Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
DZIEWICZA ZIEMIA.

Mogło być około godziny pierwszej nad ranem. Burza szalała z mniejszą wściekłością, wiatr uciszał się, tak, że Szymon szedł krokiem pewnym i przyspieszonym, o ile mu na to pozwalały różne przeszkody i zmienne, wciąż chowające się za chmury światło księżyca. Zresztą o ile zboczył zbyt na prawo lub na lewo, szum fal ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
Minął Dieppe i trzymał się kierunku, według jego mniemania, równoległego do wybrzeża normandzkiego. Cały ten pierwszy etap przebył w stanie półświadomym, myśląc tylko, by przejść jaknajwiększą przestrzeń, przekonany, że wycieczka jego zostanie przerwana lada chwila. Nie wydawało mu się bynajmniej, że wkracza na ląd bez granic, lecz miał wrażenie, iż spieszy do celu bardzo bliskiego, będącego ostatnim cyplem tego cudem powstałego przylądka.
— Już, już, mówił do siebie, już przybywam... Ziemia nowa tu się kończy!
Lecz ta nowa ziemia wciąż przedłużała się w ciemnościach i Szymon znów sobie powtarzał:
— To już tam... Koło piany się zamyka... widzę to.
A koło piany otwierało się znowu, zostawiając kurytarz, kędy Szymon mógł swobodnie przejść dalej.


∗   ∗

Godzina druga... W pół do trzeciej... Chwilami woda dochodziła mu do kolan, lub wpadał w leje piasczyste lub pokłady ruchomego, morskiego piasku. Były to części niższe, doliny przylądka i Szymon pomyślał, iż prawdopodobnie napotka pokłady tak głębokie, że nie będzie mógł przejść. Tembardziej przynaglał siebie do pospiechu. Czasem wchodził zboczami na wzgórza wysokości dziesięciu — piętnastu metrów i zbiegał z wierzchołków na drugą stronę. Zgubiony w bezkresie morza, uwięziony przez nie, miał złudzenie, że biegnie po jego powierzchni, w łonie olbrzymich fal znieruchomiałych i zastygłych.
Zatrzymał się. Błysk ognisty przeszył przestrzeń zdaleka, bardzo zdaleka. Za chwilę mignęło światło znowu, potem jeszcze raz w odstępach regularnych. Za jakieś ćwierć minuty powtórzyła się takaż serja błyśnięć.
— Latarnia morska, pomyślał Szymon... Jakaś latarnia, którą cyklon oszczędził...
Nowy ląd biegł właśnie w tym kierunku i Szymon wykombinował, że powinien dojść do Treport, a może trochę bardziej na północ, jeżeli latarnia oznaczała ujście Sommy, co było rzeczą prawdopodobną. W takim razie należało maszerować jeszcze pięć — sześć godzin i to w tempie przyśpieszonem. Lecz światełka jak się ukazały nagle, tak teraz zniknęły raptownie. Napróżno szukał ich, a po zamarciu tych mrugających ogników Szymon uczuł się dziwnie osamotnionym, jakby już zgasła nadzieja wydobycia się z ciężkich ciemności i jakby już nie spodziewał się rozwiązania wielkiej tajemnicy, o co tak zuchwale się pokusił. Co on tu robił? Gdzie się znajdował? Co znaczyło to wszystko? I poco tyle wysiłku?
— Marsz! Galopem! krzyknął głośno do siebie. I nie rozmyślajmy! Zrozumiem później, gdy dotrą do celu. A tymczasem mam iść, iść wciąż naprzód.
Mówił głośno, by otrząsnąć się z odrętwienia. I protestując przeciwko upadkowi ducha, nakazał sobie krok gimnastyczny.
Była godzina trzecia. Żywsze powietrze chwili przedświtu orzeźwiło go znacznie, a przytem zauważył, że otaczające go ciemności stają się jakby lżejsze, oddalają się jak ulatniająca się para.
Po pierwszych błyskach świtu pospiesznie wstał dzień letni i nowa ziemia ukazała się oczom Szymona szara, jak przypuszczał, miejscami bardziej żółta, z rozłogami piasku, z wklęśnięciami, napełnionemi wodą, gdzie widać było ryby pływające lub konające najrozmaitszych gatunków, z szeregiem wysepek i wybrzeży nieregularnych, z plażami i usypiskami kamieni, z przestrzeniami pokrytemi roślinnością.
A wśród tego wszystkiego mnóstwo rzeczy, o niedających się rozróżnić i określić kształtach pierwotnych, szczątki powiększone przez dodanie tego, co się inkrustuje, co wrasta i przyczepia się, lub też przedmioty zgryzione, zaryte, rozdrobione przez wszystko to, co rozpuszcza i unicestwia.
Były to szczątki. Nieprzeliczone, błyszczące, lepkie, wszystkich rodzaji i z wszystkich materjałów, wielu może tygodni, może lat, być może stuleci nawet całych, świadczyły o nieprzerwanym szeregu tysięcy zatonięć. Ile kawałków drzewa czy żelaza, tyle istnień ludzkich, pochłoniętych grupami po dziesięć czy sto. Młodość, zdrowie, bogactwo, nadzieje — każdy szczątek przedstawiał unicestwienie marzeń i rzeczywistości i każdy przypominał rozpacz żyjących, żałobę matek i żon.
I to pole śmierci ciągnęło się w nieskończoność, cmentarzysko olbrzymie i tragiczne, jakiego nie zna ziemia. Na prawo i na lewo nic, tylko mgła gęsta, jakby unosząca się z wody, kryjąca horyzont równie dokładnie jak ciemności nocne, tak że Szymon widział może tylko na sto kroków przed sobą. Z mgły tej wynurzały się wciąż nowe ziemie i to wydawało się czemś tak nieprawdopodobnem i bajkowem, że Dubosc miał wrażenie, jakoby wyrastały one z otchłani za jego zbliżaniem się i tworzyły ląd, by zrobić mu przejście.
Trochę po czwartej przeleciała burza. Złe czarne chmury zesłały mu potoki deszczu i zasypały gradem. Potem wicher rozpędził mgły, goniąc je ku północy i na południe i na prawo od Szymona wzdłuż pasma różowego blasku, dzielącego opony niebios, zarysowały się linje wzgórz.
Linje niepewne, któreby można uważać za wąski pas obłoków nierównych, ale których wygląd ogólny Szymon znał tak dobrze, że nie zawahał się ani chwili. Były to skały nadbrzeżne Dolnej Sekwany i Sommy, pomiędzy Tréport a Cayeux.
Odpoczął chwil parę, poczem dla ulżenia sobie, zdjął ciężkie buty i kurtkę skórzaną, zbyt ciepłą na dzień czerwcowy. Wyjmując z kurtki portfel, dany mu przez ojca, znalazł w kieszeni dwa sucharki i czekoladę, które tam podświadomie włożył.
Pokrzepiwszy siły, maszerował dalej, krokiem gimnastycznym, nie jak ostrożny podróżnik w krajach nieznanych, nieznający drogi, lecz jak atleta, który ma plan swego marszu i stosuje się do niego, bez względu na przeszkody i trudności. Dziwna jakaś radość przepełniała jego istotę. Cieszył się, że może wyzyskać tyle sił nagromadzonych od lat tylu i że wyzyskuje je dla dzieła, wprawdzie jeszcze nieznanego sobie, lecz którego wartość niezwykłą przeczuwał. Jego bose nogi znaczyły na piasku lekkie ślady. Wiatr muskał mu twarz orzeźwiająco i bawił się jego włosami. Co za rozkosz!
Przez cztery prawie godziny wytrzymał początkową szybkość. Poco oszczędzać siły? Oczekiwał wciąż, że nowa ziemia zmieni kierunek i skręcając nagle na prawo, zatrzyma się u ujścia Sommy.
Szedł naprzód bezpiecznie, z całą ufnością.
Chwilami jednak posuwanie stawało się trudne. Morze podniosło się i fale przeskakiwały na piasek, nie broniony żadnem wywyższeniem ani skałami, tworząc w miejscach mniej szerokich prawdziwe rzeki, gdzie Szymon musiał brnąć w wodzie do kolan. A przytem, mimo lekkiego rannego posiłku, głód zaczął mu dokuczać. Musiał zwolnić kroku. I tak upłynęła znów godzina.
Wielkie wichry i burze ucichły. Powróciły mgły, wciąż zacieśniające swój uścisk. Znów Szymon szedł między ruchomemi obłokami, zasłaniającemi mu drogę. Mniej pewny siebie, osaczony przez nagłe uczucie osamotnienia i zgnębienia, odczuł prędko zmęczenie, któremu nie chciał się poddać. Zdając sobie sprawę ze swego stanu, otrząsnął się i zmusił siebie do posłuchu, jakby tu chodziło o spełnienie obowiązku. Głosem upartym wydawał sobie rozkazy:
— Naprzód! Dziesięć minut jeszcze... Tak trzeba... I znów dziesięć minut!...
Po drodze migały mu rozmaite przedmioty, które w każdym innym wypadku napewno zwróciłyby jego uwagę. Kufer duży, trzy stare armaty, broń, amunicja, łódź podwodna. Olbrzymie ryby leżały wyrzucone na piasek. Czasami biała mewa zniżała swój lot.
I tak idąc znalazł się obok ogromnego kadłuba, którego świeży jeszcze wygląd wskazywał na niedawną datę zatonięcia. Był to statek przewrócony, z dziobem głęboko zarytym w piasek, a z tyłu widniała tablica różowa, gdzie Szymon przeczytał napis: La Bonne Vierge Calais.
Przypomniał sobie. „La Bonne Vierge” był to jeden z dwóch statków, o których zatonięciu doniosły telegramy, wywieszone w Newhaven pamiętnego dnia odjazdu. Używany do żeglugi pomiędzy północą a zachodem Francji, uległ więc katastrofie pomiędzy Calais a Hawrem i Szymon ujrzał w tem dowód niezbity, że posuwa się wciąż wzdłuż wybrzeża francuskiego.
Była około dziesiąta rano. Sądząc z tempa swego marszu i biorąc pod uwagę nierówności i zboczenia; Szymon obliczył, iż zrobił około sześćdziesięciu kilometrów, i że prawdopodobnie powinien się znajdować w okolicach Touquet.
— Cóż ryzykuję, idąc dalej? Co najwyżej, zrobię jeszcze piętnaście kilometrów, pominę Pas-de-Calais i znajdę się na wybrzeżu Morza Północnego... no, w takim razie mój los nie byłby do pozazdroszczenia. Ale toby musiał chyba djabeł w to się wmieszać... Prędzej czy później muszę znaleść moje wybrzeże. A czy zrobić piętnaście kilometrów naprzód... czy wstecz... do tego nie trzeba długo się namyślać... Ale żołądek nie może być pusty...
Na szczęście, gdyż odczuwał on oznaki zmęczenia, do czego nie był przyzwyczajony, kwestję tę rozstrzygnął przypadek. Obejrzawszy kadłub statku, wsunął się pod podniesiony w górę tył okrętu i wewnątrz znalazł mnóstwo skrzyń, stanowiących najwidoczniej część ładunku. Wszystkie prawie były porozrywane i popękane. W jednej z nich znalazł Szymon butelki soku, butelki wina i stosy puszek blaszanych, napełnionych konserwami z mięsa, ryb, jarzyn i owoców.
— Cudownie! rzekł zadowolony. Dostanie pan obiad! A potem trochę wypoczynku i znów nogi za pas!
Obiad smakował mu wybornie, a dłuższy wypoczynek pod statkiem, pomiędzy skrzyniami, przywrócił mu humor i siły. Po przebudzeniu widząc, że zegarek jego wskazuje dwunastą, zaniepokoił się, że stracił dużo czasu i pomyślał, że inni już z pewnością rzucili się na tę samą drogę i że mogą nietylko go dogonić, lecz nawet, wyprzedzić. A na to nie mógł pozwolić! Więc rzeźki zupełnie, zaopatrzony w najkonieczniejsze prowianty i zdecydowany wykorzystać swoje przedsięwzięcie do ostatecznych granic, bez towarzysza, z którym musiałby dzielić swą sławę, puścił się w nieznane ziemie krokiem przyspieszonym.
— Dojdę! Dojść muszę! powtarzał sobie. Stał się fakt niesłychany, zjawisko stworzenia nowego lądu, co zmieni najzupełniej warunki bytu w tej części świata. Chcę być pierwszym i widzieć... Widzieć co?... Nie wiem, ale chcę!
Co za szalona rozkosz deptać ziemię, na której nie postała nigdy stopa ludzka! Rozkoszy tej szukają ludzie, podróżując w krainie, gdzie ostatecznie tak mało zależy na zbadaniu ich tajemnic. Szymon znalazł zadowolenie swej awanturniczej żyłki w środku najstarszych krain starej Europy. La Manche! Wybrzeże francuskie! Ludzkość żyła tam już trzydzieści — czterdzieści wieków, a jego unosiły nogi po dziewiczej ziemi! Oglądać widoki, jakich żadne oko nie widziało! Przyjść po Gallach, po Rzymianach, po Frankach, po Saksonach i przejść pierwszym! Przejść jako pierwszy tam, gdzie miljony miljonów ludzi pójdą za nim, drogą nową, którą on odkrywa, on inauguruje!
Godzina pierwsza. Pierwsza i pół. Wciąż wydmy piasczyste, wciąż szczątki. Wciąż ta zasłona chmur. I wciąż, u Szymona, to wrażenie celu, który ucieka.
Około godziny drugiej zauważył, że grunt znacznie się podnosi, a obok wyżyn znajdują się doły, gdzie zapadały jego nogi. Zajął go smutny widok masztu okrętowego, sterczącego z piasku dziwnie rozpaczliwie. Po kilku minutach piasek pogłębił się jakby, tak że Szymon zapadł po kolana, a potem do bioder. Śmiejąc się z przygody, nie troszczył się o to.
Widząc jednakże, że nie może iść naprzód, chciał się cofnąć: wysiłek był próżny. Próbował podnieść nogi tak, jak się je podnosi i stawia na stopniach schodów: nie mógł. Pomógł sobie rękami opartemi o piasek: zagłębiły się i one.
Oblał go zimny pot. Zrozumiał nagle prawdę straszliwą: wpadł w piaski ruchome.
Poszło to prędko. Wciąganie nie działo się z tą powolnością, która do trwogi dodaje trochę nadzieji. Szymon wpadł jakby w próżnię. Jego biodra, stan, tors zniknęły. Wyciągnięte ręce opóźniły na chwilę upadek. Wyprostował się, próbował rzucać się na bok. Napróżno. Piasek podnosił się jak woda, do jego pleców, do szyji.
Zaczął krzyczeć, wołać, wyć. Ale przez kogo okrzyki jego mogły być usłyszane w tej pustce? Nic nie mogło uratować go od tej najstraszniejszej śmierci. Wówczas zamknął oczy, wargami kurczowo zacisnął usta, napełniające się już smakiem piasku i śmiertelnie przerażony, opuścił się bezwładnie.



VI.
TRIUMF.

Później nigdy nie mógł sobie zdać dokładnie sprawy z przypadku, jakiemu zawdzięczał swe życie. Zdawało mu się, że jedna noga dotknęła czegoś twardego, coś mu posłużyło za punkt oparcia i to coś pozwoliło zrobić jeden krok, potem dwa i trzy kroki, wysunąć się trochę ze swego grobu i wyjść żywemu. Co się stało? Czy napotkał deskę oderwaną ze statku, którego widział maszt? Nie wiedział. Ale nie zapomniał nigdy ohydnego strachu tej minuty zapadania się, po której nastąpił taki upadek woli i energji, że długo jeszcze leżał na jakiejś zbutwiałej desce, z podciętemi nogami, trzęsąc się z gorączki i trwogi.
Wstał i udał się w dalszą drogę machinalnie, pod nieprzepartym wpływem niejasnych uczuć, nakazujących mu iść naprzód, dokonać odkrycia. Ale już nie miał pierwszego rozpędu. Oczy jego uparcie badały ziemię. Bez żadnej widocznej przyczyny uważał za niebezpieczne pewne miejsca i unikał ich kołując, lub odskakiwał wstecz jakby na widok przepaści. Szymon Dubosc bał się.
A przytem odczytał na jakimś szczątku deski nazwę Hawru, t. j. portu, leżącego poza nim i zapytał siebie trwożnie, czy nowy ląd nie zmienił kierunku i czy nie prowadzi go do najszerszej części La Manche.
Przekonanie, iż nie wie, gdzie się znajduje i dokąd idzie, podwajało jego zmęczenie. Czuł się zgnębiony, zdemoralizowany, straszliwie samotny. Nie spodziewał się żadnej pomocy ani ze strony morza, kędy nie odważał się wypłynąć żaden statek, ani drogą powietrzną, gdyż gęsta mgła stała na przeszkodzie aeroplanom. Więc co się z nim stanie?
A jednak szedł, godziny mijały, a połać lądu rozwijała przed oczami jego tenże sam widok jednostajny, te same wydmy melancholijne, tenże sam krajobraz ponury, którego nigdy nie oświetliło słońce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.