Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
KATAKLIZM.

Następnych pięć dni należy do rzędu tych, wspomnienie których ciąży na kraju poprzez liczne pokolenia. Burze, cyklony, powodzie, wylewy rzek, bunt morza... brzegi kanału La Manche, a w szczególności okolice Fecamp, Dieppe, Treport, były wystawione na najzażartsze ataki żywiołów, jakie można sobie tylko wyobrazić.
Chociaż z punktu widzenia ściśle naukowego niemożliwem jest stwierdzić najmniejszy związek pomiędzy tą serją burz, a kataklizmem z dnia 4 czerwca, to jest piątego i ostatniego dnia, jakiż dziwny splot wypadków! I jakże tłum nie miał uwierzyć, że zjawiska te łączyły się ściśle ze sobą!
W Dieppe, będącem ośrodkiem pierwszych wstrząśnień skorupy ziemskiej, w Dieppe i okolicy rozszalało się piekło. Możnaby powiedzieć, że ten punkt świata był miejscem zbornem wszystkich potęg atakujących, burzycielskich, podkopywujących i zabijających. W wirze trąb, w rwących prądach rzek wezbranych, pod uderzeniem drzew wyrywanych z korzeniami, walących się skał, rusztowań, murów, wież kościelnych, kominów fabrycznych, wszystkich materjałów, rzucanych pędem wiatru, mnożyła się liczba zabitych. Dwadzieścia rodzin poniosło straty dnia pierwszego, na dzień następny ilość ich się podwoiła. Nigdy nie zdołano dokładnie zebrać statystyki ofiar tych drgawek, poprzedzających główny kataklizm.
Jak to zwykle bywa w okresach stale trwającego niebezpieczeństwa, kiedy każdy myśli o sobie jedynie i swoich bliskich, Szymon odczuł klęskę tylko przez dotykające go osobiście objawy. Radiotelegram Izabelli uspokoił go co do jej losu, czytał więc dzienniki dlatego jedynie, by upewnić się, że ucieczka jego z miss Bakefield pozostała nieznaną. Zaś szczegóły o zatonięciu Reine-Mary, artykuły wychwalające odwagę, przytomność umysłu jego i Izabelli, próby wytłómaczenia wstrząsów La Manche, wszystko to nie interesowało go i nie miał czasu poświęcać temu uwagi.
Starał się teraz nie opuszczać ojca swego, z którym łączyły go węzły głębokiego uczucia. Zwierzył mu się z tajemnicy swej miłości, z przejść dnia poprzedniego i swych projektów. Razem chodzili po mieście, oddalając się niejednokrotnie aż na dalekie pola, obydwaj oślepieni ulewą, przemoczeni do nitki, chwiejąc się pod uderzeniami wiatru i nachylając głowy przed bombardowaniem padających dachówek i cegieł. Na drogach leżały drzewa i słupy telegraficzne, skoszone jak źdźbła zboża. Snopy słomy, pęki trzciny, chrust, deski z parkanów latały jak zwiędłe liście jesienią. Wojna bez pardonu, wydana, zda się przez przyrodę samej sobie, dla przyjemności psucia i niszczenia.
A morze wciąż toczyło swe fale olbrzymie, czyniąc hałas ogłuszający. Wszystkie połączenia między Anglją a Francją zostały przerwane. Radiotelegramy sygnalizowały niebezpieczeństwo wielkim okrętom, przybywającym z Ameryki lub Niemiec i żaden z nich nie odważał się zbliżyć do piekielnego przejścia.
Czwartego, t. j. przedostatniego dnia, we wtorek 3 czerwca nastąpiło lekkie uspokojenie.
Przygotowywał się szturm największy. Pan Dubosc, przemęczony czterema dniami przejść, nie wstał po południu. Szymon, też wyczerpany rzucił się na łóżku w ubraniu i spał do wieczora. Lecz o dziewiątej zbudziło ich uderzenie.
Szymon pomyślał, że to okno, gwałtownie otworzone, uległo naporowi wiatru. Ale drugie uderzenie, wyraźniejsze, rozwaliło drzwi i Szymon uczuł, że chwieje się sam, a ściany pokoju kręcą się dokoła niego.
W pośpiechu wybiegł na dwór. W ogrodzie zastał już swego ojca i służbę, wszystkich przerażonych okropnie, gadających zupełnie bez sensu, a właściwie wykrzykujących słowa bez związku. Po długiej chwili zaczęto się naradzać: jedni chcieli uciekać, inni klękali, by modlić się na śmierć, gwałtowny deszcz zmieszany z gradem, zmusił ich do ukrycia się pod dachem.
O dziesiątej ojciec i syn zasiedli do stołu, by spożyć jakiś skromny posiłek. Pan Dubosc nie mówił ani słowa.
Służba była blada i zielona i trzęsła się. Szymonowi wciąż stał przed oczami przerażający widok wirujących ścian i nie mógł pozbyć się wrażenia kołysania się przedmiotów.
O godzinie dziesiątej minut pięćdziesiąt wstrząśnienie dość słabe, lecz o przedłużających się drgawkach, rytmicznych jak uderzenia dzwonu, zatrzymało zegar wiszący i pozrywało ze ścian porcelanę.
Wszyscy wyszli znów do ogrodu i schowali się do małej budki ze słomy, by mieć jakikolwiek dach nad głową, gdyż deszcz zacinał ukośnie.
Po upływie pół godziny drganie rozpoczęło się na nowo i nie ustało już, lekkie i oddalone z początku, później wciąż wyraźniejsze, jak jakiś dreszcz gorączkowy, który rozpoczyna się najpierw gdzieś w głębi naszej istoty, a potem wstrząsa całem ciałem.
Stawało się to jakąś wymyślną męką. Dwóch służących płakało głośno. Pan Dubosc objął ramieniem syna i jąkał jakieś słowa obłąkane. Szymon nawet nie mógł dłużej znieść tego ohydnego wrażenia trzęsienia ziemi, jakiegoś kołowania, gdzie wszystko traci swój punkt oparcia. Zdawało mu się, że żyje w jakimś świecie rozczłonkowanym i że mózg jego odbiera jedynie wrażenia bezsensowne i groteskowe.
Z miasta szedł krzyk jednostajny, przeraźliwy, nieprzerwany. Przez drogę przebiegał tłum, uciekający na wzgórza. Dzwon kościelny dzwonił w przestrzeń dźwiękiem żałobnym, a zegary miasta wydzwaniały północ.
— Uciekajmy! Uciekajmy! wołał p. Dubosc.
Szymon się opierał.
— Ależ, ojcze, to zupełnie zbyteczne! Czego możemy się obawiać?
Panika ogarniała wszystkich. Każdy działał bezmyślnie, czyniąc ruchy nieświadome, jak maszyna zepsuta, funkcjonująca odwrotnie. Służba powróciła ogłupiała. Jakby w halucynacji ujrzał Szymon parobka, wrzucającego do tłomoka złocone kandelabry i srebro stołowe, drugi służący owijał się w dywan, inny napełnił kieszenie chlebem i ciastkami. Wiedziony instynktem wszedł do swego pokoju, włożył na siebie kurtkę skórzaną i zmienił buciki zwykłe na grube buty do polowania. Jak przez sen usłyszał głos ojca, który mówił:
— Masz, trzymaj... weź tutaj mój portfel... są tam pieniądze... dużo banknotów... lepiej, żebyś to ty...
Nagle światło elektryczne zgasło i jednocześnie z oddali rozległ się dziwny odgłos grzmotu, ale tak dziwny, tak zupełnie odmienny od zwykłych grzmotów piorunowych! I to rozpoczęło się nanowo, narazie mniej przeraźliwie, po chwili groźniejsze, z towarzyszeniem odgłosów podziemnych, jeszcze głośniejsze, straszliwsze, połączone z serją wybuchów i detonacyj, potężniejszych niż wystrzały armatnie.
Wówczas rozpoczęła się oszalała ucieczka w kierunku drogi. Lecz nie zdążyli wyjść jeszcze z ogrodu, gdy wybuchła straszliwa katastrofa, zapowiadana przez całą serję objawów. Ziemia podskoczyła pod nimi i natychmiast umknęła im z pod nóg, poczem podskoczyła znów, jak zwierzę, miotane konwulsyjnemi drgawkami.
Szymon i ojciec zostali gwałtownie rzuceni jeden na drugiego, potem rozdzieleni i rzuceni na ziemię. Dokoła nich trwał hałas niezmierny jakby walącego się świata. Wszystko zdawało się wpadać w jakiś okropny chaos. Ciemności jeszcze zgęstniały, skondensowały się. A potem, nagle, hałas bliższy, hałas jakby ich dotykający, coś w rodzaju pękania. Rozległy się okrzyki, wydobywające się z wnętrzności ziemi.
— Czekaj! Stój! krzyknął Szymon, chwytając swego ojca. Stój!
Uczuł bowiem przed sobą, o parę cali naprzód, okropność przepaści otwartej i z tej to właśnie szczeliny dochodziły przerażone wycia ich służby.
I jeszcze trzy wstrząśnienia...
Szymon zdał sobie sprawę, że ojciec trzymając się kurczowo zaciśniętemi palcami jego ramienia ciągnie go z jakąś dziką energją. Obydwaj zbiegli pędem z góry jak ślepcy, poomacku, wśród przeszkód, nagromadzonych przez trzęsienie ziemi.
Starszy Dubosc miał swój plan: celem jego była skała Caude-Côte, rodzaj płaskowzgórza, gdzie bezpieczeństwo byłoby zapewnione. Idąc jednakże drogą naprzełaj, natknęli się na tłum szaleńców, krzyczących w niebogłosy. Od nich dowiedzieli się Duboscowie, że skała runęła, pociągając w otchłań liczne ofiary. Wszyscy ci ludzie mieli teraz inny cel: zbliżyć się do morza. Razem z nim i Duboscowie zbiegli ścieżkami, wiodącemi do doliny Pourville, której plaża znajduje się w odległości trzech kilometrów od Dieppe. I tu tłumy zajmowały terasy lub chowały się przed deszczem do kabin, wywróconych wiatrem. Inni, ponieważ był odpływ, zeszli ze skał nadbrzeżnych, przebyli linję piasku i szli do raf i skał podmorskich, odsłoniętych teraz przez płytką wodę, jakby tam właśnie ustawało już niebezpieczeństwo. Przy niepewnem świetle księżyca, usiłującym przebić grubą zasłoną chmur, widać było błądzące tam widma.
— Chodź, Szymonie, rzekł p. Dubosc. Pójdźmy do nich.
Lecz Szymon wstrzymał go.
— Ojcze, jest nam tu zupełnie dobrze. Zresztą, zdaje się, że już się uspakaja. Odpocznij.
— Dobrze, dobrze, jeżeli tak życzysz sobie, odpowiedział ojciec, bardzo przygnębiony... A potem powrócimy do Dieppe... Chciałbym się upewnić, że moje statki niezbyt ucierpiały....
Przeleciał huragan z deszczem.
— Nie ruszaj się stąd, rzekł Szymon. Widzę kabinę, oddaloną o jakieś trzydzieści kroków... Pójdę zobaczyć...
Przyszedłszy na miejsce, zobaczył, że już trzech ludzi leży pod kabiną, przymocowaną do występu terasy. Nadbiegli inni przybysze, chcący również tam się umieścić. Posypały się uderzenia pięścią, ciosy nożem. Szymon rzucił się do rozbrojenia. Lecz ziemia znów zatrzęsła się i z wszystkich stron rozległ się łoskot pękających i rozsypujących się skał.
— Ojcze! Gdzie jesteś? Ojcze! wołał Szymon, wracając pospiesznie na miejsce, gdzie go zostawił.
Nie było tam nikogo. Wołał. Lecz wołanie pochłonął huk burzy, a nie wiedział, w którą stronę kierować swe poszukiwanie. Czyżby pan Dubosc pod wpływem przerażenia pobiegł do morza? Czy, niespokojny o swoje statki, powrócił do Dieppe, tak jak to miał zamiar uczynić?
Przypadkiem — lecz czyż można nazwać przypadkiem te postanowienia nieświadome, popychające nas na drogę naszego przeznaczenia — Szymon zaczął biedz po kamieniach i piasku. Później, poprzez labirynt skał lepkich, najeżonych pułapkami z sieci poplątanych traw morskich, potykając się w kałużach wody, dokąd przybiegały z pluskiem fale, dotarł do poprzednio widzianych widm ludzkich.
Szedł od jednego do drugiego, a nie znajdując ojca między niemi, postanowił wrócić na terasę, kiedy zdarzył się drobny fakt, zmieniający zupełnie jego postanowienie. Księżyc ukazał się cały. Natychmiast zasłonięty, wychylił się znów i po kilkakrotnych próbach pomiędzy rozdartemi chmurami, światło jego rozbłysło w przestrzeni, jasne i wspaniałe. Wówczas Szymon, który skręcił naprawo od plaży, stwierdził, że skały, waląc się, pogrzebały wybrzeża w jakimś straszliwym, olbrzymim chaosie, trudnym nawet do wyobrażenia. Białe masy leżały zwalone jedne na drugich, jak góry kredy. A nawet zdawało się Szymonowi, iż rozróżnia jedną z tych masywnych skał pociągniętą widocznie siłą własnego ciężaru aż na pełne morze, gdzie wznosiła się teraz z wody w odległości trzystu metrów od niego.
Po zastanowieniu zmienił zdanie, gdyż przestrzeń była zbyt wielka, lecz w takim razie cóżby to być mogło, co białą olbrzymią sylwetą wydłużało się z wody, jak bestja skulona? Przecie codziennie za lat dziecinnych, jeździł tam swoją małą łódeczką albo też łowił ryby w tych stronach i wiedział napewno, że nic tutaj nie wystawało z wody.
Więc cóż to było? Ławica piasku? To jednakże zdawało mieć linje bardziej twarde i kanciaste i kolor szarawy, kolor skał nagich, bez roślin i traw morskich.
Przybliżył się. Pchała go niezmierna ciekawość, lecz jeszcze bardziej — zdał sobie z tego sprawę o wiele później — coś tajemniczego i wszechpotężnego: szukanie przygód. Przygoda go nęciła: iść zbadać tę ziemię nową, której powstanie musiał przypisać wstrząsom ziemi.
I poszedł. Po pierwszej strefie piasku i po strefie małych skał, gdzie obecnie się znajdował, rozciągała się znów strefa piasku, gdzie fale toczą się wiecznie. Lecz miejscami skały wyskakiwały z wody i z wielkim wysiłkiem, trzymając się linji tych twardych występów, dotarł do celu.
Był to istotnie grunt twardy, składający się z warstw i pokładów, jakby się wyraził ojciec Calcaire. Szymon zrozumiał, ze pod wpływem wielkich wstrząśnień i wskutek jakiegoś zjawiska fizycznego, nieznanego sobie bliżej, dno morza podniosło się gwałtownie, tak, iż wybujało ponad fale wysokością różną w rozmaitych miejscach, lecz przewyższającym największe przypływy morza.
Pomost dość wąski, ponieważ w przerywanem wciąż świetle księżyca Szymon widział z obu stron pianę bijącą o boki nowej rafy. Pomost dość nieregularny, szeroki od trzydziestu do czterdziestu metrów w jednem miejscu, dalej od stu metrów ciągnący się jakby wał ziemny w pobliżu dawnej linji skał.
Szymon nie wahał się. Począł iść. Teraz nierówny i pagórkowaty z początku, usiany kałużami wody, najeżony odłamkami skalistemi, wyrównał się dalej i Szymon mógł iść dość prędko, chociaż wciąż przeszkadzały mu liczne przedmioty, często nawpół zaryte w ziemi, a których fale nie mogły zmieść pudełka konserw, stare wiadra, stare żelaziwo, naczynia bezkształtne, porośnięte trawą morską i powiększone małemi muszelkami.
W parę minut później zobaczył Dieppe z prawej strony. Widok rozpaczliwy. Płomienie pożarów nieugaszonych czerwienią wybuchały w nocy i miasto wydało mu się, jak te nieszczęśliwe grody, gdzie hordy barbarzyńców obozowały w przeciągu tygodni, a po wyjściu wzniecały ogień. Wystarczyło jednego skurczu, jednego dreszczu ziemi, by zniszczenie było jeszcze większe.
W tej chwili cienka siatka szarych obłoków rozpostarła się przed ciężkiemi czarnemi chmurami, które huragan zmiatał i księżyc znikł. Szymon zawahał się. Wszystkie latarnie morskie zniszczone, żadnego punktu orjentacyjnego. Pomyślał o ojcu swym, który niepokoił się zapewne o niego, lecz pomyślał — goręcej jeszcze — o swej dalekiej narzeczonej, którą trzeba było zdobyć, a ponieważ wizja tego zdobycia w umyśle jego — sam nie wiedział z jakiego powodu — łączyła się ze stanem wyjątkowym i z niebezpieczeństwem, miał wrażenie, że się nie myli, idąc nową drogą. Posuwać się wciąż naprzód znaczyło posuwać w kierunku niewiadomego i groźnego. Ziemia, która tak raptownie się wyłoniła, mogła również dobrze za chwilę się zapaść.
Woda mogła zalać wydartą sobie przestrzeń i odciąć mu drogę powrotu. Otchłań mogła w każdej chwili otworzyć się pod jego nogami. Posuwać się naprzód — to było szaleństwo.
Szymon poszedł naprzód.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.