Straszny dziadunio/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszny dziadunio |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hieronim Białopiotrowicz był już sierotą, gdy na świat przyszedł. Ojciec zginął na polowaniu, rozszarpany przez niedźwiedzia; matka łzami oblała urodzenie jedynaka, jedyne wspomnienie krótkotrwałego szczęścia, jedyny łącznik między nią i rodziną męża.
Nie słodkie miała życie biedna wdowa. Od chrztu syna stosunki z teściem zaostrzyły się, panowała między nimi głucha walka. Pan Polikarp Białopiotrowicz, magnat, milioner, stworzony był na wschodniego satrapę, nie cierpiał oporu i nie znał go w życiu.
Słuchali go ślepo synowie, bali się, jak ognia, podwładni, trząsł całym domem. Despota to był chłodny, zamknięty w sobie, milczący.
Otwierał usta dla krótkiego rozkazu, ostrej wymówki, lub surowego wyroku. Wesołym go nikt nie widział, ale też nie unosił się nigdy złością, nie zniżał do tłómaczeń lub prośby.
W atmosferze tłoczącej grozy, pustki i ciszy lękliwej, przeżyła matka Hieronima ośm lat po śmierci męża. Dzieciak ją bawił swawolą, zachęcał do jej znoszenia, zajmował długie godziny. Po za granicą Tepeńca mogła mu dać ledwie kawałek chleba; posag jej był niewielki.
Kwestya nauki zerwała ostatecznie stosunki. Na wzmiankę o szkolnem kształceniu wnuka, pan Polikarp zmarszczył siwe, krzaczaste brwi i odparł krótko:
— Nie potrzeba! Zostanie tu!
Matka nazajutrz wzięła dziecko i wyjechała bez pożegnania. Pan Polikarp nie protestował. Chłopiec rosł, pożerał nauki, z krwią matczyną wyssał żelazną wytrwałość, wiarę w siebie i niechęć do dziada. Gdy tracił jedyną opiekunkę, był już prawie człowiekiem; nie lękała się dlań niczego i tylko, konając, gorąco go prosiła:
— Ruciu, pamiętaj o mnie i bądź prawym!
A potem pobłogosławiła go na sierocą dolę i zasnęła z rękoma na jasnej głowie chłopca.
„Bądź prawym“ nie wyszło mu nigdy z pamięci. Lata minęły. Z gimnazyasty wyrósł młodzieniec, człowiek, co siłą energii potrafił chodzić na kursa, dawać lekcye, pomagać kolegom, żyć z dwojga rąk i głowy, nie prosząc nigdy o pomoc. Czasem, bardzo głodny, chciał iść po zapomogę do składkowych studenckich funduszów i wracał. Myślał, że odbierze grosz chorym, słabym, może niezdolniejszym — i cierpiał.
„Bądź prawym“ matczyne tłumiło w nim głód, podniecało jakąś szaloną egzaltacyę energii.
W trzecim roku przyznano mu stypendyum. Stypendyum owo nazywał pan Polikarp korzystaniem z publicznej jałmużny.
Obok tego niezmordowanego bojownika pracy żył brat stryjeczny, rzucając garściami dziadowskie ruble w błoto stolicy, gdzie przebywał, pilnując jakichś interesów.
Czasem Hieronim, biegnąc na lekcye, spotykał kuzyna, rozpartego we własnym powozie. Pozdrawiał go bez zawiści i zazdrości wesołym okrzykiem, ale nie odwiedzał nigdy. Dziadunio na to tylko czyhał by go nazwać pasorzytem Wojciecha.
— Ciekawym, czem Wojciech płaci za te setki tysięcy sknerze? — mówił czasem do Żabby.
— Giętkim karkiem — mruczał Litwin, wyznający absolutną pogardę dla uległości i pochlebstwa.
Ci dwaj nierozłączeni, których koledzy nazywali Kastorem i Poluxem, mieszkali razem u jakiejś dalekiej krewnej Żabby, utrzymującej umeblowane pokoje niedaleko akademii.
Zajmowali dwa pokoiki wielkości dużej szuflady, stołowali się u kuzynki, żyjąc w przykładnej zgodzie z jej białym kotem i siwym pudlem, którego edukacyą zajmował się Hieronim. Nazywał starą pannę „Panią Dulską“ i płatał jej ciągle figle, użytkując w ten sposób wieczory i święta.
Od roku do towarzystwa pudla i kota przybyła Bronka, powitana przez Panią Dulską ze zgorszoną miną i protestem braku miejsca. Hieronim odurzył ją do reszty tysiącem poleceń, które naturalnie sam wykonał, i po tygodniu weszło wszystko w zwykły tryb zegarkowy.
Koledzy chodzili na kursa, wracali na obiad, poczem Żabba szedł do książek, Hieronim biegł na lekcye, lub obrabiał za nieuków techniczne rysunki; wieczorem, jeśli ich nie opadli koledzy, zbierali się obadwa do mieszkanka starej panny.
Wówczas Bronka siadała na kolanach opiekuna i wydawała swą lekcyę alfabetu, oraz niezgrabnych patyków, mających kiedyś zostać literami; potem następował popis pudla, daremne próby wykształcenia kota i ogólna wesoła herbatka.
Dziecko wyrosło, wybielało, straciło dzikość i mrukliwość; była to teraz szczera, otwarta istotka, ulubienica starej panny, Żabby, a nawet pudla. Hieronim ją stroił, pieścił, pilnował wygód i zdrowia, poświęcał dla niej koleżeńskie zebrania; powstrzymywała go od hulanki, nęciła do domu. Odpłacała mu za to wielką wiarą, ufnością, posłuszeństwem; wosk to był pod jego dłonią, z którego tworzyć mógł, co chciał.
Rok minął, nadchodziły wakacye. Jakim sposobem Hieronim, pomimo ciężkich egzaminów, do których przygotowywał siebie i dwunastu co najmniej kolegów, potrafił wykończyć model pompy na konkurs, tegoby on sam nie umiał wytłómaczyć.
Pewnego dnia Żabba wrócił sam na obiad, rozpromieniony, choć wyglądał, jak odkopany z grobu nieboszczyk.
— Zdaliśmy, ciociu! — odetchnął, siadając do stołu.
— Chwała Bogu! A gdzie pan Hieronim?
— Poszedł wywiedzieć się o rezultacie konkursu.
— Ach, to się spóźni, obiad wystygnie! Broniu, zanieś jego część do kuchni! Jedz, chłopcze, od tygodnia darmo mi płacicie, jedzenie nietknięte zostaje!
— Och, żeby ciocia wiedziała, jak to ciężko!
Litwin westchnął, przesunął ręką po czole, na którem mozolna praca wyorała się kilku głębokiemi bruzdami. Wspomnienie odbierało mu apetyt.
— Nie myśl o tem, Józiu, nie myśl! Jeszcze rok — pocieszała go — posil się! Odpoczniesz przez wakacye. Nabierzesz sił.
— Zabierają nas znów na praktykę! Nie wiem, co myśli Rucio!
— Panie! — zaszczebiotała Bronka, skubiąc go za rękaw — czy on zaraz przyjdzie?
— Zaraz, dziecko! Przyniesie ci książeczkę, mówił.
— Jej nie książka w głowie! — wmieszała się Pani Dulska. — Głodna, a tak ją rozpieścił, że bez niego do stołu nie siądzie!
Dziecko zniosło w milczeniu naganę. Siadło na brzeżku krzesła, wzięło kawałek chleba i zaczęło zeń wygniatać gałeczkę. Po chwili podniosła ciemną główkę, z pod obciętej grzywki wzrok jej strzelił ku drzwiom; skoczyła je otwierać.
Na schodach czysty głos śpiewał wesoło.
— „Hej! wakacye to rzecz miła!“
Porwał dziecko na ręce, podniósł w górę, pocałował w śmiejące się oczy i powitał potem resztę towarzystwa okrzykiem:
— Niech żyją pompy! Zwyciężyłem!
— Co? wziąłeś nagrodę? — krzyknął radośnie Żabba.
— Napompowałem pięćset rubli. Nie będę spać ze strachu zbójców. Czy niema pani rewolweru?
— Ja! rewolweru! Jezus Marya!
Kuzynka Żabby cofnęła się przerażona samym dźwiękiem tej nazwy.
— Niema pani, to dziwne! Może pani zapomniała? Pewnie leży w toalecie!
— Co pan wygaduje? Proszę lepiej jeść. Obiad ostygł, a dziecko czeka dotychczas.
— Już sobie i pożeram: Chodź, Broniu, co tak męczysz ten chleb?
Odebrał jej z rąk gałeczkę. Była to dość podobna do oryginału głowa pudla.
— Co to takiego? — zaśmiał się.
— To Medor! — odparła, pokazując mu białe ząbki.
— Bardzo piękne, ale o tem potem. Przeżegnaj się i jedz. Zbladłaś, biedactwo.
I on sam był blady i zmęczony. Egzamina i konkurs wycieńczyły go jak piwniczną roślinę.
— Co robisz z sobą, Ruciu? — zagadnął Żabba.
— Ach, dużo rzeczy! Tydzień śpię, tydzień jem, to dwa, tydzień przygotowuję Bronię do gimnazyum, to trzy.
— Nie jedziemy na praktykę?
— A po co? Mam moc pieniędzy dla nas trojga.
— Grocholski bardzo namawia.
— Dość się dla niego napracowałem. Co zanadto, to niezdrowo! Broniu, jakże tam z kaligrafią?
— Napisałam.
— A z rachunkami?
— Umiem.
— No, zobaczymy! Siedm razy ośm?
— Pięćdziesiąt sześć!
— Doprawdy? A może czterdzieści dziewięć.
— Nie; to ty nie umiesz, kiedy tak!
— Dziękuję za naukę. Masz książeczkę, com ci obiecał. Po wakacyach pójdziesz do szkół. A wiesz dlaczego?
— Wiem. Żeby być panią i cudzego chleba nie jeść!
Mówiła z przejęciem, topiąc weń swe piwne, myślące oczy. Rozumiała treść słów.
— Zuch z ciebie. A gałeczki możesz lepić, jeśli ci to robi przyjemność. Daj łapę, Medor.
— Ależ, Ruciu! — upomniał Żabba.
Dzwonek w sieniach przerwał początek gderania.
Hieronim skoczył otworzyć. Przed nim stał smukły młody człowiek. Podobni byli do siebie z rysów, tylko wyraz twarzy przybyłego był twardszy, zużyty, wytarty swawolą, wyglądał starzej o lat dziesiątek.
— Jak się masz, Wojtaszku! — powitał student.
— Tysiąc razy mówiłem ci, żem Albert! Uwziąłeś się mnie prześladować tem śmiesznem imieniem!
— A, fe! tak się odzywać o biskupie męczenniku!
— Ja sam męczennik!
— Aj! Cóż tam? Dostałeś reumatyzmu na wyścigach? Mdli cię po wczorajszej kolacyi?
— Ty zawsze błaznujesz! Czy dajesz mi audencyę na schodach?
— Ale, gdzie ci się podoba, choć na dachu; jestem obywatelem całego świata! Może wyjdziemy na miasto?
— Wolę wstąpić do ciebie, jeśli tam niema tego tam Żabby.
— Tego tam, Żabba! Poczekaj, aż wrócę; wysłuchaj tymczasem lekcyi Broni! — zakomenderował Hieronim, zamykając jedne drzwi, a otwierając przeciwległe, prowadzące do ich schronienia.
Wojciech padł na łóżko, nie rozbierając się z paltota. Student, podśpiewując, zapalił świecę i stanął przed milczącym kuzynem.
— Czy chcesz się przespać? — zagadnął.
— Jestem zgubiony! — wyrzucił z siebie rozpacznie zagadnięty.
— To smutno. Podziel się tą troską, zamiast jęczyć jak w melodramie!
— Dziad kazał przybywać na ślub!
— Cóż w tem tak okropnego? To się ożenisz! Będzie was dwoje, potem troje...
Wojciech wstał gwałtownie, położył ręce ciężko na ramionach stryjecznego brata.
— Ja się nie mogę żenić, rozumiesz?
— Bo co?
— Bom już żonaty!
— Uf! — rzekł Hieronim, jak ktoś, co nagle wpadnie w wodę — uf, to źle! To nawet bardzo źle! I dziad wie o tem?
— Albo ja wiem? Pewnie! To wezwanie jest zrobione umyślnie!
— I pojedziesz?
— Wolę kulą w łeb!
Zamilkli. Hieronim przeszedł się po pokoju.
— Wiesz co? — ozwał się nagle — najlepiej, żebyś tam, do Tepeńca, posłał swoją żonę! Niema, jak kobiety do dyplomacyj.
— Niech cię kat porwie z takiemi radami! Przyszedłem po ratunek do ciebie, a ty drwisz!
— Po ratunek, do mnie! Chcesz może, żebym i twoją żonę przyjął do siebie, jak tamtą wtedy? Servus, na to mnie nie weźmiesz.
— Chcę cię błagać o łaskę! Jedź do dziada.
— Dobrze, a potem co?
— Wstaw się za mną!
— Ja do dziadunia? Czyś oszalał? On mnie psiarnią wyszczuje!
— Nie. On już stracony dla mnie! Przeklnie! Teraz twoja gwiazda wzejdzie. On cię kocha.
— Miałem tego rozczulające nawet dowody.
— To nic! Pojedź; wytłomacz mu, że kochałem...
— Ah, to już twoje kochanie!
— Kochałem, mówię ci, postąpiłem bez rachunku; że go błagam o przebaczenie, żem niewinny i proszę o pozwolenie...
— Rychło wczas! Z kimżeś się wreszcie ożenił?
— Z panną B., córką radcy dworu.
— Oh? — gwizdnął przez zęby Hieronim. Był to bardzo wątpliwy objaw zadowolenia.
— Zrób mi to, bracie! Do śmierci ci nie zapomnę, a potrafię się wywdzięczyć.
Student namyślał się chwilę. W duchu klął kuzyna, ale głośno odparł:
— Na nic się to nie zda, ale jeśli ci na tem zależy, zrobić mogę. I tak nie wiedziałem, co robić z wakacyami. Użyję ich na dyplomatyczną misyę! Potrzebny ci był ten kłopot! Tfu! Sameś nie wiedział, co z dolą począć. Szczęście ci samo szło w ręce, nic ci nie brakło. Ech! żeby dziadunio ci wlepił sto kijów na kobiercu, miałbyś, czego trzeba!
— Jakiś ty rozumny! — mruknął kuzynek, orzeźwiony obietnicą bratanka. — Nie będziesz mędrszy, gdy się zakochasz!
— Nie będę się bał dziadunia, ani oglądał, co on na to powie, to pewne! — odparł hardo Hieronim.
Wojciech zamilkł, wziął za czapkę.
— Jak tu u ciebie czarno i ciasno! — zauważył już zupełnie swobodnie.
— Żółwia skorupa! — zaśmiał się właściciel izdebki.
— Chodźmy na miasto!
— Dziękuję. Mam jeszcze wyżej głowy zajęcia.
— Wszakżeś chlubnie zdał egzamina. Wolnyś?
— Prawie!
— Kiedyż pojedziesz?
— Jak trochę wypocznę.
Uścisnęli sobie dłonie. Wojciech wyszedł.
— Słuchajno! — zawołał za nim Hieronim — jak mi psy dziadunia poszarpią odzienie, to sprawisz nowy garnitur!
— Wszystko, co zechcesz! Bywaj zdrów!
— Dobranoc, Wojtaszku!
— Albercie! — upomniał Żabba, wychodząc z pokoju starej panny.
Hieronim stał chwilkę zamyślony, z marsem na twarzy, wreszcie ramionami ruszył.
— Tak się zmarnować haniebnie! — zamruczał — na to trzeba być głupcem, głupcem, głupcem!
— I tacy się pomieszczą na ziemi! — uspakajał Żabba.
Hieronim rzucił się na łóżko. W pięć minut już chrapał.
Rozmowa z kuzynem była powodem, że go w tydzień później znajdujemy na statku parowym, kursującym po Prypeci.
Lato objęło płaskie brzegi monotonną zielonością daleko, jak okiem zajrzeć. Krajobraz był równy, smutny, pusty, tchnący przygniatającą tęsknotą. Niekiedy przerywała to zielone morze traw siwa, brudna wieś lub lesiste czarne wzgórze. Czasem z za szuwarów wysuwało się chłopskie czółno lub stado kaczek. Kłąb dymu maszyny słał się jak czarne plamy po łąkach, gwizd parowca drżał w dzikiej ciszy, biegł po toni, ginął po zakątkach.
Oprócz Hieronima, jeden był tylko podróżny, wpół chłop, wpół mieszczanin, ćmiący lulkę na przedzie i poglądający sennym wzrokiem na wodę. Student, oparty o galeryjkę, był skazany na milczenie i samotność.
Późnym wieczorem zostawił go statek w nieznanej, nieludnej osadzie. Chłopi na brzegu przed karczmą objaśnili go, że do Tepeńca nie więcej mili, ale on się nie kwapił. Szynkowa gościna ponętniejszą mu była niż dziadowska, mocno wątpliwej serdeczności. Został na nocleg w osadzie.
Towarzysz podróży, ów pół-mieszczanin, pół-chłop, był znów z nim, kopcąc lulkę i rozglądając się sennie po karczemnej izbie.
Nazajutrz, o świcie, chłopskim wózkiem ruszył nasz bohater do celu podróży.
Droga się wiła grobelkami, to się oddalając, to zbliżając do rzeki; widok zakrywały łozy i olchy, cisza bezludna tłoczyła piersi.
Pomimo fantazyi wrodzonej, pan Hieronim miał coraz silniejszą pokusę drapnąć z powrotem; chłop powożący odbierał mu resztę odwagi opowieścią o „strasznym panu.“ Tak się zwał dziadunio Polikarp w ustach ludu okolicznego.
— Serdytyj pan! — powtarzał ciągle, trzęsąc kołtuniastym łbem i cmokając na konika.
— A widziałeś go kiedy? — badał Hieronim.
— Dzięki Bogu, nie! ale mój swojak widział go raz jeden. Bardzo się zląkł.
— Milutki być musi! — pomyślał student.
Słońce wyjrzało zupełnie z za wody i w tejże chwili rozchyliły się, jak brama, olchy na grobelce, i roztoczył się przed okiem jadącego szeroki, w słonecznych, złotych ramach krajobraz. Na lewo pomarszczona, białawo sina toń Prypeci, na prawo bór jodłowy, wprost, na stromem wzgórzu, jakby z wody wyrosły, przepyszny dwór, otulony stuletnią wysadą.
Słońce biegło po fali, po koronach drzew, złociło krzyż kaplicy, słało się po łąkach i zaglądało aż na wózek chłopski i w zachwycone oczy Hieronima. A przed nim coraz bliżej wychodziły, jakby na powitanie, czy obronę, mury z czerwonej cegły, stare lipy ciekawe, łupkowe dachy, wieżyczki, ogrodzenia, i mrugał coraz jaśniej krzyż kaplicy.
— Prr! Stój, siwa! — przerwał mu oglądanie głos chłopa.
— A cóż tam? To Tepeniec? No, to jedź do dworu!
— Ej, panoczku, ja już zawrócę! Do dworu nie puszczają furmanek, a psy mi klacz rozszarpią. Pan piechotą pójdzie.
I, nie czekając odpowiedzi, postawił na drodze torbę studenta, pomógł mu wysiąść, zaciął konia i uciekł.
Pan Hieronim ruszył, śmiejąc się, ku bramie.
— Smocza jaskinia! — monologował — dziadunio posiada ogromną popularność u sąsiadów, aż miło, jak go kochają! Aa, jak się macie, przyjaciele?
Ta ostatnia interpelacya stosowała się do gromady psów, wszystkich gatunków i koloru, co, jak pułk zbirów, powitała go u bramy.
Student, bezpieczny za sztachetami, ukłonił się im bardzo nizko.
— Bardzo mi przyjemnie oglądać wasze czcigodne oblicza, bardzo przyjemnie! Wiem, wiem, że macie szczerą ochotę wejść w bliższe stosunki z moją garderobą, ale to gusta niechrześciańskie i niestosowne dla naszego klimatu! Tak, tak! nawet zupełnie nieprzyzwoite! Nie krzyczcie tak wszyscy naraz, bo was nie rozumiem. Niech się każdy rozmówi po kolei ze mną! Odpowiem na wszelkie zapytania, mogę nawet pokazać papiery!
Ale psy nie zadawalniały się gawędką. Hałas rósł, zamiast się zmniejszać, a nikt nie przybywał na pomoc oblężonemu. Nie pomogły protesta i prośby o pokój, nawet obietnica łokcia kiełbasy; psiarnia obstąpiła szczelnie wejście i, szczerząc kły, broniła heroicznie wstępu.
— Nie chcecie kiełbasy? jesteście osły! Bywajcie zdrowi! — zawołał zniecierpliwiony student, pokazując im figę i odchodząc od bramy.
Szczekanie towarzyszyło mu chwilę, potem ucichło.
Szedł wzdłuż muru, zaglądając czasem do wnętrza. Wszędzie było pusto. Ruch skupiał się na gospodarskich dziedzińcach; po szpalerach ogrodu, które mijał, świergotały ptaszki i brzęczały pszczoły, ogród był jak zaklęty.
Tak idąc, obszedł połowę fortyfikacyi, wydostał się z obrębu sadu, okrążał park nad rzeką. Gąszcz nieprzebyty zasłaniał mu widok do środka, gdy nagle nad samą wodą zagrodziły mu drogę sploty brzóz płaczących i zabiegł mu przed oczy grobowiec familijny, świecący białemi ścianami, i nieco dalej stara kaplica, uwieńczona krzyżem. Chłopiec zatrzymał się.
Dzieciństwo mu stanęło jak żywe przed oczyma: i matka, i ojciec, którego znał tylko z napisu na grobowym kamieniu, i przechadzki po parku.
Jeszcze w ostatniej chorobie mówiła matka, jak jej żal, że nie zobaczy grobowca w Tepeńcu, że się nie położy w grobie obok trumny męża, i ta skarga ozwała się po latach w sercu syna-sieroty.
Położyć ją daleko na obcym cmentarzu; jak zawsze, tak i w spełnieniu tego ostatniego jej pragnienia, stał na przeszkodzie dziad Polikarp.
W Hieronimie zagrała krew, wszystkie krzywdy i bóle odżyły we wspomnieniu, i wnet duma ofiary ozwała się gwałtownie: „Po co iść do tego starca bez serca? po co przestępować próg tego domu, który powinien być dla niego rodzinnym, a był wrogim?“
— Zajdę do grobu, za ojca się pomodlę i wrócę! — zamruczał, przeskakując mur.
Krypta była otwartą, w półcieniu świeciły napisy na zapełnionych niszach; puste czerniały ponuremi otworami, czekały na lokatorów.
Obok grobowca szemrała krynica, wązkim strumykiem zbiegając ku rzece; zresztą nic nie przerywało ciszy.
Hieronim ukląkł na kamieniach i zaczął odmawiać pacierz.
Wtem z ogrodu doszedł jego uszu krok dwóch ludzi i cicha rozmowa. Słów nie rozpoznawał z powodu szmeru strumienia, i nie ruszał się z miejsca.
Po chwili rozmowa ucichła, krok się zbliżał, ale już pojedynczy, i czarny cień stanął u wejścia do grobu.
Student podniósł oczy.
Wchodzący, był to człowiek olbrzymiego wzrostu, ubrany w samodziałową kapotę i jałowicze buty. Krótko ścięty, biały jak mleko, włos, pokrywał głowę; twarz była opalona, chuda, z wyrazem kamiennej ostrości. Potęgowały ten wyraz brwi olbrzymie, krzaczaste, złączone prawie z sobą, z pod których wyglądały zmrużone, siwe oczy, przenikliwie świdrujące w spojrzeniu, i wielkie, siwe wąsy, spadające po tatarsku w dół.
Przestąpiwszy próg, starzec zatrzymał wzrok na Hieronimie przez sekundę, potem na napisie grobu, u którego on klęczał, a potem przeszedł nim cały rząd katakumb. Nareszcie oparł się oburącz na lasce, zakończonej srebrnym toporem i, jakby czekał końca modlitwy chłopca, pozostał nieruchomy, zagradzając mu drogę.
Hieronim odmówił wszystkie wiadome sobie pacierze, a widząc, że cierpliwością nie zwycięży, wstał, żegnając się pobożnie.
Starzec się wyprostował jednocześnie.
— Dlaczegóż to wchodzicie przez mur, mój młody panie? — zagadnął bez żadnego wstępu.
— Bo mi nikt bramy nie otworzył — odparł student.
— Jakże wam na imię i czego tu chcecie?
— A wam co do tego? — zapytał hardo Hieronim.
Błyskawica przeszła po oczach starca.
— I bardzo mi do tego, bom tu pan!
— Aa, to przepraszam! Hieronim Białopiotrowicz mi na imię, a przy tym grobie pomodlić się mam wszelkie prawo! Dlatego tu jestem.
— Może też znajdziesz słusznem z dziadem się przywitać po modlitwie za ojca?
— I owszem. Dziad mi daruje niegrzeczną odpowiedź. Nie wiedziałem, do kogo mówię.
— Doprawdy! Ze znajomością wcale się nie śpieszyłeś. Czy mam obecną bytność twoją uważać za wypełnienie wezwania?
— Tak; wcześniej być nie mogłem. Teraz służę dziadowi, jeśli jestem potrzebny.
— O usługi nigdy nie proszę. Miałem wówczas interes do ciebie, spóźniłeś się!
— Bardzo mi przykro; byłem zajęty.
— Wiem, patronowaniem temu dziecku, córce zbrodniarza i nierządnicy. Nasienie wiele obiecującej rośliny.
Hieronim poczerwieniał, zagryzł wargi, hamując gwałtowny wybuch. Stary śledził uważnie jego rysy.
— Ta filantropia niedaleko cię zaprowadzi. Dziewczyna gdy dorośnie, odda ci kamieniem za chleb — mówił dalej z wyraźną chęcią rozdrażnienia wnuka.
— Może być, ale to moja osobista rzecz. To żaden interes.
— Ach, tak, wiem, że jesteś tu za interesem, i to nie osobistym. Jest to druga niepotrzebna filantropia. Może wstąpimy do domu?
— Jeżeli dziad mówi, żem się spóźnił, to może odjadę zaraz.
— Pójdziesz ze mną, błaźnie! a odjedziesz, gdy cię odprawię! — odparł starzec, miażdżąc go spojrzeniem.
Jak kula o pancerz, ośliznął się rozkaz i wzrok o niefrasobliwą naturę chłopca. Zaśmiał się.
— Ani pójdę z musu, ani będę czekał odprawy. Wolnym ptak i pan siebie, a ci, co mieli władzę nademną, dawno pomarli. Idę za wami tymczasem.
Polikarp Białopiotrowicz zatrzymał się jak wryty, ciężka dłoń spadła na ramię mówiącego.
— A ja ci mówię, że będziesz mnie ślepo słuchał i robił, co każę! Ja ci będę władzą, rozumiesz?
— Bardzo niedostatecznie. Ejże, spróbować można; ale nie warto, będzie fiasco!
Starzec zbył milczeniem przechwałkę; szedł ku domowi.
— Ile masz lat? — zagadnął po chwili.
— Dwadzieścia.
— Stawałeś do poboru?
— W jesieni mnie to czeka, ale odsłużę po skończeniu kursów, jeśli mnie zupełnie nie uwolnią.
— Kogoż-by brali, jeśli tacy, jak ty silni, nie pójdą? Nie masz zresztą żadnego prawa do ulg. Będziesz żołnierzem, panie inżynierze, to cię nie minie!
— Sześć miesięcy, to nie wieki!
— Karabin nosić, to dostatecznie. A potem, lat parę rządowej służby, za stypendyum.
— Dziad to tak dobrze zna, jakby sam przechodził.
— Ja wszystko wiem. Mogę ci na palcach wyliczyć biedy, które cię czekają.
— To mi nie nowina. Bieda hartuje człowieka.
— Różnie bywa. Mierna, przeplatana lżejszą dolą, ożywiona nadzieją i młodością, pobudza do czynu. Są inne, które demoralizują. Te dopiero przyjdą na ciebie.
Zamilkli znów. Głos dziada chłodem i przykrością ściskał duszę studenta. Przypomniał sobie dzieciństwo i gniotącą atmosferę Tepeńca, którą lat tyle znosili z matką. Bogu dziękował w duszy, że to tylko przemijająca wizyta, i klął przez zęby obmierzłego Wojciecha i wszelkie dyplomatyczne misye.
Po szerokich, marmurowych schodach, weszli do domu. Minęli przepyszne, gobelinami obwieszone salony, dębem wykładaną jadalnię, długi szereg mieszkalnych komnat. Pusto było i głucho, dreszcz wstrząsał pomimo lipcowego słońca; ze ścian nieruchomym wzrokiem patrzyły na młodzieńca portrety protoplastów, pod nogami niekiedy skrzypiała mahoniem wykładana posadzka. Straszny to był dom.
Służba milcząca, pokorna, otwierała im drzwi, gnąc się aż do ziemi przed panem; szli tak, mijając przepych ów ponury, pyłem zasnuty, martwy i zimny.
W biurze swem, jedynym zamieszkanym pokoju, zatrzymał się pan Polikarp, ruchem wskazując krzesło wnukowi. Usiadł też sam.
— A zatem do interesu. Twój godny bratanek prosił cię o wstawienie się do mnie! Cóż powiesz?
— To samo, co mówiłem Wojciechowi, że zrobił kapitalne głupstwo i niema żadnej mocy poprawienia mu w czem losu.
— I słusznie! Cóż ty znaczysz dla mnie, żebyś mi śmiał radzić, lub się mieszać w moje plany. Wojciech mi mówił, że na ciebie przyszła kolej moich łask. Możeś myślał, że tak jest istotnie?
— Jeśli dziad, nie wiem jakim sposobem, chyba cudem, zna naszą rozmowę, to nie może mnie o to posądzać; zresztą dowiodłem tylekroć, że mi o wasze łaski nie chodzi.
— Zapewne, zapewne, zuchwałości i uporu nikt ci nie odmówi. Jesteś nieodrodnym synem swej matki.
— Dziękuję dziadowi za to zestawienie. Jest to dla mnie najwyższa pochwała!
— Nie wybrednyś!
Znów poczerwieniał chłopiec ale się jeszcze pohamował.
— Wracając do Wojciecha — zaczął po małej przerwie, targając swe początkujące wąsiki — postępek jego był do przewidzenia. Dziad się pewnie go spodziewał?
— Przynajmniej nie zadziwił mnie. Dziwię się raczej, że chce zbliżenia ze mną. Żona jego posiada milionowy majątek, jestem mu niepotrzebny.
— Alboż on o majątku myśli? Cierpi nad zerwaniem stosunków, nad niełaską i utraceniem serca dziada.
— Taak! Ale ja ani cierpię, ani żałuję, ani wierzę w to, co mówisz. Wasz świat składa się z frazesów, ale tu, w Tepeńcu, nikt ich nie używa i nie potrzebuje. Wojciecha wykreśliłem z rachunkowej księgi i z pamięci. Sądzę, że nie mam żadnego wnuka.
— To wasza wola. Darujcie Wojciechowi...
— Nie darowywam nigdy! — przerwał ostro starzec.
Hieronim zamilkł. Sprawa była zakończoną bez apelacyi.
Pan Polikarp wstał i zadzwonił.
— Śniadanie tutaj! — rozkazał lakonicznie.
Student był rad tej dywersyi, Rozmowa się rwała co chwila, po raz pierwszy w życiu brakło mu konceptu i werwy; dziad mu pomimowoli imponował.
Dla dodania sobie rezonu wstał i poszedł do okna, aby wyjrzeć na ogród; nie śmiał nawet zapalić papierosa.
— Dziad zupełnie samotny — zauważył po chwili.
— Osamotnienie jest właściwością starości — odparł zwolna zagadnięty — ja zresztą nie znoszę towarzystwa. Ludzie nie zapełniają życia, wnoszą w nie tylko chaos.
— Są różni; można wybierać. Samemu trudno wytrzymać. Nie wszyscy są lekkomyślnymi młodzikami, bez sądu i rozwagi!
Znów zaległo milczenie.
— Czy myślisz u mnie spędzić wakacye? — zagadnął nagle stary, rzucając w stronę wnuka przelotne spojrzenie.
— Broń Boże! jakże-bym śmiał! Nie lubicie ludzi, a musielibyście patrzeć na mnie i rozmawiać. Przybyłem, boście mnie wzywali przed rokiem, i myślałem, że mi się należy prosić za bratankiem.
— Dla siebie nie masz żadnej prośby?
— Nie, to jest... miał-bym może.
Starzec, obrócił się frontem do niego; był ciekawy.
— Kiedy miał-byś, to mów! Nie słuchałeś mnie nigdy, może ja cię posłucham!
— Chciałbym przewieźć tu, do grobowca, zwłoki matki; jeśli dziad pozwoli, będę mu bardzo wdzięczny!
— Nie, nie pozwolę. Matka twoja wyrzekła się tego domu i rodziny; przez bunt przeciw mej władzy straciła prawo leżeć wśród moich przodków i dzieci!
— Błogosławię ją za ten bunt i wolę. Zrobiła mnie człowiekiem; umarła jak święta. Nie mówcie mi nic na nią, dość odmowy, nie poproszę was o nic więcej.
— Nigdy? — zapytał z przyciskiem starzec.
— Nigdy! Jak ona, tak i ja, nie mam rodziny i domu, i o prawa się moje nie upomnę. Wyklęliście nas oboje, jak zbrodniarzy; za co? za to, że ona mnie kochała, a ja, że pracowałem, jak mnie nauczyła, bez pomocy. Szpiegi dziada nie potrafią na mnie znaleźć nic nieszlachetnego, wstydu nie zrobiłem nazwisku. I za to cierpię od was! Jeśli mnie dziad sprowadził, by ranić i naigrywać się z tego, co czczę, to mogę was opuścić. Nie trzeba mi ani złota, ani łask!
Starzec słuchał go zimno, obojętnie.
— Nie dostaniesz ani złota, ani łask — odparł powoli — i możesz być przekonanym, że nie przez czułą troskliwość szpiegowałem cię dotąd i szpiegować będę nadal. Potrzebny mi jesteś, jak pion na szachownicy, i co zechcę, zrobię z tobą.
— Ze mną? ha! ha! — chłopiec zaśmiał się szyderczo. — Dziadowi się to dotąd tak udawało!
— Zkądże, błaźnie, możesz wiedzieć, czy mi się udawało? Woskiem jesteś w moich rękach, mówię ci!
— To dobre, i wcale dla mnie nowe! Dziad widocznie niewiele wymaga!
— Owszem, bardzo wiele!
Podczas tej rozmowy służba wniosła śniadanie. Po ostatniej odpowiedzi pan Polikarp ruchem zaprosił młodzieńca do stołu. Sam ledwie tknął jadła, obserwował swego gościa i milczał.
Skończywszy, chłopiec się skłonił i powrócił na swe obserwacyjne stanowisko, do okna.
Gospodarz domu wydawał lokajowi krótkie rozkazy.
— Możeś ciekawy mych bogactw? — zagadnął, gdy się służący oddalił — przejdziemy się trochę.
— Nie ocenię rolnych bogactw, bo nie mam o wsi najmniejszego pojęcia, ale przejść się, to i owszem.
Poszli tedy szpalerami ogrodu na łąki i pola, a wracali przez folwarczne dziedzińce.
— Czy znasz się choć trochę na maszynach? — spytał pan Polikarp, stając u drzwi stodoły.
— Jakże? przecież to mój fach. Wziąłem niedawno huk pieniędzy za projekt pompy.
— No, to mi zreparuj młocarnię.
— Z największą przyjemnością. A gdzież ten defektowy okaz?
Było to jakieś przedpotopowe cudo, sklecone z belek, klekocące, niesforne, odmawiające posłuszeństwa.
— Arko przymierza! — śmiał się chłopiec, drapiąc się po kołach i wałkach, zaglądając we wszystkie szczeliny. — Toż ona pamięta patryarchów! Czemu dziad nie kupi maszyny nowego systematu, lekkiej i małej? Tę najlepiej-by było podarować na opał, do archeologicznego muzeum!
— Więc nie potrafisz zreparować?
— I owszem, ale to praca na kilka tygodni bardzo nieprodukcyjna.
— A no, to zabawisz parę tygodni. Co do korzyści, to już moja rzecz. Cóż chcesz za robotę?
— Ależ nic, to nie warte wzmianki. Nie jestem rzemieślnikiem.
— Jednak brałeś pieniądze za tę tam pompę. Dam ci to, com obiecywał mechanikowi: sto rubli i dwóch cieśli do pomocy. Przytem utrzymanie.
Chłopiec śmiechem przyjął umowę. Pozostał w Tepeńcu dla tej ważnej przyczyny i reparował starannie ten zmurszały zabytek przeszłości.
Natura jego była jeszcze potrosze dziecięcą. Bawiło go to zajęcie. Śpiewał, gwizdał, komenderował majstrom, często sam się brał do dzieła. Uwalniało go to od pobytu z dziadem, którego widywał tylko chwilowo, a nie rozmawiał prawie nigdy.
Starzec niekiedy wstępował do stodoły, opierał się obu rękoma na belce i obserwował wnuka z pod nawisłych, siwych brwi. O czem myślał wtedy? Zapewne o swych skarbach.
Czasem o zmroku, masztalerz podawał chłopcu pysznego araba do konnej przejażdżki; czasem rybacy zapraszali go na połów po jeziorach; czasem nadleśny przychodził z propozycyą polowania.
Pan Polikarp ich wysyłał, sam nie zaproponował nigdy, a chłopiec, choć lubił to wszystko, nie prosił także. Po paru tygodniach swobody, dostatków i rozrywek wiejskich, zatęsknił za towarzystwem, za przyjacielem, za życiem studenckiem.
Wyhasał się konno, nastrzelał mnóstwo zwierzyny, zwiedził okoliczne lasy i pola, dokuczyła mu samotność, cisza i spokój. Prypeć wydała mu się kałużą, okolica pustynią, dziad wawelowym smokiem. Napędzał majstrów, jak mógł.
Wtem, pewnego wieczora wręczono mu depeszę od Żabby. Zbladł, przeczytawszy podpis. Nielada bieda napędziła flegmatyka do elektrycznego pośrednictwa.
„Dziecko chore, przyjeżdżaj natychmiast, bo straciłem nadzieję“ — przeczytał.
Skoczył do pałacu i wpadł jak bomba do gabinetu dziada.
— Muszę jechać dzisiaj! — zawołał zdyszany.
— Tak. Skończyłeś robotę? — spytał starzec zimno.
— Ej, co mi tam robota! Muszę wracać! Dziad daruje, ale to nie cierpi zwłoki!
— A co mi tam do twojej zwłoki. Jak złożysz maszynę, to możesz sobie jechać, dokąd chcesz. Pierwej nie!
— Maszyna może poczekać, wrócę ją dokończyć.
Starzec wstał, zatrzymał go za ramię.
— Słuchaj i wybieraj! Jeśli zostaniesz, wszystko, co mam, twoje będzie, jeśli odjedziesz, wyrzekam się ciebie; choćbyś głodem marł, nie dam ci chleba kawałka, zginiesz! No, wybieraj: raz ostatni podaję ci rękę!
— Dziękuję dziadowi. Skarby wasze, to niewola. Macie zresztą dwóch wnuków, nie możecie krzywdzić Wojciecha, a ja nie chcę niesprawiedliwości!
— Więc odrzucasz!
— W takich warunkach odrzucam.
— A więc giń! — krzyknął starzec, odtrącając go od siebie. — Idź mi z oczu i abyś nie śmiał wspominać, żeś moim wnukiem!
Hieronim pobladł śmiertelnie.
— Nie zrobię wam tego honoru! Do piekła prędzej pójdę po pomoc, niż do was! Niech was dławią skarby i pycha.
Drzwi się za nim zamknęły. Pan Polikarp słuchał chwilę odgłosu kroków, potem usiadł przy biurku, sięgnął po wielką rachunkową księgę i zadzwonił.
Lokaj zjawił się natychmiast.
— Bazylego! — rozkazał pan krótko.
Twarz jego uspokoiła się zupełnie. Nie było na niej śladu obrazy i gniewu. Schylił głowę nad księgą i pisał, nie zważając, że drzwi rozwarły się znowu.
Gdy skończył, podniósł oczy.
W progu stał wezwany, sztywny, nieruchomy milczący. Hieronim byłby poznał tę figurę. Był to ten sam pół-chłop, pół-mieszczanin, który mu towarzyszył na statku.
— Pojechał? — spytał lakonicznie pan.
— Poszedł — odparł podobnież sługa.
— Możesz i ty wracać. Wszystko dobrze. Pieniądze ma?
— Ma!
— Oto są dla ciebie. Pilnuj-że starannie i nie rób na markach oszczędności. Dziecko ciężko chore?
— Szkarlatyna, miałem wczoraj wiadomość.
— Przez depeszę, to dobrze. Rad jestem z ciebie! Tamten wyjechał za granicę?
— Do Paryża. Szczepan jest z nim.
— Nic już Szczepan nie pomoże. Skończone! Ty mi tego strzeż, Bazyli, nie przemilcz niczego.
— Złego nie znajdę, chyba skłamię.
— To dopiero początek. Przyślij mi zaraz swój adres, skoro wrócą do Petersburga. Będziesz miał trudną robotę.
— Na rozkazy pańskie.
Człowiek się skłonił głęboko, zgarnął pieniądze i wyszedł, cofając się do drzwi.
Nad Tepeńcem zaległa znów ponura cisza. Nie słychać było śmiechu i śpiewu chłopca; młocarnia, nawpół skończona, sterczała jak szkielet, a pyszny wierzchowy arab napróżno grzebał nogą, czekając jeźdzca. Hieronim był daleko. Śpieszył jak mógł, do małej mieściny rybackiej nad Bałtykiem, gdzie Żabba z Bronką i panią Dulską spędzali wakacye. Po tygodniu, nad wieczór, dobił się celu, niewyspany, głodny, upadając ze zmęczenia.
Na progu domostwa zetknął się z przyjacielem aż się zachwieli obadwa.
— Żyje dziecko? — huknął Białopiotrowicz.
Żabba, nim odpowiedział, pomacał swój nos, który przy starciu najwięcej ucierpiał.
— A to zawsze tak, z twojej gorączki! — zamruczał.
Hieronim odtrącił go bez ceremonii na bok i poszedł dalej. W pierwszym pokoju pani Dulska mieszała jakąś miksturę. Na jego widok złożyła ręce jak do modlitwy.
— Dzień dobry pani! jakże Bronia?
Na dźwięk tych paru słów, nim zdumiała stara panna zdołała oprzytomnieć, srebrny głosik dziecięcy rozległ się z sąsiedniej izby:
— Panie, panie, ja tutaj! Proszę przyjść, bo mi wstać nie pozwalają!
Hieronim poskoczył. Dziecko z pościeli wyciągnęło do niego rączęta, wstało nawpół i przytuliło mu się do piersi zdyszane, szczęśliwe obejmujące go z całych sił za szyję.
Cień z niej został przezroczysty prawie, płakała z radości i dotykała rączkami włosów, twarzy, odzienia, jakby wątpiła, że to on.
— Cóż to, Broniu, gdzieżeś się napytała tej biedy? — zagadnął, gładząc ją po główce. Patrzył na nią całem sercem, uśmiechnięty i uspokojony.
— W całej wiosce grasowała szkarlatyna — odparła pani Dulska, podając jej lekarstwo.
— Czemużeś nie doniósł mi zaraz? — spytał Hieronim Żabby, który wchodził właśnie, a jeszcze tarł nos.
— Wybierałem się napisać — odparł flegmatyk.
— Ale co?
— Alem zapomniał, bo dziecko było uparte, nieposłuszne, złe. Mieliśmy z ciocią koło niej tyle roboty, co przy dwudziestu pacyentach.
— Wiesz — ozwała się Bronisia, a oczy jej nagle zabłysły — pani chciała mnie wybić!
— Czemuż nie wybiła? — śmiał się Hieronim.
— On nie pozwolił! — odparła poważnie, wskazując Żabbę — za to go kocham i słuchałam potem. Nikt niema prawa mnie bić, nikt!
— Doprawdy? Nawet i mnie nie wolno?
Spojrzała mu zdziwiona w oczy, myślała chwilę.
— Nie; tatuś mnie nie bił, to i ty nie będziesz. A gdybyś kiedy wybił, to... — zawahała się chwilę, poczerwieniała, potem schowała twarz na jego piersi i zamilkła.
— To co? — badał ubawiony — tobyś mnie pewnie pokąsała?
— Nie, ale uciekłabym!
— Wiem; masz do dezercyi lekkie nogi! Tylko ostrożnie, bym cię nie złapał, bo odpokutujesz ciężko!
— Po co jej gadać takie rzeczy i straszyć bez potrzeby — zamruczał Żabba. — Dostanie gorączki. Ledwie ją i tak uratowaliśmy. Ty bo masz dziwną ochotę do drażnienia.
— A ty do gderania. Każ mi dać co jeść i gdzie spać, bom bez sił prawie. Czy cię główka boli, dziecko? — dodał, dotykając rozpalonej skroni.
— Et, kaprysy! — wmieszała się stara ciotka. — Pan ją rozpieścił bezmiernie, nauczył grymasów! Czy kto słyszał, żeby taki drobiazg śmiał się obrażać za każde słowo, słuchał tylko tych, którzy się jej podobają, robił, co chce, i rezonował ze starszymi. Józef nie śpi ani jednej nocy od dwóch tygodni, bo ona chce, żeby jej coś opowiadał; ja znoszę miny tej błaźnicy, jakby jakiej księżniczki; a pan gotów trzymać ją tak na ręku do rana! Et, to już za wiele!
— Pewnie! że za wiele cioci skarg — ujął się Żabba. — Choremu trzeba dogadzać. Niech żyje tylko. Wiesz, Ruciu, mnie się ciągle zdawało, że to Wandzia. Pamiętasz?
Hieronim ucałował dziecko w czoło, położył je, okrył i wyszedł, przeprowadzony łzawym wzrokiem.
Pomimo zmęczenia, długo w noc rozmawiał z przyjacielem. Żabba, zwiesiwszy długi nos nad szklanką piwa, słuchał, myślał i milczał.
— Jakże ci się dziadunio podoba? — zagadnął Hieronim, skończywszy opowieść. — Milutki, co? ani słowa!
Litwin wypił zawartość swej szklanki, skrzywił się i głową pokiwał.
— Podoba mi się bardzo — odparł.
— Z czego, bąkało?
— A no, ze wszystkiego. On jest wielki uczony; robi próby in anima villi!
— Cóż to, ja mam mu być psem, czy królikiem?
— I morskie świnki biorą do tych prób.
— No, więc cóż z tego?
— A nic. Zobaczymy, jak wyda dzieło.
— Et, głupiś, Żabba! Co do mnie, rad jestem, że się wreszcie odczepiłem od niego!
— To dopiero zaczepka, a nie odczepka — wygłosił patetycznie Litwin.
— Resztę mózgu morze ci wypłukało ze łba! Gadasz, jak wyrocznia, dwuznacznikami. Chodźmy spać!
— Zobaczymy, czy dziecko spokojne — poprawił Żabba.
Dziecko miało trochę gorączki. Gdy weszli pocichu, usłyszeli, jak mówiła wpółsennie do siebie:
— Żebym miała czarne perełki, tobym zrobiła i oczy; z chleba nie można; żeby dużo, dużo chleba, toby był cały człowiek, albo koń — taki duży!
— O figurkach swoich myśli — szepnął Hieronim.
— Aha! lepiła tu przed chorobą twój wizerunek z chleba, na prezent. Perełek na oczy ciągle się napierała. Jak wyzdrowieje, trzeba jej zacząć dawać lekcye rysunku.
Po chwili mała przestała majaczyć; oddech się uspokoił; koledzy wysunęli się niepostrzeżenie. Byli o nią spokojni, a nie wiadomo, który się czuł więcej szczęśliwym jej życiem.