<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Straszny dziadunio
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
„Żona“ Hieronima.

W dwa dni po wylewie rzeki Grocholski wczesnym rankiem wstąpił do mieszkania dwóch przyjaciół. Rodzina chłopska już się rozpierzchła na robotę po polach; na progu chaty skulona, zapuchła od płaczu, siedziała dziewczynka-znajda.
Patrzała uparcie w stronę lasu, nie spojrzała na wchodzącego. W chacie stara prababka przyjęła go kaszlem.
— Witajcie. Panowie, co tu mieszkają, poszli? — zagadnął.
— Poszedł jeden, ten biały, wesoły, poszedł. A ten czarny, ze szkłem, w komorze, w komorze!
Grocholski wszedł do alkierza. Żabba istotnie sechł nad książką, jak zwykle.
— Dzień dobry! Rucia niema?
— Niema — odparł grobowy głos, któremu towarzyszyło ukośne, niechętne spojrzenie w stronę natręta.
Pomimo to Grocholski usiadł na stosach pierzyn, zapalił papierosa i zaczął szturm do mruka:
— Czy Hieronim dostał gdzie smyczek?
Chudy palec Żabby wskazał na przeciwległą ścianę, gdzie instrument wisiał w komplecie.
— Aha, jest, to i dobrze. Powiedz mu, niech dziś w wieczór przyjdzie do naczelnika. Będę mu towarzyszył na trąbce. Złożymy koncert.
— Bardzo potrzebne! — zamruczał Litwin, nie odrywając się od czytania.
— Ty się na tem nie znasz.
— Chwała Bogu!
— Et, nieznośny jesteś pedant! Cóż u was słychać?
— Ja nie mam zwyczaju słuchać.
— Dziecko jest jeszcze? Nie oddaliście rodzicom?
— Musi być nie, kiedy jest — była logiczna odpowiedź.
— Szaniarski mówił, że ją Rucio traktuje, jak żonę.
— Nie wiem, jak się żonę traktuje, bom kawaler.
Grocholski parsknął śmiechem. Ton nosowy Żabby, spokój i flegmatyczna twarz, były nadzwyczaj komiczne.
Śmiech kolegi obraził Litwina. Drwiny znosił tylko od Hieronima. Obrócił się plecami do Warszawiaka, zatkał uszy rękoma, długi nos pochylił nad książką i zapadł w kompletne milczenie.
Grocholski pokręcił się jeszcze chwilę, porozrzucał papiery, popróbował skrzypiec, wziął jakąś księgę i wyszedł, gwiżdżąc.
Mała siedziała na temże miejscu, w tej samej pozycyi i patrzała na las.
— Jak się masz? a gdzie twój mąż? — zagadnął wesoło student.
Bez wahania wskazała ręką w kierunku wzroku i odparła poważnie:
— Poszedł tam.
— Czemuż ty nie poszłaś z nim?
— Nie pozwolił.
— Czekasz na niego?
— Czekam.
— Ot, daj pokój! Chodź ze mną! Ja ci nic nie będę zabraniać. Kupię nową sukienkę, czerwone trzewiczki i mnóstwo paciorków. Chodź, ja będę twoim mężem!
Dziecko spojrzało wściekłe na niego, pokazało język i, jak Żabba, odwróciło się impertynencko plecami.
Odszedł, śmiejąc się, jak szalony.
W południe Żabba, idąc z rachunkami do naczelnika, potknął się o dziecko na progu i zamruczał:
— Chodź ze mną.
Odmówiła mu. Odmówiła też wezwaniu na posiłek; nie ruszyła się, gdy gospodarze wrócili z pola.
Hieronim o zmroku, idąc z piosnką na ustach, z żartem w oczach, spotkał ją na drodze.
Wybiegła naprzeciw niego, dojrzawszy go cudem w ciemnościach, i powitała milczącym szczerym uśmiechem.
— Ejże, to ty? — zawołał uradowany — myślałem, że się kto o ciebie upomniał i zabrał.
— Albobym poszła! — odparła zuchwale.
— A jakby ojciec przyszedł?
— Niema ojca, niema nikogo. Nikt nie przyjdzie.
— Gdzieżeś była, nim cię woda porwała?
— Nie powiem, bo mnie tam odprowadzisz, a ja nie chcę!
— Oho! to stanowcze. Cóżeś robiła dziś?
— Czekałam na ciebie.
— A jadłaś cokolwiek?
— Nie.
— I ja nie. Ale płakałaś, niecnoto! oczy czerwone.
Skinęła główką, biegnąc obok niego i nie odstąpiła już ani na krok przez cały wieczór.
Przy ludziach nie mówiła nic, wodząc tylko po wszystkich oczyma, a po wieczerzy, gdy Hieronim zabrał się od niechcenia do piśmiennej roboty, usiadła cichutko, pragnąc tylko, by ją tak zostawiono w spokoju.
Grocholski przerwał skupienie naukowe. Koncert mu leżał na sercu; zanim przyciągnęła reszta towarzystwa, klął na czem świat stoi takie wakacye, dziki kraj, powódź i nudy!
— Czemuście nie wzięli z Petersburga małpy i pozytywki! — wołał Hieronim, podnosząc głowę od stronicy wyrachowań.
— Czemuś z tą radą na miejscu nie wystąpił?
— Nie miałem czasu o tem pomyśleć. Dziadunio mnie ambarasował razem z kochanym Wojcieszkiem!
— Albertem — poprawił Żabba.
— Palniesz bąka w wyliczaniu, gdy będziesz mnie musztrował! Gdzie tytuń?
— Na szafie.
— Cóż było z dziaduniem i Wojcieszkiem? — pytał Grocholski, zapominając o muzycznym popisie.
— Była farsa. Pewnego dnia wpada do mnie kuzynek, wyprasza Józefa z pokoju, nie podobała mu się świętobliwa mina skrzeka, i nuż mi prawić jakąś zawiłą, erotyczną historyę.
Małom jej słuchał, ale sens pojąłem.
— Dziadunio zabronił Wojciechowi się kochać, wybrał mu jakąś narzeczoną het, tam, w tym bobrzym kraju, w Mozyrskiem, kazał zachować dla niej nieskalane serce.
Aż tu Wojciech raptem się zakochał — owoc zakazany smaczny — ale boi się dziadunia. W prośby do mnie o firmę. Czemu nie? strasznie lubię płatać sztuki dziaduniowi. Afiszuję się tedy z panną tydzień, dwa, trzy. Nie wiem, co przez ten czas Wojciech skorzystał, mnie się okroiło z dziesiątek buziaków, z czego byłem najzupełniej zadowolony; grać rolę firmy bardzo mi przypadło do smaku. Czego się śmiejesz, Żabba?
— Z niczego — odparł Litwin.
— Dowód idyotyzmu, mój drogi, śmiech z niczego.
— Więc cóż dalej? — zagadnął Grocholski.
— Aha, dalej! Pewnego wieczora wracam z kursów, stroję się na jakąś hecę z panną, gdy mi wtem przynoszą list od dziadunia. Znam to pismo, wiążą się z niem wszystkie złe chwile w mem życiu! Otwieram, i cóż znajduję? Oto słowo w słowo, kreska w kreskę historyę owych trzech tygodni. Jak Wojciech przyszedł, co mówił, gdziem potem był, com robił, nawet czas i miejsce każdego z dziesięciu buziaków. Moja rola firmy tak tam była przedstawiona pesymistycznie, że mnie raptem odpadł gust do dalszego ciągu. Na końcu był zamieszczony rys dziejów Wojciechowej piękności. No, nie ciekawy, ale urzędowy autentyk. Otóż i farsę zrobiliśmy dziaduniowi! Posłałem list cały kuzynkowi i drapnąłem. Jestem pewien, że dziadunio już wie, gdzie jestem, co robię i że wam to mówię w tej chwili... I chcieliście, żebym o małpie pamiętał!
— Ktoś cię szpieguje z jego rozkazu.
— Niech go złapię tego faceta? Chyba Żabba?
Litwin na dźwięk swego nazwiska podniósł głowę i rozejrzał się błędnie.
— Czego? — spytał.
— Niczego, błotny słowiku!
— Pewnie też dziadunio wie o twej żonie — wtrącił Szaniarski.
— A jakże. Ani chybi. Ale to mniejsza. On się mnie wyrzekł w godzinę chrztu. Odtąd prześladuje niezmordowanie, jakby spełniał obowiązek najświętszy.
— W godzinę chrztu? Cóż to? chciał cię zostawić poganinem?
— Blizko tego. Trzeba wam wiedzieć, że u niego wszystko być musi na komendę. Miał dwóch synów i powiedział sobie: jeden mój wnuk będzie Litwinem, drugi Wielkopolaninem, i nuż zaczynać od chrztu. Paf! nazwali pierwszego Wojciechem na chwałę Bożą. Wojtaszek nie może im tego dotąd darować. Jak przyszła kolej na mnie, ojciec już nie żył — chciał dziadunio, bym się wabił Olgierd. I o włos się to nie stało. Byłbym bałwochwalcą wedle planu, ale matka zbuntowała się na tę zbrodnię. Dała mi patrona. No i za to wyrzekł się mnie dziadunio! Myślał, że bez jego rubli zostanę dzikim człowiekiem, kominiarzem, czy lokajem! Hej, hej! Bez pogańskiego imienia Litwin ze mnie! Twardą mam głowę. Rozbijałbym nią orzechy w potrzebie, i na złość dziaduniowi, koleguję z wami, zamiast ekonomować gdzieś w Mozyrzu.
Oczy chłopca zaszły skrami dumy. Zaśmiał się.
— A Wojtaszek kurczy się, lęka, drży, schnie ze strachu. Tfu! to mi życie! Jabym nie potrafił słuchać kaprysów, chybabym kochał. No, jakże, Groch? idziemy drumlić naczelnikowej to chodźmy prędzej, póki wcześnie! Ona mi zawsze na sen działa, a jeszcze pod wieczór, to gotówem zadrzemać na dobre! Nie męcz się tak, Żabba; zrobię razem ze swoją i twoją część! Idź spać!
Tu mała rączka dotknęła go; dziecko stało gotowe do drogi.
— Zostaniesz, mała — rzekł. — Ty się nie znasz na muzyce i na wdziękach naczelnikowej.
Wahała się jeszcze.
— No, dobranoc! Żabba zostaje, nikt ci krzywdy nie zrobi!
— A ty wrócisz? — spytała, gdy się pochylił do niej.
— Wrócę, wrócę!
— Chodźmy! — napędzał Grocholski — naczelnikowa czeka nas niecierpliwie.
— Bardzo to pochlebne dla męża! — zauważył Hieronim, rzępoląc ku uciesze całej wsi.
I tak minęło kilka tygodni. Rzeka, napsociwszy co niemiara, wróciła pokornie w dawne koryto. Grono inżynierów kończyło śpiesznie roboty.
Hieronim, który w swej dobroci odrabiał za niego naukową pańszczyznę, mrugał bardzo znacząco w stronę poważnego zwierzchnika, gdy ten patrzył gdzieindziej. Ruch nie był pochlebny dla wieku i urzędu męża pięknej pani.
Żabba jeden tylko nie okazywał zmiany usposobienia na myśl o Petersburgu.
Dziecko wciąż było z nimi. Daremne były poszukiwania i rozsyłane wieści. Nikt się po zgubę nie zgłaszał. Przyjaciele po naradzie postanowili ją zabrać z sobą.
Pewnego wieczora w biurze naczelnika Hieronim z Grocholskim wypłacali robotników od pomiaru, gdy jeden ozwał się znienacka:
— Pan obiecywał dziesięć rubli za odnalezienie rodziców tej małej, co siaduje na progu chaty, gdzie pan mieszka?
— Ano, to i cóż? — zagadnął Hieronim.
— Dajcie dziesięć rubli, panie; ja wiem.
— Czyjaż ona?
— Szynkarza w Wierzbówce. Pytał się o nią.
— Nie kłamiesz? — rzekł student, dobywając asygnatę. — Daleko to ztąd?
— Bogiem się klnę! Zresztą pan się przekona, Wierzbówka o dziesięć mil pod miastem. Cerkiew tam wielka, a szynkarz rudy. Wania Kruńców się nazywa.
Hieronim rzucił pieniądze i wypadł na ulicę. Nie chciał wyznać, że mu żal było dziecka, więc złością żal pokrywał.
Zastał ją, jak zwykle, na progu, smętnie wyglądającą jego powrotu, i napadł z góry, podniecając się krzykiem:
— Ah! ty mały kłamco! Mówiłaś, żeś sierota, a ojciec cię szuka! Wykierowałaś mnie na cygana, czy ludożercę! Powiedzą, że dzieci przywłaszczam! Nie byłabyś kobietą; ledwie ci zęby wyrosły, już zmyślasz i udajesz! Poczekaj, odwiozę cię do rodziców i poproszę, aby ci wsypali kupę rózeg na pamiątkę! Poczekaj! Nauczę cię katechizmu!
Rodzina gospodarza, zwabiona krzykiem, wyległa do sieni. Hieronim, sapiąc z gniewu, czy przykrości, powtórzył prawdę.
Dziecko powstało nieme, z zuchwałym błyskiem oczu. Nie broniła się i nie płakała.
— Dajcie mi jutro koni, gospodarzu — rzekł student — odwiozę ją szynkarzowi. Chodź, mała.
Obejrzał się. Nie było jej. Jak wąż wyśliznęła się z pośród otaczających i znikła.
— Pójdzie i utopi się! — mignęła myśl chłopca. — Wilki zjedzą! — poprawił się natychmiast.
— Mała! — krzyknął, wychodząc z chaty — chodź tu zaraz.
Żadnej odpowiedzi. Zbieg wypowiedział posłuszeństwo, umknął, przepadł w cieniach nocy.
— Światła! — zakomenderował student — chodźmy szukać.
Synowie gospodarza skoczyli za nim, wrzeszcząc, jak na wilczej obławie. Rozbiegli się na wsze strony. Pół wsi, zaalarmowanej wrzawą, podążyło za nimi. Latarnia Hieronima migała to tu, to tam na przedzie. On pierwszy dostrzegł drobny ruchomy przedmiot, toczący się, jak piłka, w stronę lasu, i dognał kilku susami.
— A, tuś mi, ptaszku! — zawołał zdyszany, rzucając latarnię i chwytając ją za ramię.
Szarpnęła się, zgrzytając zębami. Chciała zginąć z honorem, wyznał to w duchu chłopiec.
Podarła mu kurtkę, podrapała twarz, ugryzła w ramię; w garści u dzikiego dziecka został pęk jego jasnej czupryny. Pokonał ją wreszcie, i niosąc, zawrócił do wsi, nawołując towarzyszów wyprawy.
Już się nie tuliła do niego, jak wtedy, gdy ją niósł z powodzi. Teraz oparła mu obie pięści o piersi i odpychała od siebie prześladowcę. Oczy jej się paliły, jak fosfor.
Tak weszli do alkierza, gdzie ich powitał Żabba zdumiałem spojrzeniem.
— Patrz, com sobie zrobił! — śmiał się Hieronim, ocierając krew z twarzy i wskazując poszarpaną odzież.
— Ksantypa! — rzekł Litwin poważnie.
Więzień skrył się w najciemniejszy kąt izdebki i dyszał.
— A to żmija! Ledwiem dał rady! No, teraz noc całą trzeba wartować, bo tylko czeka sposobności, żeby znów drapnąć. To jednak rozczulające przywiązanie do rodziców!
— Dobrze, żem ja nikogo z wody nie uratował — zdecydował Żabba. — Krew ci płynie z twarzy.
— A płynie! Pazury, jak u kota! Tfu, co to złości w tem mizernem ciele. I gdzie się to mieści? Chcesz jeść, mała?
Milczenie. Zajrzał do niej. Siedziała zwinięta w kłębek, nieporuszona.
— Uważaj na nią, Józik, nim się posilę i wrócę od naczelnika.
— Uhm! Te dzieci, to skaranie Boże! Potrzebny ci był ten kłopot? Trzeba było oddać policyi! Zawsze sobie napytasz biedy przez to amatorstwo bachurów. Ciekawym, ile ich mieć będziesz, jak się ożenisz?
— Tuzin, braciszku! ani jednego mniej! To moje ostatnie słowo! Bywaj zdrów!
Chłopiec wybiegł z izby, nucąc wesołą jakąś zwrotkę.
Żabba mruczał niechętnie. I jemu żal było dziecka, przywykł do niego, wolałby nie mieć wcale, niż tracić. To też gderał zawzięcie na nieobecnego kolegę:
— Zawsze tak z nim, a wszystko z gorączki! Teraz pilnuj tego biedactwa. Nie słodko jej być musi w domu, kiedy się tak broni!
Zdjął okulary, poszedł w kąt.
— No, nie kapryś, dziecko. Te chimery do niczego się nie zdadzą. Wyjdź-no tu na światło. Biją cię w domu?
Łkanie było jedyną odpowiedzią.
— No, nie płacz. Nie możemy cię zabrać. Trzeba wrócić do ojca.
— Niema ojca! — zamruczała — Ja nie chcę wracać!
— To nie racya drapać Rucia. Toż jego boli.
— Niech boli! Po co powiedział, że kłamię i krzyczał? Ja jego nie cierpię!
— Kogo? mnie? — spytał wesoły głos na progu. — Co ty jej prawisz, Żabba?
— A nic! — odparł Litwin, wstając. — Nie chce wracać do domu.
— Dobra sobie.
— At, szkoda dziecka. Niechby się zostało.
— Milczałbyś! I mnie szkoda, pomimo, żem podrapany i pokąsany przez tę małą osóbkę! Cóż robić? Skończyłeś robotę, nie? Siadaj, zgryziemy ją we dwóch! Za tydzień jedziemy do Petersburga. Grocholski kwili gdzieś z naczelnikową. Mamy i jego część. Dajno cyrkiel i nie myśl o błaźnicy!
Nazajutrz wczesnym rankiem wózek wywiózł ze wsi zbiega. Żabba ją wsadził na wózek, uściskawszy serdecznie. Hieronim to klął, to gwizdał. Konie leciały cwałem. Wieczorem ujrzano wieś, woźnica wskazał ją biczyskiem.
— Ot i Wierzbówka! Widzi pan karczmę? Tam na progu, w czerwonej koszuli, to szynkarz.
Wóz stanął. Szynkarz wyjął fajkę z ust, zdjął czapkę i postąpił kilka kroków, zataczając się.
— Aha! pan ją przywiózł! Wilki jej nie zjadły! Nu, idź do izby! Dostaniesz od gospodyni!
Dziecko przytuliło się do studenta, drżąc febrycznie.
— To nie wasze? — zagadnął Hieronim.
— Boże broń! Cudze! Darmozjad! Już cztery lata, jak mi zostało na karku!
— Czyjaż ona?
— A tego pana, co tu mieszkał!
— Gdzież rodzice? Pomarli?
— A niby pomarli.
— Jakto niby?
Hieronim poczuł, jak drobne palce dziecka wpiły mu się w dłoń.
— A tak! Przywieźli go z młodą żoną i tą małą w kołysce; mieszkał u mnie, nudził, polował, żeby czas zabić. Żona zrazu płakała: potem zaczął tu zjedżać prokurator z miasta — mąż polował. Raz wracał późno, zajrzał przez szybę, coś mu się nie podobało; młody był i zły, a w strzelbie miał dwa naboje. Więc wpakował jeden prokuratorowi w głowę, a żonie w piersi drugi, i nie chybił! Gwałt się zrobił. Zastaliśmy go, jak nabijał strzelbę dla siebie; nie dali mu dokończyć, wzięła policya! Ot, jak było!
— I cóż się stało z tym biedakiem?
Gorące wargi dziecka spoczęły na dłoni chłopca; dziękowała mu za to słowo, może pierwsze dobre, co posłyszała o ojcu.
— Walał się dwa lata po tiurmach i umarł. Dziecko mi zostało, istny czort. Złe, uparte, leniwe! Obrzydły mi sceny z nią w domu, a tu się nikt nie zgłasza. Niełakoma gratka. Córka mordercy! Tfu! Może pan wstąpi na zakąskę?
— Dziękuję... Wyratowałem ją z rzeki. U was wody niema?
— A niema. Na tydzień przed powodzią uciekła. Gdzieś się błąkała tymczasem po kraju. Nu, podziękuj panu i marsz do domu! Słyszysz?
— Na co ona wam? — rzekł chłopak. — kupiłem ją sobie od śmierci, niech zostanie. To moja krew.
Twarz dziecka, zalana łzami, podniosła się ku niemu; nie zważał na to.
— To pan jej krewny! Nu, ja zawsze mówiłem gospodyni, że swoi się upomną o swoje i zapłacą za utrzymanie.
— A ile chcecie?
— Sto rubli. Warto; odzienie w kawałki leci, trzewików nie nastarczyć, a co natłukła naczyń przez te cztery lata, to i nie zliczyć!
— Macie może jej papiery?
— Jest skrzynka. Reszta gratów poszła na pogrzeb kobiety i na koszta.
— Dobrze, dobrze! Dajcie skrzynkę!
Szynkarz pobiegł do chaty, a Hieronim tymczasem oparł obie ręce na ramionach dziecka i spytał:
— Czemuś mi tego nie opowiedziała sama?
— Bałam się. Śmiałbyś się z tatusia, jak oni, a na matkę pluli! Oh! ja nie chcę, żeby się z tatusia śmieli, nie! A potem powiedziałeś, że kłamię, widzisz, toś ty kłamał!
— Ja, dziecko, ja! Będę ci odtąd wierzył na słowo; pojedziemy razem.
— Razem! — zaśmiała się przez łzy, obejmując jego szyję rączkami i chowając promieniejącą twarzyczkę w jasne włosy opiekuna. Serce jej skakało pod jego dłonią, jak szalone!
— Macie, panie, skrzynkę! — przerwał szynkarz.
Chłopak przejrzał papiery. Było ich dosyć dla policyi. Zapłacił za nie sto rubli. Był to owoc dwumiesięcznej wakacyjnej pracy.
Szynkarz począł błogosławić i dziękować; zjawiła się też gospodyni i dwie córki.
Mała, oparta dumnie o studenta, patrzała na nich z bezmierną pogardą. Wiedziała ona z czteroletniego doświadczenia, co warte słodkie ich miny i uśmiechy.
— Cóż, panienka, do swoich wracasz? — ozwała się do niej gospodyni, szorstką ręką dotykając twarzy.
Uchyliła się od pieszczoty dość niegrzecznie.
— Pojadę, gdzie on! — odparła krótko.
— Szczęść-że ci Boże! Może chcesz jeść na drogę?
— Jak zechcę, to on mi kupi!
Wózek ruszył z powrotem. Woźnica uśmiechnął się lekko, oglądając się za siebie.
— I za co pan zapłacił sto rubli? — ozwał się.
— Albo co?
— Cztery lata ją morzyli głodem, ubierali w łachmany, chodziła boso, a co tamte dzieci stłukły, na nią zrzucały. A co ona im się napracowała!Czy nie tak, mała?
— A tak, ciągle bili.
— Za to cię teraz nikt nie trąci. Bądź spokojna; znam twe pazurki i będę ich się strzegł na przyszłość.
Spojrzała żałośnie na ślady podrapań i spuściła pokornie główkę.
Nakarmił ją na popasie, ułożył do snu i sam drzemał całą drogę, spokojny, że już nie spróbuje ucieczki.
Głośne okrzyki zbudziły go nagle.
Stali we wsi. Koledzy otaczali wóz tłumnie.
— A to co? Odwiozłeś małą! — wołał Żabba, uśmiechnięty radośnie.
— Gdzież Wierzbówka? — badał Grocholski.
— Na karcie geograficznej szczegółowej.
— A szynkarz? a rodzice?
— Woda ich zmyła.
— Jakto? wszystkich?
— I wszystko! nawet patent na wódkę.
— Et, bredzisz!
— Et, czas mi zajmujesz!
— Ach, ty smyczku!
— Ach, ty pusty futerale od fleta!
Wózek ruszył dalej wśród śmiechu. Żabba przyczepił się do skraju i jechał, trzymając się szerokich pleców woźnicy.
— Dziecko nasze?
— I jak jeszcze nasze! Masz, czytaj!
Litwin wziął podany papier, zmrużył oczy.
— Zapomniałem okularów! — rzekł desperacko.
Stanęli przed chatą. Wysiedli wszyscy, po chwili zebrała się reszta kolegów.
Żabba wsadził szkła na nos i zaczął na głos czytanie:
— „Roku 18** maja 14 dnia ochrzczono w kościele parafialnym katolickim, w Poniewieżu, dziewczynkę, córkę Kazimierza i Maryi małżonków Obojskich, imieniem Bronisławy Maryi Kazimiery.“
— Gwałtu! — wykrzyknął Żabba, przerywając czytanie — to ona, ta mała!
— Ona! — pochwalił Hieronim.
— Hurrah Delfin — wołał Grocholski.
— A co? To dlatego, że nie myślę o naczelnikowej. Kobiety strasznie zabijają spryt w człowieku! Dowód na tobie! No, dosyć, nie czytaj, Żabba, kto ją do chrztu podawał, ochrzcimy ją po swojemu. Hola, Szaniarski skocz po butelczynę! A kto na kuma?
— Ja! — ozwał się Żabba.
— To dobrze! A imię?
— To już ma! — protestował Grocholski.
— Głupiś! Nie będziemy, wołając, recytować całej litanii!
— Marya — podał Grocholski.
— Czyta się naczelnikowa! Imię twojej damy! Nie chcę, żeby była do niej podobna.
— Kazimiera! — szepnął Żabba.
— Czekaj, co to znaczy? Kazi, to jest psuje, mir — spokój. Pfe! Ma ona nam psuć spokój, nie pozwalam!
— Bronisława, brzydko! — skrzywił się Grocholski.
— Jak dla kogo! Dla zaczepiających — tu się ukłonił w stronę warszawiaka — niewiele obiecujące, ale dla prawnych posiadaczy cenne! Niech będzie Bronisława! Co, mała, zgoda?
— Tatuś mnie Bronką nazywał — szepnęła.
— A co! Będziesz tedy Bronisławą, i obyś była wierną nazwie. Ty tego nie rozumiesz tymczasem, ale kum rozumie, niech ci to wytłómaczy w czas i porę właściwą. Słyszysz, Żabba? Przeczytaj w katechizmie o obowiązkach chrzestnych rodziców. Rozumiesz? Gdzież ten Szaniarski z winem? Pić chcę, jak sikawka straży ogniowej. Czego szukasz, Żabba.
— Szukam listu.
— Jakiego listu?
— Do ciebie od dziadunia. Przyszedł wczoraj...
— Coo! — pan Hieronim siadł, wytrzeszczając oczy. — Bogi piekielne, cóż to nowego? A co, nie mówiłem wam, że on już wie, gdzie ja jestem?
— I co robisz w tej chwili! Pewnie się zaprasza na kuma! Nazwie ją po litewsku, Biruta! — zaśmiał się Grocholski.
— Gdzież ten list, marudo? — wołał student.
— Aha, gdzie? Albo ja wiem! Zawsze mi głowę zdurzysz swoją gorączką. Gdzieś go schowałem, bo z pieniędzmi.
— Z pieniędzmi! Świat się kończy!
— Ot, jest, masz!
Chłopiec zapomniał o pragnieniu i figlach. Podarł kopertę, uszkodził trochę pismo i zaczął czytać, komentując każde słowo.
„Jeżeli pamiętasz, że masz dziada“ — oho, ktoby nie pamiętał — „któremu byłeś całe życie zgryzotą“ — bodajby cięższych nie miał — „to wymagam, abyś wnet, po otrzymaniu niniejszego stawił się osobiście u mnie.“ — Ciekawym, po co mu potrzebne oglądanie tej zgryzoty. — „Wiedząc, że żyjesz w nędzy i korzystasz z publicznej jałmużny“ — co! sfiksował stary — „posyłam ci na koszta podróży sto rubli, wymagając ścisłego rachunku i oddania tego, co pozostanie.“
— Tfu, do dyaska! ja, Hieronim, mam jechać za cudze pieniądze i gryzmolić jakieś rachunki? Dziadunio dostał rozrzedzenia mózgu!
— No, czytaj dalej!
„Mieszkam, jak zawsze, w Tepeńcu, powiat Mozyrski i czekam ciebie. Twój dziad, Polikarp Białopiotrowicz.“
Student zmiął list w gałkę i cisnął ją pod sufit, pieniądze rzucił na stół, siadł, wziął pióro i zaczął coś pisać.
— Jest wino! — wołał Szaniarski, wchodząc.
— Pijcie sami! Mnie, po każdym liście dziadunia, jakby kto żółcią potraktował. Zatruje mi humor na trzy doby! No, odpiszę mu choć raz!
Pióro skrzypiało zajadle. Koledzy rozgościli się po łóżkach i stołach, wzięli dziewczynkę i wywiadywali się wszystkiego z własnych ust ofiary. Opowiadała teraz chętnie i roztropnie szczegóły czteroletniej niewoli; o śmierci rodziców milczała uparcie.
Nagle Hieronim wstał.
— Gotowe? — spytano.
— Uhu! — odparł.
— To czytaj.
„Szanowny dziaduniu! Jeżeli korzystam z jałmużny publicznej, to do tej publiki cię nigdy nie zaliczałem! Sto rubli odsyłam bez rachunku, na inny użytek! Jeżeli będę miał czas i ochotę, to przyjadę do ciebie za własne fundusze, terminu nie określam, i pozostaję pamiętnym wnukiem.“
Zwinął list, wsunął do środka pieniądze i odsapnął.
— Aż mi lżej! No, dajcie kieliszek! Zdrowie Bronki, na szczęśliwy powrót i pomyślne kursa! Dajcie i mojej żonie kropelkę!
— Na szczęśliwe pożycie! — rzekł Grocholski.
— Nie wspominaj tego, bo mi naczelnik staje w oczach.
— Więc nie jedziesz w Mozyrskie? — zagadał tę kwestyę adorator naczelnikowej.
— Najpierw dajcie mi sposób przeistoczenia się w kaczkę, bo tam dostać się można za pomocą pletw i skrzydeł, inaczej wcale nie. To kraj ziemno-wodnych istot!
— Statki kursują po Prypeci podobno.
— A niech sobie kursują zdrowe. Jak mi się zechce eksploracyjnej wyprawy, to ruszę. Tymczasem pijmy i hajda do Petersburga. Dziadunio dostanie ataku apopleksyi, gdy mój list otrzyma!
— Albo to prawda — wtrącił Żabba — on innej odpowiedzi nie czeka! Umyślnie tak napisał, żeby sto rubli odzyskać. Już ja go znam.
— A często ty masz podobne odezwy? — spytał Szaniarski.
— Miałem ich pięć w życiu. Ilekroć mnie coś złego spotkało. Oj, ten dziadunio! Pierwszy list przyszedł, jakem matkę kładł w trumnę. I wiecie, co w nim było? Żem to ja ją do grobu wtrącił, ja, com ją kochał i czcił, jak świętą! Miałem wtedy lat czternaście, zostałem sam! Pochowałem matkę i przysięgłem na jej grobie dawać sobie sam radę na świecie, i prędzej zamrzeć z głodu niż poprosić o pomoc dziadunia! W dwa lata potem otrzymałem drugi list. Dowiedział się, żem chorował przed egzaminami, chciałem zostać drugi rok w klasie. Radził, bym dał za wygraną zarozumiałej pewności siebie i poprosił go o pomoc, której może udzieli. List cały był jedną obrazą i obelgą. Zgrzytnąłem zębami i, słaniając się na nogach, poszedłem na egzamina. Zdałem je w gorączce. Matka tam chyba modliła się za mnie i wyprosiła patent. Odwieźli mnie koledzy do mieszkania, i gdyby nie Żabba, poniósłbym świeżutki patent świętemu Piotrowi, jako certyfikat zgonu. Trzeci raz w Petersburgu to było. Rozmyślaliśmy z Żabbą, jaką drogę obrać, do których wrót wiedzy zapukać, jak krajowi najlepiej usłużyć; przychodzi list: „Zostań doktorem, chcę mieć swego medyka! radzę ci to ze względów dziedzictwa; jak mi usłużysz, to ci co zapiszę.“ Dosyć tego; poszedłem w drugą stronę, na inżyniera. Trafił dobrze dziadunio, bo trzeba wam wiedzieć, że boję się okropnie umarłych i chorych! Czwarty raz pisał w sprawie Wojciecha, a oto piąty!
Student kopnął nogą niewinny papier.
— I nigdy nie odpisywałeś?
— Owszem, zawsze, ale Żabba konfiskował odpowiedzi przez oszczędność marek! Dzisiejsza pójdzie!
— Czego on chce właściwie od ciebie?
— Kat go wie! Chce dokuczać, musi mu to sprawiać przyjemnosć, jak mnie kieliszek wina, a Grocholskiemu buziak naczel...
Zaczęty wyraz skonał na ustach chłopca, podskoczył, jak ruszony sprężyną.
Naczelnik stał w progu.
— Panowie, do roboty! Jutro wyjeżdżamy! Spieszcie się. Białopiotrowicza zabieram z sobą; reszta niech kończy zadania!
Mane, Tekel, Phares! — zamruczał Hieronim, idąc na wezwanie.
Reszta się rozpierzchła, podniecona nadzieją wyjazdu.
Bronka po swojemu usiadła na progu, nucąc dziecięcym głosikiem piosenkę, którą wczoraj śpiewał Hieronim. Była nad wyraz szczęśliwą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.