<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Staruszka z kina
Pochodzenie Meksyk
Wydawca Unja
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Rotacyjna „Unja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La vieja del cinema
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STARUSZKA Z KINA.
I.

Komisarz spojrzał surowo na kobietę o białych włosach, która usiadła naprzeciwko jego biurka, nie czekając na zaproszenie. Potem spuścił wzrok, aby odczytać papier, który mu podawał policjant, stojący za jego fotelem.
— Zakłócenie spokoju publicznego... w kinie — mruczał, czytając raport — opór władzy, znieważenie policjanta... co Pani ma do powiedzenia?
Stara kobieta, która dotychczas wpatrywała się bezmyślnie w komisarza i jego podwładnego, być może nie widząc ich wcale, zdziwiła się i poruszyła się jakgdyby zbudzona ze snu.
— Panie komisarzu, jestem przekupką warzyw. Każdego ranka ciągnę mój wózek na ulicy Lepine. Zna mnie cała dzielnica... od czterdziestu lat na tej ulicy handluję...
Urzędnik chciał jej przerwać, ale stara oburzyła się.
— Niech pan komisarz da mi mówić... każdy wyraża się tak, jak umie i opowiada tak, jak potrafi.
Komisarz rozparł się w fotelu, wpatrując się w sufit i bawiąc się nożem do rozcinania papieru. Był przyzwyczajony do gadulstwa oskarżonych i wiedział dobrze, że potoku ich słów żadna siła nie powstrzyma.
— W roku 1870 — ciągnęła dalej stara — podczas tamtej wojny, miałam lat 25. Mąż mój był gwardzistą narodowym, a ja — markietanką w jego bataljonie. W jednej z wycieczek przeciwko prusakom mąż został raniony i ja uratowałam mu życie, ale pozostał inwalidą — odtąd musiałam pracować za dwoje, aby wyżywić męża kalekę i córkę jedynaczkę. Mąż mój nie żyje. Córka również umarła, pozostawiwszy mi dwoje wnucząt.
Zamilkła na chwilę, aby się przekonać czy jej słuchają. Policjant stał wyprostowany i milczący obok fotelu komisarza, który pogwizdywał zcicha i bawił się dalej nożem do papieru, spoglądając na sufit.
— Moja wnuczka, Julietta — mówiła dalej stara, niezrażona tym brakiem zainteresowania — tańczy w teatrach i jest sławną. Pan komisarz musiał często widzieć jej portrety w dziennikach i na afiszach teatralnych. Widuję ją bardzo rzadko. Pewnego dnia, gdy popychałam przed sobą mój wózek, jakieś auto omal mnie nie przejechało. Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, że ona dowiedziawszy się o tem, płakała i wyrzucała mi, że nie chcę zamieszkać u niej i upieram się sprzedawać jarzyny tak samo jak wtedy, kiedy ona i jej brat byli jeszcze dziećmi. Ale, nieprawdaż panie komisarzu, każdy jest tem, czem go Pan Bóg stworzył. Nie lubię próżniactwa. Czy nie mam racji, panie komisarzu?
Komisarz przestał gwizdać i spojrzał na starą z pewnem zainteresowaniem. Musiał znać jej wnuczkę — tancerkę. Miał ją o coś zapytać, lecz stara ciągnęła dalej.
— Moim ulubieńcem był zawrze wnuk mój Albert, robotnik, który bardzo lubił książki. Bywałam u niego codziennie, pomagałam jego żonie w gospodarstwie i bawiłam się z jego synkiem — moim prawnukiem. Pomyśl pan tylko, jak byłam szczęśliwy, bawiąc się z prawnukiem!
Och! piękne dni pokoju. — Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, że pewnej niedzieli wybraliśmy się na wieś, aby zjeść obiad na brzegu Sekwany dla uczczenia awansu mego wnuka, którego zrobiono pierwszym podmajstrzym w jego fabryce. Niestety, we dwa miesiące później wybuchła wojna...
Na twarzy komisarza pojawiła się zmarszczka, którą kobieta przypisała zrażeniu.
— Tak, wiem, że mamy wojnę już od lat czterech i że wszyscy mają jej dosyć. Uspokój się pan, panie komisarzu; wiem, że nikt nie lubi mówić o tych rzeczach. A przytem moja historja jest historją tylu kobiet... Albert odjechał do swego pułku jak wielu innych, zaraz w pierwszych dniach po ogłoszeniu mobilizacji. Zobaczyłam go dopiero po roku, kiedy przyjechał z frontu w mundurze. Przyjeżdżał później raz jeszcze... zaczynałam przywykać do tego stanu rzeczy. Myślałam, że tylko inni mogli ginąć, a mój Albert... Aż pewnego dnia przyszedł z urzędu papier, który oblałyśmy łzami, ja i jego żona. A później kolega mego wnuka przyszedł odnieść kilka drobiazgów, należących niegdyś do niego.
Głos jej drżał, gdy to mówiła.
— I nie ujrzałam go już nigdy... zabili mi go, panie komisarzu...
Przypomniawszy sobie obietnicę, zrobiła wysiłek, aby się uspokoić i nie mówić więcej o wojnie.
— Wdowa Alberta pracuje teraz w fabryce amunicji, na drugim końcu Paryża, i prawnuka mego mogę widywać tylko od czasu do czasu... Trzeba przecież zarabiać na życie... A potem, dlaczegobym to miała taić — od śmierci Alberta częściej, niż przedtem, lubię wychylić lampkę wina. Każdy zabija robaka, jak umie. Cóż pan chce. Mam lat 70, a w cym wieku, gdy trzeba wstać przed świtem, aby zaopatrzyć się w świeży towar na centralnej targowicy, lampka wina dobrze robi. Nieprawdaż, panie komisarzu?
Komisarz uporczywem milczeniem usiłował dać kobiecie do zrozumienia, jak dalece to pytanie było nie na miejscu.
Starowina jednak mówiła dalej, a pośpiech jej wskazywał, że się zbliża do najważniejszych zdarzeń.
— Dzisiejszego wieczora, panie komisarzu, wstąpiłam do kawiarni z ojcem Crainquebilie. Pan komisarz musi go znać — pisano o nim książki i komedje.
Nazwisko to wywołało niejasne obrazy w pamięci komisarza. Zainteresowało go zdanie starej, że przygody tej osobistości były opisywane i szukał w pamięci tego nazwiska z miną niedowiarka wzruszając ramionami.
— Jego historję — mówiła dalej kobiecina — opisał niejaki pan Anatol, który pracuje na drugim brzegu Sekwany w „warsztacie dla uczonych” — wie pan komisarz? taki wielki pałac z kopułą, gdzie wydają przepisy dla bogatych ludzi, jak mają ładnie mówić...
Komisarz wyprostował się w fotelu ze zdumienia. Ten „warsztat uczonych“ na drugim brzegu Sekwany — toż to była Akademja Francuska, a niejaki pan Anatol mógł być tylko Anatolem France.
— Więc istnieje naprawdę jakiś ojciec Crainquebille?
— Znam go od trzydziestu lat, panie komisarzu, handlujemy w różnych dzielnicach, ale co rana spotykamy się na rynku przy zakupach i zachodzimy razem do kawiarni... O, to biedny człowiek! interesa jego źle idą, pracuje mało, jest zanadto uczony. Jego protektor, pan Anatol, nauczył go wielu rzeczy. Słucham go całemi godzinami, gdy przy lampce wina zacznie opowiadać...
— Otóż dzisiaj wieczorem, jak zwykle, spotkaliśmy się w kawiarni. Wychodząc o godzinie dziewiątej, nie wiem dlaczego zatrzymałam się przed drzwiami jakiegoś kina. Zaciekawił mnie wielki afisz, przedstawiający alzacką dziewczynę, walczącą z brutalnym niemcem. Uwielbiam podobne historję! jestem gorącą patrjotką — może dla tego, że widziałam dwie wojny... Postanowiłam pójść na przedstawienie. Ojciec Crainquebilie iść ze mną nie chciał, chociaż chciałam za niego zapłacić. Doprawdy nie wiem, co się temu człowiekowi podoba: na wszystko uśmiecha się z pogardliwem politowaniem. Wchodzę więc sama. Ale tego dnia ktoś musiał na mnie rzucić urok... Musiał pan zauważyć, panie komisarzu, że są pewne dnie feralne, kiedy wszystko idzie na opak.
Komisarz nie raczył odpowiedzieć.
— Musiałam naprzód wykłócić się z kasjerem, który nie chciał przyjąć monety, twierdząc że jest fałszywą, potem z kontrolerem, który chciał mi wmówić to samo. Kiedy weszłam na salę, zaczęło się znowu. Sąsiedzi zaczęli sarkać, że ich potrącam. Otóż (jeżeli kto wykazał w tym wypadku złą wolę, to tylko oni — bo ja nie lubię nikomu robić przykrości. Wyobraź pan sobie, panie komisarzu, siedziała obok mnie jakaś lafirynda, która ofuknęła mnie, że śmierdzę winem... jakgdyby wino śmierdziało! Jakiś facet pokpiwał sobie z mojej tuszy, mówiąc, iż wątpił, abym się zmieściła w fotelu... Odpowiedziałam mu, jak należało, a zaraz publika zaczęła sarkać, że im przeszkadzam. Jeśli zamilkłam w końcu, to bynajmniej nie z powodu tych kaprysów, ale dlatego, że się przedstawienie rozpoczęło. Była to historja bardzo zajmująca, panie komisarzu, opowiedziałabym ją panu, ale boję się pana znudzić. A potem — nie wiem, jak się skończyła, bo nie dano pozostać do końca. Komisarz, znudzony gadulstwem starej gryzł paznokcie.
— Jeden pan, który siedział za mną i zdawał się być dobrym znajomym właściciela kina, wyrażał po cichu swoje zdanie o sztuce... Nagle na ekranie ukazały się okopy z mnóstwem żołnierzy, kuchnie, armaty i wszystko, co do tego należy. Pan, co się znał na tem, mówił, że te widoki nie mają nic wspólnego z samą historją i że były, że tak powiem, później wklejone do filmu. Ale ja nie rozumiałam się na tem i bardzo mi się wszystko podobało.
Nagle na ekranie ukazało się wnętrze okopu z mnóstwem odpoczywających żołnierzy. Jeden z nich pisał list na kolanie odwrócony plecami do publiczności. Powoli obrócił się i uśmiechnął... Boże! sądziłam że oszaleję, nie mogłam powstrzymać się od krzyku: był to mój wnuk ukochany! Podniosłam się z miejsca, aby go lepiej zobaczyć, chciałam podejść bliżej do mego Alberta. Być może, iż przeciskałam się zbyt gwałtownie pomiędzy publicznością. Myślano z początku, że jest to jakiś kawał z mojej strony, nadbiegła służba, a widzowie tamowali mi drogę. Próbowałam się tłumaczyć, nie pozwolono mi, myśląc, że jestem pijana. Kiedy mię popychano ku wyjściu, broniłam się pięściami. Zawołano policjanta, który stoi obok pana komisarza. Powiadają, żem go zwymyślała, że go ugryzłam w rękę, nie wiem, jak się to stać mogło, byłam podniecona do szaleństwa. Wiem tylko, że policjant wypchnął mnie brutalnie z lokalu i nie pozwolił mi patrzeć dłużej na mego kochanego Alberta.
Zamilkła na chwilę, a łzy stanęły jej w oczach.
— Oto w jaki sposób — ciągnęła dalej po przerwie — odnalazłam mego wnuka. Przepraszam pana komisarza, przepraszam pana policjanta...
Spuściła głowę, opuściła ręce i utkwiła, milcząc, wzrok w ziemię, nie próbując dalszej obrony, z rezygnacją gotowa poddać się swemu losowi. Długo tamowane łzy spłynęły po zwiędłej twarzy starej kobiety.
Komisarz milczał, spojrzał pytająco na stojącego przy nim policjanta. Był to człowiek stary, z galonami sierżanta i krzyżem wojskowym, świadczącym o odbytych kampanjach. Stał niewzruszony przez cały czas opowiadania staruszki, nie mógł się jednak podwstrzymać od nerwowego przygryzania wąsów.
Obaj mężczyźni porozumieli się wzrokiem. Komisarz zwrócił podwładnemu sporządzony przezeń przed godziną protokół, w którym zdawał sprawę z awantury, wywołanej przez starą przekupkę w kinie. Weteran bez słowa podarł swój raport na drobne kawałki. Komisarz zwrócił się do oskarżonej:
— Moja kobieto, możecie iść do domu.
Głos komisarza zbudził starą z zadumy. Więc naprawdę wolno jej odejść? jacy oni dobrzy!
— I mogę wrócić do kina, panie komisarzu? pozwolą mi oglądać mego chłopca co wieczór?
Obaj urzędnicy uśmiechnęli się mimowoli i skinęli potakująco głową.
Stara wyszła z komisarjatu powolnym krokiem... nie trzeba, aby myślano, że stąd ucieka, jakgdyby miała nieczyste sumienie.
Skoro jednak wyszła na ulicę, przekonawszy się, że jej nikt nie śledzi, uniosła spódnicę i puściła się pędem z młodzieńczą szybkością z powrotem do kina.
Mimo pośpiechu, przybyła zapóźno, ostatni widzowie już wychodzili, służba gasiła światła. Wkrótce zamknięto bramę.
Stara, oparłszy się o mur, z twarzą ukrytą w dłoniach, szlochała jak dziecko.
— Czekać aż do jutra! — szeptała — tak długo nie widzieć mego chłopaka!

II.

Następnego wieczora biedna staruszka stawiła się w kinie z głową spuszczoną, uniżona i pokorna, pragnąc prześlizgnąć się niepostrzeżenie. Odźwierny jednak, który ją poznał, poskoczył do niej.
— Dość mamy awantury wczorajszej! dla Pani niema miejsca!
— Puść mię pan, mój dobry panie. Przysięgam,, że zachowam się najspokojniej. Miała minę napierającego się dziecka, tak zabawną, że w końcu odźwierny i kasjer parsknęli śmiechem i wpuścili ją do środka.
Stara ukłoniła się obu z ujmującym uśmiechem pozdrowiła również służbowego policjanta, jakby starego znajomego, wprawdzie to nie ten sam, co wczoraj, ale... na wszelki wypadek... nie zawadzi...
Wszedłszy do sali, szła pokornie, starając się nikomu nie narazić, kłaniała uprzejmie każdemu z napotkanych po drodze widzów, którzy nie oddawali jej ukłonu, conajwyżej obrzucali zdziwionem spojrzeniem, zdającem się mówić:
— Warjatka!
Usiadła w swoim fotelu, starając się zajmować jaknajmniej miejsca, aby nie krępować sąsiadów. Z początku oglądała się kilkakrotnie, aby się przekonać, czy służba widzi nienaganne zachowanie. Rozpoczęło się przedstawienie i kazało zapomnieć o rzeczywistości. Niemiec już ścigał na świetlnym ekranie, nadobną alzatkę, i zawiłe przygody kinowego romansu przewijały się przed oczyma widzów. Później przyszły okopy i żołnierz, piszący list, odwrócony plecami, później odwracając się ku publiczności.
— Albert!..! Albert!... — załkało coś w piersiach staruszki.
Stara potrzebowała nadludzkiego wysiłku woli, aby powstrzymać się od głośnego krzyku. Drżała na myśl o skandalu wczorajszym. Wygnanoby ją stąd raz nazawsze i nie mogłaby patrzeć na swego wnuka.
Wzruszenie jej znalazło ujście w strumieniu łez. Zdławionym głosem, szeptała, cicho, żeby nikt tego usłyszeć nie mógł, śledząc w skupieniu nabożnem wszystko, co się działo na ekranie:
— Albert! mój chłopcze, to ja, twoja babka... nie poznajesz mnie? Co wieczora będę przychodziła, aby się na ciebie napatrzeć!“
Na następnem przedstawieniu płakała mniej. Przy wyjściu wdała się w rozmowę z odźwiernym, traktując go z pewną poufałością. Możnaby sądzić, że należała do personelu.
Odźwierny, który wysłuchał już kilkakrotnie jej opowiadania, kiwał dobrodusznie głową, a równocześnie, zerkając na kasjera, pukał się palcem w czoło. Obaj uśmiechnęli się znacząco:
— Warjatka!
Stara tej nocy nie zmrużyła oka. Miała wyrzuty sumienia. Nie była przecież jedyną osobą, kochaną przez Alberta za życia. Wyrzucała sobie, iż nie podzieliła się dotychczas swojem odkryciem z temi, dla których jej ukochany Albert był równie drogim.
Następnego ranka, wyprzedawszy pośpiesznie swoje jarzyny, znacznie wcześniej od swoich kolegów, koleją podziemną wyjechała za rogatki Paryża, do fabrycznej dzielnicy, w której pracowała żona Alberta. Wśród szarego krajobrazu, gdzie dymiły niezliczone kominy, stały domki z czerwonej cegły, w których mieszkały rodziny robotników. Od odźwiernego jednego z tych domków dowiedziała się, że prawnuk jej był w szkole, a wnuczka w fabryce.
Udała się tam natychmiast. Odźwierny jednak nie chciał jej wpuścić do wnętrza: wstęp do fabryki amunicji był obcym surowo wzbroniony. Niezrażone tem, staruszka postanowiła czekać na przerwę południową, kiedy robotnice wychodziły do domu na śniadanie, i oparta o futrynę bramy, przypatrywała się zdaleka, jak na dziedzińcach wewnętrznych fabryki robotnice popychały wózki, naładowane pociskami armatniemi.
Gdy dzwon fabryczny oznajmił południe, staruszka spostrzegła wreszcie wnuczkę, która niezwykle blada, oczy miała podkrążone szeroką ciemną obwódką. Rozpłakała się na wiadomość, że mąż jej ukazuje się w kinie — w rok po śmierci!
— Jakże to możliwe? wykrzyknęła. Napróżno wysilała się, aby zrozumieć starą, która powtarzała jej wyjaśnienia, jakie jej dawano, ale nie rozumiała ich również.
— Pewnem jest tylko to, że Alberta można zobaczyć. Przyjdź z małym — czekam na was dziś wieczorem.
Zaproszenie to miało cechy rozkazu. Umówiły się ze starą, że o ósmej jej prawnuk z matką spotkają się z nią przy wejściu do kina, położonego niemal na drugim końcu Paryża. W oznaczonej godzinie wdowa, ubrana w żałobną sukienkę, z synkiem, ustrojonym w najlepsze ubranie i uczesanym na pazia, stawiła się na umówionem miejscu.
Kiedy robotnica skierowała się do kasy, stara się oburzyła.
— Cóż ty sobie myślisz? tutaj ja płacę, jestem tutaj jak u siebie w domu. I, aby przekonać, że mówiła prawdę, zaczęła się przekomarzać z kasjerem, potem ścisnęła dłoń odźwiernego, podając mu kupione przed chwilą, tanie cygaro:
— Proszę, weź pan — drobne prezenta utrzymują przyjaźń. Na sali pozdrowiła bileterkę, jak starą znajomą:
— To jest żona i synek mego wnuka, który gra w tej sztuce — objaśniła ją, wręczając kilka sous.
Usiadła z godnością w fotelu, przekonana, że to było najlepsze miejsce — umyślnie dla niej zachowane.
Przyjemność jednak chwalenia się poważaniem jakiem się cieszyła w tym zakładzie, trwała krótko. Kiedy Albert ukazał się na ekranie, stara zlękła się, aby ta wątła kobieta w żałobie, siedząca u jej boku, nie zaczęła krzyczeć ze wzruszenia. Ale u biednej wdowy boleść nie objawiała się krzykiem. Z rozszerzonem i źrenicami, błędnym wzrokiem patrzyła na widmo, przesuwające się przed jej oczyma, a po obu stronach ust zaciśniętych spływały strumienie łez.
Mały pazik ubrany w żałobę, z nieświadomością swego wieku patrzał, nic nie rozumiejąc. Nie wiedział, czem jest śmierć. Ten żołnierz, widziany na ekranie, był jego ojcem — poznał go odrazu, widział go już bowiem raz jeden w podobnem ubraniu. Ale czemu nie wracał?
— Papo! Papo! — szeptał wyciągając drobne raczki ku widmu, aby je przywołać do siebie. Ale ojciec go nie słyszał...
Matka i prababka trącały go łokciami, upominając, by siedział spokojnie.
Przy wyjściu, przed rozstaniem z młodą kobietą, stara przybrała ponownie swój ton rozkazujący:
— Jutro o tej samej porze! ja płacę!
Wdowa jednakże wymówiła się od zaproszenia.
— Babciu! mieszkam na drugim końcu Paryża — to podróż prawdziwa tutaj się dostać. Muszę wstać wcześnie do roboty i zająć się dzieckiem przed wysłaniem go do szkoły... zapewniam cię, babciu, że to dla mnie wręcz niemożliwe... A zresztą poco tu wracać? Albert nie powstanie z grobu, a to widowisko mnie zabija...
Stara śledziła ją wzrokiem, gdy odchodziła do stacji kolejowej z dzieckiem, upadającem ze znużenia. — Wiedziałam oddawna, że ta kobieta nie ma serca! Już tylko ja jedna pamiętam o Albercie!
Przez cały dzień następny było jej nieswojo. Z nadejściem wieczoru spotkała w kawiarni ojca Crainquebille. Jakkolwiek przekupień-filozof mówił mało i szedł przez życie obojętny na ludzi i rzeczy, sprawy starej przyjaciółki zdawały się go interesować. Zauważył, że od kilku dni była zmieniona do niepoznania. Wydawała dużo pieniędzy, kupowała najdroższy towar, sprzedając go po niższej od kolegów cenie...
— Ty się zrujnujesz — mówił do niej — zaczynasz zjadać swój kapitalik.
Mimo tych rad rozsądnych, przyjmował wszystkie kieliszki, które płaciła przyjaciółka.
O godzinie ósmej zaczęła się niepokoić.
— Do widzenia, Craiquebille, skoro nie chcesz mi towarzyszyć. Mój wnuk czeka na mnie. Wiesz — on teraz grywa w kinie.
Filozof wzruszył ramionami. Wiedział od swego mistrza i protektora, że niczemu na tym ziemskim padole dziwić się nie należy. Najzwyklejsze zdarzenia, gdy im się zbliska przypatrzeć, nie mają ze sobą żadnego związku. Tem bardziej trudno wymagać logiki w nadzwyczajnych wypadkach naszego bytu.

III.

Stara, nacisnąwszy guzik od dzwonka przy bramie willi, spojrzała na swoją czarną suknię jedwabną. Suknię tę niegdyś skroiła i uszyła dla niej córka. Po niezliczonych przeróbkach i naprawach mało co już pozostało z jej pierwotnego kroju. Oczywiście krój nie był modnym, ale suknia była jeszcze wcale możliwą... Takich jedwabi dzisiaj już nie wyrabiają! Głowa staruszki była odkryta — pyszniła się ze swoich bujnych, siwych włosów. Przyglądała się ukrytej poza kratą ogrodzenia w gęstwinie drzew willi, należącej do jej wnuczki. Co też taka dziewczyna może zarobić nogami! — myślała sobie. Oględziny te przerwało nadejście fertycznej subretki w białym czepeczku i takimże fartuszku, która zmierzyła przybyłą od stóp do głów pogardliwem spojrzeniem.
— Moja kobieto, jeżeli przyszliście do mojej pani po wsparcie, przyjdźcie innym razem — pani niema w domu.
Stara zatrzęsła się z oburzenia. Co za bezczelność! gdyby nie dzieląca ją od subretki krata, poczęstowałaby tę głupią gęś takim kułakiem, że nie żądałaby już reszty. Nie mogąc znieważyć jej czynnie wyrzuciła ze siebie całą litanję wysoce niepochlebnych uwag o płaskiej piersi, kanciastych kształtach i innych ułomnościach cielesnych dziewczyny, a głos jej stawał się coraz donośnniejszym, a obelgi coraz byli dotkliwsze. Nagle uczula, że ją ktoś z tyłu chwyta za ramiona. Przy chodniku stało auto, z którego wysiadła elegancka dama, uśmiechnięta wesoło.
— Babciu! Babciu!
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła stara, było to, że tancerka miała na sobie czarną suknię... Oczywiście żałoba jej była nieco przesadna, a nawet krzycząca, ale ostatecznie nosiła żałobę po kimś, a tym kimś mógł być jedynie jej brat, Albert.
Stara uczuła się delikatnie popchniętą przez furtkę, którą otwarła pokojówka.
Chciała spiorunować bezczelną subretkę wzrokiem i dodać parę soczystych epitetów, ale ta stała, spuściwszy oczy, ogromnie zmieszana.
Stara nie mogła się dość nadziwić, przebiegając salony tancerki. Wyrobiła sobie o zbytku zupełnie inne pojęcie. Sądziła, że znajdzie okazałe, masywne fotele i kanapy zamiast tego ujrzała wszędzie niskie otomany i poduszki, rozrzucone na podłodze. Mebelki zaś wydawały się tak kruche i filigranowe, że bała się ich dotknąć, aby się nie połamały. Tapety na ścianach i firanki w oknach miały również barwy tak dziwaczne i wzory tak zawiłe, że wywoływały zawrót głowy.
Zaledwie wymówiła imię Alberta, gdy wnuczka posmutniała nagle.
— Tak płakałam po jego śmierci — przemówiła z oczami wilgotnemi od łez. — Nie rozumieliśmy się coprawda, widywałam go rzadko, on nie mógł zrozumieć mego sposobu życia, ale mimo wszystko kochałam go szczerze. Mówiąc to, wzięła fotografję ze stolika umieszczoną na honorowem miejscu, i pocałowała ją. Była to fotografja Alberta.
— I ludzie pozwalają sobie mówić, że Julietta była tem i owem, z racji jej zawodu i sposobu życia... Jedno tylko było pewnem — że Julietta ma złote serce. Zapał staruszki ostygł nieco, gdy zobaczyła, z jakim spokojem tancerka wysłuchała historji kina.
— To ciekawe, istotnie ciekawe — nie powiedziała nic ponadto...
Julietta odgadła życzenie babki.
— Chcesz mię tam zaprowadzić, babciu? owszem, dotrzymam ci towarzystwa jeszcze dzisiaj, pod warunkiem, że zostaniesz u mnie na obiedzie.
— Ach! biedna babciu, nie jeden Albert był na wojnie, są także inni, żywi, o których los drżeć musimy!
Mówiąc to, miała na myśli swego kochanka, bogatego młodzieńca, którego przekupka nie widziała nigdy, a który, jak mówiono, był gotów ożenić się z Juliettą.
Nie zdążyły rozmówić się dokładniej. Była to godzina popołudniowej herbaty, i przyjaciółki tancerki zaczęły się zjeżdżać. Toalety ich olśniewające, ekscentryczne, zupełnie oszołomiły starą. Mimo wspaniałych, barwnych strojów, niektóre z nich zazdrościły żałobnej sukni Julietty. Jedna z nich odezwała się nagle:
— Jakie to szczęście mieć nieboszczyka w rodzinie — tak ci do twarzy w żałobie!
Wszystkie te panie paliły papierosy. Jedne wyciągnęły się leniwie na puszystych skórach białych niedźwiedzi, inne siadały na rozrzuconych na podłodze poduszkach, w pozach swobodnych, nie dbając o to, co pokazują ciekawym oczom; inne znów, objąwszy nogi rękoma, oparły głowę na kolanach. Herbatę również podano na podłodze na wielkiej srebrnej tacy, w środku której drgał niemal niewidoczny niebieskawy płomyk spirytusowej lampki. Ten sposób siadania w salonie wydał się staruszce cokolwiek dziwnym...
Julietta odważnie przedstawiła babkę przyjaciółkom.
— Moja babka, przekupka jarzyn. Co rana sprzedaje je na rue Lépine. Jak widzicie, jestem dumną z moich przodków, nie mniej od tych, co się wywodzą od krzyżowców.
Odpowiedział jej powszechny wybuch śmiechu i młode dziewczęta zapomniały o obecności staruszki.
Ta miała ochotę odejść. Nie lubiła podobnego towarzystwa. Nie chciała jednak urazić wnuczki...
Przenosząc się stopniowo z jednej otomany na drugą, wymknęła się wreszcie niepostrzeżenie do sali jadalnej. Nabrawszy odwagi, zapuściła się do przyległego korytarza. Tu natknęła się na pokojówkę, biegnącą do salonu z gorącą wodą do herbaty. Stara powitała ją przekleństwem:
— Gęś! brzydal!
Ulżywszy sobie w ten sposób, zeszła po schodach na dół i znalazła się w kuchni.
Tam dopiero, bardziej niż w salonie, podziwiała zamożność wnuczki.
Kucharka czuła się w obowiązku czynić jej honory domu. Postawiła na stole butelkę i dwie szklanki. Gdy ją wypróżniły, rozwiązały się języki, i obie kobiety zaczęły sobie opowiadać wzajemnie o swoich strapieniach. Kucharka wydobyła z kieszeni fotografję i pocałowała ją, pokazując starej:
— Mój syn jest strzelcem alpejskim „niebieskim djabłem“, jak ich nazywają — znajduje się teraz w Wogezach.
Stara, ażeby nie pozostać dłużną, wydobyła również z zanadrza fotografję żołnierza.
— Zabili mi mego chłopca! ale obecnie grywa co wieczór w kinie...
Kucharka poruszyła się niespokojnie na krześle; — stanowczo ta stara była obłąkaną, — miała rację pokojówka. Ale to babka Pani...
Aż do pory obiadowej przekupka pozostała w tym raju, którego niezrównane piękności mogła podziwiać dowoli. Kiedy znalazła się znowu w sali jadalnej przy olbrzymim stole, mając naprzeciw siebie wnuczkę, za sobą zaś sztywnego i wzbudzającego w niej odrazę lokaja, była onieśmielona i zatęskniła za wspaniałą kuchnią i uprzejmą kucharką na dole.
Przyznawała otwarcie, iż tak wytwornej uczty nie widziała nigdy w życiu, unosiła się nad nieznanemi jej potrawami, ale w głębi duszy pragnęła, aby się to jaknajprędzej skończyło. Przymus obcego środowiska był dla niej nieznośny.
Spojrzała na zegar, ustawiony na kominku. Dochodziła ósma. — Nie śpiesz się, babciu, mamy czas! moje auto odstawi nas tam za kilka minut.
Nagle rozległo się niecierpliwe dzwonienie od bramy, zdumione okrzyki pokojówki, trzaskanie drzwiami, jakiś głos męski...
Pokojówka wbiegła zadyszana:
— Proszę pani... Pan przyjechał!
Po chwili wpadł do pokoju ładny chłopiec w mundurze lotnika: Julietta rzuciła mu się na szyję. Nie widziała go od sześciu miesięcy! — niepodobna było dostać urlopu w tym czasie.
Lotnik mówił głosem przerywanym:
— Niespodziewany urlop — pośpieszne zlecenie do Paryża... Dwadzieścia cztery godziny — ani chwili dłużej...
Tulił kochankę w objęciach, okrywając jej ramiona głośnemi pocałunkami.
Stara powstała poważna i ponura. Była tutaj zbyteczna.
Widząc, że babka odchodzi, Julietta wyrwała się z ramion kochanka i pobiegła za nią.
— Widzisz, babciu, przybył na 24 godziny! dziś niepodobna... innego dnia, jeśli zechcesz... żywi mają swoje prawa.
Stara po chwili znalazła się na czarnej i mrocznej ulicy. Latarnie przysłonięte ze względu na ataki lotnicze, dawały zaledwie tyle mdłego światła, ile trzeba aby jeszcze bardziej uwydatnić ponure ciemności.
Idąc pustą ulicą, w której głośno rozlegały się jej kroki, powtarzała machinalnie, niby litanję, wciąż te same słowa: życie ma swoje prawa.
Cały świat opuszczał zmarłych. Dostrzegła to nawet w sali kina. Znajdowało się tam zaledwie 20 osób. Publiczność kinowa przedmieścia miała już dość przygód Alzatki — wszyscy je już znali...
Stara usiadła na swojem miejscu z godnością monarchy, każącego dawać przedstawienie wyłącznie dla siebie. Kiedy Albert ukazał się na ekranie, przemawiała do niego łagodnie:
— Dobranoc, mój chłopcze kochany! cały świat o tobie zapomina. Takiem jest życie. Ale nie bój się, stara babka cię nie opuści — będę tutaj co wieczór... co wieczór...

IV.

W godzinach popołudniowych rozeszła się niepewna i mglista wiadomość o zawarciu pokoju. Tyle razy jednak pogłoski takie rozpuszczano, a twarda rzeczywistość im zaprzeczała, że nowinę przyjmowano nieufnie.
Nowina była tym razem prawdziwą. Pojawiły się ogłoszenia urzędowe, donoszące, iż nieprzyjaciel prosi o zawieszenie broni...
Tłumy z okrzykami radości dążące do śródmieścia, porwały starą ze sobą. Ogarnął ją szał radosny, zdawało się jej, że śni rozkosznie. Przed wieczorem znalazła się wraz z tłumem na placu Zgody. Tłum porwał ustawione na placu armaty, zdobyte na nieprzyjacielu i ciągnął je za sobą, śpiewając pieśni patrjotyczne. Gromadka wesołej młodzieży wsadziła staruszkę na jedno z dział jak na wóz triumfalny 1 pociągnęła ją wzdłuż bulwarów. Z rozwianym srebrzystym włosem, ręce wznosząc ku niebu, kobieta śpiewała Marsyljankę. Tłum witał ją oklaskami. Nikt nie wiedział, kim była — wzbudzała jednak po drodze uczucie czci mimowolnej, jaką wywołuje starość. Niektórym widzom zdawało się, że to „bogini” rewolucji po stu latach letargu, powstała z grobu.
Nagle staruszka została sama. Armata i młodzi ludzie znikli. Była teraz na ulicy Królewskiej, w dzielnicy zbytkownych restauracji. Klijenci kawiarni Maxima, ludzie bogaci, mogący sobie pozwolić na ten zbytek, w radosnem uniesieniu rzucali w tłum butelki szampana.
Stara znalazła się naraz otoczoną przez gromadkę żołnierzy amerykańskich. Poznała ich jedynie po śpiczastych kapeluszach z czterech stron symetrycznie wgniecionych. Co za piękni i silni ludzie! a jaka dobroć bije z ich twarzy! — dostrzegała w nich pewne: rysy podobieństwa do swego ukochanego Alberta.
— Niech żyją Stany Zjednoczone!
Mogli się porozumiewać jedynie na migi, ale mniejsza o to — przy wzajemnej sympatji i dobrej woli więcej nie potrzeba...
Oni zaś, porwani wesołością starej, wybuchali głośnym śmiechem jak duże dzieci, odsłaniając przytem potężne szczęki i błyskając bielą zdrowych zębów.
Stara sięgnęła do wielkiej kieszeni, przyszytej pod spódnicą, w której chowała cały swój majątek. Miała za co poczęstować swoich przyjaciół.
Żołnierze protestowali ze śmiechem:
— Nie, to się nie da zrobić — przyjmować poczęstunek od kobiety?!
Jeden z Yankesów, umiejący trochę po francusku, rzekł wesoło:
— Jesteśmy bogatsi od pani — otrzymujemy nasz żołd w dolarach.
Spojrzała na garść pieniędzy, trzymanych w ręku: same miedziaki... ale cóż z tego?
— Jesteście moimi gośćmi i zapraszam was na kieliszeczek. Myślicie, że mnie nie stać na to?
Wszyscy weszli do kawiarni i przez pół godziny rośli żołnierze w spiczastych kapeluszach pili śmiejąc się do rozpuku z wesołej staruszki.
Piła potem z żołnierzami innych krajów, przybranych w odmienne mundury, a wreszcie z żołnierzami francuskimi, którzy wśród ogólnego szału zachowywali wyraz poważny i skupiony, jakby niezupełnie zbudzeni ze straszliwego snu, który trwał lata całe.
Gdy noc zapadła, stara uczuła zmęczenie. Instynkt popchnął ją w kierunku jej dzielnicy. Szła wolno, powłócząc nogami, mimo znużenia jednak krzyczała i śpiewała razem ze wszystkimi ludźmi, napotkanemi po drodze.
Potrzeba wypoczynku i przyzwyczajenie zawiodło ją do kawiarni w której siadywała zwykle. Siedział tam ojciec Crainquebille, samotny i milczący, smętnie spoglądając na swój pusty kieliszek.
— Zapraszam ciebie również — rzekła stara. — Dziś wielki dzień dla Paryża. Pokój! Co mówisz o pokoju?
Crainquebille wzruszył ramionami. Później zachęcony widokiem pełnego kieliszka, który mu zafundowała stara, raczył przemówić.
— Hm... być może, że ludzkość wyjdzie lepszą z tych krwawych zapasów, być może, że się odrodzi i nauczy nareszcie żyć rozsądnie...
Potem uśmiechnął się ironicznie, czując, że go ogarnia znowu sceptycyzm.
— Chociaż z drugiej strony nikt nie może twierdzić, iż ludzkość zasługuje na odrodzenie i znalezienie drogi, mogącej jej trwałą zapewnić przyszłość...
Wkrótce potem stara przypomniała sobie o kinie. Myślała z rozkoszą o ciemnej sali i wygodnym fotelu, gdzie mogła spędzić około dwóch godzin, rozmawiając w myśli z wnukiem, uśmiechającym się do niej z ekranu. Biedny Albert nie znał jeszcze z pewnością wielkiej nowiny, która poruszyła Paryż a z nim świat cały.
— Do widzenia, Crainquebille! Mój wnuk na mnie czeka. Biedny chłopiec nie ma święta — będzie grał tego wieczora tak samo jak poprzednich.
Wędrowny filozof, który ostatecznie pogodził się ze złudzeniami swojej starej przyjaciółki, uważał za stosowne udzielić jej kilku rad.
— Zabijasz się, moja droga, prawie nic nie jadasz, pijesz za wiele, wydajesz pieniądze bez rachunku, roztrwonisz cały swój kapitał obrotowy. Wczoraj byłaś już zmuszona kupić na kredyt połowę swego towaru... Przytem od tygodnia postarzałaś się o lat kilka. Ale ostatecznie, jeżeli ci to sprawia przyjemność... jeżeli w tem widzisz swoje szczęście...
Stara pośpieszyła do kina, mimo obrzmiałych nóg, które odmawiały posłuszeństwa. Tam w tej ciemnej sali odpocznie wygodnie.
Ulice były jeszcze ciemne, jak podczas nocy wojennych, kiedy obawiano się ataków lotniczych. Ale tłum gromadził się tu i owdzie, odzywały się dźwięki instrumentów muzycznych, w zaułkach improwizowano tańce. Kiedy stara dowlokła się wreszcie do kina, odźwierny powitał ją wesołym okrzykiem:
— Niech żyje pokój, babciu!
Potem dodał od niechcenia, jakgdyby rzecz obojętną:
— Tego wieczora wnuk pani nie występuje, skończyło się. Cały program zmieniony — ale warto zobaczyć.
— Co?
Stara musiała się oprzeć o mur, aby nie upaść. Była śmiertelnie blada, a oczy miała nadmiernie rozszerzone. Odźwierny zaczął jej tłómaczyć.
— Tydzień minął. Całkowita zmiana programu. Publiczność była już znudzona historją młodej Alzatki i Niemca. Teraz mamy pokój, trzeba dać coś innego. Mieliśmy dość wojny. Trzeba zapomnieć — trzeba się bawić! Dzisiaj dajemy film amerykański, — boki ludzie będą zrywać ze śmiechu!
Stara uczuła, że nogi się pod nią uginają.
— Nie widzieć go więcej! nie widzieć go więcej! — jęczała. — Zabito mi go poraz drugi!
Ludzie, zdążający do kina, otoczyli słaniającą się ze znużenia kobietę. Odźwierny usiłował rozweselić starą.
— Odwagi, moja pani — nie umrzyj czasem w dniu tak szczęśliwym, dlatego tylko, żeśmy zmienili program. Zresztą... zresztą...
Poprosił kasjera o gazetę i, stanąwszy na palcach, aby być bliżej światła wysokiej zawieszonej lampy, zaczął szybko przebiegać ogłoszenia, mrucząc sam do siebie.
— No, gdzieś muszą przecie pokazywać tę głupią historję alzatki. Z pewnością będzie gdzieś w kinach piątego rzędu... Aha! otóż jest!
I zwracając się do starej, podał jej adres ulicy i kina.
— Trochę to daleko, moja biedna pani, na przedmieściu Grenelle — na drugim końcu Paryża, ale kolejką podziemną... Będzie pani mogła oglądać tam swego wnuka przez cały tydzień.
Stara znalazła się znowu na ulicy. W głowie jej pozostała myśl jedna tylko.
— Zabili mi go! Dzisiaj, kiedy cały świat się cieszy, zabito go poraz drugi. Ale zmartwychwstanie gdzieindziej.
Sięgnęła do kieszeni i znalazła pustkę. Po uporczywych poszukiwaniach wydobyła kilka miedziaków... właśnie tyle, aby zapłacić wejście do kina w Grenelle. Na kolej podziemną nie pozostało już nic. W upojeniu radości, wyrzucając pieniądze garściami, wydała wszystko dzisiejszego popołudnia.
— A gdybym zaczęła żebrać — przeleciało jej na chwilę przez głowę. Dziś dzień radosny dla wszystkich, mianoby litość nad starą i zmęczoną kobietę.
Mimo znużenia oburzyła się na tę myśl przelotną. Nie żebrała nigdy i doprawdy w siedemdziesiątym roku życia zapóźno zaczynać. Muszę go zobaczyć, muszę! — powtarzała uparcie.
Była tak wyczerpana, że padła na ławkę pomiędzy drzewami bulwaru. Drzwi kawiarń i piwiarni świeciły w ciemnościach jak ogniska rozżarzonych pieców. Dochodzące z nich przeróżne melodje zlewały się w chaos bezładny i wesoły.
— Jak to daleko... daleko...
Nagle ujrzała żołnierza, który uśmiechał się do niej. Był biały od kaska do trzewików, a tak przezroczysty, że po przez jego ciało widziała drzewa, ławkę sąsiednią i ludzi, przechodzących koło niej. Dal jej znak, aby szła za nim. Podniosła się z wysiłkiem z ławki.
— Och moje nogi... tak daleko! kilka kilometrów? nie dojdę tam nigdy. Padła na inną ławkę; przejrzysty żołnierz zatrzymał się, zwracając na nią smutne swe oczy.
— Nie martw się! gdybyś wiedział, jak jestem znużona! Ale twoja babka nigdy cię nie opuści, Albercie! zaczekaj — idę już, mój chłopcze...
Z nadludzkim wysiłkiem powstała z ławki i szła wślad za widmem przez nieskończony szereg ulic czarnych i pustych... jak my idziemy przez cierniste ścieżki życia, wiedzeni wspomnieniami — ścigając złudzenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.