Straszna noc (Prus, 1936)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszna noc |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
LIST DO PRZYJACIELA.
Pan Euzebjusz, młodzian szczupły, cichy i dziwnie rozważny, był rachmistrzem w jednem z biur prywatnych. Pracował w pokoiku niebieskim, przy jesionowem biurku, co stało pod oknem; przy innem zaś jesionowem biurku, co stało obok ściany, męczył się inny młody człowiek, usposobień bardzo zmiennych, niejaki pan January.
Panowie ci żyli ze sobą w przyjaźni. Schodzili się w niebieskim pokoju codzień o jedynastej, podawali sobie ręce i wieszali paletoty na dwu sąsiednich hakach. Potem Euzebjusz kładł kapelusz na swojem biurku, a January — gdzie się zdarzyło. Euzebjusz stawiał laskę w kącie pod oknem, a January w miejscu, którego nikt zgóry nie był w stanie oznaczyć. Euzebjusz wciągał na prawą rękę czarny kamlotowy rękawek i siadał do roboty, January zaś zapalał papierosa, wymyślał woźnemu, że podłoga nie zamieciona, ziewał, albo opowiadał historją swoich konkurów.
— Wiesz pan, żenię się!
— Wiem! — odparł Euzebjusz, pisząc.
— Ma pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu.
— Skąd zaś?... Przecież miesiąc temu miała czterdzieści tysięcy rubli...
— Bo to już nie ta, tylko inna — kończył January.
— Aha!...
Stosunki obu przyjaciół były ścisłe i odznaczały się wielką prawidłowością. Pierwszego — January płacił Euzebjuszowi długi, a przy obiedzie stawiał pół butelki białego wina. Lecz od połowy miesiąca, codzień, stale pożyczał od Euzebjusza kwoty, wahające się między piętnastu kopiejkami i trzema rublami. Prócz tego, bez względu na datę, panowie schodzili się każdego wieczora w jednej cukierni przy bilardzie, dla użycia ruchu. Ruch ten wywoływał pewne finansowe następstwa, przyczem, jeżeli wygrywał January, brał gotówkę natychmiast, jeżeli zaś Euzebjusz, to musiał poprzestawać na rewersie tej formy: „Masz u mnie.“
Rzecz, którą opowiemy, działa się w zimie.
Od niejakiego czasu Euzebjusz w przyjacielu swoim dostrzegł wielkie zmiany. January robił mniej niż zwykle, to jest tak mało, że rezultatów jego pracy śmiertelne oko bez trudu dopatrzeć nie mogło. Na obiady spóźniał się, bilard zaniedbywał, konkurami nie chwalił się, a o kobietach mówił z wielką goryczą, on, w którym życzliwość dla tej płci górowała nad pozostałemi fizycznemi i duchowemi przymiotami, a nawet niekiedy (ku niepokojowi oględnego Euzebjusza) przybierała formy bardzo ostre, że nie powiemy gwałtowne.
Pewnego dnia January nie przyszedł do biura, nie przyszedł na obiad, nie przyszedł na bilard. Trzy tak wyraźne dowody jego nieobecności sprawiły na Euzebjuszu wrażenie, jak gdyby on sam, najpunktualniejszy urzędnik w biurze, nie włożył swego kamlotowego zarękawka, albo nie przytłoczył bibułą zapisanej stronicy referatu. Bez przyjaciela, a co gorsze, bez wiadomości o przyjacielu, Euzebjuszowi działo się tak jakoś dziwnie, jakby ktoś zamienił mu futro na letni paletot i w tym ubiorze na wpływ mrozu wystawił. Nadomiar niepokoju, Euzebjusz przypomniał sobie, że jest już prawie koniec miesiąca, a więc termin, do którego January powinien był pożyczyć przynajmniej ze dwadzieścia rubli... Co to znaczy?...
Rozważny młodzieniec sposępniał i pierwszy raz w życiu grał w bilard z osobą, której mu nikt nie zarekomendował. Przegrał w preferansa dwa ruble kopiejek sześćdziesiąt i o jedynastej w nocy wrócił do domu.
Wchodząc na schody, zapalił kieszonkową latarkę, przydeptał zapałkę jak człowiek, dbający o bezpieczeństwo publiczne, i — sięgnąwszy, jak zwykle, pod słomiankę — znalazł „Kurjer“ i — list...
List od Januarego!...
Ognie uderzyły na twarz Euzebjuszowi. Tysiące myśli zakołatało mu w głowie. Czy się wypadkiem ekscentryczny January nie obraził i nie zechce wyzwać go na pojedynek listownie?...
Euzebjusz, jak wszyscy flegmatycy, był mężnym i sądził nawet, nie reklamując się zresztą przed światem, że niewielu posiada cenny ów przymiot w tym, co on stopniu. A jednak, gdyby w tej chwili łóżko, biurko i inne sprzęty stały na jego nogach, niewątpliwie musiałyby przysiąść na ziemi. Istotnie, Euzebjuszowi, gdy pomyślał o pojedynku, nogi dziwnie zwątlały. Szczęściem, nie zważał na to, skoncentrował wszystkie siły duszy w rękach, pomimo niejakiego skostnienia palców dość szybko rozerwał list i — odczytawszy parę wierszy od góry, szepnął, głęboko oddychając: — „Chwała Bogu!...“
Pomimo to nie opuściły go myśli ponure, lecz tylko zmieniły kierunek.
Bo oto co znalazł:
- Przyjacielu!
- Gdy list niniejszy odbierzesz, mnie już nie będzie na świecie. Czuję, że w życiu zasługiwałem na coś lepszego, niż zawody i udręczenia. Długi moje, wzrastając z każdym rokiem, przekonały mnie, że już nigdy nie odzyskam niezależności, która jest warunkiem mego bytu. Panna Melanja, której pięćdziesiąt tysięcy rubli mogło mnie postawić na nogi, w haniebny sposób zawiodła moje zaufanie. Zofja, którą nawet z czterdziestoma tysiącami rubli decydowałem się pojąć za żonę, już ma innego konkurenta, a Amelja nie ma owych sześciu tysięcy rubli, o których ciotka jej opowiada, i wogóle nie zasługuje na to, abym mógł na niej nadzieje oprzeć.
- Stało się!... Mając do wyboru nędzę i niewolę u lichwiarzy, pracę bez jutra i czarne myśli lub — śmierć, łatwo odgadniesz, com wybrał. Sen bez marzeń... o! jakże on uśmiecha się do mojej niegdyś wulkanicznej, a dziś — zlodowaciałej wyobraźni. Gdy maj zajaśnieje, przyjdź do mej samotnej, klątwą obciążonej mogiły, i zazdrość mi!... Jakże słodko pomyśleć, że w chwili, kiedy to czytać będziesz, dla mnie już skończą się nadzieje, cierpienia i... wspomnienia!... Na wieki!...
- Gdy odczytasz, spojrzyj w lustro, te same, w którem nieraz przeglądałem się, myśląc o niej. (Euzebjusz nie wiedział o której.) Może wedle słów legendy ukaże ci się tam duch twego
- Przyjacielu!
Januarego.
— A niechże cię sto tysięcy! — mruknął, zimnym potem oblany Euzebjusz, myśląc, że nigdy podobno mniej niż dziś nie miał chęci do przeglądania się w lustrze. Gdyby opinje stanowcze o usposobieniu ludzkiem były na miejscu, to powiedzielibyśmy, że jak w obecnej chwili, Euzebjusz czuł nawet pewną odrazę do lustra i odwrócił się do niego tyłem.
— Co tu robić?!... — myślał. — Bo ja wiem, może jeszcze ten warjat żyje?... Gdybym pobiegł i wyperswadował mu?... Tak, ale jeżeli już zastanę trupa?...
Uwaga ta o tyle mocny wpływ wywarła na niezachwianie logiczny umysł Euzebjusza, że gdyby od decyzji jego zależało nietylko życie, ale nawet nieśmiertelność przyjaciela, jeszczeby nie poszedł sam, w nocy, do mieszkania samobójcy. January był miłym w biurze, przy obiedzie, przy bilardzie wkońcu, ale jako trup, zalany krwią, ciepły jeszcze — musiał być straszny, wstrętny!...
W tej chwili zdało się Euzebjuszowi, że w kierunku lustra słyszy jakiś lekki szmer. Nie było to podobne nawet do szelestu myszy, było to raczej — powiewne stąpanie. Gdyby firanki mogły chodzić, nie wydawałyby innego szmeru.
— Złudzenie! — szepnął Euzebjusz, lecz w tej chwili uczuł, że jakaś siła niepojęta, nieziemska, chce zmusić go do obejrzenia się wtył. Euzebjusz miał tyle odwagi, że gdyby chciał, sto razy obejrzałby się za siebie. Ale robić to pod przymusem, pod naciskiem, wywieranym niewiadomo przez kogo, ulegać kaprysowi byle jakiejś istoty nieujętej — na to nie pozwalała mu godność.
Z drugiej strony jednak, jeżeli się nie odwróci, nie będzie mógł rozebrać się, pójść spać...
Spać?...
W pokoju było jakieś surowe powietrze, chłodne nawet, tak dalece, że Euzebjusz szczęknął parę razy zębami. Co u licha!... (właściwie młody człowiek nie miał zamiaru wymówić tego wyrazu: licho) co u... u... stu bizunów!... (jaki to komiczny wyraz: bizun!) pewnie służący dziś w piecu nie napalił?... A gdyby też tak zawołać chłopaka od stróża i kazać mu, ażeby narobił ciepła, ale doskonale! i czuwał — dopóki ogień nie zgaśnie?...
Towarzystwo chłopca, niepospolitego brudasa, wydawało się Euzebjuszowi w tych wstrząsających okolicznościach bardzo ponętne. Domyślać się należy, że w chłopcu tym pod powłoką, tak niezgodną z zasadniczemi własnościami mydła, tkwi dużo przymiotów cennych. Gdyby tak Euzebjusz przyjął malca do siebie, otoczył go pieczołowitością, rozwinął jego drzemiący umysł i serce? Dokonałby czynu dobrego, i sam nie czułby się tak strasznie, tak nieznośnie osamotnionym jak w tej chwili.
Świeczka w latarce dopalała się, i przy jej migotaniu pan Euzebjusz spostrzegł, obok pieca, jakiś tuman formy niby ludzkiej, podobny nawet trochę do Januarego. Gdy pod wpływem właściwej mu energji szerzej niż zwykle otworzył oczy, tuman znikł. Euzebjusz przypuszczał, że widma nigdy nie było, że przecież ludzie, nawet z winy własnej nieostrożności ginący, nie mogą tułać się po śmierci... Z tem wszystkiem czuł, że jego wygodne mieszkanie obmierzło mu!...
Wyszedł szybko, nieledwie wybiegł na korytarz i zamknął drzwi. Maszerował omackiem, głośno tupiąc i pogwizdując i w kilka minut rozmówił się ze stróżem, który na jego przedstawienia bardzo kategorycznie odpowiedział, że w piecu napalono dobrze, i że jego syn po nocy włóczyć się nie będzie.
Teraz Euzebjusz poczuł w sercu głęboki żal za przyjacielem i pod wpływem roztkliwienia rzekł:
— Czy wie Jędrzej, że się pan January zabił?...
— O! — stęknął stróż.
— Dziś w nocy.
— To z tego taki wiatr. Musi się grzeszna dusza tłuc po Warszawie i robi zawiejkę.
Potem ziewnął, owinął się w kożuch i cofnął do swej komórki. Nigdy jaśniej jak po jego odejściu, wśród ciemnej sieni, którą gwałtowny przedmuchiwał wicher, nie rozumiał Euzebjusz tej pięknej prawdy, że człowiek jest istotą społeczną i że potrzebuje towarzystwa bliźnich.
Wrócił na schody, zwolna, tupiąc jeszcze mocniej i gwiżdżąc jeszcze skoczniejszą melodją.
Na pierwszem piętrze z lewej strony skrzypnęły nagle drzwi.
— Kto to?...
— Kto tu?...
— Kto pan jesteś?...
— No... Euzebjusz, lokator z drugiego piętra.
— Aha!... To pan co wieczór wygwizdujesz na Marysię?...
— Ależ panie!...
— O panie!... tu niema żadnego ale!... Ja, panie, chcę mieć spokój w domu, ja mam żonę chorą...
— A zresztą — odezwał się w tych samych drzwiach głos niewieści — choćbyśmy oboje z mężem byli jak najzdrowsi, nie możemy tolerować...
— Ja, panie, skargę podam! — przerwał głos męski. — Dziewczyna lata, drzwi zostawia otwarte...
Skrzypnęły drzwi z prawej, i stanął w nich mężczyzna ze świecą, pytając:
— Dobry wieczór!... Co się stało?...
— Pan Euzebjusz bałamuci nam służącą...
— Ależ, panie! — krzyknął Euzebjusz — daj mi pan spokój!... Ja czem innem mam głowę zajętą: mój przyjaciel w tej chwili się zabił...
— Kto? — krzyknęła dama z lewej.
— January!...
— January? — powtórzyły dwie damy z prawej.
— Ten, co się o Amelją starał — objaśniła dama z lewej.
— Ależ nie! — zaprotestowała jedna z dam po prawej — on się starał o Zosię i mówił nawet do kilku osób, że jeżeli ona go odrzuci, to sobie życie odbierze.
Na drugiem piętrze zrobił się ruch.
— Kto się zabił? — zawołano z góry.
— January! rachmistrz od bankiera Gotlieba!
— To ten rachmistrz, co obok mnie mieszkał, Euzebjusz? — pytano z góry.
— Ależ ja żyję! — krzyknął zaniepokojony Euzebjusz.
— Więc któż się zabił?... Czy w naszej kamienicy?...
— Ale nie, w innej!
— Aha!... Dobranoc!... Przepraszam!...
— Pan ma jednak dziwne usposobienie — rzekł mężczyzna z lewej strony.
— Dlaczego? — spytał Euzebjusz.
— Bo pan, mimo śmierci przyjaciela, gwiżdże na naszą służącą.
— Ależ słowo honoru!
— No, no!... Już tym razem skargi nie podam, ale bardzo proszę, aby nam pan koncertów na przyszłość nie wyprawiał. Dobranoc!...
— Dobranoc!... dobranoc!... — powtórzono z prawej strony. Świeca znikła, a drzwi jedne i drugie zatrzaśnięto.
Euzebjusz usłyszał turkot jadącej zwolna dorożki. Zbiegł pędem ze schodów, przy pomocy stróża otworzył bramę, znalazł dorożkarza niezajętego i kazał się wieźć do jednego ze znajomych.
— Dostanę rubelka? — spytał sałaciarz.
— Dobrze! dobrze! — odparł Euzebjusz, modląc się w duchu, aby i ten znajomy, do którego jechał na nocleg, nie dopuścił się czasem samobójstwa.
Szczęściem, znalazł go w pełni sił i zdrowia, opowiedział o śmierci Januarego i rzucił się na szezlong.
Znajomy mówił, że Euzebjusz parę razy krzyczał przez sen.