Straszliwa pożyczka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Straszliwa pożyczka
Pochodzenie Meksyk
Wydawca Unja
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Rotacyjna „Unja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. El préstamo de la difunta
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRASZLIWA POŻYCZKA.

Gdy mieszkańcy małej wioski, położonej w Kordyljerach, dowiedzieli się, że Rozalindo Ovejero zamierza udać się do miasta Salta, aby wziąć udział w uroczystej procesji ku czci cudownej figury Pana Jezusa, wielbionej w całej prowincji dla licznych cudów, z których słynęła, zbiegli się do niego gromadnie.
Niegdyś, gdy interesa szły pomyślnie i istniał ożywiony ruch handlowy pomiędzy Saltą a kopalniami saletry na wybrzeżu chilijskiem, cała ludność górskiej wioski gromadnie brała udział w uroczystej procesji. Wśród oddziału konnych mężczyzn i kobiet, na bogato przybranym mule, zabierali ze sobą wówczas oszkloną szafkę z posążkiem Dzieciątka Jezus, który w procesji niesiono przed cudowną figurą.
Mieszkańcy nie zaniedbywali przytem niczego, aby przez bogate przystrojenie Dzieciątka zaćmie wszystkie inne figury patronów wiosek okolicznych. Podróż trwała dwie doby. Z powrotem natomiast orszak ciągnął niekiedy do trzech tygodni — zatrzymując się we wszystkich wioskach, gdzie na cześć uwielbianego patrona urządzano zabawy, trwające nieraz do późnej nocy. Tańczono do upadłego, wypijano nieskończoną ilość „hervy mate“ i wszelkich mieszanin alkoholowych. „Gauchosi“, mający żyłkę poetyczną, improwizowali przy akompanjamencie gitary piosenki miłosne, elegje i smętne dumki (tristes), podczas gdy towarzysze ich tańczyli „zamakuekę“, przerywaną deklamacjami improwizowanych poetów stepowych. Często zdarzało się, że pobożną pielgrzymkę zakłócały krwawe bójki. Nikt się tem jednak nie gorszył, nie było bowiem rzeczą możliwą, ażeby ludzie uzbrojeni mogli całemi tygodniami tańczyć i pić z kobietami bez wywołania tu i owdzie kłótni, w których noże same wyskakiwały z pochew.
Obecnie jednak zmieniły się czasy. W wiosce nie było już ludzi dość zamożnych, ażeby mogli ofiarować tuziny złotych uncji na koszta pielgrzymek podobnych: pozostali jedynie ludzie ubodzy, odbywający podróże do El Paposo w Chili lub Tarija w Boliwji na rachunek kupców Salteńskich. Rozalindo był jednym, który, wierny tradycji, udawał się do miasta stołecznego, aby iść za procesją „Pana cudów, jak cudowną figurę Pana Jezusa z Salta nazywano w okolicy.
Skoro tylko rozeszła się wieść o tem, „rancho“ Rozalinda z niepalonej cegły,[1] dachu słomianym przytrzymanym przez olbrzymie głazy, zaczęło się napełniać gośćmi. Wszyscy prosili go, aby w ich imieniu ofiarował świeczkę „Panu Cudów“ i wręczali mu w tym celu po jednym „pezo“[2] Kobiety opowiadały mu, nie darując najmniejszego szczegółu, o ciężkich chorobach, z których jej wyratował „Pan Cudów“. Przyrzekły mu wziąć udział w uroczystej procesji, ale dzisiaj nie były w możności spełnić obietnicy. Rozalinao miał je zastąpić. „Pan Cudów“ bowiem był pełen dobroci i zezwalał na zastępstwa. Główną rzeczą było zakupić świecę i nieść ją zapaloną podczas procesji.
— Weź to, przyjacielu — mówiły kobiety, wręczając mu pieniądze — kup świeczkę jaknajgrubszą... Zrób to dla mnie — wszakże byłam przyjaciółką Twojej matki... Potem przychodzili mężczyźni — ubodzy mulnicy, ogorzali od wichrów pustyni. Niejeden z nich, zaskoczony śnieżną zamiecią na niebotycznych szczytach, miesiące całe czekać musiał, ukryty w jaskini powrotu pogody, podczas gdy obok towarzysze jego umierali z głodu i zimna.
— Weź to, Rozalindo — mówili — kup świeczkę i nieś ją za mnie podczas procesji za figurą cudowną Pana Jezusa. On tylko i ja wiemy, ilem mu winien...
Legenda mówiła, że cudowna figura została wyrzuconą przez fale oceanu na wybrzeżu peruwiańskiem w drewnianej skrzyni bez żagli i wioseł. Później figura wybrała sobie siedzibę w Salta i odtąd zasłynęła niezliczonemi cudami.
Naiwne dusze mieszkańców Kordyljerów nie mogły jednakże uznać, aby to Bóstwo było wszechmocnem, skoro przybyło śladem białych; nie mogli uwierzyć, aby ono było jedynem i w naiwności swojej dawały mu za towarzyszy inne bóstwa drugorzędne. Zapewne, czcili cudownego Chrystusa z Salty, nie przeszkadzało im jednak bynajmniej obawiać się „wdowy z latarnią“ — czarownicy, ukazującej się nocami z latarką w ręku zbłąkanym podróżnym. Ktokolwiek ją spotkał, musiał się przygotować na śmierci przeznaczono mu bowiem było umrzeć w przeciągu roku.
Przed wyjazdem Rozalindo obliczy? otrzymana zlecenia — było ich czternaście. Nieść samemu czternaście zapalonych świeczek podczas procesji było oczywiście niepodobieństwem: mógł unieść najwyżej po cztery w każdem ręku.
Pomyślał jednak, że w Salta znajdzie z pewnością w jakimkolwiek szynku znajomego, dobrej woli, który podejmie się niesienia reszty i ruszył w drogę na lichym koniu, stanowiącym cały jego dobytek.
Chcąc godnie reprezentować swoją wioskę, pożyczył od sąsiada parę olbrzymich ostróg, które według podania miały należeć do pewnego gauchosa z Salty, jednego z tych bohaterów, którzy pod rozkazami Güemesa bronili niepodległości kraju przeciwko hiszpanom. Po obu stronach siodła zwisały mocne klapy skórzane, mające za zadanie chronić nogi jeźdźca od cierni krzaków przydrożnych. Owe skóry, widziane zdaleka, nadawały konikowi pozór karykatury pegaza.
Młody nasz góral był dumnym z dwóch rzeczy: z posiadania własnego konia i ze swego imienia.
Imię to, niezwykłe nawet w hiszpańskiej Ameryce, zawdzięczał matce, sentymentalnej metysce, która pragnęła zaznaczyć w imionach dzieci swój zmysł poetyczny.
Rozalindo przybył do Salta w sam dzień uroczystości. Był wrzesień, początek wiosny na południowej półkuli. Ze starych ogrodów miasta biła odurzająca woń kwiatów. Dzwony wszystkich kościołów i klasztorów biły od rana z całej mocy. Pułk artylerji górskiej, stanowiący załogę, w paradzie miał asystować procesji. Po ulicach krążyło niezliczone mnóstwo mnichów najprzeróżniejszych zakonów.
W chwili, gdy Rozalindo wchodził do kościoła, ruszyła procesja. Szły tedy najpierw przeróżne figury świętych, patronów wiosek okolicznych, otoczone orszakiem pobożnych. Mężczyźni, zsiadłszy z koni, szli niepewnym krokiem centaurów, dzwoniąc olbrzymiemi ostrogami. Trzymając kapelusze w obu rękach i pochyliwszy głowy, poprzedzali świętą figurę patrona miasta. Towarzyszyły im żony — grube metyski w bufiastych spódnicach zielonych, różowych lub szkarłatnych, plątały się im pomiędzy nogami dzieci, owinięte w „poncha” w czerwone i czarne pasy.
Figurę „Pana Cudów” otaczały bractwo miejskie. Zakonnicy o ascetycznych twarzach, jakby wycięci żywcem z obrazów Zurbarana, nieśli różnobarwne chorągwie z wizerunkami Świętych. Za chorągwiami przesuwały się parami dziewczęta miejskie, korzystające ze sposobności, aby pokazać nowe suknie wiosenne, białe, różowe i niebieskie.
Przybrane w wielkie kapelusze, ozdobione wspaniałemi piórami, jedną ręką trzymały świece, owinięte w koronkowe chusteczki, drugą przytrzymywały rozwiewające się spódniczki. W tem świecie wiosny pobożność nie usiłowała przybrać pozorów nabożnego skupienia. Panienki podnosiły głowę, aby odpowiedzieć na pozdrowienia znajomych, stojących w oknach kamienic i z zalotnym uśmiechem zerkały na młodych ludzi, gromadzących się na rogach ulic. Przejęcie uroczystością chwili okazywali jedynie wieśniacy, tłum nie cisnący się na chodnikach. Ludzie ci o miedzianej cerze mieli postawę nieśmiałą a głos łagodny i śpiewny. Kobiety, ubrane w długą czarną „mantę”, podobną do chilijskiej, mężczyźni — udrapowani w żółtawe poncho, w szerokich i sztywnych jak hełm kapeluszach, wszyscy byli wzruszeni do łez widokiem Cudownej figury Chrystusa, wynurzającej się z pośród eskorty i lśni3cych bagnetów wojskowej eskorty.
Za figurą kroczyła gromada ludzi, pragnących wyrazie Zbawicielowi swoją wdzięczność za laski doznane. Szły więc ładne dziewczątka, zgrabne i świeże, trzymając w rękach zapalone świece. Z pod rurkowanych spódniczek wyglądały ich bose nóżki, ofiarowały się bowiem boso wziąć udział w pochodzie. Były tam również stare kobiety o skórze pomarszczonej, które głośno wzdychały i roniły łzy.
Na końcu, zmieszani z tłumem kobiet, szli gauchosi, brodaci, włochaci, o cerze spalonej przez słońce i wichry pustyni, w podartem poncho i dziurawych butach, z których wyzierały niczem nieosłonięte palce. Ani jeden z tych jeźdźców obdartych o orlim profilu, nie zaniedbał przypiąć sobie olbrzymich ostróg. Umarliby raczej z głodu, aniżeliby się mieli wyrzec godności ludzi konnych.
Cały ten tłum różnobarwny miał oczy zwrócone na drobne płomyki, drgające nad zasuniętą dłonią i uważali starannie, aby świeczka nie zgasła. Niektórzy nieśli w każdem ręku po cztery świece wsadzone pomiędzy palce, reprezentując w ten sposób tych, którzy osobiście udziału w procesji wziąć nie mogli. Rozalindo znajdował się w ich liczbie, a jeden z jego przyjaciół, idący obok, niósł sześć świeczek pozostałych. A, że obaj byli młodzi, starali się zawsze tak urządzić, aby się znaleść w pobliżu najładniejszych parafianek.
Rozalindo ani chwili się nie wahał wypełnić sumiennie wszystkie otrzymane zlecenia. Cudownej figury oszukać nie sposób! Pozwolił sobie jedynie przy zakupnie świeczek porobić pewne oszczędności, kupując mniejsze, niż tego żądali ofiarodawcy.
Pobożni parafianie, których nie stać było na zakupienie świeczki, okazywali swoją gorliwość, wyręczając ludzi, niosących cudowną figurę — czynili to jednak w taki sposób, iż z obawy, aby chwiejąca się od zbytku gorliwości figura nie doznała szwanku, policja zmuszona była rozpędzać ich kijami.
Po skończonej procesji Rozalindo zgasił swoje czternaście świeczek i obliczył, ile dać mu mogą za pozostałe ogarki. Potem w towarzystwie swego przyjaciela rozpoczął wędrówkę po wszystkich lokalach zabawowych jakie tylko były w mieście.
Wszędzie tańczono „zamakuekę”, którą tutaj nazywają „Chilenitą“.
Około północy obaj przyjaciele, zlani potem i zlekka oszołomieni nadmiarem wypitych trunków postanowili wstąpić jeszcze do pewnego lokalu, gdzie przy dźwiękach harfy kobiety tańczyły z mężczyznami olbrzymiego wzrostu. Byli to gauchosi, przybyli ze stepów Gran Chaco ze stadami owiec, ludzie o wspaniałej postawie, podobni do legendarnych rycerzy.
Brzęczały żałosne tony harfy, gauchosi podskakiwali na miejscu, brzęcząc ostrogami, goniąc metyski w bufiastych spódnicach, które wykręcały się zręcznie, wywijając koronkową chusteczką, bez której niepodobna tańczyć „chilenity”.
Ostre tony harfy i wódka wypita podrażniły nerwy dwóch przyjaciół, a rozdrażnienie to przybrało postać niepohamowanej nienawiści do tych gauchosów z Gran Cnaco. Poco oni tu przyszli, ci cudzoziemcy? Czemu ośmielają się tańczyć z naszemi kobietami? Coprawda, obaj dobrze wiedzieli o tem, że kobiety tańczyły ze wszystkimi bez różnicy i że większość ich stanowiły również cudzoziemki z Boliwji i Chili, ale chodziło przecież tylko o pretekst do bójki. Po chwili, niewiadomo z jakiego powodu, rzucili się z nożami na gauchosów, ci również wydobyli noże.
Ktoś kogoś ranił, kobiety narobiły krzyku, człowiek z harfą uciekł, nadbiegli sąsiedzi, potem zjawiła się policja, która tej nocy pełniła służbę z większą niż kiedykolwiek gorliwością, wiedząc dobrze o tem, jakie bywają zazwyczaj skutki wielkiego zbiegowiska podczas uroczystości patrona stolicy.
Przyjaciele zdołali się zawczasu ulotnić, a kiedy z czupryn im się wykurzyło i ostygł ich zapał, wyszli za miasto.
— Zdaje mi się, bracie, żeś go zabił — rzekł do Rozalinda towarzysz.
A że był to człowiek doświadczony, radził mu uciekać do Chili, jeżeli nie miał ochoty otrzymać bezpłatnego wiktu i mieszkania na lat kilku w więzieniu salteńskiem. Wszystkie kobiety i gauchosi widzieli doskonale, jak Rozalindo pchnął nożem przeciwnika, co gorsza, sam nóż jako corpus delicti pozostał na miejscu bójki.
Ucieczka jednak nie było rzeczą łatwą. Należało przebyć „parów Djabelski” i puścić się następnie stromą ścieżką, prowadzącą przez góry do wybrzeży Oceanu Spokojnego, do miejscowości, zwanej El Paposo. Wielu Chilijczyków, chroniących się przed sądami swego kraju, odbywało tę drogę. Rozalindo, powinien był przebyć ją w odwrotnym kierunku.
Przed odejściem morderca chciał wstąpić do zajazdu, w którym pozostawił swego konia, ale skoro się zbliżyli, policja już tam była, spisując rzeczy, winowajcy, w oczekiwaniu, że on sam wpadnie w zastawioną pułapkę.
— Trzeba uciekać, mój bracie — radził Rozalindzie towarzysz.
Po namyśle uznał, że droga najkrótsza do prowincji Copiapó którą poprzednio radził, nie była bezpieczną. Drogą tą jeździli często mulnicy, a policja mogła na niej łatwo przytrzymać zbiega. Ponieważ Rozalindo nie posiadał już konia, lepiej będzie dla niego udać się drogą trudniejszą i bardziej niebezpieczną, uczęszczaną jedynie przez pieszych. Droga ta przedstawia inne? leszcze korzyści: prowadzi do chilijskich kopalń saletry gdzie niema nigdy dość robotników i łatwo o zarobek.
Szlak ten prowadził przez „Despoblado” (odludzie) i pustynię Atakama. Rozalindo znał ją z opowiadań — straszliwą była ta pustynia, gdzie ludzie i zwierzęta ginęły z pragnienia lub zimna, a niekiedy bywali przez straszliwe wichry zrzucani na dno przepaści. Ale nie było wyboru...
Rozalindo zatknął ostrogi za pas.
— Jeżeli ci się poszczęści dodał towarzysz za jakie trzy tygodnie dojdziesz do portu Cobija lub do saletrowni w Antofagasta. Znam mulników, którzy na przebycie tej drogi nie zużyli więcej czasu.
Wzruszony nieszczęściem przyjaciela, oddal mu swój nóż i wszystkie drobne pieniądze, jakie zdołał znaleść w niezliczonych kieszeniach swego ubrania.
— Weź to, mój bracie! zrobiłbyś to samo dla mnie, gdyby mnie nieszczęście podobne spotkało. Niech cię Bóg strzeże!
Rozalindo Ovejero ruszył w drogę.

II.

Drogę tę Rozalindo znał, podobnie jak wszystkie drogi i ścieżki w Andach, z opowiadań ojca.
Ojciec jego, podobnie jak i wszyscy przodkowie, był mulnikiem. Przewoził towary krajowe do portów Pacyfiku, a w powrotnej drodze — towary europejskie dla kupców w Salta.
Rozalindo słyszał przeróżne opowiadania o straszliwych trudach i niebezpieczeństwach podróży przez niebotyczne przełęcze Andów i groźną pustynię Atakamy...
Jako wyrostek towarzyszył mulnikom w charakterze pomocnika, mając za zadanie chronić w trudnych przejściach muły od upadku w przepaść. Miał nóż do obrony przeciwko włóczędze, łatwo przeobrażającemu się w bandytę, i przeciw pumie, królowi tych dzikich płaskowyżów, którego, choć nie jest większy od dużego psa, głód doprowadza często do wściekłości i skłania do napadania podróżnych. Wśród tych wspaniałych groźnych i milczących gór, które tam i z powrotem przebyli wielekroć jego przodkowie, napełniały go obawą jedynie tajemne moce, zdające się władać samotnością pustyni.
Ovejero był pobożny na swój sposób i skłonny do zabobonów. Wierzył w cudownego Chrystusa z Salta, ale obok niego, podobnie jak inni górale, czcił również dawne bóstwa indyjskie. Bezwątpienia „Pan Cudów“ posiadał władzę taką, jaką mają biali ludzie, władcy świata — nie wynikało z tego jednak bynajmniej, ażeby Pacha Mama przestała być władczynią Andów i doilin przyległych, jak była nią przez szereg stuleci, poprzedzających przybycie hiszpanów. Rozalindo wiedział, że Pacha Mama była boginią dobroczynną, wszędzie obecną i wszystko wiedzącą, przed którą człowiek napróżnoby chciał zataić swoje pragnienia lub myśli.
Przedstawia ona ziemię, matkę wszechrzeczy, i każdy mulnik, o ile nie jest człowiekiem bezbożnym, pijąc, upuszcza przedewszystkiem kilka kropel na ziemię, ażeby ta dobra Pani nie cierpiała pragnienia, tak samo, gdy uczciwi ludzie oddają się przyjemności żucia koki, robią najpierw dziurę w ziemię i zagrzebują w niej kilka listków. Trzeba przecie, aby Pacha Mama miała co żuć, aby głód koki jej nie rozdrażniał, bo mogła okazać się surową dla swoich dzieci.
Rozalindo wiedział również, że bogini posiada męża mającego władzę nieco mniejszą. Nazywa się on Tata Coquena i jest władcą wszystkich skarbów, znajdujących się w głębi ziemi.
Pach a Mama i Taita Coquena byli mulnikami. Jakiż bo inny zawód mieć mogli oni, posiadający tyle skarbów? Ludzie, którzy ich widzieli, nie mogli się dorachować niezliczonych stad lam, wielkich jak słonie, idących ich śladem. Juki tych zwierząt olbrzymich były pełne koki — tego najcenniejszego dla górala kordyljerskiego ładunku. Nic nie może dorównać nieocenionej wartości tych liści, zdolnych przytłumić głód i pragnienie.
Ojciec Rozalinda widział kilkakrotnie Pacha Mamę i opisał synowi dokłdnie boginię i jej małżonka oraz świetny ich orszak. Spotkania te zdarzały się zawsze po postojach, obficie oblewanych, ze znajomymi mulnikami.
Wyruszając w drogę przez Despoblado, Rozalindo równocześnie wspomniał Chrystusa i Pacha Mamę. Mieszana krew, płynąca w jego żyłach, dawała mu niejako prawo żądania opieki obu tych bóstw równocześnie — pomiędzy przodkami swemi liczył bowiem jednego sklepikarza hiszpana z Salty (pozostali członkowie rodziny byli czystej krwi indjanami z plemienia Calchaquis). Jeśliby jeden z bogów go opuścił, Rosalindo miał nadzieję, że drugi, przyjdzie mu z pomocą.
Rozważywszy to, puścił się śmiało przez Despoblado.
Najstraszliwsze krajobrazy Kordyljerów mogłyby się wydawać rajem w porównaniu z tym płaskowyżem. Tu i owdzie tylko pod osłoną skał rosły tu karłowate i cierniste krzewy. Od czasu do czasu Rozalindo napotykał stosy żużli, ruiny wiosek i kościołów — szczałki dawnych osad górniczych, założonych kiedyś przez zdobywców hiszpańskich, gdy dotarli do tych niegościnnych obszarów w pogoni za złotem i srebrem. Później indjanie Calchaqui powstali, wymordowali górników, zburzyli ich osady i zarzucili tak starannie żyły złotodajne, iż niepodobna już ich było odnaleść.
W miarę posuwania się w głąb pustyni kraj stawał coraz rozpaczliwszy. Na tym płaskowyżu, gdzie w pewnych miesiącach śniegi leżą na wysokość człowieka, nie było teraz ani kropli wody. Obecność rud kruszcowych nadawała skałom całkowicie pozbawionym roślinności nadzwyczajne zabarwienia: niektóre szczyty były zielone zielenią malachitu, inne — czerwone lub pomarańczowe... W setkach zagłębień terenu lśniły niezliczone jeziora, przy bliższem rozpoznaniu, plamy te okazywały się złożami boraksu...
Dniami całemi nie spotykał Rozalindo śladu roślinności oprócz świecznikowatych kaktusów, które, widziane zdaleka, robiły wrażenie szeregi żołnierzy, schodzących w rozsypce po pochyłości góry.
Podczas pierwszych dni podróży Rozalindo spotykał jeszcze samotne chaty na Despoblado. Mieszkali tam ubodzy koziarze, którzy wraz ze swemi kozami, cudownym jakimś sposobem utrzymywali się na tej ziemi zupełnie jałowej. Dalej nie spotykał już żadnej, siedziby ludzkiej.
Ażeby dodać sobie odwagi, przypominał sobie opowiadania o pierwszych białych ludziach, którzy przebyli tę pustynię. Byli to hiszpanie konni, uzbrojeni w samopały, w ciężkich żelaznych zbrojach, nie wiedzący dokąd idą, nie wiedzący również, czy straszliwa pustynia Atakama kiedykolwiek się skończy.. Wodzem ich był Almagro. Pozostawił Pizarra w bogatej Peruwji, aby się zapuścić w tę straszliwą pustynię. Przebywszy ją, odkrył ziemię, nazwaną później Chili.
— Boże, co to byli za ludzie! — myślał Rozalindo.
Myśl o tej wyprawie Almagra dodawała mu sił. On przynajmniej wiedział, dokąd idzie, i przekonywał się, że wszystkie właściwości topograficzne pustyni zgodne były całkowicie z tem, co opowiadał mu przyjaciel oraz samotnicy, osiedleni na granicy pustyni w Despoblado.
Ani jeden z koziarzy, udzielając mu gościny, nie pytał go o powód jego podróży. Zgadywali, że uciekał od „nieszczęścia”, jakie się zdarzyć może każdemu człowiekowi, mającemu nóż za pasem.. Ograniczali się do udzielenia mu objaśnień o drodze, którą miał przebyć, i dawania mu kilku kawałków suszonej koziny na drogę, aby nie umarł z głodu podczas swej niebezpiecznej podróży.
Zjadłszy wszystką kozinę, Rozalindo nie stracił odwagi. Dopóki posiadał u pasa torebkę nie obawiał się głodu ani pragnienia. Niósł w niej swój zapas liści koki, cudownego środka, który uodparnia krajowców na wszelki niedostatek, podniecając równocześnie ich organizm. Dzięki temu cudownemu zielu, uważanemu przez Inajan za pożywienie Bogów, mógł przeżyć wiele dni, nie czując głodu ani pragnienia.
Z nadejściem nocy szukał schronienia pod odłamem skalnym lub w ruinach dawnych osad górniczych. Wyruszał z brzaskiem dnia, pilnie bacząc na udzielone wskazówki, aby nie zbłądzić w tej pustyni bez drzew, bez domów i rzek, które pozwalały orjentować się w podróży.
Nejgroźniejszem niebezpieczeństwem, były lodowate wichry, na tej wysokości, w pustyni, nie dającej: wędrowcowi najmniejszej ochrony, równie groźne, jak burze śniegowe. Rozrzedzone powietrze, u ludzi, poraz pierwszy przebywających wysokie płaskowyże Andów, powodujące t. zw. „chorobę górską” — naszemu wędrowcowi bynajmniej nie zawadzało. Szeroka pierś i zdrowe serce górala pozwalały mu oddychać swobodnie na wysokości, na której muły i konie zdychały z niedostatku powietrza.
Pewnego ranka zdał sobie sprawę z tego, iż znajduje się na ostatniej, najwyższej przełęczy. Jeszcze dwa, trzy dni podróży i zacznie schodzić wdół.
— Nieboszczka Correa powinna być gdzieś niedaleko — pomyślał.
Jak wszyscy ludzie z jego stron, znał historję nieboszczki Correa. Była to młoda kobieta, która z małem dzieckiem na ręku puściła się pieszo przez pustynię do Chile, aby odszukać męża czy kochanka, który ją porzucił. Na najwyższej przełęczy lodowatej wichry pochwyciły ją w swoje szpony — umarła z głodu i zimna. Po kilku miesiącach przechodnia znaleźli jej ciało, które w tym straszliwym klimacie nie ulega rozkładowi i pochowali, przykrywszy mogiłę kupą kamieni. Historja tej kobiety rozeszła się szeroko po całym kraju. Wielu ludzi przed nią zginęło na pustyniowym szlaku Atakamy, żaden jednak nie zdołał wzbudzić takiego zainteresowania.
Odtąd przy mogile wędrowcy zawsze zatrzymywali się, aby zmówić pacierz za jej duszę i wrzucić grosz jałmużny do postawionej w tym celu blaszanej puszki od konserw. Raz na rok jeden z samotników, zamieszkałych na Despoblado, przychodził zabrać pieniądze i odnieść do księdza na msze żałobne.
Pieniądze leżały miesiącami na mogile i „nie zdarzyło się nigdy, aby jakikolwiek przechodzień ośmielił się naruszyć najmniejszą cząstkę świętego depozytu. Ludzie ci, z których niemal każdy miał na sumieniu zbrodnię, wierzyli głęboko, że jałmużna złożona na tej mogile, dopomoże im do szczęśliwego dokończenia podróży.
Rozalindo dostrzegł wreszcie mogiłę: Stos kamieni, oparty o skałę, podobny do szczątków starego muruj dwa zczerniałe i spękane kawałki drzewa tworzyły krzyż, a pod krzyżem stała puszka blaszana.
Rozalindo zbadał jej zawartość: przyciśnięte kamieniem, aby ich wiatr nie uniósł, leżało tam kilka banknotów dolarowych oraz garść drobnej monety; widocznie bardzo już dawno nikt nie przychodził po odbiór pieniędzy.
Gaucho zdjął kapelusz, odmówił wszystkie modlitwy, jakie pamiętał, wyciągnął z kieszeni chustkę, w której miał cały swój majątek: pozostało mu zaledwie trzy pezos i kilka centów, w pierwszych bowiem dniach podróży gościnę musiał opłacać —stanowiło to bowiem źródło dochodów ubogich koziarzy pustynnych.
Rozalindo doszedł do przekonania, iż posiadał za mało, ażeby dać nieboszczce Correa jałmużnę. Pomyślał również, że czeka go jeszcze daleka droga i że musi przetrwać do czasu znalezienia zarobku co oczywiście kosztuje — a zapas pieniędzy, jaki posiadał, był stanowczo niewystarczający.
Gdy tak rozmyślał, z poza kupy kamieni odezwał się głuchy pomruk, a ponad złomem starego muru wynurzyła się głowa zwierzęcia o płowej sierści, najeżonych wąsach i zielonych kocich oczach ze złotawym połyskiem.
Góral znał dobrze to zwierzę i nie lękał go się bynajmniej. Była to puma, która zdawała się wahać — napaść czy uciec?
Gaucho krzyknął głośno i cisnął w pumę kamieniem. Puma uciekła, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. Mogiła Correa zdawała się być jej stałem legowiskiem. Tutaj, gdzie ruch przechodniów był największy, najłatwiej mogła znaleźć pożywienie, czy to i pozostawianych przez przechodzące karawany odpadków, czy też — napadając znienacka na znużone uciążliwą drogą zwierzęta lub ludzi.
Kto wie, czy w ciele zwierzęcia nie pokutowała dusza nieboszczki?...
Odpędziwszy pumę, przestał się nią zajmować, spoglądając na blaszankę z jałmużną. Przyszła mu myśl, godna zastanowienia, właśnie w chwili ukazania się pumy.
On był żywym człowiekiem i potrzebował pieniędzy, podczas gdy nieboszczka — Correa, nie potrzebowała jeść i nie musiała, tak jak on, przedostać się do Chili, aby znaleść zarobek. Bezwątpienia pieniądze te będą leżały tutaj jeszcze przez długie miesiące, zanim ktoś przyjdzie po nie. Czemużby nieboszczka nie mogła zrobić korzystnego interesu, pożyczając mu za rewersem na dobry procent niepotrzebne jej na razie pieniądze? Ani przez chwilę nie dopuścił do siebie myśli przywłaszczenia sobie tych pieniędzy, które dla każdego człowieka były święte, — a co więcej przedstawiały wartość kilku mszy żałobnych za duszę matki i dziecka. Uważał jednak zawarcie pożyczki za rzecz zupełnie godziwą, rzecz — taka była bowiem uświęcona zwyczajem. Mogiły podobne w Kordyljerach są liczne, i często zdarza się, ±e podróżny pozbawiony środków, zabiera je, pozostawiając wzamian rewers, zobowiązujący go do zwrotu w określonym terminie pożyczonej kwoty wraz z procentami. Nieboszczka Correa była kobietą dobrą i nie weźmie mu za złe tej pożyczki, będzie to dla niej nawet korzystne, gdyż będzie mogła opłaćcie większą ilość mszy za swoją duszę.
Ze spokojem, jaki daje czyste sumienie, zabrał wszystkie pieniądze, znalezione na dnie blaszanki — 8 pezos i 40 centów. Wyszukał później w trzosie kawałek ołówka i oddarł ze starej gazety kawałek białego papieru.
Spisanie rewersu nie było łatwem zadaniem. Rozalindo był w dzieciństwie jednym z najlepszych uczni w szkółce ludowej, ale ortografję uważał zawsze za zupełnie zbyteczny wynalazek.
Na wąskim pasku papieru, oddartym z gazety, zaświadczył, iż pożyczył od nieboszczki Correa sumę 8 pezos i 40 centów i że zobowiązuje się zwrócić kwotę powyższą wraz z procentami nieboszczce w przeciągu roku. Ażeby zobowiązaniu swemu nadać charakter bardziej uroczysty, w każdym wyrazie umieścił po dwie lub trzy wielkie litery. Podpisał zaś: Rozalindo Ovejero samemi wielkiemi literami.
Schowawszy pieniądze do trzosa, złożył pokwitowanie na dnie blaszanki, przycisnął kamieniem i chciał wyruszyć w dalszą drogę. Teraz, gdy miał pieniądze, śpieszno mu było wydostać się jaknajprędzej z niegościnnej pustyni pomiędzy ludzi.
Puma jednakże, mrucząc gniewnie, zbliżyła się znowu, zdając się czekać chwili, gdy człowiek się odwróci, aby skoczyć nań z tyłu. Rozalindo ponownie cisnął w nią kamieniem, odpędzając od mogiły, którą widocznie zwierzę uważało za swoją prawowitą własność.
Potem ruszył w drogę. Nazajutrz zobaczył kilka dzikich lam na widnokręgu. Zaczynały się ukazywać pierwsze ślady życia roślinnego i zwierzęcego. W dnie następne lam było coraz więcej, a krzaki stawały się coraz wyższe i gęstsze. Droga schodziła zwolna na dół.
Następnego tygodnia zbieg nasz odnalazł ludzi i mógł się przespać w ubogiej wiosce. Schodząc coraz niżej, napotkał wreszcie gościniec, prowadzący z Boliwji do wybrzeży Oceanu.

III.

Od blisko pół roku Rozalindo pracował w saletrowniach na wybrzeżu Oceanu spokojnego w Antofagasta, Iquique lub nawet w Arica na Peruwiańskiej granicy.
Praca była ciężka i doskonale płatna. Europa potrzebowała sztucznych nawozów, a zwłaszcza jałowe piaski brandeburskie odmawiały wydania plonów, jeśli im nie dostarczono pożywienia w postaci saletry chilijskiej. Pokój panował podówczas na całym świecie, a wielki przyrost ludności wymagał zwiększenia produkcji rolnej. Do portów Pacyfiku szły nieskończone szeregi okrętów z ładunkami węgla, ażeby po tygodniu odpłynąć napełnione saletrą. Tysiące ludzi pracowało nad wydobyciem z ziemi tej białej substancji, zawierającej w sobie zaczyn płodności roli. Rąk było potrzeba do pracy, płacono dobrze, pieniądze płynęły szeroką falą.
Rozalindo uważał za szczęśliwe zrządzenie losu wypadek, który go zmusił do opuszczenia kraju i zaniechania raz na zawsze twardej i nie opłacającej się pracy mulnika. Zarabiał teraz w przeciągu kilku tygodni więcej, aniżeli dawniej przez rok cały, nie licząc tego, że życie tutaj było o wiele łatwiejszem i przyjemności w niem nie brakło.
W saletrowniach pracowali ludzie z różnych krajów, niemal wszyscy bezżenni. W dnie świąteczne, robotnicy, lubiący wódkę, wyprawiali w kawiarniach i szynkowniach najdziksze awantury.
Nie wiedzieli, na co wydawać pieniądze w kraju, gdzie żyje się z dnia na dzień, oszczędności nikt nie robi, a rozrywki zdarzają się rzadko. Byli tacy, dla których ulubionym sportem stało się strzelanie z rewolwerów do ustawionych za ladą szynkowni butelek. Za szczyt szyku uchodziło rozbicie kulą butelki europejskiego szampana, aby wobec zachwyconych świadków rzucić na stół jej cenę, któraby oburzyła niejednego miljonera w innem środowisku. Inni, ażeby wypić lampkę wina, kazali odbijać czop beczki, wylewając całą jej zawartość i płacili za wyrządzoną szkodę ostentacyjnie wobec świadków, ażeby pokazać, iż stać ich na to.
Podobnemi i mniej jeszcze niewinnemi wybrykami zabijali nudy w tym kraju, gdzie tyle było pieniędzy a tak mało rozrywek. Bogactwo kraju stanowiła gruba warstwa saletry, pokrywająca ziemię, ale ta biała sól, służąca do użyźniania roli w dalekiej Europie, wskutek swego nadmiaru zabijała wszelki ślad roślinności, jak trucizna, w małych dawkach ratująca życie ludzkie — zabójcza w większych ilościach.
Ta okolica złotodajna, pozbawiona wszelkiego śladu roślinności, była nad wyraz smutną. Największym zbytkiem mieszkańców było posiadanie u siebie kilku wazoników kwiatów; woda do ich podlewania kosztowała niemniej od win najdroższych... Nieskończone karawany mułów, przenoszących z głębi kraju do portów ładunki saletry, zdawały się wspominać z tęsknotą żyzne równiny, na których się wychowały — zielone, soczyste, pełne drzew, traw i strumyków. Właściciele domów, położonych przy gościńcu starannie unikali malowania na zielono swoich płotów, biedne zwierzęta bowiem, złudzone barwą, ogryzały zielone żerdzie, uważając je za jakieś rośliny, wyrosłe na tym jałowym gruncie.
Rozalindo nie różnił się już wyglądem swoim od innych robotników. Nie pozostało w nim nic z dawnego gauchosa. Ostrzygł włosy i zmienił ubranie. Słuchał z nabożeństwem przemówień pewnych robotników, przybyszów z Europy, którzy przeklinali kapitalistów, pomstowali na rzekomy wyzysk robotników i podburzali towarzyszy do buntu. Wybuchł strejk, połączony z podpaleniem magazynów i rabunkiem, natychmiast stłumiony przez żołnierzy chilijskich przy pomocy karabinów maszynowych. Interwencja tak skuteczna otrzeźwiła Rozalinda i większość jego kolegów.
Pracował w saletrowniach już od ośmiu miesięcy, kiedy zdarzyło mu się spotkać ziomka, zamierzającego powrócić przez pustynię do Salta.
Zycie tego człowieka w saletrowni ułożyło się mniej pomyślnie, niż Rozalinda. Zarabiał w pierwszych miesiącach znaczne sumy, jak inni, ale był graczem i wszystkie jego zyski pochłonęły karty. Wreszcie rosnące długi i nieustanne kłótnie z towarzyszami zmusiły go do powrotu. Rozalindo nie grał. Namiętnością jego było tylko pijaństwo, na co przy wysokich zarobkach mógł sobie pozwolić.
Dowiedziawszy się, że ziomek jego powraca do kraju, przypominał sobie o długu nieboszczki. aprosił tedy rodaka na szklankę wina i rzecz mu cała wyłożył.
— Mój bracie! będziesz przechodził koło mogiły nieboszczki Correa? Zrób mi tę przysługę i złóż w puszce pod kamieniem trzydzieści pezos, które ci wręczam. Nieboszczka pożyczyła mi wprawdzie tyllko 8 z kilkoma centami, ale trzeba się okazać wspaniałomyślnym wobec tych, którzy nam oddali przysługę. A przytem biedaczka potrzebuje zapewne jeszcze wielu mszy dla swego zbawienia.
Prosił również kolegę o wyjęcie z puszki pokwitowania, napisanego na skrawku gazety, a gdyby go tam nie było, o odszukanie człowieka, który zabierał jałmużnę, aby kwit od niego wydostać. W sprawach pieniężnych należy postępować rzetelnie, zwłaszcza gdy w grę wchodzą umarli. Skoro będzie miał kwit w ręku, odeśle mu go pocztą. Rozalindo wręczył ziomkowi jeszcze kilka pezos jako wynagrodzenie za kłopot, jaki mu sprawi wywiązanie się z danego mu polecenia.
Upłynęło kilka miesięcy. Rozalindo pracował usilnie. Jakkolwiek skory do zwady, unikał obecnie kłótni, tak łatwej w środowisku złożonem z awanturników z całego świata, którzy, udając się do pracy, brali ze sobą nóż i rewolwer. W dzień pracował w sąletrowni, wieczorem upijał się w pewnej kawiarni, którą sobie upodobał, a potem, chwiejąc się na nogach, powracał do swego baraku.
Nagle uczuł się chorym. Lekarz, świeżo przybyły z Santiago, przypisał chorobę nadużyciu alkoholu. Ale Rozalindo znał lepiej powód swej choroby, aniżeli zarozumiały chilijczyk.
Sypiał źle, a ponadto niepokoiły go straszliwe zmory.
Pewnego wieczora, kiedy powracał do domu kompletnie pijany, przystąpiła do niego kobieta wychudzona o cerze niemal miedzianej i wielkich, czarnych, płomiennych oczach, owinięta w ciemną mantę, trzymająca za rękę małe dziecko.
Rozalindo nie znał nieboszczki Correa i nigdy nie widział nikogo, ktoby mu ją mógł opisać, nie wątpił jednak ani na chwilę, że to była ona.
Zdjął kapelusz z tym samym wyrazem szacunku, jak wówczas, gdy modlił się na jej mogile:
— Czem mogę Pani służyć? — zapytał — czego Pani sobie życzy?
Kobieta zachowywała uporczywe milczenie, tylko jej oczy palące i ciemne wpatrywały się weń uporczywie. Wróciwszy do siebie, zamknął drzwi za sobą, mimo to kobieta wcisnęła się pomiędzy deski wraz z dzieckiem, uczepionem u jej ręki. Rozalindo sypiał w wielkiej izbie baraków robotniczych razem z 7-ma innymi kolegami. Mimo to kobieta, przybywająca z tam tego świata, gdzie nie obowiązują przepisy moralności ziemskiej — nie zawahała się wejść do izby i stanęła przy łóżku Rozalinda.
Ile razy oczy otworzył, stała przy nim sztywna, nieruchoma, wpatrując się weń nieustannie płomiennemi oczyma. Nazajutrz Rozalindo wytłomaczył sobie, że nieboszczka przyszła podziękować mu za olbrzymie procenta jakie dodał do zwróconej pożyczki. Jeżeli nie mówiła nic i miała oczy tak straszne to zapewne dlatego, że dusze, w czyśćcu będące, inaczej patrzeć nie mogą... Nie zatrwożył się przeto, gdy nocy następnej, wracając jak zwykle pijany do domu, zobaczył obok siebie kobietę w żałobie, trzymającą małe dziecko za rączkę.
Zdjął raz jeszcze kapelusz w grzecznym ukłonie:
— Niema Pani za co dziękować, słowa mego dotrzymuję zawsze święcie, a jeżeli czego żałuję, to że nie mogłem posłać Pani więcej pieniędzy, aby opłacić 10 mszy za spokój duszy Pani. Na przyszły rok, kiedy jeden z moich przyjaciół będzie tam tędy przechodził, być może przeszlę jeszcze cośkolwiek. Kobieta jednak zdawała się być głuchą i patrzyła wciąż uporczywie, podczas gdy trupia twarzyczka dziecka drgała wyrazem cichej boleści. I tym razem znowu nieboszczka odprowadziła go aż do łóżka i stała przy nim bez ruchu aż do świtu.
Odtąd zjawisko powracało coraz częściej. Rozalindo pił coraz więcej — alkohol wydawał mu się bowiem skutecznym środkiem na dręczącą go zmorę. Naprzekór jednak jego nadziejom wizyty nieboszczki były tem dłuższe i częstsze, im bardziej się upijał. Zdarzało się nawet, że w dzień, skoro tylko na chwilę przerwał pracę dla wypoczynku, widmo stawało przy nimi zawsze w żałobie, bez słowa, kobieta patrzyła nań surowo a obok niej widniała boleśnie wykrzywiona, trupia twarzyczka dziecka.
— Jest coś w tej sprawie, czego nie rozumiem — powiedział sobie wreszcie Rozalindo. — Może mój posłaniec nie oddał nieboszczce pieniędzy?
Przez chwilę przemknęła mu myśl, że ziomek mógł sobie przywłaszczyć pieniądze. Rychło jednak odepchnął podobne podejrzenie. Kolega jego był potrosze bandytą i nie odznaczał się nadmierną cnotliwością obyczajów — ale bał się Boga i nie był zdolnym wejść w konflikt z duszami czyśćcowemi, które wzbudzały w nim obawę i szacunek.
Udało mu się wreszcie zasięgnąć wiadomości o zaginionym posłańcu. Pewien włóczęga, żerujący jako zręczny oszust, przechodząc od szybu do szybu*, gdzie przy sposobności kradł bezkarnie pieniądze robotników, opowiedział Rozalindowi, iż ziomek jego przed kilkoma miesiącami został zabity w szynku u podnóża Andów w chwili, gdy drogą na Cobiję zamierzał udać się w głąb pustyni. Zabity został na skutek wszczętej zwady karcianej.
Rozalinda, który do tego dnia nie wątpił, że kwota, pożyczona od zmarłej, została jej oddawna zwrócona, wiadomość ta mocno przygnębiła. Ileż to czasu upłynęło od chwili, kiedy zostawił swoje pokwitowanie na mogile Correa? Porachowawszy, uśmiechnął się z zadowoleniem. Minął rok przeszło — termin spłaty pożyczki przez niego oznaczony, upłynął. Nieboszczka miała przeto prawo upominać się o zwrot długu. Rozumiał teraz, dlaczego wpatrywała się w niego wzrokiem tak surowym i dlaczego trupia twarzyczka dziecka miała tak bolesny wyraz. Dręczył je straszliwy głód modlitw ziemskich. I on właśnie, trwoniąc swój zarobek na pijatykę i inne karygodne wybryki ponosi winę odwlekania wiecznego zbawienia dwojga nieszczęśliwych dusz, którym nie zwrócił pieniędzy, potrzebnych do uwolnienia ich z mąk czyśćcowych!
Niecierpliwie wyczekiwał nadejścia nocy, aby wyjaśnić sprawę swojej wierzycielce. Ale właśnie dlatego, że pragnął tego gorąco, i dnia tego pił bardzo niewiele, nie spotkał jej w pobliżu swego mieszkania. Dopiero nad ranem ujrzał ją przed sobą.
— To nie moja wina, zawinił przyjaciel, który dał się zabić i stracił moje pieniądze. Ale niech Pani będzie spokojną — zapłacę rzetelnie. Muszę tylko wyszukać kogoś, kto się podejmie pieniądze Pani doręczyć... Mniejsza o koszta, ponadto podwyższę procenta...
Nie mógł dokończyć — zmarła znikła wraz z dzieckiem. Być może, uspokoiła ją obietnica Rozalinda, ale możliwem jest również, że uciekła od krzyków i przekleństw innych robotników, których głośny monolog pijaka ze snu zbudził. Sądzili, że ich kolega zwarjował.
Przez czas dłuższy Rozalindo nie widział swojej wierzycielki. Nie dziwił się temu bynajmniej. Duszo z tamtego świata nie potrzebują zadawać sobie trudu, aby wiedzieć, co robią żywi, a zmarła wiedziała dobrze, że dłużnik jej szukał rzetelnie sposobu zwrócenia jej z a ciągniętej pożyczki.
Pracował w godzinach nadliczbowych, pił mało i robił oszczędności. Pragnął uzyskać przebaczenie za opóźnienie wypłaty przez hojny zwrot pożyczonej sumy. Równocześnie szukał człowieka, któryby się podjął złożyć pieniądze w pustyni. Napróżno jedna pytał na wszystkie strony — nikt z robotników nie zamierzał wracać do Argentyny przez pustynię Atakamy.
— Będę musiał wynająć umyślnie posłańca — powiedział sobie wreszcie. — Drogo to będzie kosztowało, ale mniejsza o to. Najważniejszem jest, abym mógł spać spokojnie i ażeby widmo zmarłej z dzieckiem na ręku nie prześladował mnie więcej.
Wbrew wszelkim przewidywaniom kandydat na posłańca znalazł się niebawem.

IV.

Był to stary chilijczyk zwany sennor Juanito. Ale ludzie tutejsi, lubiący skróty, z pełnego tytułu sennor pozostawili tylko dwie litery, i nazywali go poprostu no Juanito.
Ilekroć no Juanito usta otwierał, oczarowany Rozalindo słuchał go zachwycony. Uwielbienie jego dla tego starca szło tak daleko, że nie zwrócił uwagi na dwie rzeczy: że Juanito nigdy nie był w pustyni Atakama i że nie miał pojęcia, gdzie leży mogiła nieboszczki Correa. Ale człowiek tak doświadczony potrafi z wszelką pewnością spełnić zlecenie, chociażby na końcu świata.
No Juanito był to stary wyga, który, jak to mówią, nie z jednego pieca chleb jadał i pół świata w wędrówkach swoich objechał. Należał do tej kategorji chilijskich obdartusów, którzy włóczą się po święcie od kolebki do śmierci. Słuchał tedy Rozalindo o jego przygodach w Japonji, o życiu marynarzy na pokładzie floty tureckiej, o wyprawach do Kalifornji, gdzie no Jauanito znalazł się jako dziecko wraz z ojcem, którego zwabiła tam pamiętna gorączka złota... Dla człowieka tej miary nie było nic trudnego. Cóż znaczyło dla niego udać się na pustynię Atakamy i odnaleść mogiłę zmarłej Correa. No Juanito dokonywał w życiu trudniejszych zadań, a Andy nie były dlań nowością: przebywał je wielokrotnie — raz nawet w porze zimowej, kiedy wszystkie ścieżki są zasypane zdradliwą powłoką śniegu i zwierzęta nie mają odwagi przekroczyć tej olbrzymiej białej przeszkody. Juanito słuchał niecierpliwie wyjaśnień Rozalinda.
— Nie nudź „Cuyano”[3], — mówił, nadając mu stale to przezwisko, którem chilijczycy oznaczają wszystkich mieszkańców Argentyny. — Stąd widzę z zamkniętemi oczyma kierunek drogi i mogiłę. Mów mi o rzeczach ważniejszych. Ile chcesz posłać biednej pani?
Rozalindo, obliczając koszta posłańca, upierał się przy sumie trzydziestu pezos. Ale no Juanito protestował. Uważał tę kwotę za zbyt skromną.
— Zastanów się tylko: zmarła czeka od kilku miesięcy na zwrot pożyczki, kto wie, ile wycierpiała mąk czyśćcowych, nie otrzymawszy na czas swoich pieniędzy. Być może brakowało jej już tylko kilku mszy żałobnych, aby się dostać do raju, a Ty stałeś się powodem opóźnienia. Wierz mi „cuyano”, powinienbyś się zdobyć na pięćdziesiątkę.
Rozalindo w końcu ustąpił.
Co było trudniejsze, to ułożenie się z no Juanito o koszta podróży. Stary oświadczył wręcz, że poniżej stu pezos z miejsca się nie ruszy. Był patrjotą, a że był stary i nie wiedział, jak długo mu jeszcze żyć dano, nie chciał się narażać na to, aby być pochowanym na obcej ziemi, chyba za kwotę, która byłaby wartą zachodu. Ponadto było rzeczą sprawiedliwą, aby Cuyano wynagrodził mu poważną stratę, jaką spowoduje zamierzona wyprawa. Tu wyliczył mu wszystkie szynki i domy rozpsusty, w których nocami grywał na gitarze, śpiewając melodje taneczne i opowiadając swawolne bajeczki.
Sam widzisz, jak jestem na wszystkie strony rozrywany i rozumiesz, ile pieniędzy tracę, ażeby ci, wygodzie. Robię to zresztą chętnie, boś mi sympatyczny, Cuyano.
W końcu Rozalindo, przekonany, że byłoby nieprzyzwoicie upierać się dłużej, zobowiązał się zgromadzić żądaną kwotę, aby podróż mogła się odbyć najrychlej. Kiedy wręczył no Juanito żądane 150 pezos:
— Jutro, powiedział stary wyga — wyruszam na pustynię i idę prosto na mogiłę tej pani. Daj pokój dalszym wyjaśnieniom — znam moją marszrutę. Przed upływem miesiąca powrócę z twoim kwitem.
I no Juanito odszedł.
Kilka dni Rozalindo spędził spokojnie. Pił dalej, co nie przeszkadzało mu sumiennie pracować w kopalni, pozwoliwszy sobie bowiem na zbytek wysłania na pustynię umyślnego posłańca, potrzebował zgromadzić nowe oszczędności na czarną godzinę. Jakkolwiek zdarzało mu się często powracać do domu, okólną drogą, nie widywał więcej kobiety i dziecka. Przestał również budzić kolegów nocnemi monologami.
Upłynął miesiąc bez wieści o starym. Przepadł, jak kamień w wodę. Rozalindo nie martwił się tem opóźnieniem. No Juanito był awanturnikiem, lubiącym życie cygańskie, być może podobał mu się kraj w Salta i chodził po domach zabawowych miasta, przygrywając na gitarze do tańca pięknym metyskom.
Ale gdy minął drugi miesiąc bez wieści, zaciął się niepokoić. Kobieta z dzieckiem pojawiła się znowu. Miała oczy jeszcze bardziej palące, niż przedtem, a twarz jej zdawała się szczuplejszą i bardzo ogorzałą, jakgdyby osmaloną przez ogień czyśćcowy. A mały! ach, malec! Rozalindo nie mógł nań spojrzeć bez dreszczu przerażenia.
Ażeby być usłyszanym przez tę kobietę, która zdawała się być głuchoniemą i której całe życie skupiało się w przenikliwym wzroku, krzyknął z całej siły:
— Co się stało? przecież posłałem Pani pieniądze! nie widziałaś się pani z no Juanito?”
Wybuch przekleństw przerwał dalsze jego słowa — widzenie znikło.
— Milcz już nareszcie, przeklęty Cuyano, wyli towarzysze izby — znowu zaczynasz bredzić o zmarłej i pieniądzach. Czy zamordowałeś jaką kobietę w twoim kraju? idjoto? Nazajutrz Rozalindo był tak zafrasowany, że nie stanął do zwykłej roboty.
— Coś się stać musiało, o czem nie wiem — mówił sobie — Czyżby zamordowano także no Juanito.
Aby zasięgnąć języka o nieobecnym, udał się do Antofagasta, gdzie stary chilijczyk posiadał wielu przyjaciół. Przybywszy do miasta, dowiedział się z rozmowy z pierwszym napotkanym znajomkiem, że nietylko no Juanito nie umarł, ale cieszył się najlepszem zdrowiem i bawił się doskonale. Kiedy Cuyano zaczął opowiadać o niebezpiecznej wyprawie, jaką stary przedsięwziął, przyjaciel parsknął śmiechem.
— Nie! no Juanito nie posiadał już nóg takich, jakich do podobnej wyprawy potrzeba. Z tego zapewne powodu, zamiast wyruszyć na pustynię, wsiadł na okręt udający się na południe. Według ostatnich wiadomości on i jego gitara znajdowali się w tej chwili w słonecznem Valparaiso ku wielkiej uciesze majtków, odwiedzających domy rozpusty.
Rozalindo żałował, że Valparaiso jest tak daleko — gdyby nie to, udałby się tam natychmiast, aby przerwać staremu zabawę pchnięciem noża, podobnem do tego, które zmusiło go do ucieczki z kraju. 150 pezos przepadło, nieboszczka nie przestanie go prześladować swoją obecnością, która odbierała mu sen i wyczerpywała siły.
Zmarła zaczęła go znowu odwiedzać, jak to zresztą przewidywał. Co wieczora czekała na niego na drodze z kawiarni do baraku, wciskała się za nim do izby, jakkolwiek szybko za sobą drzwi zamykał. Niesposób było odczepić się od widma.
— Będę musiał osobiście tam się udać — powiedział sobie w ostatniej rozpaczy. — Muszę odbyć tę podróż, jakkolwiek czuję się chorym i osłabionym. Tak zrobić muszę!... muszę...
Pomimo zapadłego postanowienia, odkładał z dnia na dzień swój odjazd. Może wskutek osłabienia, a może dlatego, iż żal mu było opuszczać kraj, gdzie miał dobry zarobek i gdzie go ludzie nie prześladowali.
Powoli oswoił się ze straszliwem widmem, oczekującem nań co wieczora. Kiedy przypadkiem bywał mniej pijanym i kobieta w czarnej mantyli mu się nie ukazywała, odczuwał coś jakby zawód.
Pewnego wieczora, ku wielkiemu swemu zdumieniu nie ujrzał ani nieboszczki ani dziecka. Przeleżał z otwartemi oczyma do rana, napróżno oczekując ukazania się ponurego widma.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie, podczas gdy towarzysze wokoło niego chrapali głośno, wydzielając silne wyziewy wódki.
Wkrótce jednak niezwykły spokój tej nocy wzbudził w nim nową obawę. Przeczuwał, że zajść musi coś nadzwyczajnego, coś, co zawczasu budziło w nim grozę i niepokój nieznośny.
I oto, co się stało:
Następnej nocy w miejscu, gdzie zwykle spotykał nieboszczkę, oczekiwała go kobieta, jednak nie miała przy sobie dziecka i nie była osłonięta czarną mantylą. Podeszła sama do Rozalinda i nagle wysunąwszy rękę z za pleców, zaświeciła mu w oczy czerwoną latarką. Jakkolwiek Rozalindo nie widział jej nigdy, poznał odrazu „wdowę z latarnią” — twarz jej jednakże była ta sama, co nieboszczki Correa.
Jakdyby popchnięty niewidzialną siłą, Rozalinda ruszył w kierunku mieszkania, mając wciąż przed oczyma czerwoną latarkę, wokoło której kłębiła sięmięszanina krwawych plam i ohydnych łachmanów. Jak dawniej, widmo szło za nim aż do łóżka i pozostało przy nim. Poprzez krąg światła dostrzegał w półcieniu znajomą twarz widma, ale już nie obojętną i surową jak przedtem, lecz wykrzywioną uśmiechem złym i okrutnym.
Drżąc ze strachu Rozalindo zaczął krzyczeć:
— Zapłacę ci, zapłacę! ale na Boga! zgaś swoją: latarkę!
Jak zwykle, towarzysze zbudzili się, klnąc co się zmieści. Ale mimo ich przekleństw w oczach, Rozalinda stało wciąż nieruchomo straszliwe widma, wdowy z latarnią“.
Doprowadzeni do ostateczności halucynacjami pijaka, które im spać nie dawały, towarzysze postanowili zgodnie zmusić tego szaleńca do opuszczenia wspólnego baraku. Wiadomość ta nie wzruszyła go bynajmniej. Chodziło już tylko o to, aby jak najprędzej dotrzeć do mogiły i dług święty zmarłe}, zwrócić. Pozostawała mu jedynie nadzieja, że nielitościwa czarownica, skoro dług swój spłaci i winę zmaże, daruje mu życie. Za cóżby go miała karać?
Porzucił natychmiast pracę i począł czynić przygotowania do podróży. Pora była wprawdzie nieodpowiednią — zbliżała się zima, kiedy to pustynia staje się niedostępną dziedziną szatana, — kiedy mu jednak radzono odłożyć wyjazd do wiosny, wzruszał ramionami ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego wykonania swego zamiaru nie mógł dłużej odkładać.
Osłabienie woli — skutek nadużycia alkoholu — sprawiło jednak, że przygotowania do podróży przeciągnęły się parę tygodni. Towarzysze baraku, oczekując lada dzień odjazdu „Cuyana“, tolerowali jego obecność.
Przez czas jakiś halucynacje jego ustały. Pił lecz pijaństwo jego nie wywoływało mar z tamtego świata. Pewne] nocy jednakże towarzyszy jego zbudził tak nieludzki wrzask, jakgdyby mordowano człowieka, Tym razem Rozalindo nie widział żadnej mary, ale — skarżył się, że niewidzialne jakieś moce z nadnaturalną siłą ciągną go za nogi, wykręcając stawy, sprawiając mu ból nie do zniesienia. To samo powtórzyło się nocy następnej. Przypomniały mu się wszystkie opowiadania o średniowiecznych torturach i był przekonany, że nadziemskie moce znęcają się nad nim, wykręcając mu członki i zamierzają go żywcem rozszarpać — czuł trzask swoich kości i wył z bólu.
Postanowił nie zwlekać dłużej z odejściem. Musiał za wszelką cenę dotrzeć do samotnej mogiły, nietylko, aby odzyskać spokój, ale co było naglejszem, by uciec od tych mąk piekielnych, powtarzających się co nocy.
Sprzedał tedy za bezcen wszystkie przedmioty, nabyte w czasach, gdy nie wiedział, co robić z pieniędzmi, odebrał od przyjaciół kilka drobnych długów, co dozwoliło mu zakupić zapas żywności i starego muła, niezdatnego już do przewożenia saletry.
Właściciele zajazdów, uczepionych na stokach Andów na boliwijskim szlaku, widzieli go jadącego w stronę Puny na swoim starym mule, który mimo wieloletniej ciężkiej pracy, trzymał się dobrze i gotów był służyć człowiekowi do ostatniego tchu. Na, próżno mu przedstawiano szaleństwo jego przedsięwzięcia, napróżno ostatni mulnicy, schodzący z płaskowyżu, mówili mu, że ci, co dotychczas nie zeszli, znajdą niechybną śmierć w pustyni — Rozalindo jechał naprzód.
Na stromej ścieżce górskiej spotkał mulnika boliwijskiego w czerwonej opończy, prowadzącego stado lam objuczonych. Mulnik uciekał od huraganów, szalejących na płaskowyżu.
— Nie jedź ani kroku dalej — mówił Indjanin, — wracaj ze mną. Teraz na górze na całą zimę Szatan tylko jest panem pustyni.
Rozalindo jednak musiał jechać na spotkanie szatana, ażeby go ułagodzić. Pojechał tedy mimo wszystko dalej, dosięgnął granic straszliwej Puny i wkroczył na niezmierzoną pustynię, pozbawioną wody i roślinności. Dodawał sobie otuchy, porównywując swoją podróż obecną z tą, którą odbył przed dwoma laty. Teraz nie był sam, posiadał muła, niosącego na grzbiecie zapas żywności na cały miesiąc, i, zamiast wlec się piechotą, mógł, mimo znużenia zwierzęcia jechać na nim do końca... Nie brał tylko pod uwagę faktu, że jeżeli w pierwszej podróży brakło mu żywności, posiadał zapas koki, a raczej zapas sił zdrowej młodości, który roztrwonił w przeciągu dwuletniego pobytu nad morzem.
Owiały go lodowate podmuchy wiatru, wzniecone, jak się zdawało, skrzydłami szatana, pana pustyni, o którym mówił indjanin. Zdarzało się, że muł, nie mając sił oprzeć się huraganowi, odmawiał posłuszeństwa.
Rozalindo wówczas przytulał się do boku zwierzęcia, aby nie być przewróconym i porwanym przez wicher. Potem bódł muła końcem noża i zmuszał posuwać się naprzód.
Jechał przed siebie jak lunatyk. Cała jego wola była ześrodkowana na jednym punkcie: dotrzeć za jakąbądź cenę do mogiły Correa. Całemi dniami nie tknął pożywienia — nie odczuwał głodu, a szkoda czasu na zatrzymywanie się dla posiłku. Chleb swój, oddawał mułowi, karmiącgo obficie owsem, którego zapas wiózł ze sobą w sakwach za siodłem. Byle naprzód!
Aż pewnego dnia muł przyklęknął na przednie kolana? zwalił się na bok. Nie pomogły razy i kłucie nożem — muł nie powstał więcej. Rozalindo ruszył dalej piechotą. Słaby i pozbawiony osłony, jaką dlań stanowiło ciało muła, puścił się naprzód naprzekór wichrom, które biły go po twarzy tumanami ostrego piasku. Kilka razy, niezdolny stawić czoła potędze wiatru, padał bez sił na ziemię.
Nie mogąc ustać na nogach, posuwał się naprzód na czworakach. Skorzystał z dłuższej przerwy między dwoma podmuchami huraganu, aby czas jakiś biec naprzód. Po pewnych szczegółach krajobrazu rozpoznał bliskość upragnionej mogiły.
Czuł, że zbawienie jego polega na tem, aby iść wciąż naprzód. Lodowaty chłód płaskowyżu przenikał go do szpiku kości, ręce zesztywniałe odmawiały posłuszeństwa, oddech zamarzał na ustach, wąsy i brodę pokryła skorupa lodowa. Całe ciepło życiowe ześrodkowało się w głowie i nogach.
Rozpoznał już szereg głazów, podobnych do starego muru, stos kamieni, przykrywających mogiłę, dwa kloce ukrzyżowane...
Kiedy Rozalindo dowlekł się wreszcie ostatkiem sił do mogiły, huragan wzmógł się nanowo. Ale nie obchodziło go to wcale.
U stóp krzyża dostrzegł puszkę do zbierania jałmużny z kamieniem na dnie, jak przed dwoma laty, tylko nieco rdzy na niej przybyło.
Zanim przemówił do zmarłej, chciał zdjąć kapelusz. Ręce jednak, zupełnie zesztywniałe, odmówiły posłuszeństwa. Usiłował przemówić — pomimo nadludzkich wysiłków, jednak żaden głos z jego warg się nie wydobył. Nie przywiązywał do tego większej wagi. Myśl jego nie pozostała niemą — a to wystarczało, aby go usłyszała zmarła.
— Oto jestem, Pani, — mówił w myśli — Spóźniłem się, lecz bez mojej winy. Wiesz o tem dobrze, Ty i Twoje dziecko. Przynoszę Wam pożyczone pieniądze wraz z przyrzeczonym procentem — czterdzieści pezos. Nie mogłem przynieść więcej.
Usiłował wydostać pieniądze z trzosa, skostniałe ręce odmówiły jednak posłuszeństwa. Stopniowo paraliż ogarniał również jego nogi, odkąd nie rozgrzewała ich szybkość chodu. Ugięły się pod nim i padł na kolana. Potem, nie wiedząc dlaczego, mimo, iż powtarzał sobie, że położyć się nie chce, wyciągnął się na ziemi.
Ogarnęła go senność, równocześnie jednak chciał skrupulatnie uregulować swój rachunek. Przyniósł pieniądze... dlaczegóż nieboszczka przyjąć ich nie chciała?...
— Mówię Pani, że w tem niema mojej winy; oszukany zostałem przez tych, których wysłałem we właściwym terminie... ale czy chcesz mię Pani wysłuchać?
Nagle uczuł, że ktoś go słyszał. Jakaś istota żywa wyłoniła się z pośród głazów mogiły i powoli, pełznąc, posuwała ku niemu. Ten sposób posuwania się nie wydał mu się niezwykłym — przecież on sam leżał rozciągnięty na ziemi. Nie mając sił podnieść głowy, tej żywej istoty nie widział, słyszał tylko jej zbliżenie. Musiała to być nieboszczka Correa, która, ulitowawszy się nad bezsiłą Rozalinda, opuściła mogiłę, aby zabrać pieniądze z trzosa. Być może, iż także wdowa z latarnią towarzyszyła nieboszczce.
Posłyszał również szmer czegoś, co się otwierało jakby potężne ziewnięcia straszliwie głodnej paszczy. Przejął go dreszcz śmiertelny na myśl, czy te dwa upiory nie suną ku niemu, aby, wypiwszy krew jego, nabrać sił do dalszego dręczenia ludzi. Potem coś olbrzymiego i ciemnego przesłoniło mu zimową poświatę pustyni, a w źrenicach jego utkwiły okrągłe oczy, podobne do uporczywego i płomiennego wzroku nieboszczki. — Tylko oczy te nie były czarne, lecz zielone o złotawych błyskach.
Tuż przy głowie jego odezwał się nagle ryk, który wydał mu się rodzajem grzmotu, zdolnego wstrząsnąć całą pustynią. Przed oczyma otwarła się purpurowa przepaść, ociekająca białą pianą, najeżona stożkami lśniących zębów. Na pierś spadły dwie twarde jak kość kolumny, które przydusiły go do ziemi i unieruchomiły zwyciężoną ofiarę.
To była puma — strażnik mogiły.







  1. Na całym obszarze Argentyny i Boliwji chaty wieśniaków budowane są z mięszaniny trawy stepowej z gliną niewypaloną adobes, brak zupełny drzewa zastępuje trzcina i surowe rzemienie, (p. Tł.)
  2. Pezo — moneta nominalnie odpowiadająca dolarowi — (p. tł.)
  3. Przezwisko górali Argentyńskich z pogranicza Boliwji i Chili (p. tł.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.