mogą przewąchać, że się coś gotuje! Z każdego zawołania gorszych trzeba Kaźmierzowi dać, niech idą. Skoro się to na Ruś ruszy, resztę powołać od kołka do kołka i na Kraków!
Zaczęto się naradzać i obliczać pocichu, i zrzadka tylko szepty, głośniejsze wybuchy przerywały. Poza drzwiami zamkniętemi do wielkiej izby gwar słychać było głuchy, nieustający, czekano tam, aby się drzwi otworzyły, aby im znać dano, co się uradzi, bo niepokój zrodziło posępne oblicze przybyłego, a podwoiło go to, że na osobności z małą garstką pocichu radził.
Wyszedł ku oczekującym Dobrogost i półgębkiem oznajmił, iż nic złego się nie stało, że choć ciężko szło, ale nie zmieniło się nic, i gotowości, a pilności wielkiej tylko potrzeba było.
Czoła się zasępiły.
Dobrut począł szeptać swoim, że taki coś jest o czem im nie mówią, aby serca nie psuć.
Drudzy ducha krzepili. Przycichła jednak zrazu dość wesoła wrzawa, naradzać się przestali. Dobrogost zaraz powrócił do komory, w której był Kietlicz. Wielu ciekawszych u drzwi jej się skupiło nastawując ciekawego ucha — lecz oprócz szmeru, nic pochwycić nie mogli.
W tem zdało się im, że nagle zawieruszyło się we wnętrzu, hałas powstał, gadanie pomięszane, niewyraźne, niespokojne. Głos jakiś piskliwy, jęczący, który do żadnego znanego nie był podobny, dał się słyszeć.
W istocie był tam ktoś obcy. W chwili, gdy gospodarze i kilku zaufanych umawiali się z Kietliczem, wsunął się starszy komornik oznajmując, że ktoś pilno przybył z Krakowa, żądając mówić z Henrykiem.
Kietlicz, choć nie sam to imię nosił, dorozumiał się, że o niego szło i uląkł zdrady. Już miał uchodzić, gdy Sędziwój wybiegłszy sam wprowadził za sobą ledwie dyszącego, trzęsącego się, mówić jeszcze niemogącego i piersi rękami drżącemi cisnącego Juchima.
Kożuch na nim pomięty, sianem i słomą potrzęsiony, odzienie domowe ledwie narzucone, świadczyły o pośpiechu z jakim się wybierał. Oparł się stary o ścianę u drzwi dysząc jeszcze ze znużenia[120] Wodził długo oczyma po izbie, nim się przemówić zebrał.
— O wszystkiem wiem — rzekł przystępując Kietlicz.
— Nie wiecie o wszystkiem! — przerwał Juchim z rozpaczą, odzienie na piersiach targając. — Ja jestem zgubiony, ten człowiek mnie w grób wrzucił! mnie, dzieci — wszystko!
Jęknął.
— A ty jego i siebie wyzwolisz — odparł Kietlicz zimno.
— Jak? jak? — zawołał Juchim. — Ja jego nie uratuję, my poginiemy oba! Przyślijcie mu syna na zakładnika, przyślijcie, może tak się co zrobi! Ja nic nie wiem!
I głowę w dłonie ująwszy, żyd jęczeć począł. Kietlicz się przybliżył doń powoli.
— Syn, syn wam się na nic nie zda — odezwał się — ani Mierzwie ani wam nie przebaczą i nie zawierzą. Choćbyś się opłacił, już oni złem okiem na was będą patrzeć. Ratujcie Mierzwę, bo mi potrzebny, a sami też z nim do nas uchodźcie!
Juchim w początku słuchał chciwie, potem głową zaczął trząść.
— Uchodzić! aj! — odezwał się — cóż to ja sam, a żonę, a dzieci, czy ja w połę zabiorę? — i to co mam...
— Pieniądze i życie ratujcie naprzód — dodał Kietlicz — reszcie się nic nie stanie.
Juchim nie słuchał już, tak rada wydała mu się niezdarną.
— Tego co ja tam mam — mruczał — gałganów, sprzętu, ubóstwa mego? ja na dziesięć wozów nie zabiorę.
— Stary, a nieporadny! — z gniewem zawołał Kietlicz — Czyż ja cię mam uczyć, abyś wozy nocami po jednemu odprawiał!
Juchim uśmiechnął się gorzko, nie chciał mówić, aby się z bogactwem nie wydawać, rady brzmiały mu jak szyderstwo i urąganie. Za nic w świecie nie byłby tego mienia na które pracował całe życie, puścił bez straży; zabrać je i uwieźć niepostrzeżenie było niepodobieństwem. Nierychło podniósłszy głowę, mówić zaczął z gorącością wielką.
— Albo to wy nie możecie tego teraz zrobić na co się od lat tylu daremnie zbieracie i odgrażacie? wojsko ciągnie na Ruś, miasto będzie puste, zamek goły. Niech książe przychodzi, weźmie jak grzyba.
Gospodarze z Kietliczem spojrzeli na siebie. Ostrożny Serb wtrącił.
— Albo to łatwa rzecz?
— Jeżeli ona teraz wam nie łatwa, to już zawsze będzie trudną — ciągnął żywo Juchim. — Dużo jest ludzi, co z pana nie radzi, nowegoby chcieli. Wszystko co żyje, zbierają na Ruś — no — w mieście zrobi się, co potrzeba. Starosta będzie nasz, ja za niego ręczę, a ja go znam! Ocalcie nas, ale potrzeba prędko — prędko.
Zadychał się stary i spojrzał. Słowa jego tak przypadały do myśli słuchających, że mu się nie sprzeciwili. Zdawało się, że ich odgadł.
— No — wtrącił Kietlicz — kto wie? mogłoby to być, ale i wy nie żałujcie na to groszy. Starostę ująć trzeba.
— Gdy wszystko mam tracić, wolę połowę — zawołał Juchim i poprawił się zaraz — wolę część. Nie pożałuję, starostę mam w ręku.
Kietlicz i bracia oba zbliżyli się do żyda, rozpytując pilno i o starostę i gmin miejski, za kim on trzymać będzie.
Starostę upewniał Juchim, rękę kładąc na piersiach, że weźmie, co do gminu, namyślał się nad odpowiedzią.
— Gmin? a co znaczy gmin? — rzekł cicho. — Motłoch księcia lubi, bo jałmużny daje, ubogich karmi, zły nie jest, ale gmin pójdzie za starostą, a tego ja mam!
Za kmieci nie chciał ręczyć żyd, owszem utrzymywał, iż tych od Kaźmierza żadną nie odciągnie siłą.
Już się narada kończyła, gdy nagle Juchimowi oczy zabłysły i począł rękę podnosząc.
— Ja jeszcze jedno powiem! Może ja tego nie wziąłem z własnego rozumu, może to nie mądra rzecz, ale mnie przychodzi do głowy jeden sposób, aby wszyscy poszli do Mieszka, nawet ci, co nie są jego!
Zatrzymał się chwilę i głos zniżył jeszcze.
— Cóż to? — ciągnął miotając oczyma — jak on pójdzie na wyprawę na Ruś, czy jego tam zabić albo otruć nie mogą?
Wszyscy zamilkli, a żyd zląkł się własnego słowa i rękami potrząsać zaczął.
— Nie trzeba, żeby jego kto zabijał albo truł — dodał żywo — na co? można powiedzieć, że on nie żyje. O tyle mil kto może temu kłam zadać? a jak wieść pójdzie, że jego na świecie nie ma, czy nie pójdą wszyscy do tego co jest?
Kietlicz się uśmiechnął, wszyscy zrozumieli i przewrotność i zręczność tego wybiegu.
— Rozumny człek! rada dobra! — zawołał Serb. — Gdyby nie ten kłopot dzisiejszy, nie byłby nam skarbny jej przyniósł, a mybyśmy na tę myśl nic[121] wpadli!
Uderzył tak silnie po ramieniu żyda, że się aż wzdrygnął.
— Róbcie tak — dodał.
— Co to pomoże — przerwał żyd — jeżeli wy się nie ruszycie? Jak się wieść rozgłosi, trzeba żeby było komu bezpańskie wziąć! Zamku nie ma bronić komu.
— A biskupi ludzie? — spytano.
— Biskup swoich daje księciu na Ruś — odparł Juchim.
— Brat jego idzie czy nie?
— Kto go wie — odparł Juchim — a co on będzie wart sam jeden?
W ten sposób Juchim stał się powiernikiem zmowy, nie postrzeżono się nawet, gdy przyjmując jego radę, wydano się z własnemi zamiarami. Plan cały był osnuty. Kietlicz zyskiwał pomoc pieniężną i czynnego robotnika, któremu szło o własne życie i mienie, nakoniec pomysł szatański rozpuszczenia fałszywej wieści o śmierci Kaźmierza, który się wszystkim zdał najdzielniejszym środkiem, do odebrania mu ostatnich przyjaciół i sług wiernych.
Pozostałe dziecię Kaźmierza, Leszek był małem chłopięciem, któremu opiekunem z prawa Mieczysław przypadał.
Rozjaśniły się twarze.
— Nie ma już potrzeby tak pilno myśleć o Mierzwie — rzekł Kietlicz. — Może posiedzieć trochę, uwolnim go, zamek zdobywszy!
Juchim zmarszczył brew.
— Byle nie zdradził, nie gadał, i nie uciekł — dodał chmurno — bo za niego wezmą mnie i zabiją!
— Nie bój się — przerwał Serb — tobie się nic nie stanie, a rychło też wszystko się skończyć musi.
Po tej rozmowie żyd uspokoił się nieco. Nie było już dłużej o czem rozmawiać, poszeptano jeszcze i Juchim, który musiał nocą do miasta powracać, aby wycieczki jego nie postrzeżono, wymknął się do swoich sani. Kietlicz kazawszy też konie podprowadzić, wyszedł do oczekujących w wielkiej izbie.
Jeden z nich zaraz przeciw niemu wystąpił, był to młodszy brat z Koziegłów.
— Powiedzcie nam, coście uradzili — odezwał się śmiało — bośmy tu karku nastawiając darmo nie przybyli, i chcemy wiedzieć, jak stoi sprawa? Będzieli z niej co? Albo znów mąka przepadła i chleba nie upieczem.
— Wszystko stoi, jak było mówiono — odparł posłannik Mieszka — nie zmieniło się nic. Stójcie pogotowiu, my przyjdziemy. Nie chybcie nam.
Ziemianie urażeni trochę, że im długo czekać kazano, nie zwierzając się niczego, poczęli wołać.
— Nie chybcie wy! niejeden raz myśmy już na was czekali, a my nikogo nie zawiedliśmy. Wodzicie nas, wodzicie, Kaźmierz jak siedział, tak siedzi, aby i teraz tak nie było!
— Teraz pora inna i my gotowi — rzekł Serb surowo — książe z synem Bolesławem na granicy już stoi. Z Wielkopolski lud pójdzie z nami, Pomorze i Szlązko.
Wtrącił ktoś, że bez Szlązaków lepiejby się obeszło; inny dopominał się naznaczenia czasu — odparł Kietlicz — że to od wyciągnięcia na Ruś zależało. Gwar się wszczął o prawdopodobny ów czas wyjścia, gdy już ten, na którego się oglądano, znikł z izby i przez komorę do koni swych pośpieszył, aby nocą dostać się do lasów i nie być postrzeżonym.
Gdy go nie stało, wszyscy też na noc szukali legowisk na sianie, ławach, gdzie kto uspiał miejsce pochwycić. Nazajutrz zapowiedziane były łowy, Z których mieli się wszyscy rozjechać, każdy w swoją stronę.
Tak ten spisek siedemdziesięciu uknuł się pod bokiem księcia, czujnem okiem biskupa i pilnym dozorem brata jego Mikołaja, a nikt się go prawie nie domyślał. Stach jeden miał jakieś przeczucia, chwytał ślady knowań, których nie mógł złapać wątku. Obawiał się wyprawy na Ruś i ogołocenia Krakowa, lecz biskup gromił go, że siebie i drugich niepotrzebnie trwoży.
Tak pochwycenie Mierzwy, które zdawało się szczęśliwą zdobyczą, pomnożyło tylko niebezpieczeństwo, wciągając w spisek Juchima i wszystkich tych, na których ów wpływ miał i związki z niemi.
Na zamku, w mieście nikt nie przypuszczał nawet, aby co ukochanemu księciu zagrażać miało. Wróżono mu zwycięztwo nowe, bo wszystkie wyprawy szczęśliwie się wiodły i Kaźmierz nie powrócił z żadnej nie pokonawszy nieprzyjaciół, nie postawiwszy na swem co zamierzał.



III.

Na krakowskim zamku, pomimo trwożącej jeszcze zimy, która w tym roku dłużej niż zwykle wiała od Tatarów chłodem i śniegiem, wszystko się sposobiło do wyruszenia na Ruś z pochodem.
Sam książe zdawał się wyprawy najgoręcej pożądać, już dla swych stosunków z kniaziami, już dla utrzymania wpływu swojego na kraje te, które chciał w zawisłości od siebie zachować. Biskup Pełka i brat jego wojewoda podzielali myśl Kaźmierza; w ziemianach i rycerstwie, jak czasu poprzednich wypraw na Ruś, wielkiej ochoty do wojny tej nie było — ale młodzieży śmiała się nadzieja walki.
Nie zwoływano na radę starszyzny, postanowiono w małem kółku na zamku, aby ruszyć, a książe ani przypuszczał, ażeby ziemianie iść odmówili lub sarkali na to.
Pełka z bratem, oba ludzie silnej woli, nie obawiali się nikogo, mając księcia z sobą, na ziemian nie wiele zważali. Nie rozumieli tego, aby im kto opór mógł stawić. Wojewoda Mikołaj szczególniej lekceważył radę cudzą.
Zdania były podzielone na dworze księcia. Goworek wierny druh i sługa, pytany milczał, lub, gdy Kaźmierz naglił, nie śmiało przebąkiwał, że wojna ta nie była mu po myśli, a ludziom po sercu.
Książe przypisywał to jawnej już niechęci Goworka przeciw wojewodzie Mikołajowi i od myśli swej nie ustępował. Inni blizcy księcia niespokojni byli, widząc, że znaczna liczba ziemian szemrała przeciw rozlewowi krwi dla spraw ruskich, które lekceważono.
— Co nam potem czy Roman czy Wsewołod będą panowali na tych pustkowiach? Jak jednemu tak drugiemu wierzyć nie można, a pomagać nie warto!
Kaźmierz chciał przyśpieszyć już tylko wyprawę, gdyż od pobytu w Krakowie kardynał Malebranca, który tu przybył wzywając na wojnę krzyżową, miał na sercu jeśli nie Saracenów, to innych bliższych pogan wojować i iść w puszcze polskie na Jaćwieży.
Wieść o zdobyciu Jerozolimy od lat kilku gorliwsze o wiarę rycerstwo do wojowania z pogany pobudzała. Nie mogąc się wybrać do ziemi świętej, Kaźmierz chciał przynajmniej zmusić sąsiednich pogan, aby wiarę przyjęli. Odwoływały go chwilowo niepokoje między Romanem a Wsewołodem, chciał się oswobodzić od Rusi i zaraz potem iść z krzyżem.
Część rycerstwa już powoli pociągnęła ku ruskim grodom, reszta wybranych, przybocznych księcia gotowała się też wyjść z Krakowa. Ściągały się i dopełniały poczty, sposobiły wozy — czekano tylko aby niebo się cokolwiek rozpogodziło, a ziemia stężała.
Dawno Kaźmierz nie był tak dobrej myśli, tak wielkiego jak teraz ducha. Przeszłe zwycięstwa spokojnym go czyniły o losy wojny; dłuższy spoczynek ochoty do ciągnienia dodawał.
Księżna Helena też życzliwa Romanowi, nie śmiejąc namawiać do wojny, w duszy jej była rada. Mały ona wpływ wywierała na męża, ale woli jej chętnie czynił zadość w tych rzeczach, któremi mógł jej dowieść, że całkiem obojętnym nie był.
W samych początkach, gdy zagadano o pochodzie, niektórzy się starali księcia powstrzymać, teraz, gdy postanowienie zapadło, każdy myślał tylko jak dopomódz.
Ostatnie to były wieczory u stołu z duchownemi i ulubieńcami.
Dnia tego byli oni wszyscy jakby na pożegnanie zgromadzeni, nie brakło i ulubionego księciu mistrza Wincentego, ani świeckich kilku przyjaciół, między któremi żartobliwy i wesoły Chmara niepoślednie miejsce zajmował.
Gdy poważniejsi puszczali się na zbyt kręte manowce, stawiąc sobie zadanie do rozwiązania niemożliwe, Chmara występował z prostodusznością swą i kmiecym rozumem, umysły posępniałe rozweselając.
Wiek podeszły nie pozwalał mu ciągnąć z księciem, był nawet trochę tej wojnie przeciwnym, choć nie dla tych co inni pobudek. Jemu żal było oblicza pańskiego i wieczorów na zamku spędzonych.
Książe Kaźmierz, jeszcze nie wyszedłszy, obliczał już kiedy powróci, rachował dnie pochodu, czas potrzebny do załatwienia sprawy pomiędzy kniaziami, odpoczynku i powrotu. Wszystko się obiecywało łatwem i szybkiem. Wiosna nadchodząca wyprawę miała uczynić bezpieczniejszą dla ludzi i koni. Goworek słuchał pańskich wróżb i milczał. Mistrz Wincenty, z wielkiej miłości swej dla pana, słowy wytwornemi prorokował laury nowe, zdobycze mnogie i sławę pokojodawcy.
— Rycerska jest rzecz — mówił — pragnąć wojny, a królewska wojnę rycerstwu i państwu uczynić pożyteczną. W pokoju gnuśnieją ludzie, w gnuśności na cnocie łatwo stradają. Niedawno rzymianie męztwo a cnotę mieli za jedno, bo bez męztwa cnoty nie ma. Da Bóg uspokojenie na Rusi, poniesie pan nasz najmilszy krzyż na piersiach przeciw pogan w Polesie, którzy ani mniej złośliwi, ni bardziej godni są litości nad Saracenów. Opieka rycerza, patrona naszego, Florjana świętego królestwu temu zyskana, orężowi pańskiemu błogosławić będzie.
— Wojna, piękna rzecz — wtrącił Chmara — nie przeczę, a no wy, panowie duchowni, zachęcacie nas do niej, sami jednak siedzieć doma wolicie.
— Bo my między czterema ścianami największego wojujemy nieprzyjaciela jaki kiedy postał na ziemi, szatana i ciało nasze podległe pokusom jego — odparł mistrz Wincenty — a modlitwy nasze orężowi waszemu skutecznie w pomoc przychodzą.
Chmara skłonił głowę.
— Miłościwy panie — zwrócił się do Kaźmierza — żebyś choć na skowronki poczekał i na trawę zieloną, pod namioty będzie zimno!
— Nim my się do Halicza dobijemy i wiosna też dopędzi nas — rzekł Kaźmierz.
— Na to się coś nie zanosi — odezwał się milczący Goworek. — Ja, gdybym odradzać śmiał, miłościwego pana odciągnąłbym od tej wojny, której i wojewoda Mikołaj sam mógłby podołać.
— Dla czegóż mnie rycerskiej sławy i uciechy pozbawiać chcesz! — spytał książę z wymówką. — Masz że mnie już za niedołęgę i niewieściucha?
— Nie, ale miłość wasza droższą mi jest niż wszystkie ruskie kraje — odpowiedział Goworek. — Prawdę mam rzec, wolałbym na zamku widzieć księcia niż na dalekich szlakach z całem rycerstwem, gdy tu — ja zawsze go mam na myśli — Mieszek czycha może? a z oddalenia chcieć korzystać.
— Krzywdzisz brata mojego — odezwał się książe. — Choćby i pragnął panowania nie sięgnąłby po nie z bezbronności korzystając. Stanął by mi po rycersku oko w oko do boju.
— Nie chcę ujmować Mieszkowi — tłumaczył się Goworek — zestarzał stary, a za nim Kietlicz stoi, ten nie śpi!
— O Kraków lękasz się? — zapytał książe śmiejąc się.
— I o Kraków i o ziemię krakowską, która stać będzie otworem.
— Za nic że liczysz Mikołaja, który za wielu stanie? Ten ci tu na straży będzie!
Spuściwszy głowę zamilkł Goworek. Po chwili Chmara się odezwał tonem sobie niezwykłym.
— Ci co od Wielkopolski przybywają mówią, że tam bardzo wojenno wygląda.
— Nie przeciw mnie! spokojny jestem — rzekł książe.
— Jak skoro wasza miłość spokojną, nam się niepokoju ukazywać nie godzi — zamknął Goworek.
Na wiosnę się zbierało, wyznaczono dzień wyjazdu. Książe duchownych prosił o nabożeństwo i błogosławieństwo na drogę. Wszyscy posmutnieli, gdy się czas wyruszenia zbliżył, nawet ci co wyprawie nie byli przeciwni. Goworek, choć ostrożnie przypomniał, że zamku zupełnie bezbronnym zostawiać się nie godziło. Odpowiedział mu książe, składając wszystko na wojewodę Mikołaja, ale przyjaciel na imię to głową potrząsał.
— My tu zostaniemy — rzekł — z tem co W. Miłości najdroższe, z księżną panią i dziećmi, więc się troszczym. Za złe nam nie bierzcie.
Podał mu rękę Kaźmierz uśmiechając się, Goworek ją ucałował.
— Gdy wy tu z niemi, jam o moje skarby spokojny dodał.
Wieczora odjazd poprzedzającego wcześniej się z zamku zwykli biesiadnicy rozeszli, Wichfried towarzyszył panu do sypialni. Był on zawsze tym druhem co dawniej, choć od czasu zerwania z Dorotą zaufania wiele postradał. Śledził tak dobrze Kaźmierza, iż o wycieczkach za Wisłę był uwiadomiony, książe go nigdy nie brał z sobą, ani mu o nich wspominał, a gdy Wichfried napomykać próbował, zagadywał o czem innem.
Brak zaufania płacił mu książe uprzejmością wielką i obfitemi darami. Byłby wreszcie może i zwierzył mu się, gdyby nie Jagna, która między sobą a księciem nikogo mieć nie chciała.
Panowała ona teraz nad sercem odzyskanem, tak jak niegdyś — władza jej silniejszą była może, choć wdzięk młodości łzy zmyły z jej twarzy, a smutek na niej gościł częściej od uśmiechu.
W pustem domostwie za Wisłą prawie sama jedna, Jagna pędziła życie, jakiegoby inna niewiasta nie zniosła. Gdy księcia nie było, z okna dworu, które ku Wawelowi wychodziło, patrzała na zamek, śledząc co się tam na nim działo, odgadując co książe robił o każdej dnia porze, szyjąc w krosnach, czekając na niego,[122]
Krosna stały u okna tego, oczy jej nie schodziły prawie z Wawelu. Milcząca, rzadko do kogo przemówiła, oprócz pana swego i sług. Żyła myślą i sercem. Potęgowało się w niej samotnością to przywiązanie, które pochłonęło życie całe — tęskne godziny oczekiwania opłacały się temi, które z nim pędziła.
Dla niej Kaźmierz nie miał tajemnic, przed nią jak przed samym sobą mógł wypowiadać wszystko, i tęsknoty życia i jego nadzieje a zamiary. Jagna tak się umiała zespolić z myślami jego, że nigdy o nic sprzeczka żadna nie powstała między niemi. Chciała tego tylko co on, a z wyrzeczonego słowa snuła myśl, która w niem jak w ziarnie tkwiła.
W początku tajemnicą był ten pobyt Jagny i wycieczki Kaźmierza, który z sobą nie brał nikogo oprócz wiernego Smoka, milczącego jak kamień. Później ukryć się to nie mogło. Zausznicy donieśli o tem księżnie Helenie, która opłakawszy błąd męża, wedle zwyczaju, udawała, że wcale o nim nie wiedziała.
Dorota, która z zaciętością wroga starała się powziąć wiadomość o tej co jej Kaźmierza odebrała, wyśledziła miejsce jej pobytu, ale wszelkie zabiegi, aby się tam dostać, wysłać kogoś, napaść jakąś zgotować — rozbiły się o czujność ludzi, którym straż była powierzoną. Smok sam ich dobierał, a miał takich, co z obcemi mówić nawet nie chcieli. Odźwiernym zaś był człek, co nie spał nigdy i nie wierzył nikomu. Dwór bardzo szczupły otaczał Jagnę, a ten się prawie ztąd nie oddalał, aby do miasta nie wynosił wieści i z niego niepotrzebnych nie ściągał.
Stara Czechna służąca Dorocie, z polecenia jej różnemi sposoby zabiegała, aby się dostać do murowanki (tak ją zwano), albo z którą z dziewcząt zawiązać stosunek — wszystko dotąd było próżnem. Nienawiść, pragnienie zemsty wzmagały się w Dorocie, w końcu już jej nie tyle może szło o odzyskanie Kaźmierza, co o pomszczenie się na współzawodnicy.
Z myślą tą dzień i noc się nosiła, poprzysięgając, że póki żywa się jej nie wyrzecze.
W pomoc chciała użyć Wichfrieda — odmówił, księciu przypominać przyrzekał zawsze, ale nadto nic więcej. Znajdował do tego sposobność, wtrącił słowo, Kaźmierz słuchał niecierpliwie. Jeżeli o co dla niej prosił, dawał chętnie, ale na oczy widzieć i znać jej nie chciał. Miał teraz wstręt do niej, a to co z boku chodziło, zwiększało go jeszcze. Litował się nad nią i brzydził. Gdy zabiegała mu drogę, odwracał oczy.
Ze śmiercią starego wojewody Szczepana, Dorota straciwszy najpotężniejszego ze swych opiekunów, w miejscu jego wybrała drugiego możnego a niemłodego wdowca z rodu Porajów. Miotała nim jako chciała, a posługując się z wielkiem jego krewnych zgorszeniem.
Wichfried też często całe dnie tu przesiadywał, młodzieży pełno było zawsze; rzadki wieczór bez śpiewów i pląsów przechodził, w których gospodyni zawsze przodowała. Niemiec widując ją tak wesołą, wmawiał, że juści Kaźmierza zapomnieć musiała, naówczas marszczyła brew, zacinała usta i odpowiadała:
— Obaczysz!
Lata płynęły, a osobliwa ta niewiasta trzymała się zawsze młodo, na podziw świeżo i rzeźwo na umyśle. Z latami zdawało się jej przybywać zuchwalstwa i gorączki do ladajakich rozrywek. Najszaleńsza myśl się jej jęła, byle coś cowego[123] w niej było. Dostać się nie mogąc do murowanki, Dorota czasem puszczała się w okolicę, stawała niemal pod oknami na widoku, tak by ją Jagna mogła zobaczyć i palcami wskazując na okna, ruchami różnemi ściągając oczy na siebie, dokuczała nieprzyjaciółce.
Jagna ani się sromała, ani tych wyznań unikała. Gdy ją Dorota zastała w oknie, nie uciekała przed nią, zasiadała całą twarzą do niej obrócona i spokojem swym urągała Dorocie. Była to wojna niema, ale zajadła.
Wieczorem książe wszystkich odprawiwszy, ze Smokiem, który przy koniach czekał za bramą — ruszył za Wisłę. Rzeka stała jeszcze lodem, choć już puszczać zaczynało. Kaźmierz nie uląkł się ani kruchych lodów, ni płonek rybaczych — ruszył na drugą stronę. U wrót po uderzeniu pana poznawano, otwierały się natychmiast.
Na górze czekała zawsze Jagna z lampką w ręku, bo czuła gdy pan przybędzie. Szli potem we dwoje do jej izby, gdzie zimą ogień płonął i stół był nakryty. Tu siadali oboje, i jakby nie wczoraj, ale tylko co przerwana rozmowa, rozpoczynała się znowu. Tym razem książe przybywał smutny.
— Ej! gołąbko ty moja! — zawołał — kiedy ja do ciebie powrócę? Wszak ci to wyprawa za pasem, a ja... z pożegnaniem!
— Wiem — odpowiedziała Jagna spokojnie. — Wyprawy ja się nie boję, Bóg i święty patron ustrzeże. Tego co się tu zostaje, to się lękam.
Jagna od Stacha przez Hreczyna miała wieści.
— A czegóż się ty tu boisz? — spytał książe. — Mieć będziesz opiekę, o tom się starał.
— Mnie jedno widmo prześladuje. Mieszkowe — odezwało się dziewczę. — Mówicie, że mi się to śni; sny tych co kochają, próżne nie są. Dusza czuje co ukochanemu zagraża.
— Wszystkim bo wam Mieszek na myśli — rzekł obojętnie Kaźmierz. — Bodajbym straszniejszego nieprzyjaciela nie miał! Cóż on może?
— Co? a no i Kraków ci wziąć! — zawołała.
— Zważajże ty, dzierlatko moja złota — rozśmiał się książe — że go sami ziemianie moi ztąd wygnali, nie chcieli go, a mnie przymusili bym tu siedział.
— O, królu ty mój! — odparła Jagna — albo wy ludzi nie znacie, albo ich na swe podobieństwo wyobrażacie. Ci co kochają dziś, jutro nienawidzą.
— Nie dałem powodu! Bóg świadek! — rzekł książe.
— A bez powodu nienawiści nie ma? — poczęło dziewczę. — Gdy mu serce żółcią zapłynie, człek sobie powód wyszuka. Wszak ci już mówią.
Tu się wstrzymała, spojrzała, smucić go nie chciała.
— Śmiało, Jagno! co mówią?... — podchwycił książe.
— Mówią — ciągnęła dalej — ot tak, że mając iść na wojnę, książe Rady nie pytał, mówią, że wojewoda Mikołaj bardzo sobie dumnie poczyna, mówią, że pan krwi ziemian nie lutuje, mówią, że Ruś tego nie warta!
— Jam to wszystko słyszał — rzekł Kaźmierz — Goworek mi to powiada, rycerstwo ciągnie z okrzykiem, a Miklasza poczciwego słuchają jak dzieci, z Rusi łup nie do pogardzenia przywożą: i pawołocze i futra i srebro i złoto.
Jagna główką wahała.
— Wolać Boża — odparła — co on przeznaczy, człek nie przeinaczy! Panu mojemu, orłowi białemu chce się na wojaczkę, oj! chce!
— Bom do niej stworzony, na nią wysadzony! — mówił książe — choć ja krwi przelewać nie lubię, choć wolę ksiąg czytanie i z gołąbką gruchanie. Rycerstwo by mną pogardziło a nazwałoby mnichem, gdy i tak z mnichy rad siedzę.
Jagna pomilczała, zaśpiewała.
— Panku złoty! — ozwała się — czarne myśli dzierzgać przykro, a no mów! Gdyby się to stało, co się stać nie może, da li Bóg! gdyby ten Mieszek Kraków opanował, co ma Jagna czynić?
Książe, śmiejąc się, ramionami niecierpliwie ruszył.
— No, mów, co czynić ma?
— Nie może to być!
— Nie może! Bajki prawmy! — mówiła Jagna — dzieciom na sen, starym na zabawę; juści się bajdy plotą. Co mam czynić, gdyby Mieszek Kraków wziął?
— Uparta gołąbko moja!
— O, we wszystkiem, biały orle mój! w miłości, w nienawiści, i w żalu i w smutku! O, uparta! Co robić, gdyby Kraków wziął? — powtórzyła po raz trzeci.
— Ani go weźmie, ani się oń kusi!
— Bajkę prawmy!
— Cóżbyś ty zrobiła?
— Co? Siadłabym na konika i może do Ściborzyc, do Gaju, albo gdzie w las uciekła. Zwołałabym ludzi, strąbiła ziemiany, hej! kto wie? Kraków odebrała!
Kaźmierz śmiać się począł.
— Tak i czyń, a no bajki dosyć — rzekł smutniej. — Mikołaj wojewoda wie, że murowanki ma strzedz jako oka w głowie, ale kto w niej, nie wie.
— Wszyscy wiedzą! wie i on! — rzekła spokojnie. — Albo ja się wstydzę? Jam ci twoja pierwsza żona, której ani biskupi narzucili, ani książęta swatali! a no, sam Bóg! Ślub nam dawał wiatr wiosenny w dębinie!
I rękami objęła Kaźmierza, a dwie łzy, jak dwie perły błyszczące, z oczów się jej stoczyły.
Wkrótce potem książe na koń siadał i gnał nazad na Wawel ze Smokiem; drugi raz puścili się przez lód, który pękał już pod kopytami końskiemi i załamał się u brzegu, ale książe uskoczył na brzeg twardy, a Smok za nim przez wodę się rzucił.
Drugiego dnia bito we dzwony. Książe wyjeżdżał wprost od drzwi św. Wacława, przeprowadzony przez duchowieństwo, zawrócił na Kleparz do nowego kościoła św. Floryana, patrona swojego; modlił się tam jeszcze, a rycerstwo rozwinąwszy znaki, zanuciło

Boga-Rodzicę.

Szli wesoło, choć wiosenna odwilż z mokrym śniegiem i wiuhą biła w twarze, szli wesoło żegnając panie mieszczki i panów mieszczan znajomych, stojących u progów, siedzących po oknach, — szli wesoło, bo przodem jechał z pocztem świetnym sam książe, a z Wawelu księżna Helena, Goworek, Pełka, dwór długo za niemi patrzali, krzyżem świętym żegnali.
— Bóg daj powracać zdrowo! Bóg daj prędko! Bóg daj wesoło!
Na zamku stało się straszliwie pusto, stratowane podwórca, pootwierane szopy, ślady wozów, ludzi resztki, niedobitki, straż we wrotach słaba. Goworek się krzątał, aby w porządku garstkę tę utrzymać, którą mu zostawiono więcej dla posługi niż dla obrony.
Stach, choć po uwięzieniu Mierzwy trochę nabrał otuchy, że im szyki pomięszał — całkiem nie był spokojny. Ludzie, przez których się dowiadywał co się działo po ziemi i okolicy, niedobre znosili wieści. Juchim był spokojny, małomówny, jakby więcej wiedział niż chciał mówić. Ruszał ramionami, narzekał na nieszczęście swoje, a po nocach się gdzieś wykradał.
Biskup Pełka, któremu Stach się ze swych strachów spowiadał, odrzekł mu:
— Jeśliś podejrzliwy jedź tam zkąd ma zagrażać niebezpieczeństwo, a dochodź czy ono tam jest? Aliści bodaj widma się wam przed oczyma suwają!
Odprawiony z tem Stach wrócił do dworku, niepewien, czy ma jechać i gonić wiatra w polu, czy tu stać na straży? Dzień i drugi wałęsając się po mieście, spędził na rozmysłach. W końcu, że mu zawsze siedzenie w miejscu doskwierało, ruchu i zajęcia potrzebował, kazał konie sposobić. Żegieć też nie od tego był, i on sobie przykrzył zamknięty.
— W polu zawsze się jakaś zwierzyna nawinie — mówił — a w progu domu chyba pies ogonem zakręci pod nosem.
Gotowali się więc do podróży. Czas był obrzydły, bo niema u nas okropniejszej pory nad tę co wiosnę poprzedza. Wojuje ona z zimą, która jak w brudnych łachmanach żebraczka, barłogu swojego broni. Śnieg, deszcz, wiatr mieniały się z mrozem i ślizgawicą, z odwilżą do kości przejmującą. Pora to jednak była najprzyjaźniejsza dla tych co potrzebowali krętemi drogami przemykać się niepostrzeżeni, bo po gościńcach nawet trudno było kogo spotkać. Stach rozpytując, z ludźmi gwarząc po drodze, po gospodach sznurkując, zaglądając do chat, wlókł się nie śpiesząc, ku Poznaniowi i Gnieznu.
Choć dnia już było przyrosło, nie pędził bardzo koni, jechał nie śpiesząc, aby dalej. Odsadzili się już o dni kilka od Krakowa, gdy na noclegu spotkali się z kupcami, ciągnącemi od Wielkopolski do Krakowa. Byli to Niemcy, którzy potrosze się języka nauczywszy, z mową łamaną, znając już kraj, nie obawiali się po nim wędrować dla zysku, opatrzeni w listy przechodnie od książąt i duchownych.
Stach leżał już na sianie w izbie, gdy nocą przybłąkali się do gospody i szczęśliwi, że ją znaleźli, zabierać się zaczęli do spoczynku. Nie troszczyli się o to wiele, że ich rozmowę mógł kto słyszeć, mówiąc z sobą po szwabsku, i pewni, że ich tu nikt nie zrozumie.
Ponieważ w tej samej izbie w drugim końcu się umieścili, Stach mógł wysłuchać rozmowę. Było ich trzech. Mamrotali zrazu po cichu, a potem, ośmieleni czy zapominając się, coraz głośniej.
— Aby no listy nie zamokły — rzekł jeden.
— Nie ma strachu o to, dobrzem je skórą obłożył — odparł drugi.
— A księcia Mieszka pisanie gdzie?
— Tam, gdzie inne.
— Trzeba śpieszyć, choć droga psia, bo to ważna sprawa, a i nagroda będzie sowita.
— Najgorzej z dopytaniem się do tego w Krakowie, któremu list do rąk oddać trzeba. Jak się on zwie?
— Warsz, starosta.,.[124] o nim tam wszyscy wiedzieć muszą. Drugi do menniczego Juchima, ten też znany być musi.
Stach uszu nastawił pilno.
— Trzeci znaczek trzeba jeszcze gdzieś wieźć w sąsiedztwo, mila czy dwie, nie wiem.
— Niedaleko, jam tam już był — odezwał się drugi. — Zamek to pański, a ludzie bogaci i sprzedać co można.
Niemiec przekręcił nazwisko Tęczyna, ale Stach się go łatwo domyślił.
— Wszystko pilne, pilne! — rzekł najstarszy z nich. — Książę Mieszek już sunie ze swojemi.
— Kupę ludzi nazbierał.
— Jak mrowia tego jest. On i syn i kilka książąt.
— I pan Hendrych, co listy nam te dawał.
— Mieszek też osobą swą.
— Ja — rzekł inny — nie będę tam długo popasał. Weźmie się na wojnę, na zabijatykę, obcemu człowiekowi zginąć łatwo, listy nie pomogą. Obedrzeć zechcą, żołdactwo grabieżniki.
— Czasu jeszcze dosyć nim książę Mieszek nadciągnie. Zejdziemy z drogi. Mówią nawet, że wojny nie będzie, bo tam ze sobą mają zmowę. Zamek im poddadzą i miasto.
Szydzili Niemcy z tego, co się gotowało dla Krakowa. Stach słuchał, słuchał przyczaiwszy się, tchu nie puszczając, a że więcej chciał się dowiedzieć, długo ani drgnął na posłaniu. Pierwszą myślą jego było rzucić się na Niemców, aby im listy, które wieźli odebrać, lecz, obrachowawszy się z siłami swemi bojąc się popłoch rzucić, boć pozabijać wszystkich było mu trudno — Stach inaczej postanowił. Leżał spokojnie dopóki się do snu nie poukładali; gdy znużeni wkrótce chrapać poczęli, wstał i z izby wybiegł do Żegcia, do koni. Obudził go, kazał siodłać.
Noc była jak w garnku ciemna; słota i wicher nad głowami — ale na to nie było co zważać. Gdy podróżni zaczęli się w stajni poruszać, czujny gospodarz wyszedł z ogarkiem. Powiedział mu Stach, iż sen miał taki, że jechać zaraz musiał precz, zapłacił i w świat — nazad do Krakowa.
Szczęściem pierwszą część drogi robił i nie śpiesząc, konie zmęczone nie były, mogli więc napowrót pędzić co tchu, choć ślizgawica, błoto, lody i wody piekielnie dokuczały. Teraz już gościńca nie patrząc, na proszki trzeba się było przedzierać, a prędzej. W stajni widzieli konie kupców, które były spaśne i duże, do chodu dobre — wyprzedzić je musieli.
Więc prawie bez spoczynku zaczęli biedz, i co wprzódy dni kilka kosztowało, teraz we dwa, licząc z nocami, przebyli zdyszani, konie pokaleczywszy, tak, że jednego na drodze zamieniono.
Gdy miasto się pokazało wreszcie, Stach lżej odetchnął, i jak stał do biskupa jechał.
Pora była wieczerzy. Pełka z bratem wojewodą, księży kilku siedziało u stołu.
Mowa była o tem właśnie, jak świeżo z Rzymu surowo ponowiono zalecenie, aby małżeństwa wszelkie księża błogosławili, i to nie po domach, ale w kościołach — jak surowo wzbroniono księżom brać żony a brody im golić polecono.
Wojewoda na tę surowość narzekał trochę, twierdząc, że dawniej księża żony zawsze miewali, ale biskup gorąco obstawał przy tem, iż ci co do wojującego kościoła należeli, nie powinni się byli obciążać rodziną, bo i rycerz idący na wyprawę, brzemion zbytnich na ramiona nie bierze.
Stach obłocony, zmęczony, zawsze mając wstęp do biskupa wolny, natychmiast wszedł do jadalni. Zobaczywszy go Pełka, uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
— Duchu niespokojny! powiedzże zkąd i z czem przybywasz?... Boś pono z podróży! widać to po tobie!
Odwrócił się doń i wojewoda, ale Stach, osób widząc tyle, mówić nie śmiał.
— Na gardło moje — zawołał wreszcie — wiadomość niosę taką, że od niej włosy na głowie powstać mogą! A no, czy miejsce mówić?
Biskup i wojewoda powstali ku niemu.
— Mów, nie zwlekaj! wszyscyśmy tu swoi — dodał Pełka, patrząc na duchownych. — Sumieniem obowiązuje do tajemnicy.
Rozpoczął więc Stach opowiadanie, jak jechał, gdzie kupców spotkał, powtórzył co mówili, opisał ich konie, wszystko, czemu się dobrze przypatrzył. Naostatek dodał, że przysiądz był gotów na krzyż, iż to co mówił prawdą było. Życie jego przeszłe zresztą i znany charakter za nim świadczyły.
Wojewoda stał chwilę przerażony. Biskup stronę, z której płynęło niebezpieczeństwo — przeżegnał. Oniemieli wszyscy.
— Ludzi do obrony mamy mało — ozwał się wojewoda — zbierzemy przecież tylu, że się zamek utrzyma, w Bogu nadzieja!
— A miasto? — spytał biskup.
— Jeżeli starostę w porę schwyciemy, może i ono — dodał wojewoda.
Stach na rozkazy czekał.
— Wy, co kupców konie znacie i twarze — rzekł do niego wojewoda — ruszajcie na gościniec, stańcie na czatach. Chwycić Niemców trzeba i listy im odebrać...
Rachowano kiedy kupcy przybyć mogą, a Stach co najrychlej obiecywał ich nazajutrz wieczorem, bo droga była rozkisła, a konie objuczone.
Nocy już nie było dla biskupa i Mikołaja; ten posłał po swoich ludzi, konia sobie kazał podprowadzić. Pełka gromadząc co miał najkosztowniejszego, natychmiast się gotował schronić na zamek. Z obawy zdrady czyniono wszystko potajemnie i nieznacznie.
Noc upłynęła na posyłkach na wsze strony, nad ranem posły powracać zaczęli, sprawa się okazała gorszą niż sądzono. Resztki słabszych ludzi, pozostawione przez Kaźmierza, nie mogły się pościągać tak rychło. Nikt się nie spodziewał napaści, nie wierzono w nią.
Biskup i wojewoda, nie tracąc odwagi, bodaj z małą garścią postanowili na zamku siedzieć i nie poddawać ga[125]. Obcy już nawet wszystkiemu ludzie nazajutrz dostrzedz mogli, że noc coś przyniosła niespodziewanego. Na zamku ruch był wielki, opatrywano wały, tyny, brmay[126] — a gdy ludzie pytali, mówiono, że na wszelki wypadek gotować się trzeba. Trwożne przeczucia ogarniały mieszczan, z których bojaźliwsi z mieniem się do zamku wpraszać poczęli. Tych, którzy mieli żywność i ręce zdrowe, przyjmowano.
Stach nad ranem poszedł do Juchima, ludzi z sobą wziąwszy. Wrota były zaparte; gdy się do nich dobijać zaczęto, nierychło i niechętnie otwarła służba. Sam Juchim nie pokazał się. Ludzie pomięszani, dopiero groźbą wyłamania zastraszeni, wpuścili oznajmując, że pana nie było, bo od dwu dni wyjechał do Wrocławia, gdzie wiadomo było, iż monetę kuł.
Pomimo to Stach wszedł, dom cały trzęsąc i rozpatrując, wśród jęku i płaczu niewiast i dzieci. Nie znalazł ani Juchima, ani skarbów jego.[127] które chciał zabrać dla księcia. Że się one ukryte gdzieś znajdować musiały, bo wywieźć ich nie było czasu, wiedział Stach dobrze, lecz żadne groźby na ludziach ukazania wymódz nie potrafiły. Dom strażą obstawiwszy, poszedł Stach do starosty Warsza, ale i tego dawno w domu nie było. Rodzina zaklinała się, iż nie wie, gdzie się znajduje.
Zasiadł potem, czatując na kupców na gościńcu u wrót miejskich — i czekał. Dzień, wieczór, noc i drugie tyle czasu zeszło — Niemcy nie przybyli. Wytrwał jednak na stanowisku, nie wiedząc, że kupcy obawę mając do Krakowa jechać, zawrócili naprzód do Tęczyna i tam zdawszy pisma wszystkie, sami w inną udali się stronę.
Stało się, czego Stach przewidzieć nie mógł, — a gdy po próżnem oczekiwaniu, nie pochwycono zapowiedzianych, wojewoda człek prędki, Stacha za kłamcę poczytawszy, w pierwszym gniewie do więzienia go chciał wtrącić.
Biskup się temu oparł, gdy ponowiwszy przysięgę, Stach uroczyście zaręczył, iż prawdę mówił, której blizka przyszłość dowieść miała. W rozpaczy po tym sporze z wojewodą, Stach, choć mu groziło niebezpieczeństwo, gdyby go Kietlicz pochwycił, zapomniawszy o sobie, nie chroniąc się na zamek, dzień cały przeleżał we dworku, straciwszy do wszystkiego ochotę.
Pamięć o obowiązku i pokucie nierychło wzięła górę i znękany zwlókł się z pościeli. Potrzebował Jagnie oznajmić, aby ona o bezpieczeństwie swojem myślała zawczasu, ale właśnie Wisła była lody porwała i życia nie wążąc[128], na drugi brzeg dostać się nie było można.
Stach do życia wielkiej nie przywiązywał wagi, choć Żegieć, na kolana padłszy, błagał go, aby się na okrutną krę nie puszczał, wziął czółen i sam z nim popłynął. Lody dopiero u brzegu sparły łódkę i obaliły, tak, że wyskoczywszy na nie,.[129] częścią wpław, częścią po krach na ląd się dostali.
Od wyjazdu księcia Jagna już w oknie swem nie siadywała, w innej izbie, krosien nie tykając całe dnie, pół martwa, milcząca, w kąt się zaparłszy, drzemała i marzyła. Stachowi jednemu dostać się tu było można, bo przykaz był u wrót, aby go tu puszczano.
Przyszedł więc ze swą smutną wieścią. Zobaczywszy go przed sobą, Jagna zakrzyknęła, domyślając się, iż darmo do niej przez kry na Wiśle nie przyszedł.
— Niosę wam zły gościniec — odezwał się Stach. Ot, co się dzieje. Mieszek na Kraków ciągnie, ino go nie widać.
— Pewne to? — zawołała, zrywając się.
— Jakom żyw.
Musiał jej opowiedzieć zkąd wiadomość wziął, słuchała go pobladłszy, ale wróciło jej życie.
— Niech biorą Kraków — zawołała — odbierze go im mój pan, a zdrada, w którą nie wierzył, na wierzch wypłynie!
— Co wy myślicie? — spytał Stach.
— Ja? ja miałam przeczucie — rzekła — czekałam tylko rychło li się to stanie. Na koń siądę, do Ściborzyc w lasy, nie wiem! Hreczyna mi ślij z końmi!
— Przez Wisłę, a lody?
— Powiedzcie mu, że go chcę mieć — odparła Jagna. — Wisła ta broni mnie od Mieszka, a Hreczyn przy pomocy Bożej dostanie się tu, gdy lody przejdą. Na ucieczkę czasu mam dosyć, gdy zamek brać zechcą, a w mieście zawre! Nie boję się!
Ze spokojną twarzą, ale brwią ściśniętą wysłuchała Jagna resztę powieści.
— Nie byłoby tego — rzekła — gdyby nie ziemian zdrada, gdyby nie Doroty bracia i to brudne ich gniazdo! Pociechę tylko mam, że gdy Kraków wezmą i siostrę zabiorą, a na wieżę posadzą!
Błysły oczy jej gniewem i zemstą, lecz płomyk ten prędko zagasnął. Posmutniała.
— Co mi ona? — szepnęła. — Pana mi już nie odbierze! Nie!
Stach patrzał na nią żałośnie. Uśmiechnęła mu się.



IV.

Dzień był pogodniejszy, słońce próbowało przebijać się przez chmury; z za nich wiosny obietnicami, pasami sinemi niebo oczyszczone przeglądało.
Skowronek nad rolą mokrą podnosił się do góry i śpiewał na owo nabożeństwo życia, jakby dzwonek na mszę świętą.
Bociany leciały górą, mówiono, ale od Tatarów smagało jeszcze mrozem i śnieg powracał uparty. Między jedną a drugą wiuhą, co się uciszyło, to ludzie spoglądali ku niebu. — Już wiosna?
Sypnęły potem krupy — znowu zima.
Młodzi mówili: tylko co zieleni nie widać, starzy prorokowali, że jeszcze śnieg powróci.
W mieście wymiatano śmiecia zimowe precz, ażeby je wiosenne wody z sobą wzięły, a spoglądano ku zamkowi, bo się tam działy rzeczy dziwne. Gdy książę wyjeżdżał, zamek stał otworem pusty, teraz wojewoda gotował go jakby do wojny. Lud pędzono do środka, żywność zwożono jak na oblężenie, ruch był, gwar i krzątanina. Śpieszono dniem i nocami. Robiło się niektórym trwożno, drudzy śmieli się wołając, że obawiać się nie ma czego. Tak dnie mijały.
Aż jednego rana ziemianie z okolic zbrojni wielkiemi tłumami poczęli wjeżdżać do miasta, a wprost się na zamek kierować. Tam znaleźli wrota zaparte, wojewoda Mikołaj czuwał. Rynek stał już pełen koni i ludzi, między przybyłemi na czele dwóch braci było z Tęczyna, dwu braci z Koziegłów i Śreniawa z Proszowic.
Zobaczywszy ich zamięszanie, pomiarkowali zaraz, że nie dla Kaźmierza przybywali, ale przeciw niemu. Nie śpieszyli do zamku, gdy go zobaczyli zawartym czekali. Coraz to nowe zawołanie, nowa chorągiew, nowy znak, nowe hasło wciągało do miasta. Ludzie się powoływali wedle obyczaju. Starża! Śreniawa! Koziegłowy! różnemi wrotami wchodzili Bogorje niektórzy, Różyce i inni tak, że z zamku patrząc, naliczono siedemdziesiąt znaków. Niektóre z nich były szczupłemi garstkami i rycerstwo to nie miało zbroi dobrych, oprócz przedniejszych, co świecili, reszta po małych, ubogich dworach zebrana być musiała.
Jechało to naprzód długo, bezładnie, kupiło się, aż kilku konnych nadbiegło z okrzykiem:
— Idą! idą!
Ruch stał się wielki. — Idą!...
Ulicami poczęły już wciągać wojska Mieszkowe, które po odzieży i znakach łatwo odróżnić było. Na czele pierwszych jechał młody Bolko syn Mieczysława, chłopak dzielny, wesół i rycerskiej postawy, przy nim krępy Kietlicz z twarzą czerwoną. Tuż u jego konia znalazł się już Juchim, jak z pod ziemi wyrósł.
Trząsł się stary żyd z radości, za kolana obejmując to Kietlicza, to Bolka, a oczy mu się śmiały, a ręce podnosił, rzucał się, oglądał, tryumfował
Na zamku cicho stało, jak mak siał. W dole krzyczano: — Żyw nam niech będzie książę nasz Mieszek!... Kaźmierz nie żyje!
— Kaźmierz nie żyje! — wołali nasadzeni. — Struli go miodem na uczcie Rusini! Na zamek! na zamek! Kaźmierz nie żyje!
Po mieście odgłos ten — Kaźmierz nie żyje! — poszedł jak piorun z ust do ust. Po twarzach ludzi widać było wielką żałość i trwogę. Łkać niektórzy poczynali, jakby ojca utracili.
Ziemianie się oglądali tylko — wołając. Na zamek!
Wszystek tłum z Bolkiem i Kietliczem, posypał się żywo, tłocząc, cisnąc ku zamkowi.
Juchim szedł przy koniu namiestnika, nie opuszczając go, powtarzając: — Nie mają się czem bronić! muszą się zdać!
Spytał Kietlicz o Mierzwę, a żyd oznajmił, że na zamku był więziony, ale nic mu się nie stało.
Na wałach zamkowych widać było zdala ludu dosyć, nie tak pusto, jak się spodziewano. Spokojnie stali patrzając, gdy z dołu ku nim wykrzykiwać Mieszka zaczęli i wołać, że Kaźmierz zmarł, że nie ma go już na świecie.
Do wrót ani Bolko, ani Kietlicz nie śmieli się zbliżać bardzo, posłali przodem półkowódzcę Serba Muchę, który począł wykrzykiwać, aby mu otwierano.
Krzyknął raz i drugi napróżno, z za wrót nie odzywał się nikt, choć na wałach stał dokoła lud zbrojny. Zaczęli więc we wrota żelazem kute tłuc i bić, aż naokół jęczenia ich słychać było — i na to nic nie odpowiedziano. Trwało to dobrych kilka pacierzy, gdy na wyżki do wązkiego okna wyszedł ktoś i zagrzmiał głos.
— Precz od wrót, bo się kamienie posypią!
Pierzchnęli ci co stali bliżej i zatrzymawszy się naradzali z sobą, wyszedł znowu Serb Mucha, wielkim głosem jakby na sądy wołał albo wolę książęcą opowiadał — krzycząc:
— Książę Kaźmierz nie żyje, zamek trzeba poddać na Mieszka. Miasto otworzono — wrota dawać! — Nie chcecieli szturmu i rzezi, posłuszni bądźcie. — Otwierać!
— Miasto całe nasze! — wołał Kietlicz.
— Ziemia nasza! — dodał Bolko zdala.
Patrzący z góry, zobaczyli w tej chwili człowieka, któremu zdawna nie wiele dawano wiary i nie wielką też miał wagę, choć miejsce znaczne zajmował. Był to starosta grodzki Warsz, pokorny sługa wojewody, biskupa, wszystkich zgoła, ale lis szczwany, który tu został na starostwie z czasów Mieszka, [130] teraz znowu z nim szedł, wpródy[131] się o to zmówiwszy.
Warsza tego, Pełka z bratem byliby dawno wygnali precz, a innego na jego miejscu osadzili, ale się obu im kłaniał, pochlebiał, zaklinał się, iż pana miłował nad życie tak, że go nad miastem od roku do roku zostawiono.
Sprawdziło się co Stach powiadał.
Warsza wypchnięto naprzód dając mu znać, aby mówił i począł ku wrotom wołać:
— Miasto się poddało, bo Kaźmierz pan nasz nie żyje. W Bożej mocy żywot człowieka. Otruli pana Rusini, przyszli ludzie z obozu płacząc. Starszy brat zajmuje ziemię...
Około Kietlicza i Bolka kilkanaście głosów wtórować poczęło, że Kaźmierz nie żyje!
— Zamek zdawać! domagano się. Czekali na odpowiedź, gdy z okna odezwało się:
— Rozmowy z wami nie ma — zdala, od wrót! nie chce się li wam trupa widzieć! Won zdrajcy, a nie to strzały!
Wysunęła się pięść ściśnięta przez okno, i w tem głaz ogromny z góry ciśnięty stoczył się na stojących tak, że Kietlicz ledwie miał czas uskoczyć, bo koniowi jego nogi potłukł. Głos ponury, groźny powtórzył Kietliczowi znaną mu przepowiednię nieboszczyka Gedki biskupa, o której wiedzieli wszyscy, do kogo się stosowała.
— W obcy cię kraj zawiodą jako koguta, co cudze pisklęta chce zagarniać, matkę z gniazda wyganiając.
Kietlicz posłyszawszy, zapienił się i pięści do góry podniósł ku murom!
Nastała cisza krótka, z orszaku Bolka młodzież zaczęła znowu się odgrażać. Niechno książę nadciągnie! weźmiemy to osie gniazdo, z życiem nie ujdzie nikt!
— W pień! w pień! — krzyczeli Kietliczowi.
Na zamkowych zdało się to nic nie działać, a że na razie do zdobywania nagłego nie można było przystąpić, nahałasowawszy i nagroziwszy, postawili mocną straż, dokoła obesłali górę oddziałami, co jej z oka spuszczać nie miały, poczem Bolko, Kietlicz, Warsz i ziemian starsi pociągnęli do miasta.
Gród, w którym Warsz przez swych sotników i dziesiętników ład utrzymywał i poddał go, wprzódy się o to zmówiwszy — pomimo, że się nie bronił i wrota otworzył, nie okazywał wcale radości z nowego pana. Twarze były zasępione, a ci co uwierzyli otruciu i śmierci Kaźmierza, płakali po nim.
Kietlicz posłał zaraz do dworca biskupiego, ale tam krom kilku starych duchownych, których tykać nie śmiano, nie znaleźli nikogo. Nie zamierzano też poczynać od gwałtów. Scholastyk Lambert, który często na zamku gościł, mąż surowy i nie obawiający się mówić prawdy, stanął przed Kietliczem z obojętnością dumną, nie obiecującą, aby na nim co wymódz było można.
— Gdzie biskup? — pytał Serb.
— Tam gdzie jego miejsce, przy swym kościele — odparł Lambert — przy księżnej pani, na straży dzieci pańskich.
— Kaźmierz otruty, nie żyje. Mieszek z prawa opiekun, miasto mu się zdało, zamek powinien mu się też zdać!
Lambert ruszył ramionami.
— Z obozu nie było poselstwa ani wieści, nie wiemy nic.
— A nam wiary nie dajecie? — zapytał Kietlicz.
— To nie moja sprawa — rzekł zimno Scholastyk — jam tu dla kościoła zostawiony nie dla was i księcia waszego.
Kietlicz odgrażać się począł, ale to najmniejszego nie uczyniło wrażenia.
— Idźcie na zamek do biskupa — dodał Serb — abyście ocalili się, póki czas. Czekamy tylko na przybycie księcia, potem szturm przypuścimy i noga nie ujdzie.. Niech żywotów swych bronią...
Żołnierz rozsierdzony sukni nie patrzy.
Scholastyk nie miał ochoty posługiwać Mieszkowi, namyślał się jednak, nie wiedząc, czy wiadomość na nieszczęście prawdziwą nie była?
— Jakiż dowód śmierci księcia Kaźmierza? — spytał.
— Posły były z obozu — krzyknął Kietlicz.
— Dajcież mi ich, abym z sobą na zamek poprowadził — rzekł scholastyk — naówczas pójdę.
Serb naprzód łajać i huczeć począł na zuchwalstwo polskie, potem złagodniał i prosił, wreszcie scholastyk zgodził się do biskupa udać. Wziąwszy kleryka z sobą i na wierzch sukni białą komżę włożywszy, aby żołdactwo duchownego w nim znało, z przewodem Kietlicza, poszedł scholastyk na zamek. Nierychło mu wrota otworzono, poznawszy go, bo się obawiano zdrady. Dopiero gdy się straże Kietliczowe oddaliły, furtę trochę przemknięto i wpuszczono ks. Lamberta z klerykiem. Straż, która z nim przybyła, pozostała oczekując powrotu.
Na zamku znalazł scholastyk lud w gotowości, rozstawiony po wałach do koła, bo się lękano, aby z którejkolwiek słabszej strony nie kuszono się wtargnąć znienacka. Sam wojewoda Mikołaj we zbroi z toporkiem w ręku ustawiał i porządek czynił. Zobaczywszy Lamberta, podszedł ku niemu, domyślając się z czem przychodził.
— Idźcie do biskupa — rzekł — ja zamku poddawać nie myślę do ostatka. W śmierć Kaźmierzową nie wierzę, zdradą ona jest i łżą. Warsz łotr, przechera miasto poddał, my bronić się będziemy.
Jakoż przygotowania widać było ogromne. Znoszono i ściągano na wały kamienie, drzewo i koły i co gdzie było na zamku dawniej przysposobionego na obronę, wideł, głazów, kół zębatych, narzędzi różnych i ciężarów. Ludu wojennego było mało, ale do obrony pod kilku dowódzcami, każdy się nadawał, kto ręce miał. Wojewoda wcale się nie uląkł, a zajadłością największą pałał przeciwko zdrajcom szczególniej Warszowi.
— Gdy da Bóg, książę wróci, ten mi głowę da! — wykrzykiwał.
W samą porę jeszcze Stach się też na zamek był schronił, boby go w mieście zemsta nie minęła.
Jakoż zaraz po otwarciu bram, Juchim, który się go obawiał, na dworek jego naprowadził ludzi. Przetrzęśli go, po wyżkach, na strychach, w lochach szukając i nie znaleźli nic, oprócz czeladzi, która o niczem nie wiedziała.
Grabić też niewiele co było.
Stach tymczasem na zamku był prawą ręką Mikołaja, i kaftan a zbroję przywdziawszy, biegał po wałach znużony. Znając Mierzwę i przebiegłość jego, obawiał się nie bez przyczyny, aby człek, którego na zamku trzymano, stróżów, co z nimi mieli styczność, nie namawiał do zdrady. Mogli się znaleźć tacy, co uląkłszy się Mieszka potęgi, a uwierzywszy w śmierć Kaźmierza, zamekby wziąć dopomogli. W czas tego więźnia przypomniawszy, Stach zaprowadzić go kazał do ciemnicy, do której jedzenie otworem podawano, a Żegciowi swemu pilność nad nim zlecił.
Gdy sam z tem do Mierzwy przyszedł, chytrym wzrokiem zmierzył go sędzia, w którym się jakaś otucha przebijała. Sądził, iż go może do poselstwa i układów użyją, i dopiero postrzegłszy, że go pod strażą wiodą, uląkł się losu, jaki mu był zgotowany.
Schylił się do kolan Stachowi, o życie prosząc.
— Życia ci nateraz nie odbiorą — odparł Stach — ale to wiedz, że jeśli się wyrwać będziesz próbował, a wezmą cię, ubić kazałem w miejscu.
Mierzwa ręce podniósł do góry, mówić chciał, nielitościwy Żegieć za kark go ująwszy, pchnął i do ciemnicy popędził.
Czuwano na wałach dzień i noc. Mikołaj ani siadł spoczywać. Biskup pocieszał księżnę płaczącą i strwożoną i jakby nie było nic, do kościoła dzwonić kazał, nabożeństwo odprawując uroczyste. On też wcale o poddaniu się nie myślał. Goworek, któremu pani i dzieci zdane były, zbroję też wdział, ale w niej najwięcej u proga Teremu i mieszkania Heleny stał, bo z wojewodą w nieprzyjaźni będąc, stronił od niego. Zdawna się oni z sobą o znaczenie i pierwszeństwo spierali, bo wojewoda równym go sobie nie chciał znać, a Goworek ulegać mu się wzdragał.
Niewiasty, które powybiegały strwożone ku wałom, gdy się wojska zbliżały, posłyszawszy, że książę Kaźmierz nie żyje.[132] zaniosły wieść tę do pani, która padła zemdlona. Nierychło dopiero potrafił ją tem uspokoić Goworek, iż jawne kłamstwo zmyślone, aby zamek pochwycić, bo z obozu świadka nie było. W niepewności i obawie o los swój i dzieci, księżna już gotową była zamek poddawać, sama się pod opiekę Mieszka udać, byle jej Sandomirz powrócono. Zaklinała o to.[133] lecz biskup ręczył za bezpieczeństwo i mówić o tem niedopuszczał.
Księżna zmieniła postanowienie co chwila, sama zostawszy poddać się żądała, gdy Pełka wlał w nią otuchę, chciała się bronić i zachęcała drugich do wałki. Trwoga wszakże przemagała, bo szturm i zdobycie jej i dzieciom groziło śmiercią. W niepokoju ciągłym powoływała do siebie to Goworka, to wojewodę, to duchownych, modliła się, narzekała, płakała i na chwilę jej samej nie można było zostawić.
Gdy się to działo na zamku, Jagna wziąwszy męzkie ubranie, kaftan, łuk, mieczyk, obuszek, razem z Hreczynem i kilku czeladzi puściła się w lasy, najmniejszej nie okazując trwogi. Przy dworze pustym służby mało co zostało. Wyjechawszy popatrzyła na Wawel i głową skinąwszy pognała lasami, szukając sobie bezpiecznej przeprawy przez Wisłę i schronienia.
Dorota nie spodziewając się napaści, nie wiedząc o niczem, do ostatka zabawiała się z przyjaciółmi, albo ze starą Czechną na naradach przesiadywała,[134] Nie przeczuwała wcale niebezpieczeństwa do ostatniej godziny. Dopiero gdy z wojskiem Mieszka bracia jej weszli do miasta i już się na rynku pokazali sługa przybiegł dając jej znać, że Dobrogosta i Sędziwoja zobaczył. Wpadła w rozpacz i trwogę taką, iż zrazu przytomność straciła, sądząc się zgubioną, potem w ulicę zbiegłszy jak stała, w sukni jednej pognała do swej powiernicy Czechnej, u niej spodziewając się znaleźć przytułek.
Czechna nie była ladajaką babą czarownicą. Miała dworek na przedmieściu piękny, ogrodu kawał i pola, a że się jej wszyscy radzili, bogaci i ubodzy, mężczyźni i niewiasty, bo uchodziła za przemądrą lekarkę i czarodziejkę — działo się jej dobrze.
Miano ją nawet za bardzo bogatą, a ona sama nie taiła się z tem, że jej na niczem nie zbywało. Owszem, gdy do kościoła się wybrała, a chodziła doń często, aby ją duchowni za czary nie prześladowali, stroiła się w futra i łańcuchy, jak najdostojniejsza kupcowa. Ze strachu, aby uroku jakiego nie rzuciła, zapraszano ją na wesela, chrzciny i pogrzeby; na nie też wybierając się, stroiła bardzo wytwornie. A choć lat przeszło pięćdziesiąt miała i dwu mężów pogrzebała, po których jej dzieci nie zostało, mówiono, iż radaby się była jeszcze za mąż wydała. Na weselach podpiwszy sobie, bo rada do kubka zaglądała, młodych i przystojnych chłopców wabiła mowami i słówkami takiemi, że się inne niewiasty rumienić musiały i oczy sobie zakrywać.
Czechnie wszystko było wolno, bo się jej lękał każdy, okupywali się wszyscy od jej czarów, płacili za lekarstwa i zamawiania. Czasu rzadko miała chwilę wolną, tak ją sobie rorzywano[135].
We dworku jej, w izbie, w której przyjmowała ludzi, wielkiego dostatku widać nie było. Leżały w niej zioła różne, inne wisiały u pułapu, schły na drążkach wianki, wiązki korzonków i pęki nasion; stały w garnkach nalewki, w słoikach i bańkach maście. A choć tego była moc wielka, Czechna od razu szła i sięgała po to, co komu potrzeba było dać. Oko miała tak bystre, iż często nim człek gębę otworzył, wiedziała co mu było potrzeba, zgadywała cudownie, czy jej dla siebie, czy dla kogo potrzebował i co mu było. Babieniem się też parała, a ludzie utrzymywali, iż do dzieci takie szczęście miała, że któremu ona pierwszą kąpiel przyrządziła, pewnie żyw i zdrów miał być.
Wdowa różnemi czasy sama do niej chadzać musiała, bo Czechna do dworu nie bardzo lubiła iść, aby jej tam nie widywano. Znała więc drogę do dworku, a teraz strach ją pędził, że wprost pominąwszy tylko wojsko wciągające do miasta, przez ogrody i ciasne zaułki, poleciała do niej. Na przedmieściach podtenczas pusto było, bo lud wszystek się zbiegał, gdzie tłum widział. Gdy zdyszana, blada, w sukni obłoconej, rozpuszczonej, na pół obnażona przybiegła Dorota do Czechny, zastała ją samą jedną w progu, przysłuchującą się oddalonemu gwarowi. Nie widać po niej było trwogi ni pomięszania. Zobaczywszy wdowę, namarszczywszy się i w chude, pomarszczone ręce plasnęła.
— Na Boga miłego, Czechno, matko ty moja, ratuj! — zawołała Dorota. — Bracia mnie pochwycą, jam zginiona.
Nic nie mówiąc, głową wahając, Czechna ją do izby wprowadziła.
— Czy ty im teraz w głowie? — odezwała się (bo wszystkim ty mówiła). — Nie rychło mieć będą czas gonić za tobą!
— Ukryć mnie musisz!
— Gdzie? tu? u mnie? — odparła śmiejąc się Czechna — a toć to targowica? drzwi się nie zamykają. Wszyscy teraz wiedzą, że Czechna wam posługiwała, to gdzież, jeśli nie tu szukać cię będą!
Dorota zanosiła się z jęków i płaczu; stara patrzała obojętnie, dając się jej wyszlochać.
— Oni mnie zamkną w ciemnicy! oni głodem zamorzą! — wołała Dorota — co chcesz dam, ratuj!
Upadła przed nią na kolana, ręce złożyła i powtarzała — ratuj!
Czechna wciąż potrząsała głową. Namarszczona myślała tak długo, w końcu nic nie mówiąc, z kąta chustę wzięła ogromną, którą się zwykła była wychodząc okrywać i skinęła na Dorotę. Ze dworku ścieżyna wydeptana prowadziła kręto między wiśniowe krzaki i drzewa, nie widać było dokąd. Czechna szła przodem milcząca, Dorota oglądając się trwożnie za siebie, bo wrzaski z miasta aż tu dochodziły, biegła potrącając ją, nagląc, chcąc przyśpieszyć pochód zbyt powolny. Nie zważając na to, stara się wlokła po swojemu.
W gąszczach zarośli widać już było dach, jakby bez ścian, wysoki i spiczasty, chatę ubogą, która w ziemię wrosła. Przed nią kałuża stała sięgająca aż do progu, którą po zgniłej kładce przebywać musiały. Czechna otworzyła drzwi nizkie i weszła, Dorota wcisnęła się za nią.
W środku dymu pełno było, który oczy wyjadał. Nikogo tu nie zobaczyły, dopiero gdy się Czechna odezwała: — Bywaj! — wyszła niewiasta chuda, oszarpana, wyżółkła, schorzała, nędzną okryta odzieżą. Stara poszeptała jej coś na ucho. Z izby drabina prowadziła na wyżki, które wdowie wskazano. Gnana strachem wdrapała się na nie. Czechna popatrzała na spinającą się do góry, zdyszaną Dorotę, coś zagadała jeszcze i nazad powróciła do domu.
W sam czas uciekła z domu wdowa, gdyż ledwie dobiegła do Czechny, a bracia już dwór jej ludźmi otaczali. Spodziewali się ją wziąć na pewno. Wtargnęli zaraz Dobrogost z Sędziwojem do środka, ale zamiast siostry zastali tylko czeladź spłoszoną, rozbiegającą się po domu.
Szukanie nic nie odkryło. W izbie, w której siadywała, przekonać się tylko mogli, iż niedawno w niej była jeszcze. Sami więc w pogoń się puścili i ludzi rozesłali.
Około zamku nazajutrz rano, gdy na nowe wzywanie do poddania się odpowiedziano łajaniem, bezczeszczeniem i odgróżkami, Kietlicz z Bolkiem już tylko przybycia Starego oczekiwali, aby obleganie rozpocząć.
W południe tegoż dnia Mieszek z resztą sił swoich z Poznania nadciągnął.
Wszyscy jego półkowódzcy, syn[136] Kietlicz, starosta Warsz i Juchim, który się oto napraszał, wyszli do bram miasta na jego spotkanie. Juchim, który dawno go nie widział, wzrokiem bojaźliwym mierzył księcia, chąc[137] poznać, czy z sobą szczęście przynosi.
Twarz była postarzała ale zawsze jedna, z której nikt nie wyczytywał, — zasępiona, zastygła, niema. Taż sama do góry poddarta broda, czoło pomarszczone, usta zapadłe co dawniej. Siwizna tylko znacznie mu włos popruszyła. Czuć w nim było człowieka co się nie poruszał chyżo, ale nie padał nigdy, nie cofał się i nie ustawał. Z powagą wielką ale nie bez pewnej obawy, którą ukryć się starał, patrzał na otaczających. Wzrok jego naprzód padł na Warsza, a było w nim więcej surowości, niż wdzięczności, potem na Juchima, którego długo oczyma ścigał.
Bolko tymczasem do ojca się zbliżywszy z uszanowaniem, ale twarzą wesołą i raźnością młodzieńczą szybkiemi słowy, niewyraźnie, mieszając się tłumaczył mu co tu uczynili.
Stary mało go słuchał skinąwszy na Kietlicza, aby się zbliżył. Stali tak we wrotach, a mieszczanie starsi bili pokłony nadaremnie, bo nowy pan ani na nich chciał spojrzeć.
Gdy Serb mu o zamku powiedział, oczy tylko ku Wawelowi skierował i nie rzekł nic. Konia spiął i dalej w miasto jechali.
Tu ziemianie, dowódzcy owych siedemdziesięciu zawołań poczęli go po drodze witając okrzykiwać panem, ale i tym mało co głową skinąwszy, do dwu tylko z Tęczyna trochę łaskawszą obrócił się twarzą.
Juchim co go z dawniejszych lat pamiętał, znalazł cięższym niż był i w słowa skąpszym jeszcze, na twarzy surowość dawna nabrała prawie wyrazu zimnego okrucieństwa. Widok tej stolicy, z której niegdyś wygnany uchodził, zdawał się poruszać. Może w duszy pytał sam siebie, ażali znów go wyżeną, i ile razy pod te mury powróci, póki je dla siebie i dzieci zagarnie.
Wśród gwaru i opowiadań Bolka i Kietlicza jadących obok, Stary zwolna posunął się ku zamkowi. Znał go dobrze, wiedział, iż do zdobycia nie będzie łatwym, tymczasem zaś kto wie, co się przygodzić mogło? Gdy mu doniesiono, że Pełka z Mikołajem zawczasu się na zamek schronili, z ust mu się wyrwało!
— Zdrada była!
Nie mówili już nic potem.
Wieczorem się obozem kłaść wojska zaczęły dokoła zamku. Stary milczał, Kietlicz pędził i gromił ludzi, wołając, aby się corychlej do szturmu sposobili. Do szturmu na ową srogą górę przygotowania nie było, a przyrządy do tłuczenia wrót, drabiny na wały potrzebowały czasu, nimby je pościągano i powiązano.
Gdy z zamku nie bez trwogi patrzano na to mrowisko ludu, co go oblewało dokoła, z dołu, z obozu spoglądano ku górze nie wiedząc jak i zkąd ją ująć? Siła ludu mogła zginąć nadaremnie przy walce, a poleżawszy głodem można było wziąć załogę. Tak radzili niektórzy, ale Kietlicz nie godził się na to, obawiając powrotu Kaźmierza, choć go dla drugich umarłym głoszono. Wiedział dobrze, iż na pierwszą wieść o zajęciu Krakowa rzuci się rycerstwo z Rusi dla odzyskania stolicy.
Mieszek nie spodziewał się ich tak rychło, ażeby Ruś w pomoc miała przyjść nie wierzył, bo ona doma zajęta była. Dzień i dwa upłynęły na wahaniu, naradach i próbach. Ttzeciego[138] o świcie, Kietlicz zamek zewsząd osaczywszy, w milczeniu wielkiem ludziom pełznąć kazał na górę, a dostawszy do parkanów, rzucić na nie nagle. Rachował, iż się tam napaści spodziewać nie będą i na zaraniu na stanowiskach nie znajdą. W ciszy i mroku poszli ludzie na górę, lecz gdy się do tynów i parkanów zbliżali, sypnęły się nagle bale gwoździste, koły, kamienie, pociski... Połowa napastników potłuczona zwaliła się w dół, pozabijana, poraniona, a reszta pierzchnęła. Strzały jak grad świsnęły za pociskami, [ok]rzykiem[139] ogromnym rozległa się góra i okolica.
Z miasta ludzie powybiegali patrzeć na szturm [ten,] zdawało się im bowiem, że się zamek nie obro[ni.] Kietlicz zajadły, ludzi chciał prowadzić raz drugi [pon]awiając napaść, żołnierze mu się wzdragali. Nie [ch]cieli ginąć nadaremnie. Kilkuset było straconych z pokaleczonemi.
Stary, który z namiotu swego wyszedłszy patrzał, wprędce nazad do niego powrócił, wyglądać już nawet nie chcąc. Bolko zły z potłuczonemi na sobie blachami powrócił do niego.
Wymyślano sposoby różne. Ogień podkładać chciał Serb pod parkany, potem między mieszczany szukał takiego, coby do zamku się wśliznął i do otwarcia wrót straż przekupił. Słano do Juchima, aby nastręczył człowieka, żyd ramionami poruszał, ręce załamywał, ale nie umiał wskazać zdatnego pomocnika.
W namiocie księcia radzono bezustauku[140] i bez skutku.
On sam sparty na stole, słuchał tylko, rzadko wtrącając jakie słowo. Serb rozgorączkowany, zły poprzysięgał, że choćby miał życiem przypłacić do zamku się dostać musi. Niecierpliwiło go, że patrzał nań, a wziąć nie mógł. Słał nieustannie, chodził, ludzi ściągał, nagrody obiecywał, a wlokło się nie po myśli i Stary coraz mocniej był zasępiony. Słowa z niego dobyć było trudno, oprócz narzekania na zdradę. Wszystko się o ten zamek rozbijało.
Szedł często przed namiot swój, stawał, na Wawel patrzał długo, jakby go temi oczyma świecącemi z pod brwi rozrosłych chciał pożreć. Wracał potem, siadał, zasępiał się, a gdy syn po młodzieńczemu sypał przed nim słowy i nadziejami żywemi, potrząsał głową pogardliwie.
Minęło tak dni dziesiątek, wiosna przychodziła ciepła i sucha, ludziom było raźniej, lecz z obozu wykradali się do miasta, a tam wszystkiego znajdując podostatkiem więcej myśleli o swawoli, niż o oblężeniu.
We dnie stawały kupy zbrojne naprzeciw wałów, na których ludzi nigdy nie brakło, zaczynano słowy ciskać jak kamieniami, łajać się, wyzywać i strzelać z łuków. Więcej z tego zabawy niż skutku.
— Nieboszczyka sługi, trupie wojsko! — wołano z dołu do góry.
— Rozbójniki! zdrajcy! — odpowiadano od zamku.
Leciał za tem belt[141], padał kamień, rwano się zdala do siebie, rosła złość, ale do zamku dostąpić nie było sposobu. Gdy im głodem grożono, oblężeni ćwierci mięsa wywieszali na okaz i wory mąki staczali umyślnie, okazując że zapasy mieli.
Mieszek po kilku tych dniach, Kietlicza wołać kazał.
— Kaźmierz może nadciągnąć i Ruś z nim — rzekł — w gołem polu obrona trudna, odejść przed niemi ze strachu, nie mogę... Na dole zamek warowny stawić i wały trzeba sypać...
Z początku na ten rozkaz pański potrząsano głowami, zamek drugi pod zamkiem wydawał się starszym niepotrzebny, wielu niebezpieczny, nazajutrz jednak powtórzył książę, iż mieć go chce; drzewo i kamienie ściągać zaczęto. Mieszek nie siedział już w namiocie, ale na pniaku, patrząc jak mu zamek budowano.
Wojsko musiało, pozrzucawszy zbroje, wziąć się do rydlów i toporów. Mała część tylko została na straży.
Z wierzchołka murów na Wawelu, Mikołaj i biskup Pełka patrzyli co się u stóp ich działo.
Gdy drzewo zwozić się zabrano, zaniepokoił się wojewoda, myśląc, że tarany do bicia bram i murów budować myślą, ale wkrótce się okazało, że tyny, parkany, szopy i dwór zakładano.
— Oni tu myślą siedzieć — rzekł wojewoda — my też nie wyjdziemy ztąd dla strachu.
Zapasu żywności dość jeszcze było. Radzić jednak nad tem, by odsiecz przyśpieszyć należało.
Choć wiedziano, że na Ruś dojdzie wieść o obleganiu, nie byli pewni, jak rychło; nużby głód ich zaskoczył nim Kaźmierz nadciągnie?
Wypadało z narady wysłać kogoś do księcia, a biskup zaraz Stacha wskazał — mówiąc — albo ten lub żaden.
Powołano go natychmiast. W izbie niewielkiej siedział Pełka u stołu za księgą, z której po całych dniach modlitwy czytał dlatego, iż owo przerywane ciągle nabożeństwo, mało ważył. W tem oblężeniu ducha na chwilę nie poprzestawał się modlić, aby ciągle nim być na straży. Wśród dwu rozmów, wśród dwu myśli, odmawiał wiersz psalmu, lub wysyłał westchnienie do Boga.
Oba z bratem nie tracili nadziei, że się obronią, lecz dzień każdy troski pomnażał.
— Ciężkie na was włożę znów brzemię — rzekł.
— Bylem mu podołał — odparł Stach.
— Widzicie co się dzieje, zamek sobie budują, jakby nam grozić chcieli, że ten zniszczą, a zawczasu inny przysposabiają. Kto wie, czy Kaźmierz zna położenie nasze i jak rychło powróci! Trzeba słać do niego.
A po chwili dodał:
— Jedźcie wy!
Stach stęknął.
— Nie proszę o zwolnienie ani się wzdragam — rzekł — ale jakże ja mogę stanąć przed obliczem pana? Wiecie ktom jest, że się mu ukazywać nie wolno mi, bom ja żywym dlań — policzkiem!
Biskup wysłuchał.
— Nie potrzebujecie z tem iść do samego księcia — odpowiedział — złożycie się chorobą, poślecie mu pisanie odemnie. Zwierzyć tego nie mogę innemu. Czyniliście już wiele dla okupienia grzechu młodości, zróbcie i to jeszcze, zasłużycie się panu, nam, królestwu....
Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto przemknie się niepoznany, jak z niego wymknie. Biskup wiedział, że nie mniejszych już dokazywał spraw, snując się po Szlązku i Wielkopolsce, a życia swego nie żałował.
Wojewoda Mikołaj mniej mu ufał, i obawiał się, aby go z listami nie wzięto. Zarzucano go pytaniami, biskup zachęcał. Mikołaj rad nie skąpił, w ostatku spytano, czy się podejmie. Milczał długo, ważył, wreszcie westchnienie mu się wyrwało i rzekł:
— Bóg łaskaw, pójdę!
Wojewoda po ramieniu go uderzył.
— Tak — dodał — będziesz miał opiekę Bożą nad sobą, bo dobrej sprawie usłużysz. Bierz do pomocy co ci trzeba, opatrz się w pieniądze i spiesz!
Biskup dodał:
— Dam ci kartkę z pieczęcią moją, do pierwszego probostwa dojechawszy, konie sobie dawać każ. Od dzwonnicy do dzwonnicy niech cię odwożą, a pośpieszaj!
Stachowi twarz poweselała.
— O to tylko proszę miłości waszej — odezwał się do biskupa — abyście, jeżeli zginę, byli mi świadkiem, żem moją pokutę do końca życia doprowadził, a za duszę grzeszną mszę odprawiali.
Pocałował w rękę biskupa, który błogosławił rozrzewniony.
Wyprawiono Stacha nim wieczór nadszedł. Pierwsza z zamku ucieczka z Żegciem, przydała się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy zciemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się niepostrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli po cichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały. Stach znowu na czółen rachował, jak przy dawniejszej ucieczce i pierwsze, które im się nastręczyło, pochwycił. Skoczyli już weń, gdy rybak na sieciach śpiący w nim, narobił wrzawy zerwawszy się. Żegieć chwycił go za barki i do wody cisnął, aby z obozu ludzi wrzaskiem swym nie ściągnął, odepchnąwszy się od brzegu, wypłynęli na środek, gdzie już po nocy ani ich dojrzeć, ani pochwycić nikt nie mógł.



V.

U Starosty Warsza, w jego dworze na mieście, czasu tego wesoło było jak nigdy, i ludno tak, iż każdy inny człek, nie byłby mógł długo w usługach gości tylu wydołać. Starosta, choć giętki i podatny, miał żelazną siłę.
Mało to, że wszystkie sprawy i żałoby miejskie się tu rozsądzały, a było ich mnogo, bo między żołdactwem a mieszczany nieustanne wynikały spory i prócz tego starszyznę trzeba było dniem i nocą przyjmować, karmić i poić, wszystkie obozu rozkazy spełniać, żywności dostarczać, i dworować panom, aby z łaski nie wypaść.
W mieście samem nie bardzo szło po myśli Staroście.
Siedemdziesiąt zawołań ziemiańskich wprowadziło na stolicę nowego pana, mieszczanie zaskoczeni musieli też wrota otworzyć i pokłonić się. W początkach w śmierć Kaźmierza uwierzono, siła Mieszkowa zastraszała, teraz już zaczynano różnie mówić o zgonie księcia, wielu zaprzeczało tej baśni, a wojska dawały się srodze we znaki.
Trzeba je było karmić, a czasu wojny nowe prawo o podwodach i przewodach zapomniane zostało. Brano mieszczanom i kmieciom konie, strawę, siano, co kto napadł, nie pytając i nie płacąc.
W mieście baby musiano zamykać, bo obozowi ludzie zuchwale się z niemi poufalili — śpiżarnie chować, pieniądze zakopywać.
Szemrali bardzo kupcy i mieszczanie, że za Kaźmierza czasów cale inaczej bywało.
Nikomu tak pilno nie było ażeby zamek na Wawelu zdobyto, jak Warszowi. Stał mu nad głową, jak groźba. Zdawało mu się, że ludzie ci wojować nie umieli, nadto żałowali trochę gminu poświęcić, który na to był, aby go bito i tłuczono.
Zamek jakby się im urągał; przeczył nowemu panowaniu, które sobie nowe gniazdo musiało budować pod jego bokiem.
Szybko wznosił się ten gród nowy, choć niepokaźny, licho klecony, z drzewa cały — zawsze on znaczył, że tamtego nie zdobyto i rychło się zająć nie spodziewano.
Tymczasem zaczynano przebąkiwać, że na Rusi wszystko było skończone i ład przywrócony po myśli księcia.
Ziemian, co stronę Mieszka trzymali, liczono siedemdziesięciu, tych co Kaźmierzowi dobrze życzyli, dziesięćkroć więcej.
Kaźmierz, gdzie się tylko pokazał — zwyciężał, Mieszkowi upartemu nic się nie wiodło. Pierwsza radość z nowego pana, zaczynała się w niepokój zamieniać. Nuż tamten powróci?
Tymczasem Kietlicz lekkiej ręki nie miał. On tu teraz wszystkiem rządził, bo Mieszek na niego się zdawał i nim wyręczał wszędzie. Z Serbem ani rozgadać się, ani go uprosić nie było podobna. Nie patrzał ludzi, przyjaciela czy wroga darł ze skóry.
— Na to wojna! — powiadał.
A Warsz mu wtórować musiał.
— Na to wojna!
Tymczasem u starosty, jak w gospodzie, pito i jedzono od brzasku do pierwszych kurów, a choć miasto dostarczało dużo, Warsz musiał dokładać. W ostatku, zamiast wdzięczności, lada ciura zrywał się na niego, groził i od czci odsądzał.
Gdyby zamku dobyto, wszystkoby wejść w karby musiało, załoga stanęłaby na nim, a obóz się rozszedł po okolicy i zamkach. Byłby pokój. Zamek stał, we wnętrznościach swych gróźb pełen i wojny.
Co gorsza, nowemu panu i jego pomocnikom, zamiast coby miało dobrej myśli i łaskawości przybywać, — coraz tylko gniewu i złości przyrastało. Warsz nie śmiał się skarżyć nikomu, ale pożółkł z troski i zbledniał ze strachu.
Jednego wieczora, cboć[142] żadnego widomego do tego powodu nie było, dał się czuć niepokój na mieście i w zamku; ludzie z obozu biegali w różne strony, wysyłani konno i pieszo; parę oddziałów wyprawiono śpiesznie na gościńce; koło wrót miejskich powiększono straże i czujniej chodzić zaczęto, przy nowym grodzie drewnianym roiło się, brzęczało, szumiało, jak w ulu.
U starosty Warsza, mimo że stoły były jak zawsze na przyjmowanie gości gotowe, zrobiło się dziwnie pusto, muchy tylko z mis się żywiły. On sam, który tych dni częściej chodził w kaftanie i żupanie, teraz przywdział blachy, miał się w pogotowiu, jak do wystąpienia.
Po ulicach spotykając się ludzie szeptali z sobą bojaźliwie, pytając co się działo? Niewiele kto wiedział. Popłoch czuć było, lecz zkąd on szedł, co groziło? — chyba starszyzna sama była wtajemniczona. Przez część nocy widać było ognie na wałach, krzątaninę około szałasów i wozów, konie nawet z paszy nad Wisłą wszystkie pościągano.
Ciekawsi mieszczanie, mający stosunki z ziemiany i pulkowódzcami[143], podchodzili ukradkiem do znajomych, lecz na zapytanie, co się dzieje? odpowiadano im, że nic nie wiedzą — a kazano być w pogotowiu i czujności.
Krakowianie wyciągali z tego łatwy wniosek, że jakiś, zkądś nieprzyjaciel zagrażać musiał, a któżby nim mógł być, jeżeli nie Kaźmierz i wojska jego?
Padła trwoga na wszystkich, co jawnie stronę Mieszka trzymali. Starosta Warsz posłał na zamek syna, który niedorosły był, ale roztropny, tak iż mu zawierzano, pytając Kietlicza poufnie: — Czy co groziło? Serb odparł gniewnie chłopcu, aby do licha szedł, i odprawił go z niczem.
Syna i starą żonę zostawiwszy w domu na wypadek przybycia gości, starosta niespokojny przypasawszy miecz, hełm na głowę włożywszy, mrokiem pobiegł do dworku Juchima. Tam się spodziewał najpewniej czegoś dowiedzieć. Tu, jak zwykle, długo stukać było potrzeba i opowiadać się nim wrota otwarto nie bardzo chętliwie. Puszczono starostę, który żyda zastał w izbie siedzącego nad stołem, w obu rękach trzymającego starą głowę, zatopionego w myślach.
Ujrzawszy dostojnego gościa, starzec podniósł się z ciężkością, spojrzał nań i powoli przywlókł się ku niemu.
— Co się to dzieje? nie wiecie wy? — zapytał Warsz — nigdzie nic dopytać nie mogę. Przyszedłem do was. Ludzie biegają, w obozie ruch! Co to jest?
Juchim podniósł ręce do góry i począł głosem drżącym:
— Ręka Wszechmocnego nas dotknęła! Nieszczęście nad głowami naszemi!... Zagłada czeka, śmierć, zniszczenie, zguba!
Starosta osłupiał.
— Mów! co? — zakrzyknął.
— Nie wiecie nic? Książe Kaźmierz powraca! Idzie z całem rycerstwem swem i z Rusią. Po drodze w Lubelskiej ziemi, z Sandomirza jego wierni się doń zbiegają. Siłę ma wielką, z nią na nas idzie. Idzie i jak piorun ognisty spadnie na głowy nasze!
Warsz oniemiał ze zgrozy. On i Juchim byli w położeniu podobnem. Widzieli ich wszyscy gorliwie dla Mieszka pracujących, posiłkujących mu; obu czekała nieubłagana zemsta wojewody Mikołaja, który znał wszystko i wiedział. Oba mogli się za zgubionych uważać.
— Co bo mówicie? — przerwał Warsz, sam sobie usiłując dodać odwagi. — Mamy z sobą wojsko Mieszka i wszystkich ziemian krakowskich. Ruś! co znaczy niesforny tłum, garść jakaś?...
— My ziemian mamy! — odparł Juchim. — A wielu ich z nami? Albo oni umieją sobie robić przyjaciół? Od tej pory jak tu są, połowę stracili tych co mieli! Nigdy ich dużo nie było, kłamali! Kietlicz odzierając i bezczeszcząc, resztę zniechęcił. Co ziemianie znaczą, którzy dziś jednemu, jutro drugiemu służyć gotowi?
Juchim ręce załamał – Warsz stał, myśląc już tylko o sobie.
— Któż tu weźmie górę — spytał.
— Kto? — zawołał Juchim. — Na co to pytać!? Zamek się trzyma. Kaźmierz ich precz rozmiecie! On podejdzie z jednej, wojewoda z drugiej strony — wszystko się rozleci! Ziemianie zdradzą, gdy Kaźmierza żywym zobaczą!
— A ty co myślisz z sobą? — dodał starosta.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
Juchim westchnął.
— Ja? — rzekł cicho — ja jestem mały człowiek, ja siedzę w domu, ją służę każdemu kto mnie potrzebuje, ja tu gość! Że musiałem iść się kłaniać Mieszkowi, co za dziw? Każdy musi bronić swoich kości! Ja wojska nie mam, tylko pokłon mój.
Zamilkł, pot ocierając z czoła.
— Gdzie jest pokój, gdzie jest bezpieczeństwo na ziemi! — zamruczał.
Głową począł trząść, rękami ruchy czyniąc dziwaczne. Słów mu brakło ze wzruszenia.
Warsz zatopiony był w sobie.
— Ja muszę radzić inaczej — począł. — Oni powiedzą, że ja miasto wydałem! Nieprzyjaciół mam między mieszczanami. Powiedzą, żem miał zmowy z Kietliczem, żem ja naprzeciw niego jeździł. Kto wie, czego nie zmyślą na mnie! Ja życia nie jestem pewny, mnie ztąd z wojskiem trzeba, precz!
— A! — westchnął — dom, pola, wszystko zabrać gotowi!
Zawahał się.
— Juchim! — dodał — tobie nie będzie nic. Kupuj sobie dom, ogrody, wszystko!
— Ah! — krzyknął żyd — a mnie to na co? Albo ja mam za co kupować i czem płacić? Ta wojna ostatni grosz mi wycisnęła! Pożyczałem księciu, dałem synowi, wziął Kietlicz; ja nie mam nic! nic!
Potrząsł połami sukni i jęknął.
Oba stali długo niemi.
— Życie ratować trzeba, to najdroższe — dodał Warsz. — Kto wie co jeszcze będzie; kto życie ma, wszystko ma!
Żyd mu nic nie odpowiedział. Dotąd ze starostą byli w stosunkach takich, że Juchim mu się kłaniał, a Warsz go bardzo szanował; teraz zobojętnieli dla siebie, Juchim stał wyżej, starosta stracił na powadze.
— Co oni mnie zrobić mogą? — począł Warsz napół do siebie, pół do żyda — co mówicie? na gardle ukarzą?
Juchim zadumał się.
— Jeżeli sam książe sądzić będzie?... on jest miękkiego serca i krwi nie chciwy, ale wojewoda! — A co im po mojem gardlel[144]... — zagadnął Warsz. — Starostwo odbiorą?? aby gardło zostało! Do kopalni poszlą? A i ztamtąd ludzie wracają, gdy się mają czem wykupić. Uciec, to znaczy przyznać się do winy i do strachu? skazać się samemu!
Juchim nie przeczył ani potakiwał, jęczał. Starosta przeszedł się po izbie razy parę z głową spuszczoną i prawie bez pożegnania wysunął się nazad do domu. Idąc przechodzić było potrzeba przez uliczki wązkie, od nowego zamku dolnego na zamek wiodące, przebiegały je oddziały zbrojne, mimo nocy nie ustawało poruszenie w obozie.
W domu zastał Warsz w izbie pustej tylko jednookiego Berezę nad kuflem, który mu kazała podać żona starosty. Kietliczowy sługa, teraz już pu!kowódzca[145], siedział ponuro zadumany, mrucząc coś sam do siebie. Uzbrojony był od stóp do głów, napiły i zły. Zobaczywszy gospodarza, ledwie się ruszył, ręką ogromną w rękawicy żelaznej uderzył o stół aż wszystko zabrzęczało.
Spojrzał Bereza na Warsza ostro i złośliwie.
— E, wy! wy! — zaburczał — wy wszyscy grodowi i ziemianie i wiele was tu jest, was by jak szczenięta wytopić i wydusić! Co po was! Gdyby dziesięciu panów było, po kolei każdemu będziecie na wierność przysięgali, a wszystkich zdradzicie! My was znamy! Komu tu wierzyć? Kłanialiście się i za kolana łapali, a jak się tamtego chorągwie pokażą, pójdziecie z pokłonem do niego. E, wy!
Dopił kubka i cisnął nim o stół. Starosta patrzał milczący i gniewny, ale Bereza ani na jego urząd, ni na gniew nie zważał. Nasunął hełm na głowę, poprawił pasa, na którym miecz miał uwieszony i powoli wywlókł się, nie powiedziawszy — Bóg zapłać!
Izba pustką stała.
Zwykle o tej porze bywało w niej najtłumniej, najwrzawliwiej; teraz choć drzwi stały na oścież otwarte, a światło biło na ulicę — nikt się nie przybłąkał. Ludzie przechodzili różni, nikt nie zajrzał.
Około północy, gdy koguty piały, już żona starosty chciała kazać dom zamykać, gdy niespodzianie z za węgła wysunęła się ludzi gromadka. Nie byli to rycerze, ani ziemianie, ale mieszczanie, których tu od niejakiego czasu mało widywano, oprócz kilku Warsza przyjaciół.
Ci, co teraz po nocy przybywali, właśnie do przeciwnego należeli obozu. Starosta, który jeszcze po izbie chodził stękając, zobaczywszy ich kilkunastu, a między niemi najpoważniejsze głowy, kupców bogatych, rzemieślników dostatnich — zmięszał się nieco.
Milcząc weszli do izby, a ostatni, nie pytając gospodarza, drzwi za sobą zasunął. Warszowi zrobiło się gorąco, potem zimno, zbladł, zmięszał się więcej jeszcze, stał się pokornym, słodkim, uprzejmym dla tych gości, których niedawno w ulicy ledwie chciał znać.
Starszyzna ta, poubierana w suknie długie, w kołpakach wysokich, ludzie wiekowi, poważni, stali długo z początku, rozglądając się, otaczając starostę.
Milczenia nikt nie przerywał.
— Cóż mi to, miłościwi bracia, przynosicie? — odezwał się w końcu Warsz łagodnie.
Patrzali po sobie, jakby wybierając tego co za wszystkich mówić miał.
Wysunął się naprzód podżyły, okrągły Soroka i ręką się po głowie pogładziwszy, poprawiwszy pasa rzekł:
— No, Warsz, wy nas wprowadziliście w kałużę, myślcie jak z niej wyciągnąć! Co teraz będzie?
— Ja? ja was wprowadził? — składając ręce przerwał starosta. — Ja? Com ja winien?... Czy to my mogliśmy się bronić, aby miasto w perzynę obrócili?
— A dziś ono choć nie w perzynie — dodał Soroka — to bez skóry i bez chleba kawałka. Popytajcie nas, wy tego nie zaznaliście co my biedaki, chudziny... A co teraz, panie starosto, co dalej?
— Albom ja temu winien co jest, abym odpowiadał za to co będzie? — zawołał Warsz.
— Hej, Warsz! A któż to z ziemiany siedemdziesięcią, z tą kupą warchołów się wąchał, kto im wrota otwierał? Gdybyście wy potajemnie do Mieszka nie jeździli, nie dali mu znać co gdzie stoi, nie obiecali miasta dać, nie byłoby tego co jest!
Wszyscy gorąco potakiwali, Warsz to się za włosy porywał, to w piersi bił, odskakiwał, przebiegał, a z ust wyrywały mu się niepowiązane słowa.
— No! co teraz? — naglił Soroka.
— A no, teraz — wtrącił Samko Zamiecha śmiało — coście zrobili dla Mieszka, musicie uczynić dla naszego prawego pana, nad którego my innego znać nie chcemy.
Mówicie, że miasto ocalić żądaliście? Przyjdzie Kaźmierz, to go też nie pożałuje, gdy mu bramy zamkniemy. On jak on, bo litościwy, a Ruś, którą z sobą ma, z dymem nas puści.
— Pewnie! — potwierdzili stojący za nim.
Warsz się za głowę trzymał.
— Albo ja wam bronię bramy otwierać? — zawołał — róbcie sobie co chcecie! Ja nie wiem co czynić! Ja zawsze o dobro wasze dbałem, jak o swoje, reszta u mnie była niczem. Za was i za miasto ja albo głowę dam, albo do torby przyjdę!
— Ej! ej! — rzekł Soroka. — Albo to my was nie znamy? albo to my nie wiemy, kto na czem siedzi i komu służy? Komu wy to mówicie?
Warsz załamał ręce i milczał.
Gromadka starszych stała, jak sędziowie przed winowajcą.
— Anośmy po to przyszli — rzekł Soroka — aby wam dowodnie rzec, że, chcecie wy czy nie, my panu Kaźmierzowi otworzym wrota, a przyjmiemy go jak pana naszego!
Na głowę kłamali ci co rzekli, że umarł, ino co go nie widać!
Warsz ramionami ściągnąwszy, po namyśle przystąpił do Soroki.
— Róbcie sobie co chcecie — rzekł — ja — dobra miasta tylko pragnę. Byle mi głowy z karku nie strącili!
— Wasza głowa wasza rzecz — odparł Soroka — pilnujcie jej sobie, my mały ludek nikomu ich nie zdejmujemy ani przyprawiamy!
Postali chwilę i powolnym krokiem ku drzwiom się skierowali, za niemi kroczył aż do progu pokornie Warsz i, gdy ostatni z nich wyszedł, postawszy jak osowiały we drzwiach, powlókł chwiejąc się do izby.
Drugie kury piały. Wiosenna noc już się dalekim ku wschodowi brzaskiem rozjaśniać zaczynała. Warsz przeszedłszy się po pustej jadalni powrócił do progu i zapatrzył się w pustą ulicę. O spoczynku myśleć już nie czas było. U św. Floryana dzwonek jakiś ranny na modlitwę wołał; od strony zamku nowego słychać było głuchą wrzawę dolatującą aż tu, gwar stłumiony. Tam też nie spano. Ruch panował w obozie. W izbie światło było pogasło. Starosta oddychał rannem powietrzem, sam nie wiedząc dla czego sen go nie brał. Niepokój nim miotał. Dzień się robił coraz większy, szarzało, bielało. Od strony obozu z gwaru wyszedł tentent daleki, jakby jazda szła wolna drogą, krokiem mierzonym.
Chwilę jeszcze Warsz stał tak w progu, gdy coraz bliżej słyszeć się dał tentent koni. Ulicą postępował jakiś oddział wojska — dokąd? Chyba za miasto? Nie naprzeciw Kaźmierzowi ruszył, bo on z tej strony iść nie mógł.
Serce mu bić zaczęło, mieliżby dobrowolnie opuścić Kraków?
Warsz drzwi prędko przymknąwszy, sam za niemi ukrył się tak, aby przez szparę na ulicę mógł patrzeć.
Oddział stąpał powoli, długo nań czekać musiał. Naostatek pokazali się ludzie, których poznawał łatwo, jako przyboczną straż książęcą, wszyscy w kolczugach, dobrze zbrojni i jednako poodziewani. Jechali z cicha, jakby miasta budzić nie chcieli, milczący, szyszakami pokryte twarze. Przodem jechał pułkowódzca, szła chorągiew zwinięta. Za oddziałem w małym przestanku, osobno postępowało kilku ludzi.
Otaczali oni jednego, w którym Warsz poznał Mieszka. Okryty popielicowym kożuszkiem na zbroję, jechał z głową na piersi zwieszoną, z brodą podpartą, którą mu część dolną twarzy zasłaniała, zasępiony, blady, straszny, jakby nie wiedział co się z nim dzieje. Nie patrzył przed siebie, patrzył pod siebie, konia nie wiódł, szedł on sam za drugiemi. Dokoła go osłaniali dworzanie, ale Kietlicza ani Bolka widać nie było. Domyślił się Warsz, że ci na nowym zamku zostać musieli.
Dwa oddziały szczupłe zamykały ten pochód smutny, jakby pogrzebowy, wśród ciszy poranku uśpionego wysuwający się z miasta ukradkiem.
Książe uchodził unosząc życie i swobodę, ale wojsko jego nie ustępowało, zamek więc i miasto z nim bronić się miało, wystawiając na zniszczenie.
Przeprowadziwszy ich oczyma, Warsz zamknął drzwi i przy nich upadł na ławę. Ze znużenia i frasunku jak był we zbroi, oparłszy się o stół, z głową zwieszoną, wpadł w sen głęboki a niespokojny.
Zbudziło go gwałtowne do drzwi dobijanie się. Zerwał się nie wiedząc już z pełna gdzie jest i co się z nim dzieje. Biały dzień jasny wpadł przez szczeliny pozasuwanych okiennic. Do drzwi wciąż szturmowano gwałtownie i głosy nakazujące domagały się wpuszczenia.
Warsz pośpieszył odryglować zasuwy i ledwie miał czas w bok ustąpić, gdy na próg wpadł od stóp do głów zbrojny Kietlicz, z oczyma zaczerwienionemi, z odgróżkami na ustach, hełm tylko co zdjęty trzymając w ręku.
Zobaczywszy Warsza ochłonął nieco, ale złość z niego zionęła jeszcze i przekleństwa z ust wymykały się jak grzmoty dalekie po gwałtownej burzy. Warsz zaspany ledwie się trzymał na nogach. Kietlicz tych co za nim szli, skinąwszy ręką za drzwiami zostawił.
— Śpisz, stary niedołęgo! — zakrzyczał — a tu miasta bronić trzeba! Ty niedbalcze! ty! Wrota zamykać, niech się mieszczanie kto żyw, zbroją.
— Nie kazał mi nikt! nie mówił nikt! nic nie wiem! — odparł Warsz.
— Rusiny ciągną z mordem, z pożogą! Idą mścić się za krew i ogień, który wasz miły Kaźmierz do ich ziemi nosił! Odwet przychodził! Brońcież się wy, baby jakieś, bo zamek mój też się będzie bronił do upadłego!
— A! — zawołał starosta — brońcież wy i nas. Sami się nie obroniemy.
— Mieszczan wypędź do nogi! na częstokoły, wały, do bram! Musicie się bronić zajęcze syny, bo życia stradacie. Ruś was miłować nie będzie. Wasz to Kaźmierz pono prowadzi ją na swych poddanych, tak jak Władysław Połowców.
To mówiąc stojącego jeszcze Warsza, Kietlicz pchnął silnie ogromną, pięścią zaciśniętą.
— Idź, czego stoisz! idź! Coś ogłupiał! Rozsyłaj, trąb żeby mi ludzie szli do obrony, z czem kto ma. A poddacie się bez walki, ja was wyrznę w pień! Ja — bo ja na zamku siedzieć będę, póki nie nadciągną posiłki. Idź! idź!
To mówiąc Serb wystraszonego starostę popędził w głąb izby, a sam zawrócił się do konia, którego łeb we drzwiach widać było. Dysząc oprawca na zamek wprost pobiegł ze swemi.
Pozbywszy się go Warsz długo stał jak wryty. Co miał czynić? słuchać jego, czy być posłusznym mieszczanom? Tak czy owak głową odpowiadał. Krzyk wpadającej żony do reszty go pomięszał. Chwycił za hełm na stole, i zapomniawszy przypasać miecza, nie wiedząc sam dokąd wybiegł w ulicę.
Tu ludzie snuli się tam i sam wystraszeni jak on, od drzwi do drzwi, spiesząc się, pędząc, stając, wykrzykując, wołając się. Miasto było obrazem nieładu i popłochu. Rządził kto chciał, rozkazywał kto głośniej krzyczał, słuchano chwilę, potem czyniono co kto inny doradzał.
Kupki przy wrotach domostw zbierały się niespokojne, zwiększały, rosły, rozpraszały, gromadziły w innych miejscach. Zatrzymywano przechodniów, rzucano się na ludzi nieznanych. Ciekawsi biegli ku bramom, bojaźliwsi uchodzili do lochów i szop, w ogrody.
Warsz wybiegłszy z domu opadnięty natychmiast, zarzucony pytaniami, groźbami, nie odpowiadał na nie, wyrywał się jakby już tylko myślał o własnem ocaleniu. Chwytano go za suknie, szarpano odzież na nim. Nie wiedział dokąd się skryć, czując tylko, że najgorzej było w domu pozostać. W niepewności co czynić miał, wolał nic nie robić i skryć się. Jako schronienie jedyne dwór Juchima na myśl mu przychodził.
Wyrwawszy się gwałtem z rąk tych co się od niego domagali aby ich bronił i radził im, Warsz małemi uliczkami zbiegł pod dwór żyda. Tu pusto było. Bił we wrota co sił stało, długo odpowiadało mu milczenie tylko.
Wreszcie zasuwa w furcie się otwarła i blada twarz Juchima ukazała za nią.
— Idź! ty, człowiecze złej godziny! — zawołał gniewnie żyd. — Czego ty chcesz odemnie? Ja cię znać nie chcę? Jam ci nie winien nic.
— Wpuść! na Boga, zlituj się.
— U mnie miejsca niema — nie chcę, nie przyjmę! Na moją starą głowę nieszczęścia ściągać nie będę! Idź! idź, tu dla ciebie miejsca niema!
I zasuwa w oknie zamknęła się tak silnie, iż furta zadrżała. Warsz pozostał sam ze swą rozpaczą.
W mieście tymczasem nieład się coraz powiększał, każdy zrazu czynił co chciał, potem starsi mieszczanie, naradziwszy się z sobą, poszli do bram, pilnując aby ich nie zamykano. Chciał kto z miasta precz, wypuszczali go, chciał do miasta nie bronili — czekali.
Poznać było łatwo, że miasto się ani myśli ni chce opierać, i gdyby był Warsz sprobował pełnić rozkaz Kietlicza, byłby może życie postradał, a niktby go już nie usłuchał.
Wszystko to się spełniło nim jeden żołnierz Kaźmierzów ukazał się pod murami, nim najmniejsza garstka przodowników przybyła.
Wieść o nadchodzących przyniesiono na zamek, ztąd ona rozeszła się po mieście. Zastępy Kaźmierza odmalowano tak groźno, że Mieszek po naradzie wolał sam ustąpić i iść po posiłki, a synowi zostawić zamek, powierzając go Kietliczowi. Na dolnym grodzie czyniono przygotowania do rozpaczliwej jego obrony.
Wszystko to nie mogło ujść oka tych co na Wawelu czuwali. Wojewoda Mikołaj już z wieczora dostrzegł co się działo w obozie nieprzyjaciela, serce wszystkim urosło, nowy duch wstąpił.
Domyślano się odsieczy.
Z wieży czatowano nieustannie, a że Wawel nad dolnym zamkiem panował, widać było najmniejszy ruch w nim i co się działo dokoła.
Pewnym był wojewoda, że największe niebezpieczeństwo przeszło, że lada dzień niewola się skończy. Zamierzał jak się tylko wojsko Kaźmierzowe ukaże, sam wypaść z zamku, aby oblegających wziąć w kleszcze.
— Teraz ten niezmożony warchoł wpaść musi w ręce nasze — mówił wojewoda, biskupa po rękach całując. — Okrutny nie jestem, zemsty chciwy nie byłem nigdy, ale oszczędzić go, grzech! Inaczej my i pan nasz nigdy nie zażyjemy pokoju.
— Bogu zostaw staranie o pomstę i pokój nasz — odparł biskup. — Byleśmy z więzienia tego wyzwoleni zostali, a pan nasz na zamek wrócił!
Jak na mieście i zamku dolnym wszystko było w trwodze, tu po długim ucisku, oddychało radością wielką. Księżna z synaczkiem i córką Adelaidą szły Bogu dziękować na mszę biskupią. Kościół mimowolnie przypominał jej męża, głos organu i śpiew łzy z oczów wyciskały; przypominała sobie Kaźmierza przy tych organach, grającego i śpiewającego pieśni pobożne.
Lud na Wawelu, choć jeszcze nikogo widać nie było, czuł się weselszym, silniejszym. Nareszcie te okowy co go opasywały, prysnąć miały, a on odetchnąć swobodniej.
— Pan przybywa! — wołano w dłonie poklaskując.
Tłumnie na wałach zebrani, napróżno jednak do wieczora samego oczekiwali żeby się przeczucia ziściły. Wprawdzie na dole, dotąd porozpraszane skupiały się siły, ale jak okiem zajrzeć, żaden oddział, ani czaty przednie się nie ukazały. Noc zapadła ciemna, wietrzna, chmurna, dalekiemi rozświecona błyskami, nic nie dojrzano, nie zmieniło się nic.
W mieście tylko gotowało się, wrzało, kipiało i dopiero późno w głęboką noc, uciszać nieco zaczęło.
Kietlicz, któremu dano znać, że bramy miasta stały otworem, posłał swych ludzi na mieszczan i pędzić ich kazał do obrony, a wrota zamykać. Lecz na ruchomą falę ludu, gdy się nie lęka zemsty, a czuje trochę silniejszą, niema potęgi coby ją zauzdała i wstrzymała. Schwycić ludzi nie było podobna. Tłumy się rozlewały, znikały jakby szły pod ziemię, skupiały potem w okamgnieniu i rozpraszały znowu, jakby naigrawając się z tych co je opanować myśleli. Małe ledwie gromadki dawały się zapędzić ku bramom, a i te, zaledwie odeszli stróże, znikały gdzieś za domy i płotami..
Noc to była bezsenna.
Niektórzy na dachy powyłaziwszy, spoglądali w ciemną jej otchłań, wypatrując tego, którego niegdyś wybawicielem zwali, i teraz go tem imieniem witać gotowi.
Cisza panowała w okolicy, tylko wprawniejsze oczy, z wierzchołka domostw, mogły dojrzeć na wschodzie, jakby bladą łunę na obłokach odbitą. Była li to jutrzenka nowego dnia czy zwiastunka pożogi i wojny?
Co się z Warszem działo nikt nie wiedział. Biegano szukając go wszędzie. Od tej pory, gdy stukał do dworku Juchima, nie widział go nikt. Kietlicz słał po niego ludzi, mieszczanie, starszyzna gromadami upominali się o niego u płaczącej żony, zaklinającej się, że nic o nim nie wiedziała. Strzęsiono dom, szopy, lochy, nie było śladu.
Co widząc mieszczanie po cichu między sobą wybrali starostę, ale o nim nie dali znać do zamku, aby Kietlicz nań nie wsiadł. Czekali jutra.
Nazajutrz rano deszcz kropił, ale słońce dobywało się z chmur, wiatr rozpędzał obłoki powoli.
Po wczorajszym popłochu oczekiwanie dłuższe, nieco uspokojenia dało. Na zamku dolnym ochłonięto ze strachu, na górnym ogarniał niepokój. Na mieście już nie wiedziano co myśleć.
Kietlicz chciał koniecznie ażeby miasto się zawarło i broniło, ale swojemi ludźmi, za mało ich mając, osadzać go nie mógł. Posłano do ziemian, którzy obiecywali stawać z Mieszkiem i wprowadzili go do Krakowa; teraz ich już widać nie było. Nie odmawiali posiłków, obiecywali się zwołać, pogotowiu nie było nic.
Siedzieli po gródkach, patrząc co Bóg da.
Kietlicz się i na nich odgrażał straszliwie, ale odgróżki szły na wiatr.
Dzień cały znowu upłynął przy wzrastającym niepokoju. Chociaż wiadomość o zbliżającym się z Rusią Kaźmierzu pewną była, bo ci co ją przynieśli na własne oczy widzieli pułki, które prowadził, zaczynano wątpić czy wprost na Kraków pociągnie. Wieczór już nadchodził, gdy okrzyki wielkie u bram miasta, odbiły się na zamkach obu. Nikt przybywających nie widział, podkradali się cicho, i ukazali u wrót, gdy się ich nie spodziewano.
Stały im wszystkie otworem.
W jednym z nich Soroka z głową odkrytą, przyjmował księcia Kaźmierza, który na koniu siwym jechał, u boku mając kniazia Romana. Za niemi szły pułki polskie i ruskie. Razem wojsko i mieszczanie wielkim głosem Kaźmierza okrzykiwać zaczęli. Kilką ulicami wciągnęli tak bez przeszkody do miasta, które Ruś zobaczywszy, z obawy jej puste trochę się wydało.
Kaźmierz jechał wprost do kościoła św. Floryana, aby tam Bogu za powrót dziękować.
Dopiero, gdy ujrzano z górnego zamku te zastępy i poznano chorągwie, biskup kazał we dzwony uderzyć i na wałach ludzie zahuczeli okrzykami.
Na dolnym szczelnie się zamknęli Mieszkowi.
Nadchodzący mrok nie dozwolił nic poczynać, jechali tylko książęta oglądać poczwarny, na prędce sklecony gród dolny, aby radzić jak go zdobywać.
Po Haliczu i Brześciu, którym Kaźmierz rady dał, choć obronniejsze były, zamek Kietlicza nie zdał się strasznym. Mógł jednak trochę zachodu i krwi kosztować.
Wojsko w rynku, po ulicach, na przedmieściach, około Wawelu się rozłożyło. Na sam Wawel przystępu bronił obóz i wojsko Mieszkowe. Książe zajął dworzec biskupi. W godzinie zmieniło miasto oblicze, stało się innem niż wczoraj, niby obozem jednym. Nieśmiało otwierali mieszczanie domy swe, Rusinów się obawiając, ale przekonawszy się, że spokojni byli, powoli się i z nimi bratać poczęli. Wszczął się gwar, biesiady, opowiadania, śmiechy, wskazywano co i gdzie leżało, obliczanie sił, wróżby na jutro. Choć miało obrońców, czuło miasto, że mu jeszcze srodze pokutować przyjdzie nim się Mieszkowych pozbędzie. Wojna miała się stoczyć prawie na ich śmieciskach.
Nocą jeszcze pościągano z miasta do księcia Kaźmierza ludzi, którzy świadczyli, co się tu, jak i przez kogo działo. Niektórzy dobrowolnie biegli opowiadać co widzieli.
Słuchał Kaźmierz i łza mu się w oczach kręciła.
— Com zawinił tym, którzy mnie opuścili? — odezwał się. — Starałem się być dla wszystkich sprawiedliwym i miłosiernym.
Bolało go najwięcej to, że ziemianie krakowscy tak pochopni byli do odstępstwa. Chciano mu imiona ich zliczyć, aby się przekonał, że tych niewielu było, lecz słuchać odmówił.
— Wiedzieć nie chcę, którzy byli aby w sercu gniew i pomsta się nie zrodziła — rzekł książe.
Późno w noc u drzwi pańskich znalazł się i ten, którego najmniej spodziewać się było można — skarbny Juchim. Stał już oddawna przed wrotami z głową obnażoną, rękami zwieszonemi, dopominając się, by go wpuszczono. Gdy się docisnął do księcia, padł na kolana przed nim i długo ze wzruszenia mówić nie mógł.
Chciał uprzedzić, co na niego donosić miano.
— Błogosławiony niech będzie Bóg, który sprowadza sprawiedliwego — począł. — Za tobą było jęczęnie nasze i boleść wielka; głowy mieliśmy posypane popiołem i szaty rozdarte.
Książe, któremu już mówiono, że Juchim Mieszkowi służył, wymówek mu nie czynił.
Gdy żyd jeszcze błogosławił i witał, rzekł doń krótko:
— Służyłeś przecie dawnemu swemu panu!
— A czegóż biedny robak nie uczyni, gdy go nogą cisną? Życia bronić musi każdy! Miłościwy książe — westchnął Juchim — za gardło trzymali mnie, posłusznym musiałem być!
Spytał go książe o starostę, bo o stosunkach jego z żydem, już także miał doniesienie.
— Nie wiem o nim nic, poprzysiądz mogę! — rzekł Juchim. — Jeżeli winien kto, że miasto się poddało, chyba on; ale czemże bronić się miało? Komu żywot i mienie nie miłe?
Długo bardzo, niespokojnie Juchim błogosławił, tłumaczył się, użalał na ubóstwo, na zdzierstwo, na wojnę, na dolę swoję, przypadając do kolan milczącego Kaźmierza, który go opuścił, nie dając znaku ani gniewu, ani poruszenia.
Cisnęli się tak kto mógł z żalami, doniesieniami, zalecając wierność swoją.
Książe na brata Mieszka mówić nie dopuszczał, słuchać nie chcąc obwinień przeciw niemu i otwarcie się z tem oświadczywszy, że Kietlicz był wszystkiemu winien, on namową, podżegaczem i sprawcą. Ktokolwiek poczynał o Mieszku, on wnet prostował, sprowadzając na Kietlicza. Na Serba zwalano myśl i wykonanie zamachu, i upartą chęć trzymania się na dolnym zamku.
Nazajutrz rano bardzo, ledwie na dzień się brało, ziemianie zaczęli się w mieście okazywać, nawet ci, co do siedemdziesięciu się liczyli, którzy pierwsi z Mieszkiem wciągnęli. Nim rozedniało i książe wstał, liczba ziemian powiększyła się znacznie, pierwsi się tu znaleźli co najwinniejszemi czuli. Jeden na drugiego winę strącał, wszyscy teraz wracali do dawnego pana.
Gdy się książe ukazał, pokłonami i okrzykami go powitano.
Przyjął to spokojnie, bez wymówek, bez gniewu, ale bez radości z nawrócenia.
Śreniawa, któremu najwięcej zarzucali wierni Kaźmierzowi, począł się tłumaczyć.
— Serce ojcowskie przebaczy choćby obłąkanym — rzekł. — Ujmowali nas i nęcili nie wiedzieć czem Dobrogost i Sędziwój, najeżdżał Kietlicz.
Kietliczem wymawiali się wszyscy, groźbami tego, zrzucano nań własną winę.
— Sromamy się i kajamy, żeśmy ulegli — mówił Śreniawa — ludzka rzecz pobłądzić, królewska przebaczyć. Odtąd wiernie tobie i rodowi twemu służyć będziemy. Zwiedziono nas, grożono.
Zaczęli i inni, już księcia znając, na Kietlicza narzekać.
— Zmuszał nas, nękał, serca nam psował, kłamstwy nas wziął! — wołali.
Z gorliwością wielką ofiarowano się do zdobycia zamku dopomagać, w którym Kietlicza ująć na pewno się spodziewano.
Gdy książe z Romanem na koń siadł oglądać gród nowy, ziemianie wszyscy posypali się za nim.
Zamczysko na prędce sklecone i liche leżało u stóp Wawelu, ladajakim wałem otoczone i tynami opasane. Do budowy tej nic nie miał Mieszek oprócz kłód drzewa ogromnych, które z sąsiednich lasów pościągano, z nich się i szopy i ogrodzenia składały, łatwem więc zdało się ogień podłożyć i wyprzeć nim nieprzyjaciela. Obszerność zamku znacznych dosyć sił w nim pozostałych domyślać się kazała.
Z wierzchołka Wawelu postrzeżono zaraz Kaźmierza jadącego ze dworem, i okrzyk się podniósł wielki, dzwony św. Wacława witały pana radośnie, a z wieży wiała czerwona chorągiew, którą wiatr wesoło unosił.
Rusini i Polacy stali w szeregach, czekając skinienia, aby się rzucić na gród, lecz książe zwlókł hasło do boju. Nie chciał poczynać lekko, aby żywotów ludzkich oszczędzić. Objeżdżano i oglądano ze wszech stron, radząc jak najłatwiej zdobywać było.
Posłał książe naprzód, domagając się dobrowolnego poddania; tego, który jechał, strzałami odegnano, łajaniem i pogróżkami. Rusini natychmiast chcieli rzucić się na wały, lecz tego dnia spoczynek dano wojsku i opasano tylko gródek dokoła.
Przez cały dzień coraz nowe gromady ziemian i kmieci przybywały z okolic, i dziedziniec a ulice dokoła dworca biskupiego pełne ich były. Jednych tylko braci z Tęczyna brakło, którzy Mieszkowi dotrzymując wiernie, z ludźmi swemi do niego poszli.



VI.

Spełnił Stach poselstwo swe szczęśliwie, choć nie bez wielkich utrapień i mozołu. Niktby inny tego co on nie dokazał może, bo mało kto tyle co Stach włóczył się po ziemiach wszystkich i lepiej znał język ich i obyczaj. Na żadnym gościńcu obco mu nie było, gdzie zajechać, jak się opowiadać wiedział z doświadczenia. Znaczną część drogi przebywać musiał lasami, od probostwa do probostwa przeprowadzony, wymijając ludniejsze gościńce. Nad granicami szczególniej bezpieczeństwa nie było, włóczyły się tu gromady zbrojne, jedne Mieszkowemi się mieniąc, drugie Kaźmierza, chciwe w istocie zdobyczy tylko, szukając zwady, wdzierali się i Rusini bezpańscy, Połowców prowadząc z sobą na nieopatrzne dwory, a nie jeden kmieć, gdy małą kupkę mógł napaść, gotów był obedrzeć, mszcząc się tego, co od rycerstwa doznawał.
Stachowi to nie było obcem, wymijał więc, uchodził, krył się, nocami często jadąc, a dniem u księży spoczywając, aby się nie dostać w ręce cudze. Pieczęć biskupa krakowskiego, którego dyecezya do granicy sięgała, służyła mu za opiekuna.
Szczęśliwie jakoś aż do obozu księciu dobiwszy się, tu, ażeby sam nie był zmuszony stawać przed Kaźmierzem, chorobę udał Stach, a poselstwo Wszeborowi przekazał i listy mu dał.
Jeszcze przed nim na Ruś doszła była wiadomość, iż w Krakowie ziemianie się burzyli, jakoby przeciw wojewodzie Mikołajowi. Kaźmierz nie bardzo temu wiary dawał, lekce sobie ważąc. Straszono Mieszkiem, poczytywał to za zmyślenie. Dopiero gdy Stach listy i powieść przywiózł pewną o tem co się w Krakowie stało, niepokój wielki ogarnął wszystkich. Rycerstwo wszystko rzucając, natychmiast na odsiecz biedz chciało. Nie dano się rozmyślać księciu. Gwałtem niemal chwycono go, aby z Rusią szedł przeciwko zdrajcom. Nigdy może pośpieszniejszym pochodem, ochotniej i gwałtowniej nie biegło wojsko, nie dając sobie ni koniom spoczynku. Kaźmierzowi też szło i o los miasta i o żonę a dzieci, pozostawione na Wawelu, który długo bronić się nie mógł. Smutny, modląc się przez całą drogę, mało co mówiąc, Kaźmierz jechał, dając się więcej prowadzić niż sam szedł. Pochód był dla ziem które przebywał ciężki, bo nie pytano o prawo, a zabierano żywiąc się co na drodze znaleziono. Porozprzęgały się trochę pułki, wszystkie jednym ogłodzonym gościńcem nie mogąc iść, każdy też rad był drugich wyprzedzać, bo gniew i niepokój pędziły. Dopiero zbliżając się ku Krakowu, do jakiegoś ładu Ruś i swoich można było doprowadzić.
Za dworem Kaźmierzowym ciągnął i Stach, tuląc się po kątach, aby oka na siebie nie zwracać.
Przybywszy do Krakowa, gdy już nie miał co czynić innego, przywdział zbroję, zabierając się razem z innemi iść do zdobywania dolnego zamku. Zajrzał do dworku Jagny, w którym Hreczyna nie zastał i mało co czeladzi zgłodzonej, a spiżarnie puste i zapasy wypróżnione; wiedział już z wieczora o wszystkiem co go mogło obchodzić, nawet o zniknięciu Doroty, którą za zginioną miano.
Nazajutrz po spoczynku, Rusinów i swoich utrzymać już było trudno, tak się rwali na gród dolny. Oblężeni domyślając się, iż pod parkany ogień podłożyć mogą, aby ich wykurzyć ze wnętrza, nocą koły i drzewo darnią i ziemią pookładali, wodą oblewali; sposobili się do wściekłej obrony. Lecz, łatwo przewidzieć było, że bez silnej odsieczy nie długo się w słabych okopach potrafią utrzymać.
Odgrażali się mściwi Kaźmierza pułkowódzcy, iż noga z tych co na gródku się zamknęli nie ujdzie. Opasano ich gęstemi zapasy dokoła, nigdzie wyjścia nie zostawując, ani nadziei przerznięcia przez oblegających. Jedna tylko strona, do Wawelu przylegająca, objętą być nie mogła, ale z tej spodziewano się wycieczki wojewody, który na hasło czekać musiał, aby razem z Kaźmierzem rzucić się na Bolka i Kietlicza.
Przygotowań żadnych do szturmu nie potrzebowano, ani taranów do bicia zasieków, ani wież, ani drabin. Okopy świeże nie wysokie, parkany były nierówne, bramy drewniane.
Jeszcze się Kaźmierz ociągał z daniem znaku do rozpoczęcia walki, gdy rycerstwo już cisnęło się na wały, tak że wstrzymać je było trudno. Jeszcze raz, unikając krwi rozlewu, książe chciał posłać do oblężonych, aby się dobrowolnie poddali.
Sprzeciwiano się temu, Kaźmierz obstał przy swojem.
Wyprawiono Sieńca, śmiałego człeka i wymownego, z gałęzią zieloną. Ten zaledwie ku bramie się zbliżył trąbiąc, gdy na wyźkach[146] kilkunastu zbrojnych się ukazało, między któremi łatwo po szerokich ramionach i głowie dużej na krótkim karku Kietlicza poznać było można. Nie dano się Sieńcowi z poselstwa wyspowiadać, gdy kilkanaście bełtów z kusz puszczono na niego, a jeden tak nieszczęśliwie padł, że mu kaftan pod ręką przebiwszy i pod blachę trafiając, w samo serce ugodził.
Sieniec tylko ręką się za piersi chwycił i na wznak padł, a koń z pod niego ranny kilką strzałami, nazad krwawiąc poleciał.
Zatem wrzaski się podniosły z obu stron straszne, swoich i Rusinów żadna już siła powstrzymać nie mogła; rzucili się nawałem ku okopom bezładnie, nie patrząc wodzów, wyprzedzając, popychając, tłocząc. Zamięszanie powstało wielkie, w mgnieniu oka wały całe się ludźmi okryły. Zdawało się, że ta ciżba mały zameczek zgniecie i rozniesie.
Ale Kietliczowi, którzy dotąd znaku życia nie dawali za parkanami, dopuściwszy ów tłum do samych ścian, cisnęli gradem strzały, bełty, kamienie i bierwiona.
Padło co stało najbliżej pobite i pokaleczone, inni po trupach się drzeć zaczęli, wszczęła się walka zacięta, bo gdy jedni miotali głazy i belki, drudzy przez parkan ręczny bój zaczęli toporami, mieczami, oszczepami ku sobie sięgając.
Oblężeni wiedząc jaki ich los czeka, bili się rozpaczliwie i zajadle. Co który padł, na miejsce jego darł się drugi, tak, że za parkanami żywiej się mieniali walczący niż Kaźmierzowi, którym trupy i kłody drogę tamowały.
Na wyżkach za parkanami widać i rozpoznać było można Bolka w całej zbroi z mieczem i Kietlicza, pędzących ludzi, zagrzewających, ciskających strzały.
Walka wrzała zacięta, gdy od Wawelu otwarły się bramy; wojewoda Mikołaj z doborem swoich ludzi puścił się ze swej strony na oblężonych, Kaźmierz też rwał się iść koniecznie do boju, bo był takiego serca, iż gdy w jego oczach walczyli drudzy, bezczynnie na to patrzeć nie mógł i jak prosty wojak biegł życie nastawiając, co i inni wodzowie w owych czasach czynili, aby ludzi przykładem zagrzewać.
Wstrzymali go ledwie ci co przy nim byli, mówiąc, że chwila nie przyszła.
Gdy się tu bój toczył straszny, z miasta co żyło wybiegło mu się przypatrywać, mieszczanie choć się o siebie lękali, wytrzymać nie mogli po domach. Tłum ich zdala stał ogromny, ręce podnosząc, krzykiem swoim posiłkując, rwąc się, jakby chciał też iść do boju, choć tam i miejsca już nie było, bo zamek opasywało wojsko i Ruś, tak, że sami się dusili oblegający.
Stojący dalej przez głowy swoim strzały miotali, wytrzymać nie mogąc, ażby na nich kolej nadeszła. Za wrzawą nic słychać nie było, nawet dzwonów, w które po wszystkich kościołach uderzono, gdzie się duchowieństwo za powodzenie oręża Kaźmierzowego modliło.
Stach był w tłumie na przedzie i szczęśliwie dotąd od kłód i kamieni się ochroniwszy, oszczep i miecz dobrze już okrwawił, sam nie wiele potłuczony.
W pierwszej chwili zdawało się, że bitwa potrwać długo nie może, a w jednej godzinie wszystko skończy; upłynęło ich trzy, a nigdzie parkanu nie złamano; Kaźmierzowi, którzy zrazu parli się z wielką zapalczywością, ostygli znacznie, ludu straciwszy dużo, a Kietliczowi nabrali ducha, kilka razy odparłszy szturm.
Trupa na wałach, przygniecionego belkami, zabitego kamieniami, rannych od strzał leżało mnóstwo na wałach — część ledwie ściągnięto w dół, aby drogę oczyścić.
Spodziewano się, że oblężonym posiłków zabraknie, ale zawczasu przygotowani, nie szczędzili ich i coraz gęściej sypali. Zaczynano się obawiać, aby w jedną rzucając się stronę, Kietlicz nie przebił i nie uszedł ze swemi.
Zagrzewali więc pułkowódzcy ruscy i swoi, coraz nowe prowadząc oddziały na słabsze miejsca, lecz nigdzie się wedrzeć do środka nie udawało. Widząc to Stach począł nawoływać, aby ogień podłożyć pod parkany.
Nikomu jednak nie chciało się miecza na żagiew mieniać, a niektórzy wyśmiewali doradzcę.
Zebrał z trudnością Stach małą gromadkę, która mu się namówić dała, aby głownie przenieść z bliższych domostw, susz i smołę. Nie rychło udało się naniecić ognisko pod drewnianą ścianą, z którego dym buchnął kłębami. Stach upatrzył miejsce, gdzie dla wysokiego parkanu mniej ludzi było, drabiny kazał nieść i pęk smolnych pochodni ująwszy.[147] nie czekając na drugich, z niemi się na zasiek drapać począł tak zręcznie i pośpiesznie, iż na wierzch się wdarł, nim się opatrzono... Pochodnie zapalając, ciskać wnet jął na dachy do środka, sam wołając:
— Gore!!
W istocie dachy dranicowe poczynały się palić, ale więcej dymu na zamek szło z dołu od kupy chróstu pod parkanami podłożonej... Dym i wrzask spłoszyły z tej strony Mieszkowych, którzy cofać się zaczęli i uciekać, powtarzając — Gore!
Po całym zamku wołanie — Gore! się powtarzało — Gore! Gore!
Ci, co śmierci w boju się nie lękali, ulękli się, aby ich żywcem nie spalono. Parkan z jednej strony gorzał, na dachach płomienie błyskały — trwoga ogarnęła oblężonych. Kaźmierzowi w tej chwili napadli ze wszech stron i wrota wielkie, bronione słabo — wyłamali. W kilku miejscach tyny pod naciskiem ich powaliły się.
Co się tam działo w tem zawarciu ostatniem, opowiedzieć trudno.
Rzeź się poczęła bezlitośna, wiązanie, bicie — pogonie. Dokoła stał lud tak ściśnięty, że nikt uchodzić nie mógł; kto się jednemu z rąk wyśliznął, wpad[148] na oszczep drugiego. Wielu na ziemię waliło się, udając zabitych, chowając między trupy, tych tratowano i gnieciono, aż gdy z nich dech się dobywał ostatni, dobijającego trup ów za nogi chwytał, kąsał, obalał i słał drugim pod stopy.
Kaźmierza już w tej chwili zamięszania przyboczni utrzymać nie mogli. Wbiegł i on w te tłumy z mieczem podniesionym, przerzynając się na drogę wiodącą do Wawelu, która otwartą była.
Niektórzy z Kietliczowych, nie mając innego ujścia, straciwszy głowy, na zamek górny zbiegać zaczęli, bo ich tu nikt jeszcze nie hamował.
Zobaczywszy to Rusini pierwsi, w pogoń poszli za niemi i część walki groziła przeniesieniem się na Wawel, z którego wojewoda Mikołaj był wyszedł. Bronić go nie było komu. Mogli Kietliczowi ludzie, broniąc się lub mszcząc, podpalić i mordować tych, co na nim byli.
Krzyknął więc Kaźmierz na swoich kilkunastu przybocznych i popędził za Rusinami na górny zamek. Bramę otwartą przebiegł oddział Kietlicza, Ruś za nim i w podwórcach zamkowych, pod oczyma księżnej Heleny, biskupa i resztki dworu, wszczęła się znów walka zacięta.
Kaźmierz biegnąc za niemi, postrzegł, że przez drzwi otwarte do kościoła św. Wacława część uchodzących wtargnęła, starając się tam ukryć i drzwi zaprzeć za sobą. Rusini przypadli zaraz i pod naciskiem ich wrota świątyni runęły.
Z przestrachem ujrzał książę co kościołowi Bożemu groziło, Ruś bowiem nie rozróżniając co swoje a co nieprzyjacielskie, w pogoni za ludźmi już się na ołtarze rzuciła, chwytając z nich świeczniki i opony.
Na widok ten, przerażony Kaźmierz z mieczem podniesionym, z krzykiem ogromnym, jak piorun rzucił się na plądrujących.
Znany głos jego, zbroja; hełm, natychmiast Ruś powstrzymały od rabunku. Lecz, że pomiędzy ławy, za ołtarze, po kątach ciemnych nacisnęło się mnóstwo zbiegów, za niemi się uganiać poczęto i kościół Boży jękami się rozległ, krwią oblewał.
Nim pochwytać uśpiano zbiegłych, których wszędzie znajdowano, dopadł Wszebór do drzwi, wołając, że Kietlicza z niemi uchodzącego tu widziano.
Pogoń się zaczęła za nim i szukanie po komorach, na strychu, za ołtarzami, we wszystkich kryjówkach kościoła — Kietlicza nigdzie nie było.
Przed wielkim ołtarzem głazem ogromnym zamknięte było wnijście do krypty i grobów — książę postrzegł, że wieko stało podniesione, a wnijście otworem. Spuściło się wnet kilku do głębi.
Z podziemia dał się krzyk słyszeć głośny... Skrytego pod trumny wywleczono sprawcę wojny...
Gdy się twarz jego zbladła, z hełmu już obnażona ukazała, a ludzie ręce mu związawszy, ciągnęli ku górze, stał właśnie Kaźmierz nad wschodami i pierwszy raz może w życiu gniew ogarnął go taki, że żelazną rękawicą, którą w ręku trzymał, opoliczkował zdrajcę[149].
Wtem nadbiegł o Rusinach tu zasłyszawszy, kniaź Roman.
— Bierz go sobie! daruję ci za niewolnika tego psa! Weź go sobie! — zawołał książę — inaczej lękam się, abym krwi jego nie przelał, a wszystka krew tego łotra nie opłaci ani cząstki tej poczciwej krwi, która się przezeń wylała.
Kietlicz bezmówny już był i bezwładny, twarz blada krwią mu nabiegła od razów, usta miał okryte pianą, ciało poranione, pobitą zbroję, poszarpaną odzież, nogi w ucieczce poodzierane do kości.
Rusini kniazia, wyrok usłyszawszy, natychmiast go pochwycili.
Pozbyto się zaraz z kościoła i jeńców powiązanych i pogoni niepotrzebnej w nim, aby co prędzej oczyścić skalaną świątynię, ku której już zewsząd zbiegali się duchowni, śpiesząc bezsilni na obronę.
Książę Kaźmierz upadł na kolana przed wielkim ołtarzem, aby Bogu podziękować za zwycięztwo, ale czasu na długą modlitwę nie było.
Biegli za nim ludzie z doniesieniem, że co żywego zostało na dolnym grodzie zagarnięto w niez wolę[150]. Z innemi razem Bolka syna Mieszkowego i kilkudziesięciu ziemian krakowskich, starszyzny wielkopolskiej, szlązaków.
Mikołaj wojewoda, który razem z tą wiadomością przybył do księcia, cały jeszcze nowym gniewem stare odżywiającym, — wołał, by ze zdrajców nikomu nie darować żywota, ścinać wszystkich i wieszać!
— Zostawcie to mnie — przerwał mu Kaźmierz niemniej gorąco — dajcie czasu do rozwagi i namysłu. Życia nikomu brać bez wyroku mojego nie dozwalam. Zabierajcie, zamknijcie, lecz włos niema spaść z ich głowy bezemnie, Bolka na zamek niech tu dadzą!
Mikołajowi nie bardzo się to podobało i odparł szorstko:
— Miłościwy panie, my od nich nigdy pokoju mieć nie będziemy, gdy im bezkarnie ujdzie raz zdrada.
Właśnie gdy to mówił, dostrzegł Kietlicza związanego i pięść wyciągnął ku niemu.
— Czy i temu przepuścicie? — zapytał.
— Ten nie moim już jest jeńcem — rzekł książę — dałem go w moc i władzę kniaziowi Romanowi, ten ma nad nim prawo życia i śmierci, ale swobody mu dać nie może.
— E! e! — rozśmiał się szydersko Rusin — bądźcie wy o niego spokojni, ja mu w Haliczu lub Włodzimierzu znajdę kąt dobry, gdzie sobie w dybach chodzić będzie, drwa rąbać i wodę nosić, a psy karmić. Chłopisko silne, zda się choćby i świnie paść. A już jemu dobrze u mnie będzie!
Gdy tak rozprawiali, walka już była skończona, wiązano tych co żyli, dzielono na kupy, odzierano ze zbroi i odzieży, ciury nad trupami znęcały się coprędzej odzierając swoich i cudzych.
Wieczór już zastał krwawe pobojowisko nagiemi trupy usłane, gród dolny spustoszony, na pół spalony i rozerwany. Tłumy zwycięzców zawodziły pieśni radosne razem i okrutne.
Miecz do pochew włożywszy Kaźmierz otoczony towarzyszami szedł na dworzec, w którego drzwiach widać było zdala oczekującego nań biskupa, księżnę i dzieci.
Oblicze Pełki zarumieniono było radością zwycięztwa, do którego on i brat tyle się wytrwałością swą i męztwem przyczynili. Powitanie było rzewne, a księżna, która z trwogi jeszcze ochłonąć nie mogła, łzami się ciągle zalewała. Dzikie wrzaski i jęki konających brzmiały w jej uszach śmiercią jeszcze.
— Bóg wielki, Bóg jedyny, Bóg nasz dał nam zwycięztwo! — zawołał biskup, oczy i ręce w niebo podnosząc — prawo i sprawiedliwość z nami były! Pan opiekunem sprawiedliwych! Probuje On tylko i krzyże zsyła, aby tem większą okazał łaskę. Imię Jego niech będzie błogosławione!
— Amen! — dodał Kaźmierz, rękę jego całując.
Roman stryj witał tymczasem księżnę, mimo powagi i grozy tej chwili strasznej, z uśmiechem figlarnym na ustach.
— E! ty gołąbko moja biała — zawołał — czyście choć piroga słodkiego dla gości upiec kazali, do łaźni winników nagotować, starego miodu utoczyć, bo my się tak upląsali, naskakali, że nam się i stół poczesny i kubek spory należy.
To mówiąc i z nogi na nogę przestępując a kołysząc się, jakby istotnie do pląsów się zabierał, ocierał rękami zakrwawionemi uznojone czoło.
— Cieszę się — mówił dalej — żem ja też tu na coś się zdał panu memu miłościwemu Kaźmierzowi, gdy on mnie tylekroć ratował. Rusini moi tak się zwijali koło kosowicy, że pokosy po nich grubo leżą; tylko to siano jutro pachnąć nie będzie!
Żartował tak sobie wesoły zawsze kniaź. U wnijścia dwór cały wybiegłszy witał za kolana ściskając księcia. Stał i Goworek na pół smutny, wpół rozweselony, którego po biskupie, żonie i dzieciach pierwszego Kaźmierz uścisnął.
— Zażyliście i wy biedy czasu tego oblężenia — odezwał się — alem ja przybyć wcześniej nie mógł, choć dniem i nocami śpieszyłem!
Gwarno opowiadać zaczęto, wszyscy społem, co się na zamku osaczonym działo, co w mieście, narzekano na zdrajców, a wojewoda Mikołaj piosnkę swą powtarzał, że surowości teraz zażyć było trzeba i nie litować nad winnemi, aby się to nie powtórzyło. Na ziemian nastawał najwięcej, jak tak dobrotliwego pana zdradzić mogli.
Wspomniał biskup, że posła ztąd odprawił nie mówiąc kogo, a Kaźmierz przyznał, że to powrót jego przyśpieszyło. Chciał zaraz wiedzieć, który był co życie ważąc z zamku się wymknął i do wojska przedzierał, aby go nie minęła nagroda, ale biskup zamilczawszy, o czem innem zagadał.
Wieczór ten zakończył się stołami dla starszyzny na zamku, a dla pospolitszego człowieka i dworu książąt obu w podwórcach zastawionemi, przy których do dnia białego pełno było.
Odchodzili jedni, cisnęli się drudzy. Rozporządzano jeńcami, zbierano łupy, przyprowadzano coraz więźniów nowych, przedniejszych, których w lichą odzież z postrachu znajdowano poprzybieranych. Musiano potem od jednego do drugiego z pobranych chodzić i każdemu zaglądać w oczy, aby ukrywających się pułkowódzców i ziemian rozpoznać. Tych osobno na zamku pod strażą zamknięto.
Stach, który przy zażegnaniu zamku się popalił i ran odniósł kilka, gdy wszystko się skończyło, pomyślał dopiero o sobie i do swego dworku się powlókł. Szczęściem był on trochę odległy, boby go Rusini, jak innych nie oszczędzali, choć tam już mało się czem pożywić mogli po Mieszku. Zaledwie kaftan z siebie poszarpany i zbroję potłuczoną zdjąwszy, zabierał się ledz na łoże i spocząć, w sieni dał się słyszeć głos lękliwy, natarczywie domagający się wpuszczenia.
W progu, nieśmiało wchodzący blady Juchim się ukazał.
Czatował widać na powrót Stacha, krokiem niepewnym zbliżył się do leżącego i kłaniając się, stał przed nim.
Stach zuchwalstwu temu wydziwić się nie mógł, zerwał się oburzony z pościeli i ukazując na drzwi krzyknął:
— A idźże ty mi precz ztąd, zdrajco bezwstydny!
Juchim ten wybuch zniósł spokojnie.
— Co to, zdrajco? jaki ja zdrajca? — odparł. — A! nie gniewajcie się! Na co to gadać takie rzeczy!
I z głębi piersi odetchnąwszy, dodał:
— Ja już widziałem naszego księcia i pokłoniłem się jemu, ja mu powiedziałem wszystko jak było... Cóżem ja miał robić? wojować z mojemi staremi rękami!...
— Idźże teraz z niemi gdzie chcesz — rzekł Stach — a mnie spokój zostaw...
— A! słóweczko tylko — rzekł Juchim. — Wy wiele możecie u biskupa, a biskup może wszystko u księcia... Niech mnie mennicy nie odbierają! A kto im lepiej zapłaci i lepsze pieniądze z czystego srebra bić będzie?
Stach nie odpowiedział nawet, odwrócił się tylko. Żyd stał uparcie.
— Za co wy macie nastawać i gubić starego Juchima!
— Ani gubić ani zbawiać cię nie myślę — rzekł Stach porywczo — ani dla siebie, ani dla drugich nic nie chcę, o nic nie proszę... Idź z tem do innych.
— Wyście powiedzieli, że Juchim zdrajca — ciągnął żyd nie zważając — to jest złe słowo, straszne słowo! Kogo on zdradził? samego siebie chyba, kiedy do tego nieszczęśliwego kraju noga jego stąpiła!
Nie otrzymując odpowiedzi, żyd mruczał, kręcił się, nie odchodził, wreszcie zagadując o tem i owem, natrącił o Mierzwie, i cicho spytał, co się z nim stało?
— Jeżeli go nie powiesili — rzekł Stach — to spodziewam się, że to wkrótce nastąpi.
— A! niech go sobie wieszają! co mnie do tego! — zawołał Juchim,[151] — Pytam o niego, bo on mi winien dużo... To jest zdrajca! On wszystkiego nawarzył!
Zbyć się żyda nie mogąc Stach, okrył głowę i udał usypiającego; jakoż Juchim postawszy trochę, odszedł, a nim do wrót się dostał, znużonego już sen głęboki objął z marzeniami gorączkowemi.
Nad ranem książę Kaźmierz poszedł do swej komnaty. Z okna jej widok był na Wisłę ku murowance, której ściana jedna szarzała w pośród drzew zielonych. Książę spojrzał w tamtą stronę. Niegdyś Jagna dawała mu ztamtąd znaki, gdy pilno jej było powołać go do siebie. Naówczas w oknie, u którego siadywała, wywieszała kobierczyk szkarłatny, który zdala na murze widać było.
Oko Kaźmierza, nawykłe do tego miejsca, które on zajmował, rozeznawało łatwo, gdy był rozesłany. I teraz zdało mu się, że kobierczyk u okna widać było.
Lecz mogłaż się już tam Jagna znajdować?... Służąca może niebaczna zawiesiła, nie wiedząc co robi. Może go oczy łudziły? Serce uderzyło.
— Miałażby powrócić?
Smok ranny leżał u drzwi na posłaniu, rękę miał zgruchotaną ciężkim razem obucha.
Książę sam poszedł do niego. Na widok pana, zerwał się stary sługa tak żywo, jakby o chustach, któremi miał poobwiązywane ramię i dłoń zapomniał.
— Co wam, ojcze trzeba, od Smoka? — zapytał troskliwie.
— Tyś ranny!
— Jaka to tam rana! — odparł Smok — at — rękę trochę zgnietli.
Patrzał mu w oczy pilno chcąc z nich coś wyczytać.
— Kobierczyk wisi w oknie — szepnął książę — miałażby do murowanki powrócić?
Smok natychmiast wybiegł.
Kaźmierz wrócił, siadł, patrzał oknem i usnął tak znużony.
Dzień już jasny był, gdy Smok powrócił, zajrzał do komory księcia, zobaczył śpiącego i sam się położył, a gdy Kaźmierz wstał wiedział już, że Jagna była w domu z powrotem.
Hreczyn, który przybył do dworku oznajmił o tem Stachowi, ale rozpytywany, gdzie się ukrywali przez czas ten mruczał ni to ni owo ramionami dźwigając.
Nazajutrz Wichfried też skorzystał z wolnej chwili, aby się przekonać co z Dorotą się stało. Słabość miał do niej. Najpewniejszym był że gdy Mieszek Kraków zajmował bracia ją pochwycić musieli. Z ich rąk żywą, nawet opieka Kaźmierza wydobyć jej nie mogła.
Wchodząc na próg domostwa zajmowanego przez Dorotę, w myśli się tej utwierdził. Znać tu było przejście żołdactwa i gospodarstwo nieprzyjaciół. W sieniach leżała słoma i siano, na których niedawno kupa ludzi spoczywać musiała, drzwi stały otworem, w izbach dawnego ich przybrania i sprzętów śladu nie było. Przechodząc je ze zdziwieniem postrzegł Wichfried w trzeciej dwie służebne Doroty, obdarte i wybladłe krzątające się około drzwi ostatniej komory, która stała zamknięta. Zobaczywszy Wichfrieda wydały okrzyk radośny.
Jedna z nich otwarła drzwi zaraz; wskazując mu by wszedł.
Komora stała we mroku, okna były pozasuwane i dojrzeć tu nie mógł nic jeszcze Wichfried, gdy z kąta głos, wymawiający imię jego, oznajmił, że Dorota tu była. Jej to był głos, choć osłabły bardzo i zmieniony. Nie rychło, przystąpiwszy bliżej zobaczył ją na łożu leżącą, bladą, wychudłą, z oczyma tylko błyszczącemi jak dawniej. Włos rozpuszczony, poplątany, w nieładzie spada[152] na ramiona jej, których kości z pod skóry zżółkłej wystawały.
Gdyby nie ten głos i oczy, nie poznałby był jej może, nie śmiał zapytać, co się z nią działo.
Wdowa dysząc gorączkowo nie mogła się zebrać na słowo.
— Jakżeście się potrafili ocalić od braci? — zapytał.
— Cudem! — odparła cicho Dorota. — Uciekłam zawczasu z domu! Widziałeś co z niego zrobili! Odarli mnie, zniszczyli. Czatowali tu azali nie wrócę, alem była dobrze ukryta!
O! tak! dobrze! o chlebie i wodzie, na wyżkach, na zgniłem sianie, przez szczeliny dachu patrząc na miasto w wiecznej obawie, aby mnie i tam nie pochwycono...
Patrz, co się stało z Dorotą. Skóra i kości! Głód, niepokój, niewczasy, zimne noce, choroba. Jedna stara Czechna miała litość nademną, żywiła mnie, leczyła jak mogła... Bez niej umieraćbym musiała.
Rozpłakała się i wnet z żywością niewieścią a dziecinną — poczęła:
— A! to nic, przeszło wszystko, siły mam jeszcze! To nic! odżywię się, spocznę. Krasa moja powróci! Czechna ma na to sposoby. Nie opuszczajcie Doroty, mówcie księciu niech zdrajców braci ukarze... Niech gardła dadzą! Oni nań zbierali ziemian, oni knuli z Mieszkiem. Niech gardła dadzą!
Zaczęła łzy znowu roniąc nad sobą, a usta się jej nie zamykały. Wichfried patrzał i słuchał z politowaniem.
— Nie ocaliliście nic z tego, coście mieli? — spytał.
— Ani jednej sukni, ani jednego łachmana — mówiła wdowa. — Leżę na barłogu... Zlitujcie się nademną, ratujcie!
Zmieniła znowu tok rozmowy.
— O, bylem spoczęła, Dorota znowu piękną będzie! — wołała gorączkowo. — Zobaczycie! Życie jeszcze w sobie czuję, wszystko powróci. Książę też powrócić mi musi, albo żyć nie będę!
Plotła tak długo, aż niemiec się w końcu obiecując pomoc oddalił. Wróciwszy na zamek, przy pierwszej zręczności szepnął księciu o losie Doroty, litując się nad nią. Kaźmierz prosić się nie dając odesłał do skarbnego, aby dom i ją zaopatrzono, ale słuchać nie chciał i imienia nawet nie wymówiwszy, odwrócił się. Wspomnienie nawet było mu przykre, wstręt i srom malował się na twarzy.
Wichfried sam też wysławszy co dla niej zyskał, nie śpieszył do Doroty. Kilka tygodni upłynęło nim wezwany przez sługę, którego wdowa umyślnie wysłała, niemiec niechętnie dosyć powlókł się do jej dworu.
Tu nowe go czekało zdumienie, domostwo odzyskało jeśli nie dawną swą świetność, przynajmniej pozór, zamożności pańskiej.
Ślady zniszczenia zupełnie zatarte zostały. Wichfried wchodził do wielkiej izby rozpatrując się ciekawie po niej, gdy z drugiej wdowa wybiegła na jego spotkanie.
Nie była to już owa piękność dni dawniejszych jasna i ciągnąca oczy, ale niewiasta jakaś inna może do życia już wrócona, wdzięczna, uśmiechnięta, wesoła... Trochę schudzona, zdawała się jakby odmłodzoną, oczy jej jaśniały znowu, płeć odzyskała świeżość i rumieńce. Suknia jedwabna okrywała ją, miała już pierścienie, łańcuchy i ochotę, a odwagę do życia.
— A co? — zawołała od progu. — Sądziliście, że już po mnie? O! nie! Jeszcze ja nie jednemu, gdy zechcę, zawrócę głowę.
Poruszyła się żwawo, aby swą rzeźwość okazać.
— Wszystko złe już przeszło! — wołała...
Niemiec zdziwiony nie mógł wymówić słowa, ona się śmiała, szczebiotała, wdzięczyła.
— Na nowo rozpocznę życie — mówiła. — Naleźy[153] mi nagroda za to com się wymęczyła na tych wyżkach! w tej chacie przeklętej! Dym mi się cisnąc przez dyle oczy wygryzał, gdy nocą szczury biegały do mnie, krzyczeć musiałam ze strachu! Gzło, suknia popadały na mnie... A te dnie, a te noce, na przemiany to skwarne, to duszne, to zimne, a długie jak wieki! ani ich było przespać ni przepłakać! I to milczenie bez końca, gdyby w grobie! Tylko czasem jęk chorej baby z dołu, płacz dziecka, a z miasta krzyki pijanych żołniezy[154].
Com ja tam przeżyła! Odpokutowałam za swoje i cudze grzechy. Teraz chcę zapomnieć o tem i żyć, żyć! — na nowo!
Uderzyła w dłonie. Wichfriedowi wstyd było za nią, stał jakoś skłopotany i zdrętwiały.
— Cóż, ty? — zapytała. — Przywiozłeś sobie z Rusi jaką córkę bojarską? kniahinię czy chłopkę?
— Nikogo! — rzekł niemiec — dobrze żeśmy ztamtąd życie wynieśli!
Rozśmiała się i pochwyciwszy pod rękę Wichfrieda, do komory go zaprowadziła.
Tu, wróciły jej stare nalegania o księcia, zaklinania niemca, aby jej pomagał — zwierzanie się o napoju, który Czechna przygotowała umyślnie, a ten miał niechybnie serce Kaźmierza skłonić ku niej znowu..
Wichfried był znudzony i gniewny, tak, że ledwie pół słowami odpowiadał, nie zraziło jej to jednak i nie puściła go od siebie, aż go rozchmurzyła i dobyła zeń co chciała. Niemiec często przybywał tak ostygły i obojętny, powracał oczarowany i zawojowany... Gniewał się sam na siebie, Dorota tryumfowała...



VII.

Wojewodę Mikołaja żelaznym mężem zwano, nazwać go też można było kamiennym, bo raczej się skruszyć dał niż ugiąć. W bracie jego biskupie Pełce tęż samą krew i umysł nieugięty łagodziła miłość chrześciańska i przytomna pamięci jego w każdej dnia godzinie Chrystusowa nauka. Choć pobożny, Mikołaj więcej był rycerzem i żołnierzem niżeli chrześcianinem[155] W nim jeszcze stary jakiś szczątek pogańskiego mieszkał ducha.
Takim samym był względem pana, podwładnych i dla siebie, ta siła wielka duszy dawała mu lekceważenie tych, co jej nie mieli, dumny był a bezwzględny. Przyjaciół też miał mało, ale szanowali go i ci co nie lubili. Jeden biskup powagą swą czasem mógł go powstrzymać i ułagodzić, Kaźmierz nawet, gdy go prosił rzadko co wyjednał. Ziemianie się go lękali, lecz czasu wojny nie było nad niego wodza i żołnierza. Gdy on prowadził, szli wszyscy pewni zwycięztwa.
Mikołaj wojewoda, a brat jego Pełka o te czasy byli już prawie wszechwładnymi, Kaźmierz cenił wodza i człowieka, miał w nim przyjaciela, w sprawach kraju dawał mu wiele czynić nie pytając. Mikołaj swobody tej używał, wcale jej nie szczędząc.
Natychmiast po otrzymanem zwycięztwie, wojewoda zapowiedział pomstę nieubłaganą, karę surową na winnych.
Nie byłby zwłóczył z tem i wziął odpowiedź na siebie, lecz pierwszego dnia Kaźmierz stanowczo mu oświadczył, iż wymiar sprawiedliwości sobie zostawia. Wojewoda uledz musiał w duchu klnąc się, iż stanie wbrew księciu i winnym przebaczyć nie da.
Nazajutrz zbyt jeszcze wiele do czynienia miano, aby się losem jeńców zajmować. Jednego tylko Kietlicza losem rozporządził książę, oddając go w niewolę Romanowi. Wojewoda mruczał na to, wyrzekał, chcąc go natychmiast powiesić, myśleć nawet nie mógł o tem, aby z życiem uszedł ten, którego on o wszystkie Mieszka knowania i spiski obwiniał. Inni więźniowie wszyscy, nie wyjmując Bolesława siedzieli na zamku jeszcze, gdzie i ziemian krakowskich kilkudziesiąt z owych siedemdziesięciu liczono.
Bolko najstarszy z synów z drugiego małżeństwa Mieszkowego, najulubieńszy mu, młodzian dzielny, silny i mężny, szedł w sprawie ojca więcej jako wojak boju chciwy, niż jako zdobywca i nieprzyjaciel stryja.
Tak samoby może wojował był pod wodzą Kaźmierza z Pomorzany lub prusakami, bo mu wojna smakowała. Nie było w nim jeszcze namiętności innej, oprócz bojowej i rycerskiej. Bił się też do ostatka wściekle, zbroję miał na sobie połamaną, ciało okryte sińcami, ran kilka, a uśmiechał się jeszcze na wspomnienie tych, którym się śmiertelnemi ciosami odpłacił. Rozpamiętywał walkę wczorajszą, jak łakomiec ucztę jaką. Teraz mu już było jedno co z nim stryj postanowi. Gotów był znieść los najsroższy, o jedno stojąc, aby oka nie zmrużyć, nie wydać jęku, nie okazać się słabym...
Zostawiony sam sobie, rzucony na słomę, — myślał dość obojętnie, jaką męczarnią go ukarzą. Śmierci się nie bał, tylko wyłupienia oczów, bo kalectwo w młodym wieku, gorsze mu się nad nią zdawało. Rękę jednę dałby był chętnie za tych oczu dwoje. Więzienie też ciemne, smrodliwe, w któremby go skazano gnić, grozę w nim budziło.
Na wspomnienie ojca, braci, życia, swobody, wojny, łza mu się w oku czasem kręciła, ale płacz rycerskim nie był — i poświstywał, aby ból ukryć i uśmiechał się gorzko. Czekał tak zamknięty, a niepewność dolegała mu gorzej może niż to co go spotkać miało. Wiedział, co się z Kietliczem stało.
Niewola na Rusi, zaprzedanie, nędza! Kto wie? i jego mógł ten los spotkać? Z niewoli wszakci uciekali ludzie! To mu się jeszcze uśmiechało więcej niż ciemnica głucha.
Z tych myśli, wrzawa go jakaś rozbudziła. Podniósł się ku oknu z kratą drewnianą, przez której szczeble zamek widać było — wczoraj tylą krwi oblany.
Pierś mu się jeszcze na to wspomnienie wzdymała.
Był to piękny dzień jego młodego życia, taki bój pijany, krwawy, zawzięty, mord, pożoga walka wściekła — niestety, zakończona tem, że go tłum na ziemię obalił i na pół zgniecionego pochwycił. Ale — bronił się do ostatka.
Poznano go ze zbroi i twarzy i posadzono za kratą.
Patrzał: na zamku niedogorzałym sterczały belki czarne, obalone dachy, porąbane ściany. Ziemia była zorana i usłana trupami. Żaden z nich nie miał i łachmana odzieży na sobie, do mogiły; ciała zabitych świeciły nagie, żółte sine, krwawe, pogruchotane. Powiązani jeńcy, czerń prosta, siedzieli przy nich i na nich, gryząc chleb suchy, który im z koszów rozdawano.
Inni pod strażą pędzeni przez dozorców, z dołu na zamek znosili trupy, na kupy je zrzucając. Ruch był jakiś śpieszny wśród tych gruzów.
Bolko widział, jak z nich odgrzebywano jeszcze co warte było zachowania, jak zdala niedopalone drzewo parkanów dźwigano na górę i pokrywano niem trupy, na które rzucano chrust suchy wiązkami.
Jeńców zaczęto spędzać precz potem, i stracił ich z oczów, tylko trupy zostały. Patrzał jeszcze na to miejsce pamiętne sobie, odgadując gdzie stał, kędy padł, gdy dym począł się wznosić miejscami i otaczać trupów pagórki. Pod ściany drewniane podkładano żagwie wszędzie. Gdzieniegdzie błyszczały ogniki, z innych kłębiły się gęste dymy i zwolna podnosiły do góry. Zdala posłyszał dochodzący trzask płonących bierwion smolnych, dranic z dachów upadłych i parkanów. Płomię rozlewało się, biegło ku sobie, chwytało się — i wkrótce cała przestrzeń, którą zamek zajmował, stała kotliną ognistą.
Gród i trupy razem ogień miał pożreć. Dokoła stojące gromady podrzucały chrustu i suszy, pilnując, by się ogień dalej nie szerzył. Powietrze było spokojne, dym rozpływał się i unosił do góry słupy ogromnemi. Co gdzie stało jeszcze, waliło się z łoskotem, od dołu podgorzawszy, iskry podskakiwały do góry i gasły w powietrzu.
Kiedy niekiedy podmuch lekki wiatru odwiał dym, odrzucił zasłonę siną i ciała poległych widać było piekące się w ogniu, zczerniałe. Okopy rozrzucali jeńce, nie miało pozostać ni śladu walki braterskiej.
Gdy z jednego okna Bolko spoglądał wzdychając nad losem ojca i swoim, z dwu innych szeroko roztworzonych przyglądali się pożarowi siedzący na radzie: Kaźmierz, biskup Pełka, Mikołaj wojewoda, Goworek, Jaksa i kilkunastu starszyzny.
Nieco na uboczu siedział kniaź Roman, jakby do narady mięszać się nie chciał, uśmiechał się pożarowi.
Biskup pilno badał twarze księcia, brata swojego i otaczających, czytając w nich co się w sercach działo.
Mikołaj już od godziny począł swą sprawę, wymownie, gorąco obstając przy tem, że kara surowa na zdrajców była niezbędną dla postrachu i przykładu.
— Miłościwy książe — mówił — gdyby rodzony brat mój znalazł się pomiędzy jeńcami, Bóg świadkiem duszy mojej, nie żywiłbym go, nie prosił za nim, dałbym winną pod topór głowę. Surowości w tem państwie potrzeba, bo się wszystko rozprzęga. Prawo Boże nie sprzeciwia się karze zasłużonej. Oni nastawali na gardło wasze, na życie, na prawa, na władzę, na skarby, oni by wam nie przepuścili, im się nie godzi przebaczyć.
Ziemianie za nim stojący, już to dla przypodobania mu się, już aby dowieść, że ze zdrajcami nic ich nie łączyło, choć książe milczał, potakiwali surowemu Mikołajowi.
Jak skoro on przestawał mówić, szmer i urywane słowa wtórowały karę surową, nieubłaganą. Kaźmierz słuchał, biskup oczy to na brata, to na niego obracał.
— Porwali się na nas, nic to jeszcze — ciągnął wojewoda — bunt to był, ale wojna! Gorzej że knowali, sprzysięgali się, zaręczali wierność, a obmyślali zdradę. Porwanie się z orężem krewkością ludzką można rozgrzeszyć, niepoczciwość o pomstę do niebios woła. Całowali nas pocałunkiem Judaszowym, zaklinali się krzywoprzysięstwem. Ślubowali wierność kopiąc doły.
Topor i pieniek — to ich nagroda!
Mruczano że śmierci winni — gdy ks. Kaźmierz, który słuchał cierpliwie, ręce do góry podnosząc, zawołał:
— Miły mój! miły mój! dość już krwawych tych słów. Winni są, a myżeśmy bez grzechu? Cóż gdy Bóg nas za winy nasze tak srodze karać zechce jak my ich? Przypomnij codzienną modlitwę o win odpuszczaniu! Chrystusowa to nauka! a myśmy dzieci tego pana.
Wyrzekł to z zapałem wielkim, iż wszyscy, wojewoda nawet uczuł się przejęty. Czoło mu promieniało, zwrócił się ku biskupowi, jakby Chrystusowego ucznia i kapłana na świadectwo wzywał. W tym samym czasie spojrzał na brata wojewoda, oba te wzroki, między któremi biskup miał rozstrzygać tkwiły w nim.
Chwilę Pełka jakby nie pewien milczał, zdawało się, że duszną odmawiał modlitwę, twarz blada oblała się rumieńcem, oko otwarło — zwyciężyło w nim to, co zwyciężyć było powinno — słowo Chrystusa.
Wstał natchniony i począł głosem uroczystym zwracając się do brata:
— Bracie mój! dziecko moje! Nie dobre są rady twoje choć serce twe dobre jest! Nie godzi się aby miejsce miłości w rodzinie zastąpiła surowość, szlachetniej jest dobroczyńcą być niż mścicielem. Zwycięzki Pyrrhus pokonawszy Rzymian, odesłał do Rzymu bez okupu dwóchset żołnierzy pojmanych, aby ci co męztwo jego poznali, wspaniałomyślności się też nauczyli. Aleksander Wielki wojując z Prusem[156], gdy go ujrzał tak znękanym iż pokarmu przyjmować ani ran goić nie dawał, czcząc męztwo duszy, nazad jeńca do domu odesłał. Tysiące takich przykładów przywodzą dzieje. Czytaj o Elizeuszu, Joramie, jaką dał radę prorok.
Bóg dał ich w ręce nasze, aby cnotę naszą wypróbował.
Kaźmierz usłyszawszy wymowne słowa, rzucił się z siedzenia ku biskupowi, i z najwyższą radością, obejmując go po rękach całować zaczął.
— Bądź mi błogosławiony, ojcze! — zawołał w uniesieniu — z serca mi wyjąłeś pragnienie, zgadłeś myśl moją — tak! Przebaczeniem ich zwyciężym.
Wojewoda rzucił się jakby mu cios zadano.
— Przeciwko kapłanowi i ojcu duchownemu — zawołał — nie godzi mi się zdania mojego bronić. Kapłan inaczej mówić nie może, lecz na Boga, inne prawo duchowne, a rycerskie i świeckie a królewskie! Znajdujecie przykłady łaskawości, postawię wam innej surowości!
— Bracie — przerwał biskup — strzeż się abyś rozróżniając prawa w błąd nie popadł i duszy swej nie zgubił. Nie ma dwóch praw na świecie — jedno jest tylko, bo co się z Ewangelią nie zgadza, bezprawiem jest i pogaństwem.
Wojewoda skłonił głowę przed bratem, ale nie zamilkł.
— Samem to z ust twych dosłyszał mój ojcze — rzekł — iż w Piśmie świętem stoi: złe drzewo wycięte będzie i na ogień rzucone!
— Pismo mówi prawdę — odparł żywo biskup — a ty go nie rozumiesz. Nie stoi w piśmie kto drzewo ma ściąć i rzucić na ogień. Wyrok spełniającym nie człowiek jest, ale sam Bóg — on karze zło i jemu zostawmy surowość, gdy nam ułomnym przystało przebaczenie.
Mikołaj na piersi zwiesił głowę.
— Zaprawdę — rzekł kwaśno — przeciwko panu naszemu dobrze jest bunt podnosić. Uda się, to się zyszcze, nie uda, to przebaczy. Czemuż źli ludzie próbować nie mają?
Westchnął ciężko.
— I Kietlicz ujdzie z życiem?
— Kietlicz mój! — odezwał się kniaź Roman z kąta — o niego wy bądźcie spokojni, ja mu zawdzięczę jak zasłużył.
— A Bolko? — spytał Mikołaj — i ten wolnym ma być?
— Ten tembardziej na uwolnienie zasługuje, że szedł nie po woli własnej, ale za rozkazem ojca — odezwał się książe — bratankiem mi jest, krew moja. Rychlej rozbroję Mieszka gdy go puszczę, niż gdybym go dał ściąć lub trzymał w niewoli. — Wszyscy jeńcy pójdą wolni! — dodał — przebaczam wszystkim!
— I zdrajcom siedemdziesięciu co spiskowali — dodał wojewoda.
— Wszystkim! wszystkim! — począł Kaźmierz — i usiłując rozbroić gniewnego wojewodę, poszedł go uściskać.
— Mikołaju, druhu mój — zawołał — nie sprzeciwiaj się głosowi Bożemu, który słyszałeś z ust brata. Bóg dał nam szczęście — my dajmy miłosierdzie!
— Amen! — dokończył biskup.
Wojewoda potoczył wzrokiem dokoła, milczeli wszyscy, Kaźmierz na miejsce swe powracał, on powolnym krokiem izbę obrad opuścił.
Książe natychmiast przez drzwi otwarte skinął na stojącego w dali Wichfrieda.
— Bratanka mi tu prowadź! — rzekł wesoło.
Niewielka przestrzeń dzieliła dworzec od domu w którym Bolko był osadzony. Gdy niemiec wszedł do izby, w której leżał, młodzian nie znający go, ledwie głowę doń zwrócił.
— Wstawajcie — rzekł Wichfried — pójdziecie za mną.
Jeniec opierać się nie mógł, zawahał się dumnie spoglądając, dźwigał się leniwo i niechętnie i, jak stał, w podartym kaftanie, płaszcza poszarpanego nie biorąc, posłusznie ku drzwiom się skierował.
Wichfried nie mówił nic, z twarzy też jego trudno co odgadnąć było.
Zdziwił się wychodząc Bolko, że go straż nie otoczyła — szedł wolno. Przejście przez kawał podwórca, pełnego butnych rycerzy, dla zwyciężonego było bolesnem. Szedł nie słuchając i nie patrząc.
Nie wiedząc dokąd go wiodą, domyślał się innego więzienia albo sądu. Zbroił się męztwem. Tłumy dworzan napełniały izby, niemiec wskazał mu drzwi.
Były one wpół otwarte, rzuciwszy w nie okiem, ujrzał więzień Kaźmierza i biskupa i radnych — spodziewał się sądu. Na próg wchodząc sposobił się stawić hardo, gdy książe z uśmiechem na ustach podszedł do niego rękę wyciągając — głos mu drżał.
— Chciałem ci sam oznajmić, że jesteś wolny — rzekł. — Wracaj do ojca twego jako świadek, że ja zemsty nie pragnę, że serce dla was mam braterskie, dla ciebie ojcowskie.
Bolko stał niemy, ledwie mogąc zrozumieć i uwierzyć temu co słyszał. Zwolna podniósł oczy zdziwione. Męztwo i duma opuściły go, z niedowierzaniem spojrzał na stryja, który obie ręce do niego wyciągnął. Widząc, że Bolko się nie rusza, przystąpił sam by go uścisnąć.
Młodzian nagle uczuł się rozrzewnionym, sam nie wiedział jaka siła ugięła mu kolana, ale Kaźmierz nie dał mu się schylić i pochwyciwszy do piersi przycisnął. W tem ujrzawszy go tak pobitym i oszarpanym, zawołał na Wichfrieda.
— Miły mój, od tej chwili to gość! prowadź go do łaźni, rany niech mu zawiążą, okryjcie go jak bratankowi memu przystało, nakarmcie — niech spocznie, a potem niech do mnie powraca!
Stał jeszcze oniemiały Bolko, gdy niemiec łagodnie ujął go pod rękę i wyprowadził. Kazano przywołać innych jeńców, do których biskup miał przemówić surowiej, oświadczając łm[157] łaskę, a karcąc i wyzywając do pokuty.
Takiego końca tej wojny, zaprawdę nikt się nie spodziewał. Zajadłość z jaką się broniono na dolnym zamku, krew, którą zdobycie jego kosztowało, kazały się obawiać surowego odwetu. Gdy biskup ogłosił przebaczenie wszystkim i oswobodzenie, po chwili osłupienia wyrwały się im okrzyki na cześć Kaźmierza. Niektórzy przybiegli do nóg jego i biskupa.
Dzień to był piękny dla księcia, którego serce otwierało się z rozkoszą miłosierdzia.
Nie wszyscy jednak wiadomość tę przyjęli równie radośnie, jak ci, których ona wyzwalała z więzów, Mikołaj i wielu z nim, szemrali chodząc chmurni, poczytywali to za błąd wielki.
Nie zbywało na zazdrośnych, gdy wieczorem Bolko za stołem był posadzony przy stryju, a Kaźmierz, o wszystkiem zapomniawszy, przyjmował go jak bratanka, obdarzył go i przewidując, że ojciec o los ukochanego syna niespokojnym być musi, następnego dnia opatrzonego we wszystko wyprawił do Poznania.
Ogłoszone powszechne przebaczenie, rozeszło się zaraz po mieście. Po ulicach ze zdumieniem zaczęto opowiadać co łaskawy książe uczynił. Wieczorem już ci co byli znikli ze strachu, zjawiać się poczęli, pokazał się w domu swym Wirsz starosta. Ślubował tylko, że więcej urzędowania żadnego się nie podejmie i żyć chce Boga chwaląc, spokojnie.
Juchim także dowiedział się o tej łasce pańskiej, a na nim ona wrażenie uczyniła niespodziewane — korzystał i on z miłosierdzia — ale znajdował je dziwnem! Wiara jego, która głosiła zemstę, ząb za ząb, oko za oko, z powolności tej wskazywała mu słabość i ślepotę. Miał pewien rodzaj wzgardy dla ludzi, którzy siłę mając w ręku, mogąc się pomścić — użyć jej nie umieli. Uśmiechał się sam do siebie, potrząsając ramionami. Doszedł w myśli do tego przekonania, że Mieszek nad ludźmi tak nierozumnemi kiedykolwiek przewagę mieć będzie. Dla niego było to wskazówką, aby na wszelki wypadek zapewnił tam sobie opiekunów. Przyszedł mu zaraz na myśl Mierzwa, uwięziony na zamku.
Zdało mu się nie złą rachubą, pomódz zapomnianemu do uwolnienia i na przyszłość mieć w nim znowu sprzymierzeńca. Przezorny człek myślał już o jutrze. Łagodny pan, według niego długo trwać nie mógł.
— Nie! nie! — powtarzał w duchu — oni tu panować nie będą!
Nazajutrz Juchim na zamek się udał, nie obawiając się już wcale; i wyszukał Wichfrieda, któremu czasem pieniędzy pożyczał.
— Miłościwy panie — rzekł — dobrotliwy książe nasz, wszystkim przebaczył z wielkiego serca swego. Tu siedzi jeszcze biedaczysko, którego posądzono, a on nie zawinił nic, tyle tylko, że do Krakowa tęsknił, i przybył tu nie w porę. Niech go wasza miłość wypuścić każe.
Niemiec natychmiast poszedł do księcia i uzyskał bez trudności rozkaz uwolnienia.
Dodano Juchimowi komornika, z poleceniem, aby Mierzwę puszczono. Zaledwie się o niego dopytać potrafili. Mierzwa zamknięty do ciemnicy, zapomniany, już był prawie nadzieję życia i swobody utracił, choroba go złamała. Gdy Juchim do izby wszedł, znalazł go snem niezdrowym ujętego na garści słomy.
Cień to był dawnego człowieka, ale iskierka nadziei dokazała cudu. Dźwignął się, zbierając łachmany swe, całując Juchima po rękach — bo jemu przypisywał swe uwolnienie. Dopiero na powietrze wyszedłszy, osłabł znowu i żyd go musiał pod rękę do dworku swego prowadzić.
Po drodze ludzie tego Łazarza, z głową na piersi zwisłą, wyżółkłego, zczerniałego, do trupa podobnego, ze wstrętem sobie pokazywali palcami.
Samarytanina czyn spełnił na nim Juchim, choć nie z miłością jego — ale z rachubą na przyszłość przezorną. Mierzwa zaledwie odżywiony i wypoczęty, wnet do Poznania schronić się miał, niosąc z sobą wdzięczność dla Juchima i poprzysięgając mu wierną usługę.
Mierzwa, gdy się dowiedział o wszystkiem co się tu stało, choć milczał ze strachu, nie rozpaczał o przyszłości dla Mieszka. Jedna rzecz go trapiła, to los Kietlicza, bez którego książe się obejść nie mógł, a zastąpić go było trudno.
Oba z Juchimem ufali w to, że zręczny człek i z ruskiej niewoli wyrwać się albo wykupić potrafi.
W kilka dni później dopiero Stach także Mierzwę sobie przypomniał i pobiegł na zamek dowiedzieć się o niego. Tu i o uwolnieniu go i o pośrednictwie żyda mu powiedziano. Strwożyło to Stacha, który zafrasowany z żalem do biskupa się udał.
Pełka przyjął swego wiernego sługę łaskawie i z dobrą myślą. Gdy wybladły i znękany ukazał się w progu, wyciągnął rękę i błogosławił.
— A czegóż to tak zasępiony przychodzisz — odezwał się — kiedy się cieszą wszyscy ze zwycięztwa, ze spokoju i skończonych zatargów braterskich? Co ci to jest?
— Cieszyłbym się i ja — odparł Stach — tylko dla złych łaska zbytnia, to ich uzuchwali. Bóg daj, byśmy dobroci pana nie opłakiwali.
Począł zatem opowiadać, jak już ci co niedawno drżeli i truchleli, po cichu żarty stroili z miłosierdzia i lekceważyli tego co je wyświadczył. Narzekał Stach na przebaczenie staroście, Juchimowi i Mierzwie.
Biskup się uśmiechał z początku, starając zbytnie troski te Stacha okazać przesadzonemi. W końcu jednak, gdy się obszerniej przybyły wytłumaczył, zgodził się na to, iż czujność była potrzebną.
— Zatem patrz, czuwaj, nie przestawaj stać na straży — dodał biskup.
Chciał dlań jakąś nagrodę uzyskać u księcia, choćby Zaborowi z Przegaja, wyjednać ją obiecując, ale Stach odmówił.
— Ojcze mój — odezwał się — jam nagrodę wziął naprzód za cały żywot mój. Wszystkobym stracił, gdybym inną jeszcze otrzymał. Pokutą być musi życie do zgonu. Gdy mnie Bóg do siebie powoła, naówczas objawicie panu, jakem mu służył i wdzięczen był.
Postanowiono więc po krótkiej naradzie, aby Stach nie oddalając się, jak dawniej, pilne miał na ludzi podejrzanych oko. Chciał biskup przy bracie swym Mikołaju umieścić go, lecz swobodnym być pragnąc, i tego Stach odmówił.
Wrócił do dworku niezbyt rad z tego, co się działo. Pomimo największej chęci zajęcia się czemś, śledzenia, Stach nie mógł teraz znaleźć roboty. Ucichło dokoła i Mieszek nawet jawnie nic nie przedsiębrał. Siedział więc w samotnem schronieniu, za całą mając pociechę, że częściej niż dawniej do kościoła chadzał, a dłużej się mógł modlić. Wiek czynił go pobożniejszym coraz i surowszym dla siebie. Nie zostawało mu już w życiu nic, tylko się dowlec do tego proga, od którego zdało mu się, że nie jest już dalekim.
Niekiedy rozmyślał o Jagnie, która rzadko znak życia dawała. Był czas, iż mu się marzyło, że Kaźmierz opuścić ją może, a on opiekować się nią będzie. Nadzieja ta teraz coraz słabszą była.
We dworku nudy były nieznośne, na łowy, choć się kiedy wybrał — i one mu już nie smakowały. Z dawnemi towarzyszami gdy się spotykał, a ci go gwałtem wciągnęli do gospody w gościnę, wśród wesołych ludzi, siedział jak trup niemy, psując im ich wesele. Do niczego nie miał serca, tyle pociechy co w kościele, lub na rozmowie z księdzem o rzeczach, które nie są świata tego.
Do Konar, za któremi tęsknił bywało, teraz mu się trudno wybrać było. Zamyślał czasem jechać, zbierał się, od dnia do dnia odkładał, zawsze coś przeszkodziło. Wolał się włóczyć około zamku, po kościołach i życie prowadzić zadumane a próżniacze. Dawnych znajomości unikał jak mógł, jeden tylko Jaśko Bogorja często doń się wciskał. Ten jak niegdyś był lekkim i wesołym, tak pozostał nim, choć trochę postarzał i ociężał. Dokazywał jeszcze na łowach lub w mieście i po dworach z takiemi jak sam był.
Rodzina go dawno żenić chciała, swatano nie jednę, zawsze albo ona jemu, lub on rodzicom się nie podobał! Już wreszcie sam chciałby się był zaswatać, widząc że na starość dzban i koń mu nie starczą.
Jednego dnia Stach leżał, patrząc na pułap, jak mu się to często zdarzało gdy spoczywał, aż usłyszał znany głos Jaśka.
Wpadł doń Bogorja podśpiewując podchmielony.
— Ej! ej! — krzyknął — co bo się z tobą dzieje, pustelniku tu mój zasępiony, a toż cię tu nędza zagryzie! Wstawaj, a chodź!
— Dokąd?
— A no, choćby się przewietrzyć.
Bogorja trochę się zawahał z wyznaniem i uśmiechnął.
— Prawdę powiem! — dodał. — Potrzeba mi na jedną wyprawę towarzysza wiernego. Nie mam, ino ciebie. Idę w takie miejsce, gdzie mi samemu nie raźno być. Chodź ze muą![158]
— Do kogo?
— E! do baby wróżbiarki.
— Po co?
— Chciałbym wiedzieć, czy się ja raz przecie ożenię, czy nie? Baba słyszę wróży, jak nie można lepiej, ale sam do niej iść — ot, boję się!
Stach się powoli zwlókł.
— Cóż ci po wróżbach? — rzekł.
Wyszli jednak razem. Jaśko przez ogrody zaprowadził do chaty, w której Czechna mieszkała.
Weszli do izby, w której zioła schły i garnki stały pełne zapachów odurzających. Ledwie się tu znaleźli, gdy z drugich drzwi wyjrzała stara, bystro ich mierząc oczyma.
Zwróciła się zaraz do Bogoryi.
— Czy to ja wam potrzebuję mówić po co przychodzę? — odezwał się Jaśko.
— Po co gębę studzić? — odparła baba, za stół siadając. — Taki jak ty nie przyjdzie pytać o co innego, tylko o podwikę.
Rozśmiała się, żółtych parę ukazując zębów. Popatrzała trochę na Stacha i palce skierowała ku niemu.
— Ot ten, po co się tu przywlókł, nie wiem, bo już mu nic nie pachnie.
— Ja też i wąchać tu nie myślę! — odparł Stach szorstko.
— A no, bał się sam do baby iść — przerwała — żeby go nie uczarowała dla siebie, a ludzie się zeń potem nie śmieli, iż się w starej miotle rozmiłował.
— Ej, wy! ej, wy wszyscy! — dodała, grożąc Bogoryi.
— No, wróżcie! — przerwał, obu rękami na stole się opierając Jaśko — będzie li co z tego co ja sobie myślę?
Czechna głową pokręciła.
— Trzeba zobaczyć... — bąknęła.
Bogorja położył garstkę srebrników na stole, które stara pilno naprzód do fartucha zagarnęła. Wstała, poszła do kąta, dobyła z niego garnek szeroki a płaski, nalała wody coś mrucząc, z drugiego naczynia coś dodała i postawiła na stole. Bogorja i Stach patrzyli milczący.
Z komina, w którym pod popiołem stały węgle czerwone, dobyła ich kilka na skorupę, nasypała na nie proszku, dym dyszący rozszedł się po izbie — Stach do okna ustąpił.
Bogorja musiał iść i dać się okadzać. Postawiła garnek z wodą przed nim i kazała mu weń patrzeć pilno, nie odwracając oczu. Jaśko, rycerz nieustraszony, drżał zapatrując się na wodę, w głowie mu się zawracało.
Twarz jego bladła, nie mówił co widział, stał tak osłupiały długo, pot mu z czoła kroplami ściekał. Nagle zakrzyknął, dziko klnąc i odskoczył.
Padł na stołek stojący blizko, gdy Stach mu w pomoc nadbiegł. Czechna szybko garnek zabrała i wodę z niego wylawszy, siadła spokojnie. Spoglądała na Bogorję, który oczy w ziemię utopił i jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
Stach ostro mierząc wzrokiem starą, naglił, aby odchodzili.
— Idźmy bo ztąd — mówił.
Jaśko wstać jeszcze nie mógł. Gospodyni zwróciła się do Stacha, jakby zemścić chciała za lekceważenie.
— No, a tobieby nie powróżyć?
— Nie ciekawym.
— Niewierny!
— Wiedzieć nie chcę, co Bóg gotuje! — rzekł Stach.
— A juściby ci się zdało — poczęła baba. — Dajno mi rękę, powróżę darmo.
Stach się wahał, gdy go prawie gwałtem chwyciła za prawą rękę, poczęła się w nią wpatrywać pilno, długo i oczy z szyderskim uśmiechem podniosła na niego.
— Ho ho! — poczęła — a toć ręka! a toć dłoń, co raz przylgnęła do twarzy.
Nim stara czas miała dokończyć, Stach spojrzał na nią tak groźno, że zmięszana puściła rękę i mrucząc cofnęła się.
Nie do jednej ona twarzy na wojnie przylgnęła — podchwycił żywo Stach. — Co było, o tem niema co mówić; macie wróżyć, to wróżcie!
Czechna zatopiła w nim oczy ciekawe i poczęła cicho:
— Nie ma tam już nic... at!... niedola... niewola!
— A życia tego dużo jeszcze?
Stara pokiwała głową.
— Jak dla was, aż nadto! — rzekła. — Albo to tam wasze życie? Wyście pono w ciężkiej służbie. Ono wam już na nic, łupina od orzecha, który robak zjadł.
— Dosyć! — przerwał Stach zdumiony.
Ustępował już, gdy na myśl mu przyszedł książe, zwrócił się do starej, dobywszy pieniążków.
— Jeśli wszystko wiecie — rzekł — powiedzcie, co czeka tego, którego ja miłuję?
Czechna spuściwszy oczy, zadumała się.
— Jego — rzekła — czeka to, co wszystkich ludzi.
Potrzęsła głową i zaśpiewała półgłosem:
— „Kto co lubi, to go zgubi!”
Zamilkła i odwróciła się od niego. Tymczasem wyszedł był ze swego osłupienia Bogorja, nie spojrzawszy na starą, wyciągnął Stacha ze dworku.
Śmiech się dał słyszeć za niemi.



VIII.

Kilka lat upłynęło od opisanych wypadków.
Kraków cały wybiegł na spotkanie zwycięzkiego pana, który z wyprawy przeciw pogańskiej Jaćwie powracał.
Wojna to była, przypominająca czasy bohaterskie Krzywousta, walka z dziczą, w kraju niedostępnym, ze zdradą na każdym kroku. Dziś poddawał się Drohiczyn, jutro ci co wierność poprzysięgli zasadzali się na wracających spokojnie, aby ich wybić w lasach i moczarach.
Kaźmierzowe wojsko wśród błot, topielisk i gąszczy zgniotło dzicz i rozpędziło.
Witano Kaźmierza zwycięzcę.
Nic nie zdawało mu się braknąć do szczęścia; nikt nie śmiał się porywać na niego, rodzina siedziała cicho na udziałach, Mieszek nawet dochowywał danego słowa, pokój panował w kraju i na rubieżach. Kupcy ciągnęli z ziem dalekich, łany złociły się zbożem, kmieć oddychał, chwała Boża rosła, wznosiły się kościoły, uczeni mężowie przychodzili z zagranicy i rodzili się w domu. A na obliczu tego szczęśliwego pana poza łagodnym uśmiechem, widać było wiekuisty ów smutek dusz wybranych, których ten świat nakarmić, ani napoić nie może, a żadne szczęście nasycić.
Tęsknota zawsze biła z twarzy pięknej, spokojnej, malującej ukojony ból wewnętrzny.
Gdy przeciwko zwycięzkiemu panu wyszło duchowieństwo z biskupem na czele, witając go pieśnią dziękczynną, Pełka spojrzał nań, spodziewając ujrzeć rozpromienionym, a znalazł na obliczu to co wyniósł z Krakowa. Rycerstwo śpiewało pieśni, powiewało chorągiewkami, niewiasty stojąc szeregami klaskały w dłonie, dzwony biły, lud się weselił. Kaźmierz jechał w płaszczu białym z krzyżem, który wziął na pogan, — z głową spuszczoną, uśmiechając się ledwie tym co go witali, zadumany, chmurny, jakby nie ze zwycięztwem powracał.
Na zamku czekała z dziećmi księżna, złotowłosego Leszka trzymając za rękę, cały dwór świetnie przybrany, komornicy, czeladź, lud mnogi.
Oko pańskie błądziło po okolicy i ukradkiem biegło za Wisłę do okienka, chcąc dojrzeć, czy tam jest znak życia jaki? Nie widać było nic. Okno stało zamknięte, kraśny kobierzec nie zwieszał się na murze. I tam przecież dochodziły dzwonów dźwięki i ztamtąd widać być musiało na zamku powiewające proporce.
W kościele św. Wacława hymn sam Pełka odśpiewał, książe pomodlił się u relikwii i wstał, z dziećmi i żoną pieszo idąc do zamku.
Ale szedł milczący i uśmiechnięty tak smutnie, że ludzie go sobie pokazując, szeptali, iż go tak poleska dzicz zmęczyła wyprawą.
Rycerstwo rozkładało się obozem, szło w miasto rozpowiadać o Jaćwie dzikiej, która w powrocie omało nie wzięła im życia... Nie jeden płacz rozległ się wśród okrzyków, bo nie jedna mogiła została w lasach Polesia.
Stach, który przesiedział ten czas w Krakowie, na posługach biskupa, wywlókł się także na spotkanie znajomych, na rozpytanie o krwawą wyprawę. Tuż nadarzył mu się Jaśko Bogorja z ręką zawiązaną, ale dobrej myśli i wesół, że uniósł życie.
— Patrzajże, Zaborze — zawołał zdala do niego — nie będę mógł ręki podać do ołtarza narzeczonej, poganin mi ją siekierą ciął tak, że się dotąd zrosnąć nie może. Prawda, że on już więcej na tym świecie siekiery nie dźwignie!
Stach witał go trochę poweselawszy.
— Bóg łaskaw, że i tak nam wracacie!
— Cud prawdziwy! — mówił Jaśko. — Pogańska dzicz już się nam w Drohiczynie poddała i do nóg padała. Poili i karmili, przysięgali swym obyczajem posłuszeństwo i wiarę, dali zakładników, a w powrocie gotowali nam zasadzkę. Wysłali ludzi w gęstwiny i błota, pozarębywali drogi, mieli nas zgnieść do jednego. Spotkać nas miał los Henryka!
Aleśmy się bili! Trzeba było widzieć naszego księcia, jak dzielnie mieczem wywijał. Ludzie nań prawią, że tylko przy organie śpiewać i z księżmi rozprawiać umie — a to człek do wszystkiego, prawa Krzywousta krew...
Stach uśmiechnął się smutnie.
W tej chwili wśród tłumu, który wysypał się na spotkanie księcia, zobaczył Dorotę strojną wybieloną, która, ażeby przejeżdżający pan widzieć ją musiał, na wozie umyślnie sprowadzonym i wysoko wysłanym stała, górując nad wszystkiemi, uśmiechając się, chustą powiewając i obwołując Kaźmierza.
Książę też, gdy nad drogą, którą przejeżdżał, miejsce obrała, widzieć ją musiał, litość go wzięła i uśmiechnął się jej, głową skinąwszy.
Z radości zarumieniła się cała, zapomniała, że na nią tyle oczu patrzało, podwajając wołanie i wiewanie chustą, aż ludzie się jej dziwili i naśmiewali. Prawda, że wśród rycerstwa wielu innych miała dobrze znajomych i przyjaciół, którzy też ku niej głowami ukłony słali i od ust posyłali pozdrowienia.
Była bo znowu piękną, kwitła drugą młodością urodziwa niewiasta, a śladu lat i tego co przeżyła nie było na niej dopatrzeć.
Gdy wojska przeciągnęły, a wóz z nią potoczył się do dworu, na drodze jeszcze miała niespodziankę Dorota. Bracia jej, Dobrogost i Sędziwój, którzy dla okazania księciu posłuszeństwa, na wyprawę przeciw Jaćwie z nim ciągnęli, w ulicy się z siostrą spotkali. Wymijać wóz jej musieli. Oba przejechali koło niego ledwie się obejrzawszy, plując z pogardą za nią. Sto oczów na to patrzało. Dorota spłonęła i nie rzekła nic. Gdyby nie ten dzień, nie miasto, kto wie na coby się bracia z Tęczyna ważyli. Lecz ludzi było za dużo, którzyby za nią ująć się mogli.
Bogorja pociągnął za wdową z innemi. Stach którego chciał wieść z sobą, oparł się; widok bezwstydnej zburzył go i napełnił obawą o Kaźmierza, tembardziej, że z Jagną źle się działo.
Gdy książę do Drohiczyna szedł, biedna Ściborzanka niezdrowa już była, niepokój dręczył ją jakiś straszny. Kilka razy Kaźmierza powoływała do siebie na pożegnanie, we łzach się rozpływając, choć przyczyny ich nie wiedziała sama. Próżno książę starał się ją uspokoić, wesołością swą rozpraszając jej smutek, który mu się dziwactwem zdawał. Jagna stała, płakała, trzymała się za serce, patrzała w ziemię, jakieś przeczucie ją dręczyło!
Po wyjeździe księcia, gdy z murowanki już ani proporczyka widać nie było, wszystko ucichło i zamilkło, Jagna okno zamknęła, włosy jak do snu związała, zdjęła suknie i pierścienie, poczuła się senną, słabą, biedną — i legła na łoże.
Spała tak jęcząc przez sen dzień cały, nie chcąc jeść, do sług nie mówiąc. Gdy na obudzoną spojrzały jej dziewki, zdała się im jakby z długiej choroby powstającą, tak była wyniszczona i wybladła.
Starsza ochmistrzyni zaczęła ją poić zielem jakiemś, którego ona pić nie chciała, leżała pół senna, z rękami pod głową, z oczyma ku górze zwróconemi, nie mówiąc nic. Czasem łkanie z piersi się dobyło i łzy widzieli tryskające z oczów, płynące po twarzy, ale się na nic nie skarżyła.
Dnie tak upływały, Jagna wstawać nie chciała czy nie mogła.
Co się jej tam przez te czasy prześniło, co przez myśli przesunęło, ona tylko wiedziała jedna; gdy dziewczęta przychodziły z pytaniami, zdawała się ich nie słyszeć.
Kaźmierz był już dawno na wyprawie, gdy Jagna coraz słabnąc gorzej, a czując w sobie ledwie resztkę życia, Stacha kazała wołać do siebie.
Przybiegł natychmiast, lecz gdy ją po długiem niewidzeniu zobaczył teraz, przeraził się, tak strasznie nagle znalazł zmienioną. Wychudła była jak kościotrup; policzki i oczy zapadły, czoło się zmarszczyło...
— Patrz, co się to ze mną stało! — poczęła z uśmiechem bolesnym, wyciągając ku niemu ręce chude i drżące. — Niema już Jagny i nie będzie! Kwitła, śmiała się i przekwitła i wyśmiała ostatek... Czas było! Dłużej nie miałaby żyć po co!
— Cóż się wam stało? — spytał Stach.
— Nic... ot, tak... siły do szczęścia brakło, bo i na to sił potrzeba. Alboż zdrowe życie takie?.. Czekać dzień, a mieć godzinę, płakać rok, a śmiać się chwilę.
I usiadła na łożu, okrywając się włosami rozpuszczonemi, piękne oczy swe świecące obracając na Stacha, który stał z rękami załamanemi przed nią.
— Wołać ciebie kazałam — mówiła dysząc zmęczona — boś ty mi przecie bratem, jednym w świecie. Mojego pana, sokoła mego nie chcę już męczyć dłużej, już miał ze mną dość tej niewoli. Księża go męczyli, że żonę porzucał dla mnie, Pełka mu groził ciągle. Synaczka stracił i męczył się tem, jak karą Bożą — za mnie. Wszystko dla mnie cierpiał, przezemnie. Więc mnie już czas było! To i pójdę. Ciebie chciałam pożegnać, no, i coś zrobić trzeba, aby mienia ojcowskiego obcy ludzie nie zabrali. Sprowadzicie mi takiego, co pisać umie, zapiszę moją wolę i zapieczętuje... Was opowiem za męża. Ściborzyce wam zostawię, wieś jedną dam za grzechy mnichom do klasztoru, do Pokrzywnicy, aby się modlili za mnie...
Zamilkła.
— Przecież z wami nie tak źle — odezwał się Stach — ludzie ludziom radzą. Są lekarki i lekarze, wyście młodzi.
— Nie, nie! stara jestem — przerwała, patrząc na ręce wyschłe — po co życie wlec? nosić jak łachmany dziurawe?... Na mnie już całego nie ma nic, ani nitki! Bóg miłosierny, tam gdzieś, pewno lepiej będzie!
Uśmiechnęła się.
— Co taka jak ja niewiasta warta? — mówiła spokojnie — niewiasta, której Bóg nie dał dziecka? a sromać się kazał, oczów pokazać nie może? Trudno żyć? Gdzie? Bez niego? Nie! nie! A z nim, to jemu życie truć! Nie godzi się, nie godzi! Lekarz i lekarka nie pomogą, gdy człowiek chce umierać! Tylko mi takiego dobrego sprowadź księdza, aby mi się sromać nie kazał i dyabłu mnie nie dawał... Dam im wioskę do klasztoru... Reszta wasza!
— A mnie to na co? — zapytał Stach.
— O! na co? Weźmiesz sobie babę i będziecie żyć spokojnie, jak drudzy... Na zdrowie wam!
Stach głową trząsł.
— Albo to wy mnie nie znacie? — rzekł. — Ja też żyję z powinności, nie z ochoty. Mnie na co wioski? Baby żadnej nie wezmę i ziemi nie potrzebuje. Wioski rozdajcie na kościoły.
Jagna się sprzeciwiała.
— A no, nie! Wy je sobie dacie komu chcecie. Wam je przekażę, bo się za to choć mężem moim nazwiecie, choć nie byliście.
— Boś nie chciała.[159] — dodał Stach.
— Bom nie mogła — zawołała Jagna. — Dwóch mężów się mieć nie godzi, tamtego się zrzec dla was nie mogłam... Gdy się go wyrzeknę, to chyba dla niego samego, aby spokojny był, do murowanki nie jeździł, a biskup się na niego nie gniewał.
Stach starał się te myśli rozpędzić, obiecując blizki powrót Kaźmierza, z którym zdrowie wrócić miało.
— Wróci? nie? ja tam nie wiem — rzekła. — Już choćby on wrócił, mnie trzeba umierać... Tak się stało tak być musiało!
Milczała chwilę i spuściwszy oczy, jakby zawstydzona, palcem kręcąc we włosach, szepnęła:
— Jam się czegoś napiła! Stara Czechna mi dała na powolną śmierć, bom tak chciała.
Stach krzyknął posłyszawszy, uśmiechnęła się.
— Nie bolało! — rzekła — anim czuła! Tylko mnie wypaliło, wysuszyło, wyjadło... Przyprowadź księdza, a nie z dyabłami, takiego co anioły z sobą wodzi.
Nie mógł się jej Stach dłużej opierać, musiał być posłusznym. Z płaczem niemal odjechał do miasta, a że przy biskupie wielu miał znajomych księży, jednego z nich powiózł do niej.
Jagna się gości spodziewając, sługom kazała przyodziać się pięknie, choć, suknie dawne wisiały na niej, jak cudze, bo z niej kości tylko i skóra zostały. Śliczne włosy bujne nawpół okrywały wychudłą twarzyczkę, w której oczy jasne świeciły blaskiem przedśmiertnym, ale usta miała spalone i sine, a ręce jak z białej kości... Stać nie mogła, chodzić nie mogła, więc ją posadzili na stołku, podparłszy poduszkami, i tak sparta o stół — czekała.
Z okna znowu patrzała na zamek pusty i płakała...
Ksiądz Wit, człek dobry, powolny, nawykły w tym kraju przebaczać wiele (tym, co nie wiedzieli co czynili), przybył pocieszać, nie zasmucać. Jagna mu w krótkich powiedziała słowach, że Stach mężem jej miał być, więc go za męża liczy, a choćby nie chciał ich pobłogosławić — byle jej go mężem zapisał, bo mu mienie po sobie chce zostawić. Dodała, że wieś do Pokrzywnicy zapisze do klasztoru, kilką kop groszy do kościoła św. Floryana, przy którym ks. Wit zostawał. Wszystko to spisać prosiła.
Ostatnią tę wolę opowiedziała spokojnie, przytomnie, stanowczo, prosząc, aby ks. Wit poczestnych do listu znalazł świadków i spisał go tak, by pod klątwą, nikt nie śmiał naruszyć.
Ks. Wit sądząc, że pocieszać był winien, odezwał się, iż przecie żyć może.
— A choćbym i pożyła, mój ojcze, możecie spisać, toć nie grzech, woli nie zmienię.
Wręczyła mu jeszcze ofiarę dla niego i kościoła i rzecz była skończona. Wielkich naówczas formalności nie wymagano, a gdy duchowny spisał i świadków postawił i pieczęć przyłożono — starczyło tego.
Ks. Wita odesłano do miasta, Stach pozostał, nie miała już siły do rozmowy, słabym głosem prosiła go tylko, by się dowiadywał do niej póki żyła.
Stało się wszystko po jej woli.
Po tym dniu nie zasłabła gorzej, owszem uspokoiła się i położywszy, leżała pół senna, jak wprzódy, polewki trochą żyjąc lub chleba kruszyną.
Gdy Stach do niej przybywał, zwracała się do niego zawsze z jednem pytaniem:
— Niema pana?
O panu przychodziły wieści. Stach rozpowiadał: jak wojował zwycięzko, jak nieprzyjaciół krzyża pokonał, zdradę ich zwalczył i że już na drodze był do Krakowa.. Droga z powrotem ciężka była i długa, a Jagna codzień pytała:
— Nie ma pana?
Nareszcie jednego dnia Stach nie przybył o zwykłej godzinie, dzwony się odezwały inaczej, weselej, wszystkie razem, okrzyki z miasta aż tu dochodziły; chora zrozumiała, że pan powraca, zarumieniły się zapadłe policzki, usta zadrgały, oczy skierowały ku oknu chciwie, ale ani go otwierać, ani kobierca wywieszać nie pozwoliła. Popatrzała na Wawel, gdzie las proporczyków widać było, jak się zwijały, a nad niemi macierz wielka, chorągiew czerwona.
Tam on był. Patrzała, patrzała i zesłabłszy, do łóżka się położyć kazała.
Aż do mroku marzyła spokojnie; gdy wieczór zbliżać się zaczął, Jagna się ubierać kazała. Wdziała najpiękniejszą sukienkę, utrefiła włosy, posadziła ją na stołku znowu. Co zatętniało w podwórzu, podnosiła ku drzwiom oczy. — Pana nie było!
Noc zapadła[160] — Pan przybyć nie mógł!
Co za dziw? Otoczyli go tam swoi, rodzina, duchowni, ziemianie, starszyzna — mógłże ich wszystkich dla niej porzucić?
Już księżyc w ostatniej ćwierci wszedł późno na niebo, gdy zaskrzypiały wrota. Jagna siedząc drzemała, poruszyła się, chciała wstać — nie mogła, padła na stół, zakrywając twarz rękami.
Kaźmierz wszedł powoli — ujrzawszy ją przy świetle lampki, osłupiał. Ręce wyciągała ku niemu... Krzyknął boleśnie.
— Jagno! co się tobie stało?
Witała go uśmiechem.
— Nic, nic, sokole mój złoty! ot, tak, zajadła tęsknota! ot, tak, życia zabrakło... bo ciebie nie było. Alem się doczekała! nie trzeba mi już nic!
Kaźmierz patrzał, sługi obwiniając, chcąc słać po lekarzy, szukać ratunku, wstrzymała go łagodnie.
— Siądź przy mnie, crle[161] mój biały, panie mój drogi! siądź! a jeżeli ci twarz moja straszna, nie patrz na nią, jeżeli głos niemiły, nie słuchaj, a mnie patrzeć daj na siebie i słuchać.
Kaźmierz napróżno chciał dopytać, co się tu przydarzyć mogło, zkąd choroba powstała, nie przyznała mu się do niczego.
— Przyszło? z powietrza? z niczego? Nie bolało, senne było... smutno! Przeciem pana doczekała, czegóż więcej pragnąć?
Kaźmierz miał lekarza Benedyktyna w Tyńcu, rodem z okolic Salerno, który i w Montpellier leczyć się uczył, chciał go jej przysłać, zaklęła, aby tego nie czynił.
— Choroba teraz minie sama!
Smutkiem tym struty, Kaźmierz na zamek wrócił z nim. Przed nikim nawet poskarżyć się nie mógł. Nazajutrz do swoich wyszedł wybladły, milczący; Wichfried poznał z twarzy, że coś złego stać się musiało.
Odważył się zapytać — Kaźmierz przed nim nie przyznał się do niczego. Na duszy mu było ciężko, na piersi leżał kamień, chodził zadumany, nie słysząc co mówią do niego. Stawał i patrzał w okno ku murowance, stał tak wkuty, nie wiedząc co się w około działo.
A Jagna — odżyła nieco, obudziło się w niej życia pragnienie. Nazajutrz poruszać się mogła, kazała się w oknie posadzić i kobierczyk wywiesić znowu... Próbowała do krosien, ale siedzieć nie mogła, ręce opadały znużone. Patrzała na nie i sama z siebie się śmiała...
Wieczorem Kaźmierz przybył znowu. Następnych dni przybiegał na krótko. Jagna żyła, bo żyć zapragnęła.
Walczyła z tem, co ją do grobu ciągnęło. Stach, który przychodził zrana oszukiwał się i pocieszał, widział, że jej lepiej było, że na ustach uśmiech się zjawił — mówił, że będzie żyła.
I tak się ciągnęło dalej. Dnia jednego Jagna po starą Czechnę tajemnie posłała. Lekarka, która jej na śmierć powolną ziele dała, zdziwiła się usłyszawszy od sługi, że jeszcze żyje. Pokiwała głową, ruszyła ramionami, zamruczała coś do siebie.
Tegoż dnia pod wieczór przyszła do murowanki. Patrzała na wychudłą, wyschłą ofiarę swą z trwogą zabobonną.
— Widzicie — rzekła Jagna — ot, ciągnę! Jużby to się było skończyło, gdy przybył ten co życie moje w swojej dłoni trzyma, umierać nie puszcza. Ja jeszcze żyć będę!
Czechna nie odpowiadała, zdumienie zamykało jej usta.
— Widzisz stara — mówiła Jagna — ziele zabija, a kochanie żywi, co tamto uśmierci, to wskrzesi... i — życie się trzyma!
Spytała stara, czegoby chciała od niej.
— Nic, tylko cię spytać, czy tak długo ciągnąć się może?
— Czy ja wiem? — odparła schrypłym głosem lekarka. — Dawno się powinno było skończyć; jak się nie skończyło, wina nie moja, i rozum mój nie starczy... Ktoś tu lepiej odemnie czarował!
— Kto? On! — rozśmiała się Jagna. — Nie mogę bo umrzeć, trzyma mnie, a dopóki on będzie miłować, ja schnąć będę, kochać muszę i żyć muszę!
Uśmiechnęła się do starej, pierścień jej rzucając na podołek.
— Weź to — rzekła — już mi cię nie trzeba. Stanie się, co Bóg da!
Czechna jak pijana do domu wróciła, nie mieściło się jej w głowie, aby po jej zielu tak długo żyć można; silniejszych ono w kilka, kilkanaście dni ze świata brało.
Nie długo jednak troskała się tem stara, wiele zawsze mając na głowie. Czasu jej marnie trawić nie dawały, szczególniej panie mieszczki krakowskie, które zawsze od niej tysiąca różnych rzeczy potrzebowały.
Po przybycia Kaźmierza do Krakowa, upłynęła jesień cała i zima. Jagna ciągle słaba, umrzeć nie mogła. Książę dręczył się tem widowiskiem, a oderwać od niego nie mógł. Stach także przybywał do niej często i nawykł był już tak patrzeć na swą chorą, iż uwierzył, że życie jej powrócić może.
Miało się już ku wiośnie znowu, gdy jednego rana, do biskupa idąc, u którego codzień się stawić musiał, Stach w ulicy spotkał człowieka opończą osłonionego, okrytego kapturem, choć dzień bardzo chłodny nie był, przekradającego się pośpiesznie pod płotami i oglądającego bojaźliwie.
Zdało mu się, że na widok jego, nieznajomy przechodzień przyśpieszywszy kroku, rzucił się na boczną ścieżynę i znikł pomiędzy domami, jakby od niego uciekał. Chociaż nie widział jego twarzy, postawa i chód mocno go uderzyły. W tym nieznanym człeku coś mu przypominało Kietlicza.
Też same miał ruchy, kark gruby, głowę dużą, wzrost do niego podobny. Na samą myśl tę, że nie godziwy człek musiał się wyrwać z niewoli na Rusi i zbiedz tu dla jakiegoś nowego knowania, krew w nim zawrzała. Poskoczył za nim co siły.
Biegł nie mogąc go dognać, to z oczów tracąc, to biorąc na oko, a choć w ostatku znikł mu znowu, prawie był pewien, że się schronił do dworku Juchima. To mu więcej jeszcze do myślenia dało.
Juchim był zawsze menniczym, działo mu się dobrze, udawał wielką miłość dla pana, pod niebiosa go wynosił, a mimo to, pewnem było, iż z Poznaniem miał stosunki. Sam on nie krył się z tem, że bił pieniądze i dla Mieszka.
Podejrzenie to powziąwszy, Stach natychmiast do drzwi zastukał, choć od powrotu Kaźmierza, noga tu jego nie postała. Otworzono mu czekać nie dając, a gdy pośpiesznym krokiem dobiegł do izby gościnnej, zastał w niej Juchima nad zwitkiem pargaminowym siedzącego spokojnie.
Na widok jego, żyd powstał z twarzą rozradowaną, najmniejszej nie okazawszy obawy. Stach nie chcąc mu się zwierzać z podejrzeń, udał, iż szło o małą pieniężną pożyczkę.
Juchim oświadczył się z gotowością największą usłużenia bez zastawu nawet i był tak uprzejmym, jakby w istocie Stacha kochał i szanował. Zmusiwszy go napić się grzanego wina, po rozmowie przeciągniętej dość długo, odprowadził go aż do wrót.
Poszlaku człeka w kapturze żadnego tu nie było; Juchim jednak nadto mu się wydał swobodnym, zbyt wesołym i uprzejmym, aby się z czemś ukrywać nie potrzebował.
Stach wyszedł czując to.
Natychmiast wróciwszy do domu, z Żegciem umówił się o pilny nadzór nad dworkiem Juchima.
Przez cały dzień zwykle tłumy różnych ludzi uczęszczały do bogatego żyda, urzędnicy dworu, ziemianie, rycerstwo, duchowni nawet, bo Juchim pieniądze pożyczał, mieniał, przesyłał, kupował kruszce, dostarczał ich...
Dozór nad dworkiem potrzebował bystrego oka, by w ciżbie tej ropoznać[162] podejrzanego człowieka.
Stach sam naglądał zdaleka, nie ukazując się. Nie udało mu się dopatrzeć zakapturzonego człowieka, ale Żegieć mówił, iż go widział i w ślad chodził za nim niepostrzeżony. To co opowiadał zwiększało podejrzenie, iż w kapturze Kietlicz się mógł ukrywać. Żegieć szedł za nim do dworku starosty Warsza, a potem do Czechny, którą znali wszyscy jako lekarkę i wróżbiarkę.
Drugiego dnia Stach sam zdala stanął na czatach. Kaptur, obejrzawszy się dokoła, wysunął się z dworku Juchima i wolnym krokiem, pod ścianami się tuląc, przez mniej uczęszczane zaułki, przekradł się do domu Czechny. Stach zdala go śledził, nie płosząc. Świadkiem był, gdy po naradzie Czechna go na próg wyprowadzała. Twarzy i teraz dojrzeć nie mógł, ale głos stłumiony dźwięczał mu jakby Kietliczowy.
Słyszał, gdy stara mówiła mu:
— Przyjdźcie jutro... dziś u mnie bab pełno w sieni, mówić o tem nie pora. Święto u nas, będę sama...
Długie życie na czatach spędzone, uczyniło Stacha wprawnym i przebiegłym, potrzebował koniecznie człowieka widzieć, podsłuchać rozmowę i zaraz o tem myśleć począł.
W izbie, w której stara przyjmowała, był z Bogorją, znał ją, potrzebował skryć się gdzieś tak w pobliżu by mógł jutrzejszą schwycić rozmowę. Począł błądzić około dworku, czatując, czy stara nie wyjdzie na miasto, aby się dostać do wnętrza.
Nad wieczór Czechna wyszła na nieszpór przedświętny, i drzwi zaparła. Została sługa jedna, która po ziele na ogród wybiegłszy, za sobą dworku nie zamknęła. Skoczył Stach do sieni żywo i po drabinie na wyżki puste. Tu musiał noc przesiedzieć całą, czasu do powrotu starej z nieszporu używszy na przeskrobanie w pułapie otworu do izby, przez któryby coś widzieć i lepiej mógł słyszeć.
Nie rychło powróciła lekarka i nie sama. Przywiodła z sobą mieszczanina jakiegoś, za którego się podobno wydać myślała, pomimo, że zębów nie miała. Był świadkiem Stach, jak go poiła i namawiała prawiąc o swych dostatkach i o szczęśliwem życiu, jakie mógł z nią pędzić.
Zapalono drzazgę. Czechna postrzegła na stole glinę, która się z pułapu posypała, gdy Stach otwór sobie wiercił. Zobaczywszy to, stara, oczy zwróciła w górę, głową potrzęsła i zaczęła szczury przeklinać. Szczęściem, że się to na nie złożyć mogło. Stach jako tako umieścił się na strychu, choć na nim wiązki słomy nawet nie było. Nawykły spać na ławie, na dylach się położył, słuchając do późna jak mieszczanin miód popijając o przyszłości ze starą rozprawiał. Nastąpiła cisza głucha i noc nie przespana.
Gdy dzień się robić zaczął, niecierpliwy Stach oka już nie zmrużył. Dokuczył mu trochę głód, a więcej niepokój. Nie rychło dały się słyszeć kroki i Stach oko przyłożywszy do otworu zobaczył wchodzącego w kapturze; nic oprócz kaptura dojrzeć nie mogąc, i ramion szerokich.
Rozmowę słychać było wyraźnie, głos zdał mu się Kietliczowy, ale zniżony, cichy i jakby umyślnie zmieniony.
— No, starucho — rzekł — nie drożże ty mi się, nie dasz ty, znajdzie się druga.
— Mów dla kogo tego chcesz? — spytała Czechna.
— Co ja ci mam się spowiadać dla kogo — odpowiedział mężczyzna — to moja rzecz — na moje sumienie biorę, nikomu nic do tego.
— Nie powiesz to nie dam — odezwała się Czechna — szukaj drugiej.
Nastało milczenie.
— Ty się żony chcesz zbyć? — spytała.
— Nie — mówił mężczyzna.
— Brata?
— Nie.
— Wroga?
— A no — wyrwało się zapytanemu — wroga takiego co nie jednemu mnie a tysiącom już dojadł i dokuczył, i należy mu śmierć.
— Mów jaki? Kto? co? — poczęła stara. — Muszę wiedzieć. Nie glupiam! Gdy możnego człeka zgładzicie, powloką was, wydacie mnie, kołem będą tłukli, albo końmi szarpali.
— A jaż to mam być głupszy od ciebie i dawać tak, aby mnie za rękę chwycili — rzekł mężczyzna. — Czy mnie się chce też być szarpanym i bitym? Będę wiedział jak i przez kogo dawać?
— Komu? komu? — pytała Czechna uparcie.
Mężczyzna się uniósł.
— A! ty wiedźmo stara — krzyknął — dawaj albo nie, a wnętrzności ze mnie nie ciągnij! Nie twoja to rzecz. Mów co zapłacić, a powinno być takie by jak piorun ubiło — rozumiesz?
— I takie u mnie jest — odparła Czechna — co gdybym ci tylko powąchać dała przewróciłbyś się i nie wstał, i takie co kropla konia ubije.
— Takiego mi potrzeba — odparł kapturowy — dawaj mi go i mów co chcesz za nie?
Czechna po cichu wymieniła coś sporo grzywien srebra, a mężczyzna krzyknął:
— Oszalała!
Wszczął się targ. Czechna wołała:
— Ani życie, ani śmierć darmo nie przychodzi! Za mało oddać takiego ziela nie mogę, bo mnie ono samą kosztuje wiele zdrowia... Trzeba wiedzieć gdzie szukać, jak zbierać, z czem warzyć. Darmo mnie tego nie uczyli. Życiem ważyła gotując... — Rozgniewana dokończyła. — Idź sobie do szatana! niech ci on darmo służy.
Znowu się targowali sprzeczając, kaptur dawał mniej. Czechna przy swojem stała, łajali się wzajem, potem milczenie trwało chwilę, mężczyzna się poruszył, dobywał powoli coś z pod opończy, stara poszła drzwi zaryglować, okno zasunąć tak, że w izbie mroczno się zrobiło[163] Szeptali po cichu, zaczął przybyły pieniądze liczyć na stole, a stara siadła nad niemi[164]
Brała niektóre do rąk i do ust probując czy dobre są; szeptano cicho, brzęczały srebrniki zgarniane do garnka. Lik ich trwał dosyć długo, a gdy się skończył Czechna poszła jedną okiennicę na pół odsunąć i z wysokiej półki, a z za garnków dobyła maleńką banieczkę glinianą, tak drobną, że się w garści mieściła.
Kaptur spostrzegłszy ją począł wołać. — A to co? za tyle grzywien taka odrobina?
— Coś ty chciał, abym ci wiadro dała? żebyś studnie pozatruwał? — odparła stara. — Będzie z ciebie i tego, bo kropli dość na człowieka.
— A jak nie poskutkuje? — zapytał.
— Poprobój! — rozśmiała się stara.
Zawahawszy się, sięgnął po bańkę.
— A patrz, ostrożnie z tem — dodała Czechna — abyś nie rozlał. Padnie ci na ciało, wyżre je do kości, pryśnie w oko, wypali, jedna kropla w napój, olbrzyma zwali.
— W czem dać? — spytał cicho kaptur.
— W czem chcesz — szepnęła Czechna z powagą nauczyciela — albo w winie, w miodzie, w piwie, a choćby i w jadle.
— Dużo?
— Kropli dosyć...
Uwinięto bańkę w kawał płótna starannie, i człek włożył ją za pazuchę z ostrożnością! Już miał wychodzić, gdy stara ze śmiechem poczęła mówić.
— Myślisz, żem ja ciebie pytać potrzebowała ktoś ty taki i na co ci trutka? Próbowałam tylko. A no cię znam i wszystko wiem!
Zbliżyła się szepcząc mu coś na ucho, mężczyzna klnąc odskoczył od niej ku drzwiom, pogoniła śmiechem za nim. Słychać było jak drzwi, nagle odsunąwszy rygle, otworzył i wybiegł prędko.
Stach chciał się wnet puścić za nim, ale czekać musiał, aż baba wyjdzie, aby nie płoszyć, i nie rychło dopiero, widząc, że za długo siedzieć przyjdzie, z dachu drabinę wydarłszy, skoczył w ogród uchodząc.
Słyszał jak za nim wrzawę wielką baby podniosły, bo posłyszano łoskot. Powybiegały na ogród, gdy on już przez płot do drugiego sadu się dostał i uszedł[165]
Do domu powróciwszy ledz musiał odpocząć, tak go koścł[166] bolały, po nocy na strychu spędzonej. Nie wiele się to na co przydało — podejrzenie jednak wielkie miał, iż kupującym truciznę Kietlicz być musiał, a jeżeli on był — straszna myśl przechodziła dla kogo on ją mógł przeznaczać?
Stach chciał kapturowego, bądź co bądź pochwycić i zatrzymać. Żegieć i on zasiedli znowu około dworku Juchima śledząc i pilnując, lecz dla mnóstwa ludzi porwać się w ulicy nie śmiał Żegieć, chodząc tylko za nim, i strzegąc, aby im nie umknął.
Drugiego dnia wieczorem dopiero gdy ulica pustą była, udało się im podejrzanego zachwycić tak, iż się nań rzucić mogli. Ostrożnie rozpatrując się przesuwał uliczkę małą i Stach czatując nań, właśnie gdy miał nań rzucić, poznał odsłonioną nieco twarz Kietlicza.
W chwili jednej, z obu stron padli nań z Żegciem, lecz sługa w pośpiechu biegnąc o kół na drodze zawadziwszy, wywrócił się. Spłoszył się Kietlicz i uchodząc sam w ręce Stacha się rzucił, który za kark go chwyciwszy na ziemię obalić usiłował. Napadnięty nie tracąc przytomności dobył nóż z za pasa i żgnął nim Stacha, nie mającego na sobie nic oprócz łosiowego kaftana w same piersi. Nóż wbił się głęboko, Stach zachwiał i padł na wznak, a nim Żegieć dobiegł począł kaptur uciekać, korzystając z mroku, w krzaki się rzucił i zniknął.
Na drodze leżał przebity Stach jęcząc z nożem, który mu jeszcze tkwił w piersi. Kląkł nad nim Żegieć, aby naprzód żelazo dobyć z rany, po które sam Stach bezsilną już sięgał ręką. Krew strumieniem buchnęła. Krzyknął przebity i omdlał, zdawało się, że dlań ostatnia wybiła godzina.
Nie mogąc odstąpić rannego, Żegieć wielkim głosem krzyczeć zaczął nawołując o ratunek... Cisza nocna dozwoliła głosowi jego rozledz się szeroko i ludzie z uliczek bocznych i domostw wybiegać zaczęli.
Wypadkiem znalazł się i Jaśko Bogorja w poblizkim stojący dworze... Wzięto Stacha i zaniesiono do dworku Jagny. Krew chustami trochę zatamować się dała, a Żegieć po lekarza pobiegł na dwór biskupi.
Rana była ciężka i głęboka, ale się nie zdawała być śmiertelną, bo nóż w serce wymierzony, po żebrach się ośliznąwszy, niżej był zatopiony.



IX.

Były to pierwsze dni Maja 1194 r., a rzadko u nas ten miesiąc kwiatów i zieleni tak pięknym bywa, jak go Bóg dał w tym roku. Ciche, spokojne upływały dni wonne w ogrodach, któremi Kraków otaczał się dokoła. Cieszyli się wszyscy spoczywając po wojnie, i długie szczęśliwe panowanie zapowiadało.
Wrzawliwiej, szumniej nie zabawiano się nigdzie może jak we dworze wdowy Doroty, która teraz większą zdawała się mieć niż kiedy nadzieję, spoglądając na Wawel, że książe do niej powróci. Wiedziała ona, że Jagna dogorywała, że życie jej było na włosku, a Kaźmierz przy wjeździe do stojącej na wozie uśmiechnął się i pozdrowił ją tak, jak gdyby dawne czasy przypomniał. Skinienie to pańskie łaskawe lepszą przyszłość zdało się zwiastować. Wszystko się składało pomyślnie; Wichfried był czulszym i niezbyt się wyrzekał pośrednictwa, rachując też na Jagny chorobę. Czekano tylko, aby ona zgasła, niemieć[167] naówczas miał Dorotę przypomnieć i namówić Kaźmierza, aby dla rozrywki ją odwiedził.
W wigilją świętego Florjana, którego uroczystość, jako patrona Krakowa i kraju, od sprowadzenia zwłok jego, obchodzono z wielką świetnością, bo i sam książe bardzo czynnie się nią zajmował. Dorota miała wieczorem gości wielu. Znaczna ich część porozchodziła się zawczasu, wdowa została sama,[168] Czekała na kogoś jeszcze, coraz to oknem wyglądając. Zmierzchało, a w miarę jak wieczór nadchodził, wdowa coraz większą niecierpliwość okazywała.
Zawołała wreszcie na starszą sługę, ulubienicę swą Jagodę.
Jagoda to była, jak jej pani, już wielce dojrzała, ale wzorem jej nie wyrzekająca się jeszcze młodości. Usłyszawszy wołanie wbiegła z poufałością powiernicy i ręce na piersiach złożywszy, czekała marszcząc się nieco, co jej Dorota powie.
— Czego wam trzeba? — spytała.
— Czego? wiesz przecie — odparła Dorota — ten twój obiecany nie przychodzi, czekam na niego!
— O! przyjdzie pewnie — odpowiedziała Jagoda. — Czeka może, abyście sami byli, nie rad trafić na ludzi, dla tego nie śpieszy.
— Obiecał przynieść z sobą? — przerwała niecierpliwie wdowa.
— Napewno! obiecał! — głową potakując mówiła Jagoda.
— A nie oszuka mnie?
— Gdzie zaś, człek stateczny, zna go dobrze Juchim. On lekarstwami handluje i z za morza je przywozi. Jeździ na Ruś po różne zioła, leki, krople, smarowania, a wiadomo, że tego nigdzie lepiej jak tam przyprawiać nie umieją. Nasza stara Czechna ani się do niego umywała.
— O! ta stara! — odparła Dorota — ona tylko okłamać a grosz umie wyciągać. Ziele jej żadne nie skutkowało. Nawet ta woda, którą mi się umywać kazała, wcale marszczek nie zgładziła.
Chód się dał słyszeć, Jagoda obejrzała się, wybiegła, a po chwilce wprowadziła człowieka w opończy z kapturem, zdającego się ukrywać twarz, aby niezbyt w nią patrzano. Milcząc i rozpatrując się dokoła wsunął się do izby. Dorota podbiegła ku niemu.
— Macie z sobą? — spytała.
— Mam go — odpowiedział głos stłumiony i schrypły — zwolna dobywając z zanadrza coś w płótno obwiniętego. Nie puszczał jednak z rąk, choć Dorota chciwie sięgała po nie. Zaczęły się szepty i targi o posiadanie tego skarbu, do którego przybyły, choć przywiązywać się zdał cenę wielką, ustąpił go wszakże łatwo.
Dorota ciągle rękę miała wyciągnioną, aby węzełek ów chwycić.
— Trzeba wiedzieć, jak się z tem obchodzić — rzekł przybyły — ani odtykać, ani wąchać, bo wszystka siła uleci; dopiero gdy się kropla ma lać w naczynie do picia, można bańkę otworzyć. A ma moc taką, że i ręce pali, gdyby na nie padło.
Wdowie oczy świeciły.
— Ma moc wielką? — pytała.
— Ma moc straszną, wiekuistą! Ten, co się napije, nigdy już kochać nie przestanie. Gdy będzie pił, trzeba mu tylko imię niewiasty szepnąć.
To mówiąc, przybyły zwolna bańkę zawiniętą rozpowił, ukazując Dorocie, i znowu starannie zawiązał.
— Dziw, jak oni wszyscy jedne mają naczynia — odezwała się wdowa. — Czechna mi takie same bańki przynosiła.
Targ był skończony, wdowa oddała cenę umómioną[169] w worku, który przyniosła Jagoda, kupiec nie liczył, zalecił tylko, by nie odtykać naczynia i postąpić jak przykazał, coprędzej uchodząc z domu.
Po wyjściu jego, wdowa z radości wielkiej trzymając drogi nabytek przyciśnięty do piersi, skakała po izbie, lubując się nim i podśpiewując. Z obawy, aby się co bańce nie stało, schowała ją w suknię.
Była to godzina, w której zwykle Wichfried nadchodził. Niemiec postarzawszy, coraz więcej jeść i pić lubił; gosdodyni[170] dlań zawsze przygotowaną miała ucztę obfitą i wina poddostatkiem. Nigdzie też lepiej napoju tego nie umiano osładzać i korzenną zaprawą wzmacniać. Rozkoszował się Wichfried w napoju napozór łagodnym, który dziwną mu wesołość i odwagę wlewał.
Późno w noc nadszedł zmęczony.
— Coście to tak na siebie długo mi czekać kazali? — zapytała wdowa, podchodząc ku niemu wystrojona i wonnościami oblana, uśmiechając się zalotnie.
— Przy panu musiałem być — rzekł Niemiec. — Nie przebaczyłby mi zaniedbania przy nabożeństwie do swojego świętego. Jutro mamy św. Floryana, w kościele obchodzono nieszpory, sam Kaźmierz śpiewał pieśń, którą mistrz Wincenty ułożył po łacinie.
— Jutro więc cały dzień będziecie pobożni? — spytała Dorota.
— Jutro od rana do nocy nie będzie spoczynku — mówił Wichfried. — Książe prawie nie wychodzi z kościoła, czci patrona sam gorliwie, aby mu inni też cześć oddawali.
— A po nabożeństwie, juści będzie na zamku uczta dla wszystkich? — zapytała wdowa.
— Jutro nie, bo to dzień święty — mówił Wichfried — następnego dnia dopiero gotuje się przyjęcie wielkie, na które wszyscy biskupi, duchowni, rycerstwo i ziemianie się ściągną. Będzie to dzień spoczynku i wesela.
Dorota słuchała ciekawie, chwytając każde słowo Wichfrieda.
Niemiec tymczasem oglądał się z taką chciwością za napojem, jak ona za jego słowami. Zrozumiawszy to gospodyni, poszła przodem do jadalni. Wieczerza była gotową, wszystko co Wichfried lubił najlepiej. Jagoda ciepłe wino w sporym kubku podała mu zaraz z jakimś szyderskim uśmiechem. Siadał Niemiec za stół żywo i lice mu się rozjaśniło.
Pieczona sarna, której zapach po izbie się rozchodził, wabiła go; dobył nóż i umywszy ręce, zabrał się do krajania. Dorota usiadła naprzeciw, dotrzymując rozmowy, lecz nie tykając jadła.
— A taż? — spytała — żyje li jeszcze?
— Mówią, że żyje — rzekł Wichfried. — Chora bardzo, a umrzeć nie może, prawią ludzie.
— Ciągnie długo! — poczęła Dorota, głową trzęsąc — na co się już jej życie zdało? Kaźmierz tych kości i skóry kochać nie może! a cóż?... smuci się bardzo?
— Ponury bardzo — rzekł Wichfried, łakomie zajadając. — Smutek ten powoli przejdzie. Dziś w kościele twarz miał pogodną i jasną.
— Musi o niej zapomnieć — mówiła Dorota — nieprawdaż? A jak jej się zbędzie, kolej na mnie, że sobie musi Dorotę przypomnieć. Mówiłam wam, gdy do Krakowa wjeżdżał, jak mi się pokłonił i uśmiechał!
Podsunęła nalany kubek Niemcowi.
— Pij bo, pij! póki nie ostygło.
Gdy Wichfried kubek drugi wypróżnił, pochyliła się ku niemu.
— Stary druhu!... moje szczęście w twoich rękach!
Ruszył na to ramionami Niemiec, a Dorota dodała prędko:
— Nie zżymajcie się, nie chcę abyście mu mówili za mną, ani go ciągnęli. Zrobi się tak, że sam przyjdzie.
Wichfried spojrzał pytająco.
— Mam taki sposób, co go przyciągnie — mówiła wdowa — i na wieki go do mnie przykuje. Byle mu go dać kroplę i po cichu, gdy będzie pił, wymówić imię moje.
— E! stare baśnie pleciesz! — przerwał śmiejąc się Wichfried. — Niemałoż mu ziela nadawaliście, a przecie go nie macie?
— Takie to było ziele! Czechna zwodziła mnie! Nie zna i nie umie nic! Dopiero teraz za drogie pieniądze z Rusi dostałam takiego lubczyku, takiego!...
Wichfried śmiał się ciągle.
— Obeszłoby się bez tego, byle chciał przyjść — rzekł — a pociągnąć go nie można, tak się boi.
— Otóż napój to zrobi, że się bać przestanie — odrzekła Dorota. — Jedna kropla do wina wlana wystarczy, jedna kropelka.
To mówiąc, wydobyła z za sukni zawiniętą bańkę, pokazała ją zdala i prędko schowała znowu.
— Odtykać jej nie można — rzekła — dopiero, gdy się nalewać będzie. Inaczej siłę postrada, tak mnie nauczono. Dam wam, ale dopiero, gdy mi przysiężecie, że użyjecie, jak przykażę.
Zżymnął się Niemiec.
— Ja nie chcę! rzekł krótko.
— A komu innemu ja nie powierzę — zawołała Dorota — wy musicie wziąć i musicie mu dać!
— Nie! — odparł Niemiec.
— Całe moje mienie wam przekażę — poczęła gorąco wdowa — całe mienie, wszystkie ziemie co mi po ojcu należą, co po mężu oddać powinni. Wszystko oddam wam! Dzieci ja mieć nie będę. Przy świadkach wam zapiszę!
Wichfried się odwrócił.
— A bracia? — spytał.
— A książe! — odparła Dorota. — On za zdradę mógł im i tak wszystko odjąć, co po ojcach mają. Obroni tego, co ja zapiszę.
Zadumał się niemiec.
— Kto wie, co w napoju jest! — przebąknął.
— Nie jużbym ja co go miłuję, źle mu uczynić chciała? — zawołała wdowa. — Czyż nie wiecie, że Bóg daje różną siłę ziołom dla pomocy człowiekowi, że jedne ciągną, drugie odpychają! jedne kochać każą, drugie nienawidzieć?
— A są i takie, co zabijają! — zawołał Wichfried.
— Czyż jabym mu śmierci mogła życzyć!? — krzyknęła wdowa — ja? Ten co mi lubczyk sprzedał, człek pewny, stateczni ludzie ręczyli za niego.
Wichfried jadł i pił, słuchał jednem uchem, a w głowie coś liczył.
— Ziemi mieć będziecie po mnie dosyć — dodała kusicielka — byle książe się zaopiekował, a tego wam nie odmówi. Siędziecie na niej, jak książe udzielny.
— W pustyni! — mruknął niemiec.
— Pustki się przecie zaludniają! — mówiła Dorota — byle ziemia była, ludzie się znajdą. Choćby i z waszych Niemiec pójdą chętnie.
Prawiła żywo, Niemiec słuchał, coraz mocniej zadumany, ale jadł i popijał coraz raźniej. Dorota przysunęła się do niego, kubki nalewając sama, pogłaskała go po głowie, objęła za szyję. Zaczynał się rozochocony uśmiechać.
— E! — rzekła — bądź bo rozumnym a dobrym dla mnie i dla siebie... Zrób jak mówię, nie pożałujesz!
Niemiec się przestał opierać.
— Pojutrze, w czasie uczty — mówiła cicho — pod sam jej koniec, podając mu ulubioną jego czarę, jak się ona tam zowie?
— Teodulfowa — zamruczał Wichfried.
— Odetkniesz tę oto bańkę dopiero, gdy będziesz miał nalewać, wpuścisz z niej choćby kroplę jedną, a gdy pić będzie, szepniesz mu do ucha imię moje! Więcej nie potrzeba.
Niemiec głową potrząsał, ona ciągnęła dalej:
— Siła tego napoju sprawi, że zaraz zechce przyjść do mnie, a gdy przyjdzie, już mnie nie opuści.
Słuchający głową niedowierzająco potrząsał — wdowa dobywała bańkę, strzegąc, aby zatyczki jej nie tknąć.
— Tak! ty to musisz uczynić — mówiła, nie zważając na opór Wichfrieda — musisz, uczynisz. Przysięgam, a ja uczynię cię możnym i szczęśliwym!
Milczał jeszcze trochę upojony, trochę znudzony niemiec, ale ręka jego już po owo naczyńko sięgała.
— Bóg z tobą — rzekł — naprzykrzona, natrętna, niepozbyta babo, zrobię co chcesz, ale skutku z tego tyle będzie, co z twych innych czarów, chybaby... tamtej nie stało, a innej mu się szukać nie chciało.
Wyciągniętą trzymał rękę.
— A przysiążże mi — natarczywie zawołała Dorota — że zrobisz, jak mówię, na Boga, na świętych, na uczciwość twą!... Dasz mu dopiero przy uczty końcu,[171]
Niemiec rzekł z obojętnym uśmiechem:
— No, przysięgam, przysięgam!
I pochwycił w rękę bańkę, którą mu Dorota oddała, pilnując, aby ją natychmiast schował. Wichfried rozpiął kaftan na piersi, włożył naczyńko, zapięła mu go Dorota i lice jej zajaśniało niezmierną radością. Śmiejąc się, nowy kubek mu podała.
— Pij — rzekła — dałabym ci złota roztopionego, gdyby je pić było można. Będziesz mym dobroczyńcą!
— Byle napój poskutkował! — dodał Niemiec.
— O, musi! ja wiem! ten będzie skutecznym!
Uderzyła w ręce i zrywając się z ławy, pląsać poczęła wesoło przed Niemcem, który już ruszyć się nie mógł. Ale patrząc, lice mu się uśmiechało na widok pięknej jeszcze niewiasty, tak szczęśliwej, tak wesołej, że jemu się część tego szczęścia i wesela udzielała.
Pił tymczasem potrosze, bo napój ten palił go wewnątrz i zamiast gasić, powiększał pragnienie. W głowie kręciło mu się i szumiało. Coraz to kubek opróżniony stawiał, wyzywając do nalewania, a parę ich jeszcze wychyliwszy, sparł się zwolna o ścianę i usnął, ustami tylko poruszając uśmiechniętemi i coś niewyraźnie pomrukując.
Dorota zabezpieczyła go od upadku, aby z nim drogie naczyńko nie zostało nadwerężone i pozostała na straży.
Gdy we dworku wdowy tak się do oczarowania Kaźmierza przygotowywano, w domu Stacha, Żegieć i kilku przyjaciół otaczali łoże rannego. Upływ krwi z piersi szeroko rozpłatanej wstrzymać się udało. Żegieć wprędce od biskupa przyprowadził uczonego Benedyktyna, który był Pełki i księcia lekarzem. Staruszek opatrzył starannie rannę, pilno chorym się zajął, dał mu wewnątrz jakieś leki, po których sen przyszedł spokojny, balsamem zalał bok skaleczony, ale pytany o chorego, nie odpowiadał nic z początku, w końcu rzekł, że wszystko jest w mocy Bożej, a On cuda czyni, gdy wola Jego.
Ze wszystkich ciekawych, którzy z początku łoże chorego otaczali i domek napełniali, po upływie pół dnia pozostał tylko Żegieć wierny i ksiądz, który przyrzekł odwiedzać chorego.
Niewyjaśnioną dla wszystkich była tajemnicą ta rana otrzymana od nieznajomego człowieka, na którego dlaczego Stach po nocy się rzucił, nikt też odgadnąć nie umiał. Domyślano się różnie, Żegieć mówić nic nie chciał, ci co znali rannego, wiedzieli, że dla pieniędzy i przez chciwość tego uczynić nie mógł, że z zazdrości o niewiastę nie rzucił się pewnie, bo płochości wszelkiej wyrzekł się dawno; musiała więc jakaś chęć zemsty i śmiertelna nim powodować uraza.
Jeden biskup Pełka, lepiej od innych wiedząc co się w sercu Stacha działo, domyślał się sprawy większej wagi i był niespokojnym. Zlecił też benedyktynowi, aby pilne miał o chorym staranie. Po dniu spokojnym, drugiego rozwinęła się gorączka i ranny marzyć zaczął. Zrywać się z łoża, chciał biedz, wołając ciągle, iż pana otruć zamierzano!
Słyszał to lekarz i sługa, ale i oni wszyscy przypisywali gorączce to majeczenie dziwaczne, żadnego do wyrazów poplątanych nie przywiązując znaczenia.
Ile razy ze snu ciężkiego przebudził się Stach, z tą samą myślą się zrywał znowu, krzycząc, że na ratunek biedz trzeba, bo pana otruć mają. Uparte to ostrzeganie, wołanie i prośby, uderzyły wreszcie Benedyktyna, tak, że do biskupa wróciwszy, z politowaniem mu o tem rozpowiadał.
Pełka tłumaczył to sobie marzeniem chorego, którego znając przywiązanie do księcia, nowy dowód jego w tem upatrywał.
— Śni się biedakowi — rzekł — jak mu całe życie się marzyło, że zawsze panu jego coś zagraża. Poczciwy sługa żył lat wiele jednem staraniem o bezpieczeństwo pańskie, więc i teraz w głowie się to powtarza. Daj mu Bóg ozdrowienie i życie!
Za życie to lekarz nie ręczył jeszcze, drudzy mu go nie wróżyli. Choć silny, Stach krwi utracił wiele, rana była głęboka, a co się wewnątrz jej działo, czy oręż nie był jakim jątrznikiem zatruty? Bogu jednemu wiadomem było. Gorączka rosła, sił ubywało i tylko gdy dziwaczne marzenie o otruciu księcia wracało, naówczas zrywał się z taką mocą, iż go kilku ludzi ledwie mogło utrzymać.
Benedyktyn leki uspakajające powiększał coraz, dopóki tego szału wycieńczającego nie przemógł. Chory, choć go już skrępowała bezwładność, jeszcze mruczał przez sen, aby czuwano nad panem.
W sam dzień św. Floryana gorączka wreszcie ustawać zaczęła i przyszło osłabienie wielkie. Chory stękał, na ból głowy się skarżył, mnichowi się zwierzając, że go prześladował sen trapiący, jakoby Kaźmierzowi na uczcie do napoju trucizny wlać miano.
Badał go Benedyktyn, zkąd mu myśl ta przyjść mogła, lecz przed nim jaśniej się tłumaczyć Stach obawiał. Na karb gorączki poszedł ten niepokój. Tego dnia lekarz obiecywał więcej i pocieszającą wiadomość zaniósł biskupowi, który na intencyę chorego mszę świętą u relikwii św. Floryana odprawić obiecał.
Stary Hreczyn, który się był do Stacha przywiązał, w początku chorej Jagnie o wypadku znać dawać nie chciał. Po cóż miał chorą męczyć napróżno? Gdy lekarz zrobił nadzieję wyzdrowienia, Hreczyn pomyślał, iż powinien iść powiedzieć co się stało, i dlaczego Stach nie przychodzi. Dnia tego z południa, po wielkiem nabożeństwie, na które lud do dwu kościołów tłumnie się gromadził, bo na Wawelu i na Kleparzu kości męczennika były złożone, Hreczyn powlókł się za Wisłę.
Starego sługę swojego mile Jagna przyjmowała, i dowiedziawszy się o nim, zaraz go wpuścić kazała. Wszedł Hreczyn zbiedzony, z głową spuszczoną, nie wiedząc co mówić. Jagna odziana siedziała oparta w oknie.
— Coś ty tak smutny? — zapytała spojrzawszy.
— Stacha nam pokaleczyli! — westchnął Hreczyn, wprost mówiąc z czem przyszedł. — Leży biedak, dlatego nie widzicie go od dni kilku!
— A! — krzyknęła Jagna. — Kto? co? mów!
— Nikt dobrze nie wie, jak się to stało — rzekł stary. — Nocą w ulicy napaść jakaś. Zdaje się, że z Żegciem czatowali na kogoś i ująć go chcieli. Ten broniąc się, w piersi nożem pchnął Stacha, dobrze, że go nie ubił. Biskup przysłał mnicha lekarza, okładając ranę, majaczył dużo, teraz się uspokoił.
Jagna płacząc, słuchała. Osłabłej teraz łzy przychodziły łatwo, drżała ze wzruszenia. Nie kochała nigdy Stacha, ale go jak brata miłowała i wdzięczną mu była. Jedyny to był człowiek, co ją nie zdradził, nie ciężył jej, był wiernym zawsze. Myśl stracenia go, była dla niej bolesną. Chciała sama umrzeć wprzódy, pamięć swą zostawując mu w spadku. I to życzenie zagrożonem było.
— A! Hreczynie! Hreczynie! — zawołała — a! gdybym ja siły miała! ale ani na konia siąść, ani pieszo iść, ani na wozie jechać nie mogę, a ja tam przy nim powinnam być!
Załamała ręce.
— Hreczynie! Hreczynie! wy mnie zanieście do niego!
Stary się począł mocno opierać.
— Ani wam myśleć o tem, miłościwa pani — rzekł — choremu nie pomożecie, bo mu spokoju potrzeba, sobie zaszkodzicie, a jakby was nieść? Pełen teraz Kraków ludzi dla odpustu, dla nabożeństwa, zawalone ulice. Zobaczyliby was, gadali, dowiedziałby się pan i gniewał srodze.
Jagna płakała.
— Jakże go tak porzucić? — wołała — jak mu powiedzieć, że mi go żal?
— Ja mu powiem, gdy każecie — odparł Hreczyn.
— Inna rzecz posłanie, a inna żywe słowo! — mruknęła Jagna — ale wam nie poczuć tego!
Hreczyn kłaniając się do ziemi, już miał odchodzić, gdy Jagna odzyskała tę wolę wielką, jaką dawniej miała.
— Słuchaj stary — rzekła nakazująco — to nie może być! Wy mnie tam o mroku zanieść musicie! Choćbym umarła, nie pomoże nic. Muszę tam być. Nosze zróbcie, zakryjcie mi twarz chustami, droga niedaleka! Zaniesiecie mnie! Dziś święto patrona pańskiego, on u mnie nie będzie, ja u Stacha muszę być. Słowo mu rzeknę i powrócę.
Opierał się Hreczyn jeszcze, ale Jagna już wołała na sługi.
— Musi tak być, jak każę. Gałęzi urąbcie w lesie, nosze mi zrobicie.
Nastraszyły się służebne, ale nawykłe były do posłuchu, gdy Jagna chciała czego, próżno się jej opierać było. Hreczyn przeklinając siebie, że przybył z tą wieścią, musiał pójść rąbać drągi i gałęzie na nosze. Nim wieczór nadszedł, były one gotowe. Jagna od stóp do głów wielką się chustą okryła, a że iść nie mogła sama, prowadzić się, napół nieść musiała kazać. Włożono ją na nosze, jak rannego w boju i była w istocie Łazarzem porąbanym na pobojowisku życia. Nie mówiąc słowa, z twarzą zakrytą dała się nieść nie jęknąwszy. Na promie przebyła Wisłę, weszli do miasta, gdzie ludzi pobożnych ścisk był wielki. Myśleli spotykający, że rannego lub zabitego niosą, słudzy na pytania nie odpowiadali. Gdy w dworku stanęli, Stach spał; Jagnę, choć ją niesiono powoli, zmęczoną, wpół żywą wprowadzili do ciemnej izby, w której chory odpoczywał. Posadzili ją w kącie na ławie, sparła się na stole i tak przebudzenia czekała.
Nierychło otworzył oczy Stach, jęcząc i wołać począł o wodę. Żegieć podając mu ją, szepnął, że Jagna się tu przynieść kazała.
Zdumiał się mocno Stach.
— Gdzież ona jest?
— Tutaj jestem! — odpowiedział cichy, słaby głos z kątka — kaleka do kaleki przybyłam, aby rzec ci jedno słowo: żal mi ciebie!
Stach kazał przynieść światło.
— Niech ją choć zobaczę, lżej mi będzie! — rzekł przejęty.
Zaniecono drzazgę i lampkę. Izba była niewielka, mógł więc łatwo dojrzeć siedzącą, a że mu smutku przynieść z sobą nie chciała, poczęła się uśmiechać. Na tej twarzyczce wychudłej, na której śmierć już położyła piętno swoje, uśmiech wykwitł, jak piołun cmentarny, jak dziewanna mogilna.
Widząc ją, Stachowi zapłakać się chciało, — uśmiech ten przywołał wspomnienia młodości i krasy dawnej. Długo na twarzyczce jej pozostać nie mógł i zniknął.
Spytała go o ranę; Stach spowiadać się nie mógł.
— A! — rzekł — sam bo nie wiem, za com ją otrzymał, co mi się przyśniło. Człek mi się zdał podejrzany, włóczyłem się za nim, chodził do Czechny po trutkę, mnie się widziało już, że mogła być dla Kaźmierza przeznaczoną! Strach ogarnął.
— Dla niego? — przerwała Jagna. — A któżby śmiał tego anioła Bożego, człowieka, co nigdy nikomu zła nie uczynił, wszystkim przebaczał, wrogów kochał. Któżby śmiał!?
— Niedorzeczy marzyłem — odparł Stach — sam wiem! Wyście to wiedzieć powinni, że kto kogo kocha, o nim śni i myśli, a śniąc mu się widma roją. A! a! sen był i zmora, a przecie niechby mu kto powiedział, aby nie pił inaczej, aż podczaszy skosztuje napoju.
— Taki obyczaj na dworze! — rzekła Jagna.
— Ale pan ufny jest — mówił Stach. — Nie jeden podczaszy, lada kto mu napój nalewa i daje.
— Możeż on mieć nieprzyjaciół? — wołała Jagna.
Stach zamilkł, wiedział i on, że żaden z książąt nigdy takiej u wszystkich miłości nie miał. Ci, co go otaczali, życie zań dać byli gotowi, ale Kietlicz? A jemu się zdało, że poznał niecnotę.
— Gdy pana zobaczycie — dodał chory — od siebie mu powiedzcie, niech napoju próbować każe!
— Ani dziś, ani jutro ja go widzieć nie będę — westchnęła Jagna — a za dwa dni czy moje usta będą co mówiły? któż wie... Dziś święto obchodzą, jutro wielkie gody. Szczęśliwi ludzie będą tam patrzeć w twarz pana mojego, napawać się słodkiem wejrzeniem, słodszym głosem i sercem najsłodszem jego!
Rozmowa skończyć się musiała. Hreczyn czatował na swoją panią i do powrotu naglił. Chmury się od Tatrów zbierały, błyskało w nich, chciał ją odnieść, nimby burza nadciągnęła.
Więc groził nią stary!
— E! Hreczynie! — zawołała z uśmiechem — a pamiętasz stary, w jakie my burze z tobą puszcze przebywali? Gdy się drzewa od piorunów płonące na nas waliły, iskrami obsypując? A teraz ty się boisz?
— Teraz wam trzeba do domu — rzekł Hreczyn.
— Nieście! — szepnął[172] cicho.
I ręką od ust posłała Stachowi pozdrowienie.
— Wyzdrowiej mi prędko, póki ja nie umrę — rzekła wesoło.
Jak dziecię sługi ją na ręce wzięły, i tak ze skłonioną głową na podwórze wynieśli, a Stach pozostał sam w stokroć teraz puściejszym domku.
Jak sen chorobliwy przesunęła mu się ta twarz Jagny blada; słyszał jeszcze jej głos, widział oczy. Chciał naprawdę usnąć z tym obrazem, spokojniejszym był, zleciwszy jej poselstwo do pana.
Sen też ogarnął go znowu.
Lecz ledwie zamknął powieki, stanęła przed nim postać zakapturzonego człowieka z Kietliczową twarzą, który szeptał szydersko: — Zapóźno! Jutro gody! Jutro mu może naleją napoju, po którym się nie wytrzeźwi.
Jutro gody!
Całą noc tym snem był Stach dręczony, a gdy o brzasku się zbudził i Benedyktyn przyszedł ranę mu balsamem zalewać, pot ciekł z uznojonego marzeniem czoła.
— A! ojcze! — zawołał — znowu miałem sen srogi! Pan dziś gody sprawia. Widmo straszne jakieś lało mu do czary truciznę.
— Z choroby to są marne widziadła! — rzekł ksiądz — a może nagabania szatańskie, uczyńcie krzyż, zmówcie modlitwę, uspokoi się dusza.
Posłuszny Stach modlił się, lecz niepokój przez dzień cały dręczył go coraz większy we śnie i na jawie. Gdy wieczór nadszedł, rozpaliła mu się gorączką twarz, krew w żyłach kipieć poczęła, wytężał słuch, serce biło.
Z wysiłku tego, padł na łoże osłabły i krzyknąwszy: Ratunku! — przytomność utracił.



X.
EPILOG.

Nazajutrz po dniu św. Floryana, dla wszystkich tych, co z nim razem obchodzili święto patrona Krakowa, książe Kaźmierz wspaniałą ucztę gotował.
Zdawna ją przysposabiano, gdyż zaproszonych liczba niemała była, a książe uczcić ich chciał ze szczodrobliwością królewską.
Trzech biskupów przybyło umyślnie na tę uroczystość do stolicy, wszyscy panowie Rady, dostojniejsi ziemianie, wojewodowie, żupani, starzy druhowie Kaźmierza i Henryka. Jaksa z Miechowa, Rusław, na którego ziemi Sulejowski klasztor zakładał, Jarosław Belina, Goworek z Sandomirza, Żyra z Płocka, stawili się do boku pańskiego. Do relikwij tego danego państwu swemu patrona, książe najwyższą przywiązywał cenę, widział w nich porękę błogosławieństwa Bożego dla tej ziemi. Pomiędzy duchowieństwem, jak perła czystej wody, jaśniał mistrz Wincenty, ulubieniec pański, któremu niedawno Kaźmierz napisanie hymnu na cześć świętego polecił[173]. Sekwencyę tę sam przy mszy wielkiej śpiewał u organów w kościele i podobała się wszystkim.

Salve martyr gloriose!

Swą grą wyrazów, porównaniem świętego do kwiatu, wzywaniem opieki dla Krakowa:

(Cracoviae gaude vere).

Zachwycał duchownych, którzy hymnem tym zastąpić postanowili inny, po kościołach w Niemczech na cześć śś. Wiktoryna i Floryana śpiewany. Carus Deo Florianus — Toto corde fide sanus). Oddawna księcia weselszym, aż do łez rozkosznych rozczulonym serdeczniej nie widywano. Wdzięcznie się wszystkim uśmiechał, i szczęśliwi byli, widząc ten rzadki promyk wesela na zwykle smutnej twarzy jego. Poważny nawet biskup Pełka, surowy Mikołaj wojewoda dnia tego oblicza pogodne mieli, odmłodzone.
W istocie państwu teraz nie zbywało na niczem. Z łaski pana Mikołaja pokój był z Węgrami zmówiony, Ruś była w ład wprawiona orężem Kaźmierza, Jaćwa pokonana wyprawą zwycięzką, Niemcy zajęci podbojem reszty pogan na Pomorzu, nie myśleli o napaści, od cesarstwa się jej nie obawiano.
Dostatek panował w domu; po utraconym Bolku, jedyna ojca i matki pociecha Leszek się chował zdrowo i szczęśliwie, jak siostra i brat młodszy. W środku państwa co dawniej wichrzyło i bruździło, ukoiło się i przycichło. Dzielnica bezpotomnego syna Kędzierzawego, spadła na Kaźmierza, Mieszek po oddaniu mu syna siedział upokorzony, książęta Szlązcy nie ważyli się porywać.
Lżejsze prawo nowe kmieciom dozwalało odżyć po Połowieckich najazdach i Kietliczowym ucisku. Świetne w przyszłości zapowiadały się lata.
Rozumny Pełka i silny Mikołaj ziemian butnych trzymali w karności, nic się nie przeciwiło, nic nie wyrywało.
Następstwo po Kaźmierzu papiezką bullą utwierdzone było w jego rodzie, duchowieństwo stało na straży prawa. Z biskupami Kaźmierz rządził wspólnie i zgodnie dzieląc władzę, którą oni wielkim swym wpływem podtrzymywali. Klasztory zwłaszcza Cysterskie rosły, mnożąc się prawie codziennie, krzewiły w ziemi niedawno pustej i bezludnej. Mnożyły się też osady po trzebieżach, ludność po miastach, handel złotemi drogami przeżynał kraj ze wschodu na zachód.
Z zachodu co tylko Włochy, Francya, Niemcy miały, otrzymywała dzielnica Kaźmierzowa, płynął towar, szli rękodzielnicy. W mniejszym stopniu odbijały się tu wszystkie ruchy umysłów, jakie się czuć dawały w krajach innych. Ziemiański ów udział w rządzie i radzie, nie był bez związku z wyswobadzaniem możnych w Niemczech i we Włoszech. Pokora Rudobrodego w Wenecyi u stóp papieża składającego głowę dumną, w Polsce się odbiła, biskupom przyczyniając siły.
Kaźmierz, który miłował sprawiedliwość i pokój, dla którego słowo Boże było prawem najwyższem, nie pragnący zbytniej władzy, dzielący się nią chętnie, cieszył się tem wszystkiem, bo działo się po myśli jego. Wyswobodzony z brzemienia rządu samowolnego, mógł swobodnie oddawać się ulubionym marzeniom, o rzeczach zaświatowych rozprawiać z uczonemi, uczyć dziejów i śpiewać chwałę Bożą.
Gdy nad wieczór goście wszyscy na zamku się zgromadzili dokoła stołów książęcych, dość było spojrzeć po ich twarzach, ażeby zgadnąć, że mieli pana miłościwego, który był im ojcem a bratem.
Gdy piękny zawsze jeszcze z podniesionem do góry czołem jasnem tego dnia, z włosami na ramiona puszczonemi, z łańcuchem na szyi, u którego klejnot z orłem i lwem był zawieszony — wszedł książę strojny, rzeźwy, wesół do wielkiej izby, oczy wszystkich z wyrazem ukochania zwróciły się doń, jak do słońca.
Sunęli się doń i cisnęli, aby słówko posłyszeć, wejrzenie dostać, uśmiechem się pocieszyć, albo choć otrzeć o niego. Nie było jednej twarzy ponurej, jednego niechętnego serca. Nawet ci, co niegdyś obałamuceni szli przeciw niemu, przejednani dziś życie zań dać byli gotowi.
Zaprawdę inaczej też być nie mogło, tak miłością chrześcijańską, sercem anielskiej dobroci pełnem, wielkim był Kaźmierz, który dumy innych panów nie miał, a pokorą świętą obleczony, jeszcze się większym wydawał.
Choć zwykle na dworze jego zbytniego przepychu nie było, bo bogactwy swemi chętniej się dzielił niż używał, na ten dzień, a w cześć świętego patrona wspaniałość królewska jaśniała.
Wszystko, co skarbiec miał najpiękniejszego, wzięto na stoły. Police przy ścianach błyszczały od srebra i złota. Siedzenia wywyższone dla księcia, księżnej, biskupów, okryte były szkarłatem, cała izba zielonością przybrana majową, potrzęsiona sioły[174] wonnemi. Dwór pański przywdział szaty świąteczne, krasne i pokaźne, kto co miał najkosztownieszego[175], włożył na siebie.
Śmiać się zdawało wszystko. Dzień przed wieczorem do zbytku był ciepły, więc szeroko otwartemi oknami, gość pożądany, wonne wiosenne wchodziło powietrze. Na twarzy księżnej Heleny, zwykle mającej wyraz jakby trwogi i tęsknoty, w dniu tym widać było pokój i szczęście. Gwar po izbach, przytomnością pańską hamowany tylko, to przycichał, to tłumionemi śmiechy i żwawszemi ożywiał się wykrzyki. Około księcia skupiło się co było poważniejszego z duchownych i świeckich panów, a biskup Pełka pobłogosławiwszy stół, sam począł rozmowę od tego, iż należało Bogu za pomyślność jaką na to królestwo zlewał, dziękować.
— Tak Bóg sprawiedliwym błogosławi — rzekł — i przez pana naszego płynie nam łaska Jego!
Książę skłonił głowę.
— Bóg daj — odezwał się — zasłużyć na to coście mi niegodnemu rzekli. Nie przypisuję tego sobie, ale waszym modlitwom.
Tak zagajona poważnie mowa, wnet przez Chmarę, który siedział nieopodal, na weselszy tor została zwróconą.
— Komu my to winni, dojść trudno — rzekł stary — to pewna, że nam ubożuchnym z tem dobrze, i bodaj długie wieki trwało czego używamy[176]
A my biedacy, możeśmy zasłużyli też na miłosierdzie Boże, bośmy długo cierpliwie plagi i chłosty znosili.
— W niepamięć to puścić! — rzekł biskup. — Święcą się lepsze czasy, w niebie mamy Orędownika-Rycerza, który i od ognia i od wody broni.
— Bodaj też i od złych ludzi — dodał Chmara — bo to gorsze od ognia i wody.
Książę się począł nabożeństwom wspaniałym po kościołach radować, chociaż, jak mówił, wiele jeszcze niedostawało, aby świątynie polskie, włoskim, niemieckim i francuzkim równały.
— Da Bóg i my takie będziemy mieli — odrzekł Pełka — choć nam o kamień trudno, glina go zastąpi.
Cysters się odezwał, że mistrzów do budowania sprowadzając, swoich można było nauczyć tej sztuki, a Jarosław Bogorja, wtrącił, iż z kamienia, prawda, cudzy lepiej budować umieli, a z drzewa od naszych cieślów uczyćby się mogli.
— Proste było życie dawne na tych ziemiach — począł Jaksa — więc rzemiosła nie kwitły. Z obyczajem lepszym i ręce ludziom urosną zręczniejsze, boć nie święci garnki lepią.
Rozprawiano tak, jedząc, o rzeczy wszelakiej, książę słuchał, niekiedy wtrącając słowo.
Biesiada trwała dosyć długo, coraz się stając gwarniejszą, tak, że, w końcu już tylko najbliżsi słyszeć się mogli. W każdym kątku o czem innem rzecz się toczyła.
Przy dalszych stołach, rozmowy od ucha pańskiego odleglejsze, stać się musiały swawolne, gdyż je gęste śmiechy i puste słowa zdradzały.
Przeciągnęło się to do późnego wieczora, aż niektórzy wstawać poczęli, odeszła księżna, ziemianie dla chłodu na podsienia ustąpili, a książę został tylko, otoczony szczuplejszem gronem poważnych mężów.
Zostali przy nim biskupi, duchowni, Jaksa, Goworek, wojewoda Mikołaj i ziemian co ciekawszych kupka milcząca.
Mogli już teraz rozpocząć mówić o ulubionych Kaźmierzowi przedmiotach o rzeczach niepowszednich. Wichfried dnia tego wziął na się dobrowolne podczasowstwo, chodząc głównie około pana i biskupów, których rozmów słuchał, a kubki im nalewał. Książę przyjaźnie mu się uśmiechał i dnia tego dobrej będąc myśli, często swą czarę nalewać dawał.
— A! — odezwał się głośno — gdyby życie całe płynąć mogło jak ten dzień dzisiejszy, pół na nabożeństwie z Bogiem, pół z ludźmi sercu miłemi, na rozmyślaniu o rzeczach ostatecznych!
Niestety! nie tak zawsze się dzieje, ma prawa swe dzień powszedni, jak ma łaski dzień świąteczny. Chleb codzienny pożywać musiemy we łzach i pocie naszych skroni... Niczemby to było, gdyby duch nie cierpiał, gdyby go nie trapiła tęsknota wiekuista która i najjaśniejsze chwile przyćmiewa.
— Miłościwy panie — rzekł Pełka — nie wyłamać się nam z tego, czemuśmy przez ciało nasze podlegli. Człek z niewiasty narodzony, pełen jest wszelkiej nędzy, wschodzi jako ziele i więdnieje jako trawa.
— Tak — dodał mistrz Wincenty — aleć to życie znikome wstępem jest do wiecznego, a jak powiada modlitwa, którą czytamy za umarłych: „życie się o dmienia[177], nie ustaje“ (vita mutatur non tollitur). I dobrze rzekł Prudencyusz: „Nie płaczcie matki dzieci swych, bo śmierć jest żywotem nowym. Tak wyschłe ziarna pszeniczne umierają w ziemię zakopane i zielenią się wytykając z zagonów, kłosami odnowione.“
— Nam to tylko Chrystusowym dzieciom — rzekł Pełka — dostępna ta prawda żywota, pociechy tej nie mają poganie.
— Aliści — przerwał Wincenty — przeczucie onego życia drugiego i u najdzikszych pogan się znajduje, jak to wiemy o Getach (Prusakach), którzy wierzą, że dusze ich ciał wyszedłszy do innych narodzić się mających przechodzą, a inne nawet w zwierzęta.
— Myśmy — rzekł książę — doświadczyli tego w ostatniej wyprawie, iż gardzić śmiercią umieją, bo się bili mężnie i zakładników swych na stracenie skazali bez żalu.
— Jakże my, cośmy tego żywota wiekuistego pewniejsi — odezwał się biskup płocki — od nich śmielszemi być powinni w pogardzie śmierci.
— Tak, ojcze mój — odparł książę — życiaśmy pewni, lecz jakie ono dla nas będzie, czem? Któż to wie? Kto przewidzi?
— Określić to trudno — rzekł Pełka — co jest nad rozum człowieczy i nad słowo ludzkie.
— Wstyd mi tu przywodzić — przerwał jeden z Benedyktynów — tego, którego święty Bernard herezyarchą zowie — (spojrzał na Cystersów z ukosa[178], — ale Abailardus ów potępiony, pięknie wyraził się o przyszłem życiu, że ono przez to jest szczęściem, iż będzie zapatrywaniem się na doskonałość Bożą.
„Światło słoneczne blask sieje w południe, ciepło potęgą swoją świat ożywia, najwyższą szczęśliwością będzie, gdy widok Boga serca nasze rozpłomieni. Im lepiej poznamy, tem więcej ukochamy wszystkie jego doskonałości. Patrzeć na nie będziemy najwyższą szczęśliwością. Szczęśliwe wejrzenie, oczy błogosławione, które tej chwały używają.”
Cysters czując się dotkniętym wymówką św. Bernardowi uczynioną, po krótkim namyśle odparł:
— Ten to nasz Bernard, który Abailarda potępił, przyczynę swego sądu w liście do niego wyraża, pisząc w nim, co się do innych mędrków czasu tego da zastosować. „Igra się teraz z prostaczków wiarą, rozdzierają się tajnie Boże, zagadnienia rzeczy najwyższych zuchwale roztrząsają[179].
— Ojcze miły — przerwał Kaźmierz, który uczuł się z kolei dotkniętym zarzutem. — Nie godzi się może rozbierać i roztrząsać, ale godzi chcieć oświecać i szukać światła, nawet prostaczkom jak my. U ojców kościoła, u poetów chrześcijańskich, o których od was się uczę, wszak nieodgadnione zagadnienia co chwila wracają, bo się człowiek zajmowaniu niemi oprzeć nie może.
— Zaprawdę tak jest — dodał mistrz Wincenty — zagadki jednak pozostały nierozwiązane. Mędrcowie nauczają nas, że się nic nie wie, oprócz tego, że się nie wie nic. Teofrastus dodaje, że się w nic wierzyć nie powinno, oprócz, że niczemu wierzyć nie trzeba. A Eudemiusz poprawia go, dodając: prawie[180].
— Smutno byłoby w tych ciemnościach — wiekować — rzekł książę. — Coś przecie światła płynie od ludzi Duchem Świętym natchnionych.
— Zapewne — dodał Pełka — poetom też śpiewać się przydarza o tem, czego oko nie widziało, ucho nie słyszało, a co ich dusza przeczuwa.
— Świadkiem ów piękny opis Raju u św. Awitusa — rzekł mistrz Wincenty.
— Nie pomnicież go? — zapytał Kaźmierz.
— Jakżeby mistrz Wincenty miał nie pomnieć czego? on, którego pamięć za armarium starczy? — odezwał się biskup, zwracając ku niemu z uśmiechem.
Skromnie zarumienił się powołany.
— Sądzę, że opis ten przypomnę sobie — odparł — i po małym namyśle rozpoczął: „Za indyjską ziemią, kędy świat się poczyna, jak mówią, a kończyny ziemi z niebiosy łączą, jest las śmiertelnym niedostępny, zamknion w granicach wiekuistych, odkąd pierwszego grzechu sprawca wygnany był zeń po upadku, a aniołowie niebiescy przyszli na tej poświęconej ziemi zastąpić słusznie wygnanych winowajców. Niema tam pór roku przemiennych, wiodących za sobą zimę, słońce letnie nie przyświeca tu po mrozach. Gdy krąg wyniosły roku dla nas przywraca porę skwarów, gdy nasze pola bieleją szronem okryte, dzięki łagodności klimatu tu wieczna panuje wiosna. Gwałtowny Auster tu nie szumi, chmury uciekają od czystego powietrza, niebo jest zawsze jasnem. Ziemia nie potrzebuje deszczów, by ją orzeźwiały, rośliny karmią się rosą samą. Zielenieje ziemia, powierzchnia jej ogrzana łagodnie, wdzięcznie i świeżo wygląda, wzgórza okrywają trawy, drzewa zachowują zielone swe warkocze i tysiące wydając kwiatów, coraz nowemi odżywiają się soki. Tam owoce, które my raz do roku zbieramy, co miesiąc obficie się rodzą. Słońce nie warzy lilij jasnych, fijołki, których żadna ręka nie tyka, kwitną bezprzestannie, barwa ich nie blednie, kielich nie więdnieje. Zimy tam niema nigdy, ani letnich upałów ssących ziemię, wiosna tylko z kwiatami, jesień z owocami panują rok cały. Tu rosną cynamony, które wieść kłamliwa wyłączną własnością Sabeanom przyznaje, rośliny, które zbiera Feniks, gdy ma umierać, źródła dlań nowego żywota... Płonie ona na gnieździe swem i odradza się z popiołów, zmartwychpowstając po dobrowolnym zgonie. A niedość, że się rodzi po raz wtóry, odnawiając żywot ciała laty znękanego, coraz nowe narodziny starości mu oszczędzają, która w płomieniach ginie. Drzewa sączą z żył płodnych wonne balsamy. Gdy lekki wiatr powieje, gęsty las oddechem jego poruszy, szeleści i mruczy, uginając gałęzie kwieciste, a powietrze napełniając wonią słodką i rzeźwiącą. Źródło przejrzyste i jasne tryska z głębin, w których oko się nurza, srebro nie błyszczy jaśniej, kryształ nie połyskuje świetniej nad wody jego. Płyną one wśród kamieni drogich rozrzuconych po brzegach, a najszacowniejsze klejnoty tu się walają jak głazy... Pola barwami malowane świetnemi, natura zdobi królewskim przepychem.
Wszyscy słuchali zachwyceni opisem Raju, aż biskup Pełka rzekł:
— Piękny jest Raj ten, lecz w poecie czuć poganina, wolę św. Orjenta, gdy mówi o życiu przyszłem.
Książę się zwrócił ku niemu, jakby pytał i żądał więcej, a biskup kończył:
— Nie powtórzę ja słów jego tak wiernie, jak mistrz Wincenty Awitusa, ale coś mi z nich w pamięci zostało i św. Orjent powiada: „Koniec nasz nie jest końcem, a śmierć, przez którą umieramy, sama nieustannie umiera. Duchem i duszą, które trwają i życ[181] mają wiecznie człowiek żyć będzie wiekuiście. Tak, człowiek wiekuiście żyć będzie, ale tu łzy przerywają słowa, bo lepszym byłoby losem dla niego z żywotem się pozbyć boleści, a nawet zrodzonemu raz podobnym być tym, co się nie rodzili nigdy, aniżeli umarłym być dla żywota i żyć męczarniami w tych czasach niedoli, gdy grzech panuje światu. Nie sądźcie, proszę, aby srogość kary zmniejszoną była przez to, iż płomień sprawiedliwy prędko pożre winowajców. Patrzcie na one góry, które wieczne ognie trawią, palą się one zawsze, a nigdy spalić nie mogą. Patrzcie na świeże źródła i rzeki lazurowe, płyną one ciągle, a wyschnąć nigdy nie mogą. Tak ogień wieczny żreć będzie złych, którzy w nim nigdy nie zgorzeją.
Po obrazie raju Awitusa, ten drugi mąk piekielnych zachmurzył lice, a książę przerwał żywo:
— Straszne to groźby, niestety, dla nas grzeszników!
— Bośmy myśląc o wieczności i trwogi jej mieć powinni — dodał biskup. — Lecz zaprawdę, za poważne to do stołowej rozmowy.
— Owszem — odparł Kaźmierz — żadna rozmowa milszą być nie może. O śmierci myśleć potrzeba w każdej żywota godzinie.
— Tak, znikome jest wszystko — rzekł Cysters — i jak Proćper Tyro powiada: „wszystko co posiadamy przechodzi, co upłynęło nie wraca, próżności tego świata budzą dusz naszych ciekawość łudzącemi pozory, a w rzeczy są niczem.”
— Mój zaś Orientus w tąż śpiewa — dorzucił Pełka. — „Każdy dzień nas do śmierci zbliża, umieramy, gdy to mówiemy, niedostrzeżonym pochodem kroczym do dni ostatka. Jak pochodnie woskowe, które z nocy dzień czynią, płoną od ognia powoli, a płomię je pożera, ludzkie rzeczy dokonywając się giną, a co żyje, niszczeje i umiera.”
W tem M. Wincenty ujrzawszy posępniejące oblicza, począł weselej:
— Różnie się ludziom różnym ten koniec przedstawia, jednym smutnie, drugim wesoło. I tak opowiadają[182], iż raz na okręcie jednym filozof z błaznem płynęli. W tem zerwała się burza, dokoła świat cały oblokły ciemności; łoskot powstał okrutny, ludzkie się ozwały krzyki, bałwany srogie nawą miotać poczęły. Wiatry wściekłe to go pogrążały w przepaście, to na falach wznosiły do góry, strącając z nich w mokre otchłanie...
Filozof widząc śmierć zbliżającą się, trwożyć poczynał wielce. Drżał o przyszłe kłopocząc się życie. Pewien był drugiego żywota, przecie mu i tego doczesnego żal było. Tymczasem błazen widząc, że już do stracenia nic nie ma, pląsy wyprawiał, skoki dziwne i żarty szalone, ruchami śmiesznemi zabawiając potrwożonych. Aż oto burza ustawać zaczęła powoli, uspokoiło się wszystko. Naówczas błazen przystąpił do filozofa drwiąc z jego strachu, na co mu tamten odrzekł. — Nie miałeś się troszczyć o co, bo dawno jesteś stracony, ʻbłazen nie stał o błażeńskie[183] życie, jam się o żywot filozofa obawiał.
Rozśmiał książę, astary[184] Chmara rzekł:
— Ostrym językiem odciął mu się filozof; toć prawda, a no blazen[185] to ma za sobą, że odwagi nie stracił.
— Filozofowi też trwogi tak bardzo za złe się mieć nie godzi — odezwał się Kaźmierz — bo wierzymy w żywot ów drogi[186], ale nam go ciemności śmierci zasłaniają, i choć przeczuwszy wiele, nie wiemy nic.
— Oprócz tego co nam chrześciańska nauka podaje — poprawił Pełka. — Prudencjusz powiada: „Wierzymy, że ciało nie ginie, choć je grób pożera? bo Chrystus Pan wskrzesił ciało na krzyżu zmarłe i zaniósł je do tronu Ojcu, a przez to gościniec wytrzebił zmartwychwstaniu.”
— Pozwólcież — wtrącił cysters — abym do Prudencjuszowych dołożył tu słowa św. Paulina z Noli, który o życiu przyszłem głosi: „Czeka ma dusza obmycia się z grzechu, drży mi serce pełne wiary, tętnią w niem więzy wszystkie. Duch mój w trwodze przyszłości lęka się, aby go nie spętały troski o ciało, by ciężar jego nie przygniótł go do ziemi, boi się, aby gdy trąba brzmiąca z otwartych ozwie się niebios, nie podołała skrzydły lekkiemi unieść się na spotkanie króla, dźwignąć ku niebu do tysiąca świętych pełnych chwały, którzy z pęt świata wyzwoleni, ulatują lekko w przestrzenie ku gwiazdom wysoko! Niesieni na obłokach płynących między gwiazdami, unoszą się w powietrzu, by pozdrowić króla niebios i połączyć się z jego zastępy jasnemi u stóp wielbionego Chrystusa.”
— Ten to sam Paulin święty — przerwał Wincenty — powiedział pięknie: „Dusza, która ciała zniszczenie przeżyje, jest nieśmiertelną, dzięki jej niebieskiemu pochodzeniu. Zachowa więc uczucia swe i miłość swą z żywotem razem. Jeżeli umrzeć nie może, nie może zapomnieć, bo ma żyć wiecznie i wiecznie pamiętać.”
— A! — zawołał książę z uniesieniem. — Co za pocieszające słowa! — Wolno nam więc będzie kochać, cośmy miłowali, widzieć to, do czegośmy przywiązali się w życiu, spotkać druhów serdecznych, odnaleźć tam straconych ojców, braci, dzieci!
Chwilę milczano.
— To co poczciwą miłością było w Chrystusie Panu — odezwał się Pełka — czemuby poza kres życia doczesnego przeciągać się nie miało? Wszak ci nietylko dusza nieśmiertelną, ale i ciało ubłogosławione przywdziejemy znowu, a mój św. Orjent powiada: Mistrzu Wincenty! tyś mi to czytał, co czytasz, to pamiętasz!
Wszyscy się zwrócili ku Wincentemu, który skromnie rumienił się ilekroć do niego, jak do księgi się odwoływano.
— Pomnę to miejsce — rzekł. — Brzmi ono: „Przez nasze pobożne pragnienie i życie święte, staniecie się chwały godnemi w żywocie wiecznym i doczesnym tak, abyście uczczeni już przez poczciwy żywot, który prędko upływa, po zgonie mogli wieczną chwałę pozyskać, albowiem, wierzajcie mi, a pomnijcie to, że wszystko co szalonym zdaje się znikomem.[187] jest trwałem. Wiedźcie, że dusze wnijdą w te same ciała znowu i wdzieją swe cielesne powłoki. Postawa, barwa, krew, żyły, skóra, kości, włosy, powrócą jak były. I nietylko to, co kamienie spojone zachowały w grobach, co nie zepsutem przechowują balsamy i prochy Arabij — i to co częścią w grobach leży, częścią w rzekach spłynęło, wszystko powróci prędzej, niż wyrzecze się słowo i stanie ciałem twardem. Co zniszczył wicher, co rozszarpały zwierzęta, co ogień strawił, co gruzy przysypały, wszystko z rozproszonych części się połączy, choć je ptacy pożarli, ryby i dzikie potwory połknęły, wstanie na głos trąby Pańskiej.”
— A! — zawołał słuchający z chciwością Kaźmierz — mnie na usta przychodzi ów rytm św. Augustyna o raju, który do moich modlitw należy:

„Serce moje spragnione chce się orzeźwić u źródeł żywota, dusza pragnie skruszyć więzy ciała, które ją zakuły w niewolę i jak wygnanka płonie żądzą powrotu do ojczyzny, ucieczki.“

— A! miłościwy książę — przerwał Chmara — zlitujcie się, nie uciekajcie sierotom, potrzebniście nam!
— Niech Bóg da mu żywot najdłuższy — podchwycił Pełka — a o końcu myśleć nie szkodzi nam wszystkim.
— Nie zapominam o nim — mówił Kaźmierz — sposobię się doń, a choć Opatrzność Boża i ten mój pobyt na ziemi szczęśliwym uczyniła, przecie prawdziwej szczęśliwości tam dopiero wyglądam.
— Bo jej na ziemi być nie może — odparł Wincenty — ani cienia nawet! Nie ma tu chwili jednej bez kropli goryczy.
— Tak, ojcze mój, wielka to prawda! we wszystkiem co tu nas spotyka, na dnie żółć i ocet się znajduje, po największej rozkoszy największy ból ogarnia; wiecznie tu tęskniemy, pragniemy wiekuiście i ze spaloną wargą do źródła przyjdziemy!
To mówiąc Kaźmierz smutnie się uśmiechnął.
Stała przed nim ulubiona czara jego, misternie ze złota wykuta, pięknemi barwy obleczona, którą mu z Francyi przywieziono w podarunku. Zdobił ją dokoła biegnący napis Teodulfa biskupa Orleanu, który, że wiele pisał o sprawiedliwości, książę go sobie często czytać kazał i wysoce pisma jego szacował. Dlatego Cystersi, którzy tę czarę kazali robić dla księcia, wyryć na niej dali napis łaciński przez Teodulfa niegdyś ułożony:

„Ty coś niegdy wodę przemienił w wino, dając jej smak i barwę jego, pobłogosław tak rękami swemi tę czarę naszą, a spraw byśmy długo dni używali szczęśliwych.”

Wichfried stał właśnie za księciem, godzina była spóźniona, Kaźmierz pomyślawszy trochę, jakby się wahał czy jeszcze jedną wychylić czarę — podał ją z uśmiechem, pełniącemu podczaszego obowiązek.
— Nalej, Wichfriedzie, ostatnią! — rzekł — i idźmy na spoczynek!
Z pewną bojaźnią i pomięszaniem Wichfried przyjął czarę z rąk księcia, poszedł z nią gdzie stało wino, pochylił się.
Czy wino ciekło powoli ostatkami, czy niemiec czarę wymywał, zabawił trochę długo, aż Kaźmierz, który rękę wyciągniętą trzymał, zawołał:
— Wichfriedzie! wina!
Podczaszy zwolna niósł nalaną czarę, a gdy książę do ust ją przykładał, schylił się szepcząc mu coś na ucho.
Jeszcze nie dokończył pić Kaźmierz, gdy złota czara z rąk mu wypadła, pochylił się na siedzeniu, głowa zwisła za poręcz, oczy stanęły słupem, drgnął tylko i ciężarem całego ciała na ziemię się obalił.
Wszyscy się rzucili ku niemu, pierwszy Wichfried przerażony, obejmując go rękami. Zerwali się biskupi, powstawali ziemianie, runęły ławy, rozruch się stał straszny, trwoga niewysłowiona... Wołano wody, lekarza!
Kaźmierz leżał już blady, zsiniały, martwy, zabity jak od pioruna, który mu nie dał jęknąć ni wymówić słowa.
Nikt wierzyć nie chciał zrazu, ażeby ten, który przed chwilą pełen był życia, mógł do tej wieczności, o której marzył i rozprawiał, przejść w jednem okamgnieniu. Odcierano go, oblewano,[188] wodą, klękli do koła dworzanie, podnieśli na rękach płacząc.
Trupem już był zastygłym i zimnym.
Dziwną łaską jakąś twarz ta, którą dłoń śmierci dotknęła tak gwałtownie, nie miała na sobie śladów żadnej walki z życiem, żadnej męczarni, ani cierpienia. Błogi spokój ją oblewał, zdawał się uśpionym, powieki nawet same mu na oczy zapadły, a usta zdawały się uśmiechać.
Po chwili osłupienia rykiem boleści rozległ się zamek, podwórca, miasto.
— Kaźmierz nie żyje!





Noc to była straszna, zamętu, popłochu, łez przerażenia. Na wszytkich[189] spadł ten cios, jak kamień z niebios w dzień pogodny. Co się stanie z królestwem? Co z Krakowem? Co z przyszłością? Co mieli poczynać biskup, starszyzna, ziemianie, dokąd i do kogo się obrócić?
Gdy u nóg martwego pana i małżonka leżała pół martwa, rozpadając się z żalu, drąc na sobie szaty Helena z trojgiem dzieci, biskup Pełka i Mikołaj wojewoda musieli już łzy połykając radzić, aby uchować sierotom ich ojcowiznę, niedopuszczając czychającego na nią Mieszka.
Noc majowa nie dobiegała do końca, gdy już na biskupstwie zebrała się rada i z rozpaczą w sercu, z trwogą w duszy, starsi o losach rodu i narodu radzić musieli.
A każdemu słowu niemal towarzyszyły okrzyki.
— Sieroty jesteśmy! sieroty, nie pana straciliśmy — ojca!
Któż taką chwilę boleści narodu całego odmalować potrafi?
Gdy w nocy zawrzało na zamku i krzyki się rozległy straszne, a żałobne dzwony miasto rozbudziły, kto żyw wybiegał w ulice. Jedni drugim podawali wieść nie do wiary.
— Książę umarł. Umarł pan i ojciec nasz...
Nie chcieli wierzyć ci, co go kochali, biegli pół nadzy na zamek, gdzie ciało jeszcze w ubraniu ucztowem nietknięte leżało otoczone płaczącemi...
Wichfried włosy rwąc na głowie, o ściany się rozbijał z rozpaczy. Dziwne wieści krążyły podawane cicho z ust do ust. Pełka go kazał przywieść do siebie,[190] Zamknęli się w izbie osobnej, słychać było głosy podniesione, jęki i wołanie, i jakby padanie na ziemię, a gdy Wichfried odszedł, biskup powrócił niemy, blady nie mogąc się na nogach utrzymać. Niemiec wprost do klasztoru na Tyniec jak pokutnik powlókł się piechotą.
Nim ranek nadszedł, Kraków cały był jedną izbą żałobną, jęki i zawodzenia słychać było wszędzie.
Na dworze Doroty z wieczora pozapalano światła, służba przybrana stała, gospodyni strojna wyglądała oknami na drogę ku zamkowi.
Gdy na mieście uderzono we dzwony i krzyki się słyszeć dały, Dorota na próg wybiegła.
Ulicą leciał człek bez nakrycia na głowie, rozpasany, z włosami rozwianemi i wołał nieprzytomny:
— Pan nie żyje? pan umarł!
Wdowa zabiegła mu drogę. Powtórzył jak obłąkany.
— Sieroty my! pan nie żyje! U końca uczty czarę do ust niosąc, skonał!
Z krzykiem dzikim Dorota nazad rzuciła się do domu i na progu padła zemdlona. Ztąd ją na ręce wzięły sługi i na łoże zaniosły.
Wśród tego zamięszania jakie po zgonie księcia panowało, około południa następnego dnia bracia z Tęczyna nie zapomnieli skorzystać z chwili, na którą oddawna oczekiwali. Oddział ich ludzi otoczył dwór Doroty i pochwyconą powieziono do Tęczyna.
Tu u wieży, która potem przez długie wieki od imienia nieszczęśliwej zwała się Dorotką, bracia zamknęli ją, ażeby więcej rodowi ich sromu nie czyniła[191]. Żyła w tem więzieniu pokutując szalona niewiasta lata długie, więcej już nie widząc świata.
Stach, który w gorączce ciągle marzył o otruciu pana, tej nocy złowrogiej nie dowiedział się o śmierci jego. Żegieć mu ją utaił, uspokajając jak umiał tem, że wołanie i bicie we dzwony było resztą wielkiej uroczystości i uczty zamkowej.
Benedyktyn dopiero, gdy ranę przyszedł opatrywać, z zapłakanemi oczyma na pierwsze zapytanie o wrzawę w mieście, odpowiedział z rezygnacyą mnicha.
— Módl się za duszę pana, którego Bóg wziął do swej chwały.
Padł twarzą na ziemię Stach onieprzytomniały z bólu; wróciła gorączka zaogniła się rana, ale nie przeznaczonem mu było życia tak rychło dokonać. Powoli znowu zabliźniać się zaczęła rana, wróciły siły, tylko nie ochota do nowego życia.
Stach mógł odzyskać dawne nazwisko swoje, chciał Pełka go umieścić u brata wojewody; nie przyjął tego znękany człek, który ciszy i pokoju pragnął. A że wiek mu do klasztoru wstąpić nie dozwalał, pozostał w mieście wziąwszy szatę pokutniczą, więcej żyjąc w kościele, niż z ludźmi, milczący, dogorywający już tylko.
Gdy na Wawelu dzwony uderzyły zwiastując zgon pana, a głos ich doszedł do murowanki za Wisłą, Jagna, która na łożu swem w pół drzemała, pół marzyła, otwarła oczy, tchnęła silnie dłoń przyciskając do piersi, i nazajutrz sługi znalazły ją uśpioną na wieki.


KONIEC.



Drezno, 1879




  1. Principes non egunt cognatis; w przypisku do kodeksu Eugenjuszowego Kadłubka, stoi to jako polskie przysłowie.
  2. Kadłubek.
  3. Bolland 8. Stycznia.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Już) winien być małą literą.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Moje) winien być małą literą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Chcę) winien być małą literą.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (To) winien być małą literą.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ja) winien być małą literą.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wydobył.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – duchownych.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – reszta.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Wszakże) winien być małą literą.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Żyw) winien być małą literą.
  42. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  43. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Rzecz) winien być małą literą.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Łzy) winien być małą literą.
  47. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Gdy) winien być małą literą.
  48. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (On) winien być małą literą.
  50. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Mali) winien być małą literą.
  51. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  52. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Krom) winien być małą literą.
  53. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zagaił.
  54. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub przecinka.
  56. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: nieodbite dwie litery.
  57. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  58. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  59. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  60. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  61. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.
  62. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ojcowie) winien być małą literą.
  63. 63,0 63,1 Gesta romanorum.
  64. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  65. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  66. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Kochać) winien być małą literą.
  67. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  68. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  69. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.
  70. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  71. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  72. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  73. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ktoś) winien być małą literą.
  74. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zażegniętą.
  75. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  76. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  77. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  78. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  79. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  80. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  81. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  82. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  83. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak pytajnika lub kropki kończącej zdanie.
  84. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  85. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  86. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  87. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  88. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  89. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  90. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  91. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  92. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  93. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  94. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Dziękuję) winien być małą literą.
  95. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  96. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  97. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  98. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  99. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  100. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  101. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  102. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  103. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  104. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  105. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  106. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  107. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  108. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  109. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  110. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  111. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  112. Gesta Romanorum.
  113. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  114. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przedsienia.
  115. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przecinek winien poprzedzić słowo rozkazy.
  116. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Małoś) winien być małą literą.
  117. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Salomea.
  118. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  119. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czerń.
  120. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  121. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nie.
  122. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
  123. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nowego.
  124. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winien być wielokropek.
  125. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – go.
  126. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – bramy.
  127. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien tu stać przecinek.
  128. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ważąc.
  129. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka po przecinku.
  130. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; nieodbity spójnik: i lub a.
  131. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wprzódy.
  132. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien stać tu przecinek.
  133. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien stać tu przecinek.
  134. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
  135. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozrywano.
  136. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien stać tu przecinek.
  137. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chcąc.
  138. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Trzeciego.
  139. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu (usterka drukarska). Brakujące fragmenty uzupełniono na podstawie wydania I, Nakładu Spółki Wydawniczej Księgarzy w Warszawie, 1879 r. s.99—100.
  140. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – bezustanku.
  141. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – bełt.
  142. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – choć.
  143. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkowódzcami.
  144. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gardle!.
  145. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkowódzca.
  146. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wyżkach.
  147. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  148. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno byćwpadł.
  149. Historyczne.
  150. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niewolę.
  151. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  152. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – spadał.
  153. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Należy.
  154. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żołnierzy.
  155. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  156. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pyrrhusem.
  157. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – im.
  158. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mną.
  159. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka kończąca zdanie.
  160. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  161. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – orle.
  162. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozpoznać.
  163. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  164. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  165. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  166. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kości.
  167. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niemiec.
  168. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna by kropka lub następny wyraz (Czekała) małą literą.
  169. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – umówioną.
  170. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gospodyni.
  171. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tu kropka.
  172. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – szepnęła.
  173. Bardzo prawdopodobnie może to być Kadłubka dzieło, styl i język na tę myśl naprowadzają.
  174. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zioły.
  175. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – najkosztowniejszego.
  176. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  177. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odmienia.
  178. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak nawiasu zamykającego.
  179. Irridetur simplicium fides, eviscerantur arcana Dei, quaestiones de altissimis rebus temerario ventilantur.
  180. Kronika M. Wincentego.
  181. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żyć.
  182. Kronika Wincentego.
  183. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być błazeńskie.
  184. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – a stary.
  185. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błazen.
  186. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być drugi.
  187. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  188. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  189. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wszystkich.
  190. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka lub następny wyraz (Zamknęli) małą literą.
  191. Paprocki: „Herby.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.