Straszny Strzelec/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszny Strzelec |
Podtytuł | Powieść z rękopisu Muzyka |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ja tylko nie mogłem usnąć. Gra życia, ogłuchłszy do koła, nie ustawała we mnie, szła na wyścigi z muzyką czarodziejskiej nocy. Promienie nocnych świateł biły po strunach duszy, jak po strunach gęśli; płynęły dźwiękami, myśli za myślami, jak strumień żywego źródła, a tem źródłem był nieznajomy góral.
Stał mi on ciągle przed oczami, unosił się na wszystkich falach myśli, opanował całą duszę. Przypuszczenie że był zbójcą nie mogło mnie zaspokoić; podobnie upadły same z siebie wszelkie inne domysły. Żadna z miar zwyczajnego człowieka nie przypadała do jego miary, skoro wszedłem w głębsze zastanowienie się. Jego gra, powieści miejscowe o nim, wrażenie jakie na mnie zrobił, jakie zrobił na wszystkich, sama jego powierzchowność, a nadewszystko wyraz oblicza, oznaczały człowieka niepośledniego, a co większa, niepowszednią istotę.
Tu muszę zrobić wyznanie, które mię wcale nie rumieni, że jestem skłonny do wiary w pojawy nadprzyrodzone, a czemu daleko właściwiej służy nazwisko nadzwyczajności. Nie mając zamiaru robić wyznawców mojej wierze, nie będę jej usprawiedliwiał systematycznie; wiele byłoby o tem do powiedzenia, a miejsce nie po temu; dosyć że każda nadzwyczajność robi na mnie wrażenie, które mnie pobudza raczej do głębokiej rozwagi, jak do szyderskiego uśmiechu. Znajdowałem się właśnie teraz w tym przypadku. Może to była gorączka bez snu, a może też gorączka całego życia, ale mniejsza o to jak na ten raz.
Przypuściwszy raz nadzwyczajność w objawieniu się nieznajomego, już nie mogłem zejść z toru tej myśli, dopóki nie zaszedłem do jej kończyn, dopóki tylko blask mi jej przyświecał. Niepodobieństwem byłoby dzisiaj zdać sobie sprawę z tych wszystkich marzeń, to tylko dobrze pamiętam, że mię rzuciły naprawdę w stan gorączki, przez którą całkiem się ze snu wytrzeźwiłem, tak, że widząc nakoniec niepodobieństwo uśnięcia, postanowiłem tej nocy jeszcze udać się do źródła białego Dunajca. Pora przytem osobliwie sprzyjała mojemu przedsięwzięciu. Noc była nadzwyczaj jasna i miła, znałem już cokolwiek bliższe drogi przez góry. Wędrówka ta wytężyła jeszcze silniej moje czucie, podniosła duszę jeszcze wyżej. Żyłem zupełnie w innym świecie. Nie postrzegłem się jak stanąłem na miejscu. Niespotkałem nikogo. Do dnia było jeszcze daleko; wschód zaledwie płonić się zaczął.
Usiadłem o podal źródła: czekałem, rozglądałem, rozsłuchiwałem się: nikt nie przychodził. Poczęło świtać. Powiał wietrzyk poranny; poranną piosnkę zaszczebiotały ptaszki, tym lubym szczebiotem, którym na pół przebudzeni kochankowie sny sobie rozpowiadają; głośniej zaszeleściły liście, niby niewidzialna służba krzątająca się około uprzątnienia domu dla nadchodzącego pana; silniejsze uczucie życia przeniknęło do duszy, uciszyło niepokój oczekiwania.
Owionęło mnie natchnienie ciche, błogie, rzewne; dobyłem fleta, zawtórowałem przyrodzie pieśnią samorodną, po raz pierwszy graną i zapomnianą w tejże chwili; dźwięk jej szeroko się rozlegał po zroszonych górach, i skonał w chórze echa na skalistych szczytach. Przestałem grać, echa ucichły; jeszcze sam byłem. A słońce zbliżało się: widać to było po złotawszej coraz barwie obłoków, po tchnieniu ziemi coraz cieplejszem. Czułem je także po coraz większej wewnątrz spokojności: za którą przyszło wkrótce takie znużenie w skutek niespanej nocy i wytrzymanego boju myśli, że ani się postrzegłem kiedy zasnąłem.
Sen mój był dziwny; jeszcze dziś wątpię czy spałem. Pozostałem w tym samym stosunku do świata rzeczywistego. Słyszałem szelest drzewa, czułem każdy powiew wiatru, widziałem jak słońce wschodziło; tylko że wszystkie wrażenia były cośkolwiek złagodzone jak w żywem przypomnieniu; a wszystkie widoki przedstawiały się jak za szkłem zwierciadła. Z resztą widziałem i tę samą okolicę i kamień, pod którym siedziałem, i pieniący się Dunajec i jego źródło; nie odstąpiła mnie nawet myśl o Strasznym Strzelcu; czekałem jego przybycia, upatrywałem go jak na jawie, aż nakoniec ujrzałem. Siedział naprzeciw mnie, przy samem źródle, z tem samem co wczoraj obliczem, tak samo jak wczoraj ubrany i uzbrojony. Widok jego przejął mnie dziwną bojaźnią, a raczej uszanowaniem; nie śmiałem pierwszy powstać i przemówić. On zaś jakiś czas patrzał na mnie spokojnie, dobył potem z torby piszczałki, i grać zaczął. Początek był smutny, bolejący; wkrótce potem przeszła w coraz wyraźniejsze jęki, potem zaczęła słabnąć, a skończyła się głuchemi pogrzebnemi tonami. Słuchałem z taką uwagą, z tak chciwem uczuciem, że dotąd ją pamiętam prawie całą. Skończywszy granie, Strzelec wstał, przeszedł koło mnie, dotknął mego ramienia lekkiem jak powiew dotknięciem i tylko te słowa powiedział:
— Za trzy dni w Poroninie. —
W tej chwili obudziłem się. Oczy moje zwrócone były za odchodzącym; ale zamiast jego ujrzałem biegącego ku źródle człowieka w koszuli tylko, bez obuwia; miał on piersi szeroko odkryte, na głowie zawiązaną chustkę, w twarzy rozpalenie, gadał głośno do siebie; we wszystkich ruchach widać było stan nadzwyczajnego wzruszenia. Zbiegł szybko o kilka kroków niżej źródła, gdzie Dunajec potokiem już skakał po głazach, przypadł na brzegu, i począł pić tak gwałtownie, tak długo, że zląkłem się czy nie stało mu się co złego. Powstałem szybko, zbiegłem w dół; jeszcze leżał; trąciłem go z lekka.
Na dotknięcie zerwał się równemi nogami, spojrzał mi w oczy z wyrazem dzikiej radości i ciekawości i zawołał gwałtownie: — Ha! jesteś więc! gdzież ona? gdzież ona? —
Na zapytanie moje: — Kto taki? — Zapałał cały gniewem: — Ty drwisz ze mnie. Na twoje słowo przyleciałem co tchu, jak mię o to tu widzisz, a teraz pytasz: kto taki? jakbyś nie wiedział, że dla niej przybiegłem. Zabij mnie, jeśli tego potrzeba, abym ją tylko natychmiast zobaczył. Śpiesz się, i zabijaj! —
Z tej mowy poznałem, że nieznajomy był przy chorych zmysłach.
Wziąłem go za ręce, wpatrzyłem się w oczy jego z dobrocią. Ręce pałały jak ogień, pulsa biły z podwójną szybkością, twarz oblana była niezwyczajnym rumieńcem, oczy iskrzyły się, to latały na wszystkie strony, to stawały w miejscu jak kamienne. Przecież mimo to wszystko była w rysach pewna szlachetność, a twarz, okazująca człowieka około lat czterdziestu, ujmowała jakimś wyrazem dziwnie przyjemnym. Zrazu chciał się wyrwać, ale trzymałem silnie. Czy uczucie mojej przewagi, czy mój wzrok niezmrużony upamiętały go wkrótce. Uspokoił się, a gdy mię obejrzał spokojniejszym przez chwilę wzrokiem, zdumiał się widocznie i zawołał:
— To nie on! Podobny, strój taki sam, ale nie on!
Nie wdając się z chorym i nieprzytomnym w badawcze zapytania, zdawało mi się stosowniej pomódz mu, aby jak najprędzej do łóżka się dostał; zrobiłem więc uwagę, że chłód poranny jest za mocny, a on za lekko ubrany, że to może mu zaszkodzić, i zapytałem gdzie się każe odprowadzić.
— Do Dubna! — zawołał — do mojej żony. Ale nie trudź się, poczciwy bracie, ona sama tu przybędzie, tylko co niewidać. Dziwna rzecz, że jej dotąd nie ma. —
Z tych dopiero słów doszedłem, że biedny chory był to jeden z towarzyszy mojej niedoli, emigrant major Nikorowicz. Znalazł on przytułek w Zakopanem; ale znać go nie mogłem, bo nie wyzierałem za sferę wieśniaków. Wiele jednak bardzo dobrego słyszałem o nim. Mając stopień majora w wojsku rosyjskiem, wielkie zaufanie u naczelników i dowództwo placu w Dubnie, poświęcił to wszystko, kiedy powinność Polaka powołała go w szeregi narodowe, i przeszedł do wojska polskiego. Wszystkie te ofiary nie kosztowały go wcale; ale miał żonę młodą, piękną jak anioł, z którą musiał się rozstać, i nie mógł dotąd połączyć się: tu była nieuleczona rana jego duszy. Nie zdołał nigdy oswoić się z nieobecnością żony. Zdawało się, że ta miłość wzrastała z czasem i zawadami, które leżały pomiędzy nimi. O żonie mówił ciągle, o niej myślał nieustannie, do niej tęsknił coraz więcej. Przedsięwziąwszy pewne środki sprowadzenia jej do siebie, miał on wprawdzie nadzieję, ale ta nadzieja niespełniona dotąd, rozdrażniała tylko niecierpliwy smutek. Oddawna już postrzeżono w nim skłonność do melancholji, i zaczęto lękać się o jego zdrowie. O tem wszystkiem wiedziałem z wieści: nie wiedziałem że już zachorował.
Że to on był, a nie kto inny, miałem wszelkie rękojmie, i nie omyliłem się. Widok ten ścisnął mi serce niewymownym bólem ale była to dopiero przygrywka do pieśni najboleśniejszych uczuć.
Widząc chorego w usposobieniu łagodniejszem, puściłem ręce, które dotąd trzymałem, przywiodłem go nadto do tego, że usiadł na jednym z głazów nadbrzeżnych. Po krótkiem zamyśleniu się, znowu zaczął mówić, niby do siebie:
— Dziwna rzecz! powiedział wyraźnie, śmierć twoja u źródła białego Dunajca; znajdziesz ją, zobaczysz żonę. Ani śmierci, ani żony. Kto wie, może już przyjechała? — Zwracając się potem do mnie: — Może ty wiesz o tem? Powiedz. Ale ty jej nie znasz. Nie znasz; a jednak widzisz ją tutaj! — I pokazał na czoło. — Tu zawsze jej obraz, gdzie tam! obraz, ona żywa tutaj. Mógłżebym ją zostawić, żyć bez niej choć chwilkę. Wziąłem ją z sobą. Ona sama nie wie o tem że jest ze mną. Wszak mi przyświadczysz? Widzisz ją? Nie widzisz. A! prawda, musiała odejść — do dzieci. Ach! żebyś wiedział co to za matka! A to tak daleko i tak pilnują! Słuchaj, czy nie mógłbyś jej sprowadzić? Wy górale! lud dowcipny. Sprowadź ją choćby czarami. Dam ci co zechcesz. Ja wiem, że to trudno. I daleko i pilnują. Ale będę ją miał na złość im. Wyraźnie dziś mi powiedział: — Śmierć twoja u źródła; znajdziesz ją — to żonę zobaczysz. Przyszedłem: ani śmierci, ani żony. Cóż robić? trzeba czekać. Ależ ja tak dawno czekam! A żyć bez żony-anioła, to tak ciężko! a czekać to tak nudno. Już tyle lat czekam, a jednak to tylko tygodnie. Ani śmierci, ani żony.
Jeszcze jakiś czas prowadził rozmowę podobną, zwracając zawsze jak piosenka do ostatnich wyrazów. Kiedy ucichł, zasłonił oczy rękami i płakał; potem zaczął śpiewać, głosem coraz cichszym, coraz smutniejszym, dziwnie rzewny wierszyk, który jak się później dowiedziałem, sam ułożył błąkając się w górach.
Czy to skutek wody, którą pił tak chciwie, czy świeżość chłodnego poranku jak zwykle w górach, gorączka wolniała, policzki bladły, oczy gasły, głos brzmiał mniej silnie, i całe ciało widocznie słabło. Drżały już pod nim nogi kiedy siadał, siedząc słaniał się; skończywszy śpiewanie, chciał powstać, próbował po kilkakrotnie i nie miał mocy. Nakoniec zupełnie zbladł, wyciągnął ku mnie rękę, ręka opadła; chciał coś przemówić, język się plątał; oczy zamknęły się, stoczył się z kamienia na murawę. Myślałem że skonał; skoczyłem ku niemu, dotknąłem serca i pulsu, serce i puls biły, po twarzy zimny pot lał się strugami; było to tylko zemdlenie. Porwałem go na ręce, przyniosłem nad brzeg Dunajca, skropiłem wodą czoło i piersi, użyłem wszystkich sposobów trzeźwienia jakie mi się nawinęły, aż w końcu przywiodłem go do zmysłów.
Otworzył oczy, ale mgła półśmierci leżała na nich; oblicze ożyło cokolwiek, ale bladość omdlenia całkiem prawie została; chciał się podnieść, zaledwo mógł się ruszyć; w piersiach grało kiedy milczał; cichy głos był jego, kiedy przemówił: zdziwił się z razu stanem, w którym się znajdował i miejscem, po chwili wszystko sobie przypomniał; pamiętał każdy niemal wyraz w obłąkaniu powiedziany.
— Dziękuję ci, bracie, dziękuję za twoje staranie — mówił słabym i przerywanym głosem: — Bóg ciebie zesłał, bez ciebie byłbym zginął; miałem szalone zamiary. Ocaliłeś mnie; nigdy tego nie zapomnę. Ale kto jesteś? zapewne nie z tego miejsca; nie pamiętam, żebym cię kiedy widział. —
Nie czułem potrzeby robić przed nim tajemnicy z mojego stanu, powiedziałem szczerze kto byłem. To wyznanie wielce go uradowało; ale nie miał siły zdobyć się na wyrazy odpowiednie uczuciu; podał mi tylko rękę, ścisnął mię słabo, i prosił przedewszystkiem aby mu pomódz zmienić miejsce, gdzieby mógł wygodniej odpocząć, zaczem nabierze siły potrzebnej do powrotu. Nogi jednak nie służyły. Wziąłem go znowu na ręce jak dziecię, przeniosłem na suchsze miejsce, rozesłałem góralską moją guńkę i położyłem go na niej.
Gorączka odchodziła widocznie, ale osłabienie powiększało się, a z niem cierpienia. Wtedy dopiero miałem widok dziwny, cudowny. Dusza wrócona do zwyczajnego stanu, odzyskała uczucie wszystkich cierpień, i zarazem całą męską energję. Osłabienie, boleści mocniejsze od sił żywotnych, rozlały się po obliczu, ale nie mogły złamać wyrazu pewnej spokojności, pewnego poświęcenia się, w którem cała dusza na jaw występowała. Twarz ta wyglądała jak chmurka ozłocona blaskiem słońca; zdawała się w tej bladości śmiertelnej, w tej mgle najgłębszego smutku, promienieć wewnętrznym uśmiechem; widziałem świętą twarz męczennika. Wkrótce przejrzałem podobnąż duszę. Samo odkrycie mojego stanu, już nas połączyło wszystkiemi uczuciami i węzłami towarzysza broni, spółtułacza, Polaka, brata. Chory odpłacając szczerość szczerością, zrobił wzajemnie spowiedź własnego życia, otworzył całe serce, wyśpiewał całą pieśń swojego nieszczęścia; a kiedy mówił o żonie, o dzieciach, widać że dotknął najboleśniejszej struny. Konwulsyjna zmiana przebiegła jego oblicze, łzy potoczyły się w nadzwyczajnej obfitości, ale spokój przemógł. Widziałeś łzy z głębin duszy płynące, a jednak obok nich widziałeś moc męża silniejszą od boleści, która takie łzy wyciska. Nie wytrzymałem tego widoku, zapłakałem mimowolnie.
Nie znam nic bardziej wzruszającego jak łzy w oczach mężczyzny, ale mężczyzny z duszą mocną. Miałem ojca, który był jednym z tych ludzi silnej woli, nieugiętego charakteru, żelaznej duszy. Rzadko widziałeś uśmiech na jego twarzy, a smutku nigdy. Pamiętam, raz, było to w dziecinnych moich latach, doniesiono mu o śmierci brata, którego bardzo kochał. Przeczytawszy list okropny, załamał tylko ręce, ścisnął potem niemi głowę, i kilka łez po kamiennej twarzy spłynęło. Wstał, zamknął się w swoim pokoju, rzucił się na łóżko, obwinął głowę w poduszkę i w tej postawie dwie lub trzy godziny przesiedział; tylko kiedy niekiedy słyszeliśmy jakby głuchy ryk. Małem dziecięciem byłem wtedy: od owego czasu widziałem wiele ócz we łzach, ale ani rzewny płacz dziecka, ani łkanie kobiety nie robi na mnie takiego wrażenia jak jedna, cicha łza mężczyzny, przypominająca mi boleść mojego ojca. I dziś płaczę kiedy to piszę. Przyjmij zacny ojcze, te łzy jako jedyną cześć pogrobową, na którą dzisiaj zdobyć się mogę; kto wie, czy będę miał kiedy smutną roskosz złożyć je na twojej mogile!
Wzruszenie moje było bardzo widoczne, nie uszło uwagi chorego. Spojrzał na mnie z podziękowaniem, i wnet zmienił ton rozmowy. Zaczął mówić o Polsce, o swojej wierze w prędkie przesilenie obecnych jej nieszczęść, o rychłej zmianie naszego tułaczego położenia, o radości za powrotem do kraju, do domów, do rodzin; a obwodem tego kółka, przyszedł znowu do własnych nadziei, do swojej żony, do pewności, że ją wkrótce ujrzy.
— Bo ta moja słabość — mówił — nie ma nic strasznego. Dzisiaj czuję się znacznie lepiej. Tej nocy wprawdzie byłem bardzo słaby, nie miałem jeszcze nigdy tak gwałtownego przystępu maligny; widać że się gorączka przesiliła, bo teraz nic jej nieczuję, zostało tylko osłabienie, ale spodziewam się, że za dni kilka zupełnie do siebie przyjdę.
— Jednakże dziwna to słabość, mówił dalej po krótkim przestanku; dziwna ze swojemi widzeniami; gdyż wszystko prawie pamiętam o czem podczas gorączki marzę, a niektóre przywidzenia zostawiają po sobie szczególniejsze wrażenie. Jedno z takich widzeń miałem właśnie dzisiejszej nocy. Służący, który mię dogląda, myśląc zapewne, że usnąłem, wyszedł, zamknąwszy drzwi dobrze. Słyszałem to wszystko, bo tylko marzyłem snem gorączki. Wkrótce zdało mi się, że ktoś wchodzi, otworzyłem oczy i postrzegłem w istocie kogoś idącego ku mnie. Zdawało się, że nie było w nim nic nadzwyczajnego; z ubioru i całej postawy wyglądał jak zwykły góral; mimo to uczułem niepojętą jakąś trwogę, coś podobnego do owej trwogi dziecka, który ma odebrać karę z rąk groźnych, a jednak najmilszych, trwogę całkiem dziecinną przed chłostą ojca. Prawda i to, że gość mój miał wyraz nieugiętej surowości, zresztą niewypowiedzianie piękny, odblaskiem pewnej wewnętrznej potęgi. Zbliżywszy się do łóżka, powitał mnie najprzód słowami: — Niech będzie pochwalony! — A gdy nic na to nie odpowiedziałem, wziął mnie za rękę i rzekł: — Mój synu, tobie źle. — Te wyrazy tchnęły najczulszą dobrocią, ośmieliły mię, przeto odpowiedziałem: — Ale może być dobrze.
— Czegóż ci potrzeba?
— Mojej żony, moich dzieci. —
Góral obracał głową jakby nierad z mojej odpowiedzi.
— W tem jednem przyczyna twojej słabości, i wszystkich twoich cierpień. Źle robisz, że się poddajesz takim smutkom. Polakowi one dzisiaj nie przystoją: to grzech; tobie jednak przebaczony, bo wiele cierpiałeś. Dla tego wkrótce zobaczysz twoją żonę. —
Chciałem się zerwać, aby go uścisnąć przez wdzięczność. Przytrzymał mię:
— Wszak znasz źródło białego Dunajca?
— Jakże miałbym go nie znać? W istocie najulubieńsze to dla mnie miejsce. W moich czarnych godzinach tam najbardziej lubię przesiadywać, nigdzie nie myślę tak jasno, tak swobodnie o drogich mi istotach, jak tutaj, w tem ustroniu, przy tym szumie. Tu najbezpieczniejszy byłem przed ludźmi, a przyroda najzgodniej wtórowała moim marzeniom.
— Biegnijże, mówił góral, do źródła, tam twoja śmierć; jak ją znajdziesz, to żonę zobaczysz. Już tam czekają na ciebie.
— Kiedy w tej chwili rozbieram z zimnem zastanowieniem te wyrazy, nie znajduję w nich ładu; ale w pomięszaniu gorączki pochwyciłem je jak wyrocznię.
— Czy to być może! — zawołałem.
— Być musi, — odpowiedział.
— Któż wy jesteście, nieoceniony człowieku, że tak dobrze ludziom robicie.
— Nazywają mnie Strasznym Strzelcem — i odchodził.
— Zobaczęż was jeszcze kiedy?
— Na swoim pogrzebie —
Na to opowiadanie chorego nie mogłem się powstrzymać od podziwienia, przerwałem i zapytałem jak wyglądał? Chory opisał mi go takim zupełnie jakiego ja widziałem. Podziwienie moje było tem większe i widoczniejsze; chory zapewne je postrzegł i przypisał innym przyczynom.
— Ot! zwyczajnie, — rzekł, — gorączkowe mary. Tysiące podobnych przesunęło się w mojej słabości. Ale inaczej myślałem w owej chwili, po wyjściu widziadła.
— Wkrótce dała mi się słyszeć muzyka od strony źródła; smutna i wabiąca niezwykłym sposobem. Wyskoczyłem z łóżka jak leżałem i pobiegłem do źródła. Pamiętam rozpacz moją nie znalazłszy obiecanej żony. Kto wie na czemby się skończyło, gdyby nie twoja obecność kochany bracie. Możebym i znalazł był śmierć w Dunajcu. Dzięki Bogu przeszło wszystko jak mara.
Kończył właśnie te słowa, kiedy ujrzałem dwóch ludzi, śpiesznie idących od strony hamerni. Ujrzawszy nas, podwoili kroku. Kiedy nadeszli z uśmiechem powitał ich chory; byli to domownicy gospodarza, w którego domu Nikorowicz przesiadywał. Nie znalazłszy go w łóżku, zgadli od razu gdzie go szukać. Chory chciał iść, ale sił mu nie starczyło na tyle; trzeba go było nieść aż do mieszkania. Pomogłem służącym. W domu jeszcze spano. Złożyliśmy chorego w łóżku. Poczem go pożegnałem z obietnicą i postanowieniem jak najprędszego zobaczenia się.