Straszny dziadunio/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszny dziadunio |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Hieronim, słyszysz, wstawaj! A, to sen do zazdrości! Hieronim, Rucio, to ja, Żabba!
— To mi dopiero nowina! — odparł z pod burki stłumiony, zaspany głos. — A czego tam chcesz? Pali się?
— Wstań, to zobaczysz!
— Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać, ani patrzeć.
— Ano, to się utopisz!
— Coo?
Z pod burki wyjrzała na świat rozczochrana, płowa czupryna, potem ręka, potem senna twarz młodego człowieka.
Ziewnął przeciągle, pięściami przetarł oczy i spojrzał.
— Bogi Olimpu i Walhalli! Co to, potop? — krzyknął, porywając się na równe nogi.
Było czego się dziwić. Chłopski alkierz, gdzie się to działo, po ramy okien pełen był wody. Wszystkie sprzęty były już zatopione; szczelinami wdzierał się nurt, sycząc; wokoło panowała głucha cisza, tylko zdala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk bydła.
Zbudzony, stojąc po kolana w wodzie, rozejrzał się zdumiony.
— Co milczysz! — krzyknął do towarzysza — gadaj, co się stało?
— Powódź — lakonicznie odparł zagadnięty.
— Wieś zatopiona? Gdzie koledzy?
— Zatopiona. Koledzy bezpieczni pod lasem. Ja zaszedłem po ciebie.
— Rychło w porę! — zamruczał pan Hieronim — o włos nie zginąłem przez twą troskliwość.
— Spałeś jak pień!
— Jak pień! Zgrabna metafora. Ciekawym, jakbyś ty spał, gdybyś wrócił z linii po trzech dniach roboty.
— Grocholski był z tobą, a jednak pierwszy się stawił na alarm.
— Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej. Zakochani mają zawsze lekki sen, jak panienki. Nieprawdaż?
— Musi być — odparł Litwin.
Tu pan Hieronim zakrzątał się, brodząc po wodzie i monologując pod nosem:
— Już wiem, to mi pewnie dziadunio nasłał to nieszczęście za to, żem nie chciał pójść na medycynę. Bogi piekielne, czy jest w waszej śpiżarni mąk gorsza od doli studenta na praktyce? Jako Hiob wyjdę z tej okazyji, jeśli życie zachowam. Tłumok w wodzie, odzienie wniwecz; moje rachunki, plany, pożarła ta ciecz nikczemna. Dobrze, że choć skrzypce w całości. A masz czółno, Żabba?
— Niema — odparł spokojnie.
— Jakto, niema? Piechotą pójdziemy po wodzie?
— A juści. Albo to dla ciebie co nowego? ty, Delfin?
— Otóż to! Dlategom nierad mej reputacyi marnować w tej odzieży! Hm, a gdzież-to smyczek? Leżał na oknie, czy pod oknem! Przepadł! Doprawdy, czuję i w tem palec dziadunia. On ma jakieś konszachty ze złemi mocami i używa ich na moją zatratę. Oj, oj! Niema smyczka, niema!
— Porzuć gadanie i chodźmy — wtrącił Żabba.
— Łatwo ci to powiedzieć! Ale ja, z duszą muzykalną, cierpię nad tą stratą!
Chłopak załamał ręce patetycznie, oczy mu się jednak śmiały.
— Dajże pokój, albo to czas błaznować?
— Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas, bo inaczej, cóż robić z życiem! Trzeba będzie dostać żółtaczki, zapchać mózg cyframi, tak wyglądać jak ty, skrzeku pospolity!
Przy tej oracyi pan Hieronim wziął zmokły tłomoczek na plecy, skrzypce pod pachę i wydostał się oknem na świat boży. Kolega zebrał resztę manatków i podążył za nim, nieobrażony bynajmniej zoologiczną przenośnią swego nazwiska.
— Słuchajno, Żabba, a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem? Prowadź, bo doprawdy zgłupiałem ze snu i paniki. To nie moja specyalność wodna komunikacya.
— Tędy — rzekł Żabba — widzisz, koledzy na górce!
— Ah! widzę, że idziemy prosto na doły z gliną! Śliczna awantura! I to morze było wczoraj nikczemną kałużą. I wierz tu pozorom. Chłopi uciekli i wrzeszczą. Głupi naród! Co to im pomoże! Ale że mnie ten wrzask nie zbudził!
— Kiedy bo spałeś jak pień!
— Jak pień! Ten zawsze swoje — mruknął młody chłopak i umilkł na chwilę.
Woda dochodziła im do pasa, prąd walił z nóg, targał tu i tam. Było dziwnie przykro borykać się z rozpętanym żywiołem, nie wiedząc gdzie, i co się ma pod stopami, bo woda rozmulona, pełna zielska, była czarna, jak atrament.
Nad tą wodą sterczały dachy chat, łby bydła, drzewa lasu — i na wzgórzu tłum ludności, zbitej w niesforną, wyjącą gromadę.
Pan Hieronim z za pleców kolegi spojrzał w stronę lasu, odmierzył okiem odległość i zaśmiał się niefrasobliwie.
— Stroiki inżynierowej musiały uledz smutnym wypadkom — zauważył wesoło.
— Zostały w chacie podobno.
— Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia. Siedziałaby w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty. Będzie miała naukę na przyszłość. Potrzebna nam tu, jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko odrabiać. Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody! — Chłopak odsapnął, bo go już nurt za piersi chwytał.
— I powiedz mi, Żabba, zkąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości, przez jednę noc?
— Z gór — wygłosił zapytany.
— Ale z jakich?
— Zkąd ta rzeka płynie.
— Gruntownie znasz kwestyę! Cóż to! Alpy, Himalaje, Andy?
— Góry i kwita.
— Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiejskiej szkółki na zarysy geografii!
— Nie durz mi głowy! — burknął Litwin.
— To dopiero głowa drogocenna! Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że makby się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie probował walczyć na języki z panem Hieronimem. Drwin jego i przedrzeźniań bała się cała akademia.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci czarnych, a jednę jasną, i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.
— Salve! Salve! — wołał pan Hieronim, wyprzedzając Żabbę — nie krzyczcie! Wierzę w wasze dobre intencye co do mej osoby! Jestem wam mocno obowiązany, a jak będę w możności odwdzięczenia, to klnę się na bogi, że sam się pierwej uratuję, a po was poślę modły do nieba! Witajcie, witajcie!
Żabba, słuchając tego, uśmiechnął się lekko.
— Ja przyszedłem przecież! — wtrącił.
— Aha, dopominasz się solidniejszej wdzięczności — śmiał się pan Hieronim — bądź spokojny. W takim razie poślę po ciebie tego raka, co to chodził po drożdże na Podlasiu.
— Hm, ta dobrze! Już wolę modły!
— Jak się masz, Ruciu, jak się masz? Tędy, tędy! — wołano ze wzgórza.
Chłopak dopadł stromego brzegu, rzucił nań swe mienie, potem wdrapał się jak kot, pomógł Żabbie, i dopiero wtedy otrząsnął się z wody i ukłonił całemu towarzystwu.
— Staję do apelu, panie naczelniku! — ozwał się do średnich lat mężczyzny. — Rzeka odarła mnie z owoców pracy, nie mam nawet ołówka!
— Dobrze, że żyjemy i kasa uratowana! — odparł naczelnik.
— Ale moje suknie tam! — wskazała desperacko pulchną rączką dama różowa i biała, uczepiona do naczelnikowskiego ramienia.
— I mój frak przepadł — jęknął Grocholski melancholijnie.
— Szkoda! — zaśmiał się Hieronim. — Zagrałbym wam Tadeusza, żeby nie to, że i mój smyczek zginął!
— Ale widok przepyszny! — ozwał się naczelnik.
Wszyscy spojrzeli na rzekę. Istotnie, widok był piękny grozą i ogromem.
Niewielki potok, płynący wczoraj jeszcze o kilkaset kroków od wsi, leniwy, cichy, przez pół doby urósł do niezwykłych rozmiarów.
Olbrzymiemi wałami parła fala przed sobą środkiem prądu stogi siana, deski, zielsko, liście, gałęzie, wszystko splątane w bezładny kłąb.
Huk i wrzenie kotłowało się jak w zbuntowanem mieście, rzeka wyglądała jak lud rozjuszony, pijany, ryczący, żądny krwi i ognia.
— Przypomniała babka dziewic wieczór[1] — zauważył Hieronim, trącając lekko Grocholskiego.
— Cóż, Jasiu, nie popłyniesz na ratunek sukni damy twego serca? — zagadnął zcicha.
— Tej sztuki nawet tybyś nie dokazał.
— Doprawdy? czy wiesz o jakich ważnych przeszkodach?
— Wiem: niemożliwość!
Oczy chłopca zamigotały sinawym błyskiem polerowanej stali.
— Niemożliwość! Hieronim Białopiotrowicz, wasz sługa, nie wie, co to za facecya, co się tak brzydko wabi!
— Et, porzuć — wtrącił Żabba — choćbyś chciał, to nie możesz wyłowić smyczka!
— Milcz! nie otwieraj krwawiących się ran, bo jak się rozgniewam, to cię wrzucę tam, gdzie najady przymierzają sukienki naczelnikowej, będziesz dopiero krzyczał z zachwytu!
Koledzy parsknęli śmiechem. Litwin skrzywił się jak ktoś, co chce kichnąć, a nie może i mruknął uparcie:
— Ale, taki smyczek przepadł całkiem!
— Masz, idź go poszukaj! — zawołał swawolnik, porywając czapkę towarzysza i ciskając ją daleko w wodę.
— Ajej, ajej, ajej! — lamentował poszkodowany — jedna była, nowiutka. Teraz mi słońce mózg przepali!
— Niewiele go znajdzie! Aha, nie śmiej się, nie lamentuj, nie biegaj jak kura za kurczętami! Skacz, Żabbo, jeszcze ją dogonisz!
— Bodaj ci się dziadunio przyśnił!
Hieronim chwilę patrzył na niezaradność kolegi, potem skoczył na brzeg, wywrócił w powietrzu koziołka, wpadł w wodę, dognał czapkę, chwycił ją w zęby i, bawiąc się siłą prądu ze spienioną falą, w parę minut stał już na lądzie.
— Brawo! — zawołała piękna pani — pan pływasz jak ryba.
— Czy to komplement, Grocholski? — szepnął Hieronim.
— Domowego wyrobu — odparł któryś z kolegów, bo Grocholski uśmiechnięty odpowiadał damie:
— Dla niego to zabawka! W naszych oczach przepływał Newę pod Kronsztadem. Daliśmy mu wtedy przydomek Delfina.
— Panowie! — zawołał naczelnik, który, nie mieszając się do rozmowy, z lunetą przy oku śledził bieg rzeki — patrzcie tam w lesie, między drzewami, coś płynie.
— Gdzie, gdzie? — wołała krótkowidząca pani, mrużąc oczy i skubiąc męża za rękaw — co płynie? gdzie? pokaż, pokaż, mój drogi!
— Płynie dach, a na dachu coś siedzi, niby gęś, niby pies! — pouczył uprzejmie Hieronim.
— Jaka gęś, jaki pies? — wtrącił Żabba.
— Pstrokata! Może to zresztą koza, ma na sobie trochę czarnego i trochę białego! Widzisz przecie!
— Człowiek płynie!
— Ty wszędzie widzisz nadzwyczajności!
— Ale kiedy to naprawdę człowiek — kobieta!
— Może nawet młoda i ładna, do ciebie podobna!
— Panowie, to rozbitek, tonie, słyszycie! — wołał naczelnik, odejmując lunetę od oka.
Zamilkli wszyscy. Dach się zbliżał, rzucany tu i tam prądem, chwilami fala nakrywała go zupełnie, chwilami wyrzucała na powierzchnię. Wnet nawet naczelnikowa dostrzegła postać ludzką, przyczepioną do szczytu, i do wszystkich uszu doleciało rozpaczne wołanie ratunku.
— Aha, ratuj! Niema czółna! — rzekł Grocholski, oglądając się wokoło.
Hieronim milczał, stalowe jego oczy nie schodziły z rozbitka, nie śmiał się.
— Delfin — szepnął Żabba — skacz; szkoda człowieka!
Inżynier dosłyszał i obejrzał się niezadowolony.
— Co pan robisz — upomniał Litwina — oliwę lejesz na ogień! Ten szaleniec gotów na wszystko!
— Wiem, panie naczelniku! Nic mu się nie stanie.
Hieronim się roześmiał.
— Nie darmo żyjemy tyle lat, jak bracia. Żabba szynkuje moją skórą, jak własną. Bądź spokojny, brateńku, nie trzeba mi zachęty. Czekam tylko, żeby się to zbliżyło dostatecznie. Przyniosę ci w prezencie tę ładną kobietę!
— Okropność, pan się utopi! — krzyknęła, blednąc, naczelnikowa.
— Ej, broń Boże! No, teraz dobrze, w miarę! Hop!
Nim się zdołano obejrzeć, chłopak już zrzucił surdut i buty — płynął ukośnie pod prąd, na środek. Towarzystwo skupiło się na brzegu, śledząc z natężeniem tę walkę. Naczelnik oddał szkło żonie i uśmiechał się z zadowolenia, Grocholski bił brawo, Żabby oczy, zwykle trochę senne, błyszczały niepokojem i dumą. Zszedł nad samą wodę i cisnąc w ręku ogromną gałęź, obojętny, że mu rzeka dochodziła do kolan, gotów był rzucić się na pomoc druha, choć pływać nie umiał i choć obaj kłócili się całe życie.
Ale Delfin nie potrzebował pomocy.
Sapiąc, parskając, miażdżąc fale siłą pięści, płynął wciąż, nie ustając i nie słabnąc. Czasem wstawał nawpół i śledził ścigany przedmiot, czasem jego jasną głowę nakrywał bałwan, ale przestrzeń dzieląca go od dachu zmniejszała się z każdą chwilą, a prąd, druzgocący całe osady, oślizgiwał się bezsilny po smukłych, sprężystych członkach nieustraszonego chłopca!
— Brawo! — krzyknął Grocholski.
Mokra, pełna zielska i szlamu głowa wyjrzała obok dachu, nerwowa dłoń chwyciła rozbitka. Nieszczęsna kobieta, czy koza rozpaczliwie trzymała się drzewa; obrońca, wisząc w powietrzu, zdyszany, nie mogąc dobyć głosu z zalanego wodą gardła, szarpnął ją z całych sił. Szczap deski, do którego wpiła się rękoma, oddarł się z trzaskiem, krzyknęła okropnie i, nie puszczając drzazgi, zsunęła się w rzekę. Woda trysnęła, zakrywając wszystko, znikli oboje. Dach, uwolniony od ciężaru, podniósł się nieco i popłynął szybciej.
Po chwili z pośród huczących bałwanów ukazały się dwie głowy. To Delfin wracał, wolniej, mozolniej z ładunkiem.
Prąd go już targał i zawracał, szamotali się ze sobą w wielkiej ciszy, bo patrzący, tamując oddech, czekali, jak się to skończy, i nie wołali już brawo.
Hieronim dyszał, pracując jedną ręką, coraz częściej ginął pod falą, ale, pomimo osłabienia, trzymał mocno trofea swej wyprawy, kobietę omdlałą, siną, może martwą.
— Rucio, Rucio! — krzyknął Żabba.
Głos przyjaciela ocucił zmęczonego. Zebrał resztę sił, rzucił się naprzód. Główny prąd został za nim. Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt. Żabba wszedł po ramiona w wodę, rzucił mu gałęź.
— Brawo, Delfin!
Krzyczał Grocholski, inżynier, piszczała dyszkantem inżynierowa, krzyczeli obaj koledzy. A biedny Delfin, zziajany, bez tchu, blady jak ściana, leżał na brzegu, ociekając wodą, chrapiąc jak zdławiony zwierz i trzymając wciąż za ramię drobną postać rozbitka.
Żabba ukląkł nad nim i podczas, gdy inni zajęli się uratowaną, on ocierał twarz i ręce przyjaciela, powtarzając uparcie:
— A co? ja mówiłem, że mu to nic! Ja mówiłem!
— Uf! — odsapnął wreszcie Hieronim, siadając na ziemi — szkoda, żem o zakład nie poszedł. Zasłużyłem sobie na dobrą indemnizacyę! Uf! tom się zmachał!
— A ja mówiłem, że to kobieta! — szepnął Litwin.
— Czy żyje przynajmniej? Podobna do ciebie? — zagadnął chłopak, oglądając się wokoło i wstając.
— Żyje, biedactwo, żyje! — wołała pawim głosem naczelnikowa.
— Pokażcie mi ją! Może to syrena?
— Aha syrena! — parsknął śmiechem Grocholski, odstępując od leżącej na trawie ofiary powodzi.
Hieronim spojrzał ciekawie i skrzywił się.
Przed nim, okryta pledem inżynierowej, leżała dziewczynka kilkoletnia, drobna, chuda, sina!
Miala na sobie strzępy grubej koszuli, czerwoną wyszarzaną spódniczkę do kolan, bose, ciemne nogi krwawiły się w kilku miejscach, malutką jak pięść twarzyczkę zakrywały zupełnie roztargane czarne włosy, pełne zielska i szlamu.
W kurczowo zaciśniętej ręce trzymała wciąż drzazgę dachu, a wyglądała bez życia.
— Ten patyk z suchej miotły już nie zipie! — zawołał Hieronim, klękając nad nią.
— Owszem, owszem! — wołała pani naczelnikowa. — Serce bije, ręce ciepłe.
— Bo jeszcze nie zastygły — mruknął student, biorąc na kolana głowę dziewczynki i odgarniając włosy z jej czoła.
— Szaniarski! — zainterpelował jednego z gapiących się kolegów — masz pewnie w mantelzaku butelczynę?
— Mam parę kropel — odparł zagadnięty.
— A co? Duszą i starką Szaniarski ratuje zawsze z najgorszych niebezpieczeństw! Dajno, bracie!
Student przyniósł rżniętą flaszkę. Hieronim z trudnością otworzył zaciśnięte zęby dziecka i wlał w gardło trochę wódki.
— No, że nie piękna, to widoczne, ale, że uparta, o tem ja coś wiem. Ledwiem ją oderwał od dachu i maluczko mnie nie pociągnęła na dno! No, nie szczerz zębów! Połknij jeszcze odrobinę!
Naczelnik tymczasem, spojrzawszy obojętnie na zdobycz pana Hieronima, odszedł znów nad wodę, wezwawszy Grocholskiego i Żabbę.
Wzięli narzędzia, odmierzyli wysokość wody, powódź już nie rosła. Zaczęli naukową gawędkę.
— Trzeba nam będzie poszukać schronienia za lasem w jakiejś bezpieczniejszej wsi.
— Byłem tam onegdaj na robocie — objaśnił Grocholski. — Sądzę, że się znajdą mieszkania.
— A ot i słońce zachodzi — wtrącił Żabba.
— Możemy iść. Co przepadło, zginęło! Ciekawym, czy Białopiotrowicz ocucił małą.
Wrócili do drzewa, gdzie skupiła się reszta. Dziewczynka siedziała już na ziemi, otulona burką studencką, zalękła, drżąca, wlepiając w twarz Hieronima piwne, łzami zaszłe oczy.
— No, żyje! — rzekł naczelnik — to i dobrze. Możemy iść!
— Dokąd? — zagadnęła pani i nie czekając na odpowiedź, trzepała dalej:
— Ale, wiesz mężu, to niemowa! O co się spytać, milczy!
— Niemowa? krzyczała przecie ratunku. Mniejsza z tem. Chodźmy. Znajdą się rodzice.
Żabba wziął dziecko za ramię.
Spojrzała dziko, usunęła się.
— Oho, księżniczka z bajki. Bierz ją, Ruciu!
— A biorę. Może się rozmyśli i przemówi.
Orszak ruszył. Na czele wódz rzeszy z lunetą pod ręką, dalej pani pod eskortą Grocholskiego i dwaj studenci, obładowani tłomokami. Pochód zamykał Żabba z przyjacielem.
Dziecko, gdy je Hieronim wziął na ręce, zaczęło płakać. Nie zważał na to, i niosąc je, ruszył za towarzystwem, dowcipkując po swojemu z Żabbą.
Po chwili uspokoiło się biedactwo, spojrzało w górę, w śmiejące się oczy chłopca, przytuliło mu się do piersi, przymknęło zmęczone płaczem oczy.
Usypiała, kołysana ruchem i okropnem zmęczeniem. Już jej nic złego nie mogło spotkać.
Szli tak wśród lasu godzinę, i mrok padał zupełny, gdy zaczerniała przed nimi wieś, mrugając światełkami z okien. Zaczęto nawoływać ludzi.
Po chwili tłum ich otoczył. Dobijano się jak o honor o przyjęcie rozbitków, porwano ich tłomoki, i Hieronim ani się obejrzał, jak się znalazł z Żabbą w obszernej izbie, otoczony całą chłopską rodziną, wyprzedzającą się w usługach.
Dziecko spało cichutko.
— A to co, panie? — zagadnął gospodarz, gdy chłopiec układał drobiazg ten na swej burce, na ławie.
— Szczupak na sprzedaż. Niech śpi tymczasem.
— Ej, pan żartuje. Toż to człowiek.
— Nawet kobieta. Złowiłem w powodzi. Może ją znacie.
Wszystkie twarze pochyliły się nad uśpioną, każdy się cofnął, ruszając ramionami.
— Nie tutejsza — odparł gospodarz — musiała ją rzeka z góry gdzieś porwać. No, niech śpi. Jak ma rodziców, to się upomną. Prosimy tymczasem panów na wieczerzę.
Młodzi ludzie rzucili się do jadła z dobrze zrozumianą zaciekłością; wśród wrzawy rozmów, śmiechu z anegdot Hieronima, szczęku misek i łyżek, nikt nie dosłyszał płaczu rozbitka.
Zbudził ją hałas, przeraził widok tylu obcych, i łkała, tuląc się do ściany, jak młody wilczek nawpół tylko oswojony.
Nagle przypomniał ją sobie Hieronim, zajrzał w kąt.
— Może ci się jeść chce, dziecko? — spytał, głaszcząc ją po głowie.
— Bardzo — szepnęła, biorąc w obie dłonie jego rękę.
— No, to chodź do stołu.
Chciała usłuchać, ale nie miała siły utrzymać się na nogach; upadła, rzucając mu spojrzenie konającego ptaszka.
Wzrok ten dziwnie mu szedł do serca.
Żabba miał siostrzyczkę w takimże wieku, która mieszkała razem z nimi w Petersburgu. Chłopiec, sierota bez ojca i matki, lubił dziecko, bawił się z niem, swawolił, kupował łakocie.
Przed rokiem szkarlatyna ją zabiła. Konając, patrzała na brata i przyjaciela takim samym żałosnym wzrokiem, prosząc o ratunek.
Student się pochylił, wziął na ręce małą, pocałował w chude policzki i zaniósł do stołu.
— Mleka, matko — poprosił gospodyni.
Nakarmił ją, trzymając na kolanach. Piła chętnie, chciwie, ciepło wybiegło jej na twarzyczkę rumieńcem. Milczała jednak ciągle, patrząc nieufnie, dziko, z pod roztarganych włosów. Potem dostała dreszczów, sen ją znów morzył, niespokojny, gorączkowy.
Pomimo jednak namowy, nie puściła ręki studenta, którą cisnęła do piersi nerwowym, lękliwym ruchem. Wezwana na spoczynek przez gospodynię, rozpłakała się okropnie, nie zdołano jej oderwać od opiekuna. Poniósł ją z sobą do alkierza, gdzie im wyznaczono mieszkania.
Żabba już tam siedział od godziny nad stronicą cyfr, szukając w płomyku lampki natchnienia. Obejrzał się na przyjaciela.
— Cóż to będzie? — zagadnął burkliwie.
— Nic — odparł Hieronim — będzie nasze petersburskie życie, kiedy Wandzia żyła.
Wspomnienie siostry ułagodziło Litwina. Zamilkł chwilę, zdjął dymne okulary nieodstępne, przetarł je, oparł łokieć o stół i gryzł przez chwilę pięści. Nie o cyfrach myślał w tej chwili, bo się znów obejrzał i mruknął:
— Podściel jej moją burkę, jeżeli trzeba.
— Już dobrze, nie beczy. Wiesz, mam taką głupią naturę, że jak dzieciak płacze, to...
Nie dokończył, splunął i rzucił się na łóżko, tonąc w pierzynach gospodyni.
— Uf, alem się zmachał! Powiadam ci Józiu, ani jeden członek nie został w subordynacyi. Dobranoc, a obudź-no mnie, jakby tam przypadkiem archanioł trąbił na sąd, bo jak mi Bóg miły, gotowem nie posłyszeć!
Żabba kiwnął głową. Matematyka zajęła mu całą myśl. Mruczał wpółsennie formuły.
A dzieciak jęczał we śnie niezrozumiałe wyrazy, żałośnie, z rozdzierającą skargą, to z dziką zaciętością. Litwin skrzywił się parę razy, ale niegniewnie, opędzał się od tego głosu, jak od natrętnego wspomnienia, co mu gmatwało naukę, przywołując obraz jedynej zmarłej siostrzyczki.
Hieronim chrapał jak drwal. Szczęśliwy! miał dwadzieścia lat, czyste sumienie i szalone zdolności. On nie znał bezsennych nocy, spędzanych nad oschłą nauką. On się bawił w akademii.
- ↑ Przysłowie litewskie.