Straszliwe zdarzenie/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
SAM NA SAM.

Zmęczony do ostateczności koń nie mógł im oddać żadnej usługi. Po krótkiej naradzie postanowili go zostawić. Wybrali z juków rzeczy najkonieczniejsze, a koc owinęła Dolores dokoła siebie nakształt płaszcza, poczem ruszyli pieszo w dalszą drogę.
Teraz dziewczyna kierowała pościgiem. Szymon, uspokojony listem Izabelli, posłusznie dawał się prowadzić i coraz częściej musiał konstatować przenikliwość Dolores, jej umiejętność orjentowania się i bystrość jej spostrzeżeń czy też intuicję.
Mniej skłopotany i czując, jak bardzo zrozumiane jest każde jego słowo, zachwycał się głośno i entuzjastycznie cudami nowego świata. Wybrzeża niezdecydowane jeszcze, zmienny kolor wód, kształty niepewne pagórków i wyżyn, linje zaledwie bardziej zaznaczone niż rysy twarzy dziecięcej, wszystko to było dla niego w przeciągu paru godzin powodem do uniesień i zachwytów.
— Proszą, niech pani spojrzy, wołał. Możnaby powiedzieć, że krajobraz czuje się zdziwiony, ukazując się w świetle dziennem. Zgnieciony dotychczas pod ciężarem oceanu, pogrzebany w ciemnościach, zdaje się być zakłopotanym w powietrzu i świetle. Trzeba, by każda rzecz nauczyła się trzymać, zdobyć sobie miejsce, przystosować się do odmiennych warunków egzystencji poddawać się innym prawom, kształtować się według innej woli, jednem słowem: żyć życiem ziemskiem. Każda nowa rzecz musi zapoznać się z wiatrem, deszczem, z zimnem, z zimą i z wiosną, ze słońcem, które ją zapłodni i wyciągnie z niej wszystko, co każda z tych rzeczy dać może w postaci, w kolorze, w użyteczności, w uprzyjemnieniu i pięknie. To cały świat, który stwarza się w oczach naszych!
Dolores słuchała z wyrazem zachwytu i widać było, jaką przyjemność sprawia jej to, że Szymon mówi dla niej. Zresztą Szymon bezwiednie stał się bardziej uważający i uprzejmy dla niej. Towarzysz, z którym złączył go przypadek, przybierał powoli postać i twarz kobiety. Chwilami myślał o miłości, jaką mu ona wyjawiła i zapytywał siebie, czy pod pozorem poświęcenia dla jego sprawy, nie starała się ona jedynie o to, by pozostać z nim jaknajdłużej sam na sam, wykorzystując okoliczności. Ale był tak pewien własnej siły i czuł się tak zabezpieczony miłością do Izabelli, że nie starał się bynajmniej przeniknąć tajników tej pięknej i ciekawej kobiety.
Trzykrotnie już pomiędzy ćmą przybywających po złote runo na nowej ziemi i wstrzymanych zaporą rzeki, przyszło do krwawych starć i walk. Byli świadkami, jak w bitwach tych poległo dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Szymon nie próbował nikogo bronić ani karać winnych.
— Panuje tu praw o pięści, praw o silniejszego. Niema tu żandarmów ani policji! Niema sędziów ani sądów! Niema katów! Niema gilotyny! Więc dlaczego krępować się? Wszystkie zdobycze socjalne i moralne, wszystkie subtelności cywilizacji i kultury odpadają w takich wypadkach w mgnieniu oka.
Pozostają instynkty pierwotne, to znaczy: nadużycie siły, branie tego, co do nas nie należy i zabijanie w porywie gniewu lub chciwości. Jesteśmy w epoce jaskiniowej. Niech każdy myśli o sobie i radzi sobie jak może.
W tej chwili do uszu ich doszły odgłosy śpiewu, jakby niesionego falami rzeki. Była to znana pieśń wsi francuskiej, modulowana głosem ciągnącym się, w rytm jednostajnych zwrotek. Głosy zbliżały się. Z opony mgieł wyłoniła się duża łódź, napełniona mężczyznami, kobietami, dziećmi, koszami 1 meblami. Łódź posuwała się zapomocą sześciu potężnych wioseł. Emigranci, poszukujący nowych lądów, gdzieby mogli wybudować nanowo swe domy, zburzone straszliwym kataklizmem.
— Francja? zawołał Szymon, gdy ich omijali.
— Cayeux-sur-Mer, odpowiedział jeden ze śpiewających.
— Więc ta rzeka — to istotnie Somma?
— Tak, to Somma.
— A przecież ona płynie na północ.
— Tak, lecz o kilka mil stąd skręca nagle.
— Widzieliście zapewne kilku ludzi uzbrojonych, a między nimi starca i kobietę, przywiązanych do konia?
— Nie, nic podobnego, zaprzeczył wioślarz.
I nie wdając się w dalszą rozmowę, zaczął znów śpiewać. Wtórowały mu głosy kobiece i wkrótce łódź znikła we mgle.
— Rolleston widocznie zawrócił ku Francji, rzekł Szymon.
— Nie, to niemożliwe, zaprzeczyła Dolores, ponieważ obecnie celem jego jest to złotodajne źródło.
— Więc w takim razie co się z nimi stało?
Odpowiedź na to pytanie znaleźli dopiero po godzinie uciążliwego marszu po ziemi, złożonej z pokładów połamanych muszelek, z których wieki urabiają i budują najwyższe skały nadmorskie. Łamało się to, dusiło i trzeszczało pod ich nogami i zapadali się nierzadko powyżej kostek. Niektóre znów miejscowości, ciągnące się setkami metrów, pokryte były nieżywą rybą, którą musiało się deptać, a która tworzyła ohydną masę ciał gnijących i wydających woń, wprost nie do wytrzymania.
Wreszcie podniesienie twardszego już gruntu wyprowadziło ich na wyżynę, panującą nad rzeką. Tam około tuzina starszych, szpakowatych już ludzi, w łachmanach i o twarzach odrażających, zajętych było rozdzielaniem na części padłego konia. Kawałki mięsa skwarzyły się już nad nędznem ogniskiem, podsycanem mokremi deskami. Była to zapewne grupa włóczęgów, stowarzyszonych w celu zbierania wielkiego łupu. Jeden z nich opowiedział, że widział rano grupę ludzi uzbrojonych, którzy przebyli rzekę, używając do tej przeprawy ciężką starą łódź rozbitą, znajdującą się na mieliźnie pośrodku rzeki. Dostali się tam, rzucając kładkę, zbitą na poczekaniu z desek.
— O, widzi pan, właśnie dotyka ona brzegu tam koło skały. Najpierw przeprowadzili tamtędy dziewczynę, a potem związanego starca.
— A konie, czy też przeszły tędy? zapytał Szymon.
— Konie? Były one już do niczego. Więc pozostawili je. Dwóch naszych towarzyszy skorzystało z trzech szkap i puściło się do Francji Jeżeli dojadą, to będą szczęśliwi... A czwarty koń jest właśnie na rożnie, jak to pan uważa zapewne. Trzeba przecie coś frygać...
— A dokąd udali się ci ludzie?
— Zbierać złoto. Mówili o źródle, tryskającem złotem... My także tam pójdziemy... Brakuje nam tylko broni, no tak, broni poważnej...
Całe to godne towarzystwo wstało i okrążyło ciasnem kołem Szymona i Dolores. Jeden z włóczęgów chwycił za lufę karabin Szymona.
— Hm, tak!... To rozumiem!... Taka broń może się przydać w tej chwili!... Szczególniej gdy chodzi o obronę portfelu wypchanego dobrze banknotami... Coprawda, dodał tonem pełnym groźby, że i ja i moi towarzysze, których szanowni państwo tu widzą, mamy i noże i laski, by móc porozmawiać grzecznie w każdej kwestji z wielmożnemi!
— Rewolwer jest jeszcze lepszy, rzekł Szymon, wyciągając swój z kieszeni.
Koło rozszerzyło się znacznie.
— A teraz ręce do góry! krzyknął Szymon. I stać! Kto się ruszy, strzelam!
Wycofując się tyłem z bronią w ręku, wyprowadził Dolores z kręgu niebezpiecznego. Banda opryszków nie ruszyła się z miejsca.
— No, szepnął Szymon, już nie potrzebujemy się ich obawiać.
Duży statek odwrócony dnem do góry, ciężki i masywny, jak skorupa żółwia, zabarykadował dużą część rzeki. Tonąc, wyrzucił z wnętrza cały ładunek desek i belek, zgniłych już przeważnie, lecz jeszcze dostatecznie mocnych, by banda Rollestona mogła sobie z nich ułożyć kładkę na przestrzeni dwunastu metrów.
Dolores i Szymon przeprawili się również dobrze, poczem łatwo już im było posuwać się wzdłuż spodu statku prawie zupełnie płaskiego. Lecz w chwili, gdy Dolores trzymając jeszcze w ręce łańcuch od kotwicy stawiała nogę na ziemi, coś gwałtownie uderzyło w łańcuch i na przeciwległym brzegu rozległ się odgłos strzału.
— Ach, rzekła dziewczyna spokojnie, mam szczęście, bo kula trafiła w jedno z ogniw!
Szymon odwrócił się i ujrzał bandytów, wchodzących gęsiego na kładkę.
— Ale kto strzelał? zapytał. Przecie te łotry nie mają karabinów.
Dolores popchnęła go gwałtownie, naginając do ziemi, tak że statek tworzył jakby osłonę.
— Kto strzelał? powtórzyła. Forsetta albo Mazzani.
— Czy widziała ich pani?
— Tak, w tyle, poza wzgórzem, gdzieśmy byli. Wystarczyło im kilka słów, by się porozumieć z włóczęgami i zrobić z nich bandytów...
Oboje posuwali się ostrożnie lecz szybko wzdłuż grzbietu okrętu. Z ukrycia swego widzieli dobrze całą kładkę i przeprawiających się. Szymon ujął karabin i złożył się do strzału.
— Ognia! krzyknęła Dolores, widząc, że się waha. Padł strzał. Pierwszy z napastników zachwiał się i wyjąc z bólu chwycił się za nogę. Pozostali unieśli go, uchodząc pośpiesznie. Na kładce nie było nikogo. Jednakże jeżeli bandytom groziły strzały z ręki Szymona, to jemu i towarzyszce jego niemniejsze niebezpieczeństwo ze strony Forsetty czy Mazzaniego i również nie mogli opuścić swego schroniska poza ruiną statku.
— Czekajmy, aż się ściemni, zadecydowała Dolores.
I tak, przez przeciąg kilku godzin, z karabinem w ręku, pilnowali bacznie pagórka, gdzie często ukazywała się sylwetka, widać było ruchy rąk, jakoteż błyszczącą lufę karabinu. Gdy zmierzch zapadł, wysunęli się ze swej kryjówki, a wiedząc już, że Rolleston idzie w górę Sommy, szli w tym kierunku.
Mimo pospiesznego marszu nie mogli wątpić, że Indjanie i bandyci biegną w ich ślady, słyszeli bowiem ich głosy i widzieli chwilami zapalające się światełka już na tymże brzegu rzeki, co i oni.
— Tak, oni zorjentowali się, że ponieważ poszukujemy Rollestona, więc musimy iść w jego ślady. Tym sposobem pościg mają ułatwiony, rzekła Dolores.
Po dwóch godzinach posuwania się w mroku, poomacku, kierując się jedynie niepewnemi przebłyskam i rzeki, doszli do miejscowości, którą Szymon oświetliwszy chyłkiem swą latarką elektryczną, określił mianem chaosu. Leżały tam spiętrzone bloki kamienia, zatopione widocznie ongiś razem ze statkiem, a wyglądające na olbrzymie zwały marmuru. W dole pluskała woda.
— Sądzę, rzekł Szymon, że możemy tu zatrzymać się, przynajmniej do świtu.
— Tak, odpowiedziała Dolores, o świcie pójdzie pan dalej.
— Zdziwiony tą odpowiedzią, zapytał:
— Ale pani też, nieprawdaż, Dolores?
— Zapewne, lecz czy nie będzie lepiej, gdy się rozstaniemy? Niebawem ślad Rollestona oddali się od rzeki i pan tylko posuwając się zwolna, będzie mógł go odnaleść, więc Forsetta dogoni nas z pewnością, o ile go nie zwrócę na inną drogę!
Szymon nie rozumiał dobrze planu dziewczyny. Pytał dalej:
— A pani, Dolores, co się z panią stanie?
— Ja pójdę w moją stronę i pociągnę ich za sobą, ponieważ oni mnie tylko szukają.
— Ależ w takim razie wpadnie pani w ręce tego łotra Mazzaniego, który chce pomścić śmierć swego brata, i w ręce Forsetty.
— Potrafię im się wymknąć.
— A ci wszyscy bandyci, grasujący na nowych ziemiach, przecie spotkanie z nimi jest straszne, a tego pani nie uniknie?
— Tu nie chodzi o mnie, lecz o pana. Pan przecie musi uwolnić miss Bakefield ze szponów Rollestona. Jestem tylko przeszkodą w wysiłku pana. Musimy się rozłączyć.
— Bynajmniej! zaprzeczył Szymon. Nie mamy prawa rozłączyć się teraz i może być pani pewną, że nie opuszczę jej w niebezpieczeństwie.


∗   ∗

Propozycja Dolores żywo zaintrygowała Szymona. Jakim pobudkom ulegała tu ta dziwna kobieta? Dlaczego ofiarowała mu poświęcenie siebie? W ciemności i w ciszy nocnej długo rozmyślał o niej i o nadzwyczajnych przygodach, jakie przeżywał. Rzuconego w pościg za kobietą ukochaną los wciąż łączył z inną kobietą, ściganą również, której wybawienie zależało od jego wybawienia. Znał tylko piękno jej twarzy i harmonijne kształty — nic ponadto. Uratował jej życie, a wiedział zaledwie jej imię. Bronił jej i opiekował się nią, a dusza jej była dlań tajemnicą.
Uczuł, że się przysuwa do niego. Po chwili usłyszał słowa, jakie wymawiała pocichu i jakby z wahaniem:
— Więc pan dlatego, aby mię uchronić przed Forsettą, odrzuca mój plan?
— Hm, odpowiedział. Zapewne, że jest to ohydne niebezpieczeństwo.
Mówiła dalej, jeszcze zniżając głos, jakby szepcąc spowiedź.
— Nie trzeba, by groźba takiego Forsetty wpływała na pańskie postępowanie... To, co może mi się zdarzyć, jest bez większego znaczenia... Nawet nie znając mego życia, może pan sobie łatwo wyobrazi czem była mała przekupka papierosów na ulicach w Meksyku, a potem tancerka w barach Los Angelos...
— Cicho! rozkazał Szymon, zatykając jej usta dłonią. Nie powinno być żadnych zwierzeń między nami.
Ale Dolores nalegała:
— Jednakże pan wie, że miss Bakefield grozi to samo niebezpieczeństwo, co mnie. Pozostając ze mną, pan ją poświęca.
— Cicho! proszę milczeć! rozkazał gniewnie. Postępuję tak, jak mi nakazuje obowiązek i miss Bakefield nieprzebaczyłaby mi, gdybym uczynił inaczej.
Gniewała go ta kobieta, czuł bowiem, że zdaje się jej, iż odniosła ona zwycięstwo nad Izabellą i że chciała zatryumfować, dowodząc mu, iż powinien był ją opuścić.
— Nie, nie, powtarzał sobie. Przecie nie dla niej pozostałem. Pozostałem z obowiązku, bo mężczyzna nie opuszcza kobiety w takich wypadkach. Ale czy ona może to zrozumieć?
Około północy musieli opuścić swe schronisko, woda bowiem podstępnie wdzierała się tam i poszli wyżej na wybrzeże.
Nic więcej nie zmąciło ich snu. Nad rankiem, jeszcze przed świtem, zbudziło ich ujadanie głuche i coraz bliższe. Pies biegł ku nim z taką szybkością, że Szymon zaledwie miał czas wyciągnąć rewolwer.
— Proszę nie strzelać! zawołała Dolores z nożem w ręku.
Zapóźno! Zwierzę przewróciło się i po kilku kurczach, legło nieżywe. Dolores oglądnęła je i zawyrokowała:
— Poznaję, to pies tych włóczęgów. Są oni na naszym tropie. Pies ich wyprzedził.
— Ależ jest rzeczą niemożliwą odnaleść nasze ślady! Przecie jeszcze ciemno!
— Forsetta i Mazzani są zaopatrzeni w latarki elektryczne. A przytem odgłos strzału jest dla nich wskazówką.
— Więc uciekajmy jaknajprędzej, zadecydował Szymon.
— Odnajdą nas... chyba, że pan zaniecha ścigania Rollestona.
Szymon chwycił karabin.
— Tak, to prawda. Pozostaje nam jedno: pozostać tu, oczekiwać ich w ukryciu i wystrzelać jednego za drugim.
— Tak... zapewne... byłoby to dobrze... Niestety jednak...
— Co takiego?
— Wczoraj, jak pan strzelał do włóczęgów, czy pan nabił karabin?
— Nie, ale pas z ładownicą znajduje się na piasku, na miejscu, gdzie spałem.
— I moje naboje również tam pozostały, przykryte wodą, która przybrała w nocy. Pozostaje więc na obronę sześć kul pańskiego browninga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.