Straszny dziadunio/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Straszny dziadunio |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Purpurowa i złota jesień słała się po drzewach Tepeńca i uścielała ścieżki szpalerów szeleszczącym dywanem suchych liści. Ciepło było, pogodnie i bardzo uroczo w owym olbrzymim parku, otoczonym huczącą Prypecią.
Nie brakło tam rzadkich kwiatów, ani fantastycznych gęstwin, z których niekiedy wymykała się oswojona sarna, ani ślicznych altanek, opiętych winem lub kaprifolium, a chyba najpiękniej było przed samym pałacem, gdzie kwitły setki szczepionych róż, a u stóp marmurowych schodów ganku szemrała fontanna, obryzgując perłami wody bukiety cieplarnianych roślin.
Wśród tych róż siadywał całemi dniami cień człowieka, chudy, zarosły, apatycznie patrzący przed siebie w próżnię.
Nawet Żabba nie poznałby wesołego Rucia. Tyfus go strawił ze szczętem, odarł z sił, z woli, z myśli, zostawił nieczułą, wyniszczoną ruinę. Śmierć nie wydarła go dziadowi, ale jak na urągowisko, rzuciła ten żółty szkielet, który nie miał mocy żyć. Zemściła się okropnie.
Starzec myślał to właśnie z goryczą, patrząc na wnuka z drzwi ganku. Jak plama wyglądał biedak na tle jasnego nieba, krasnych liści i tych róż, odurzających wonią.
Pan Polikarp westchnął ciężko i zeszedł powoli ze schodów. Przybycia jego nie zauważył Hieronim, ale nie okazał zdziwienia, ani radości na głos dziada, choć był to głos nieznanej słodyczy.
— Jakże ci dziś, chłopcze?
— Dobrze — odparł obojętnie.
Starzec się schylił i pocałował go w czoło.
— Głowa nie boli?
— Nie. Nic mi nie jest.
— Może chcesz czego?
— Nic, dziadku, dziękuję.
Było to zwykłe pytanie i niezmienna odpowiedź od kilku tygodni.
Była to rozpacz dziada, ta niczem niezwalczona apatya.
— No przecie, możebyś się przejechał? Ruch ci służy.
— Kiedy-bo nie chcę.
— Możebyś się przeszedł trochę?
— Ej, nie.
— Możebyś rad czytać?
— Dobrze mi tak. Nic mi się nie chce, dziadku, nic, nic!
Stary targnął wąsy desperacko. Szukał sposobu na ten nieszczęsny brak woli.
Medycyna nie miała na to środka. Wróciła życie, nie dała do niego chęci. Co ono było warte?
Nagle twarz chorego poruszyła się nieco. Popatrzył na szereg okien w lewem skrzydle, potem na dziada i ozwał się po raz pierwszy niezapytany:
— To matki okna, tam?
Pan Polikarp rozjaśnił czoło. Jakaś myśl jak piorun tknęła go, aż się zatrzymał z odpowiedzią, potem uśmiechnął się lekko.
— Tak, chłopcze. A te obok, to z twego pokoju.
— Czy mogę tam pójść?
— Nie mój drogi, nie możesz.
Hieronim oczy podniósł. Odmowa spotykała go raz pierwszy, wtedy, gdy czegoś żądał. Od czasu choroby był samorządcą w Tepeńcu.
— Czemu? — spytał.
— Bo te pokoje są zamknięte pod nieobecność lokatorki. Klucz u niej. Jeśli chcesz bardzo, to napiszę, niech przyśle.
— E, nie, wszystko mi jedno, kiedy zajęte.
Patrzył jednak ciągle w okna też same i po przerwie zapytał znów:
— Czemu tam firanki ciemniejsze od dołu?
— Ona potrzebuje takiego światła — rzekł lakonicznie starzec.
Sądził, że obudzi ciekawość wnuka tajemniczością odpowiedzi, ale Hieronim urwał zupełnie rozmowę.
Milczał, ale zaczynał myśleć. Okna te obudziły uśpioną duszę. Jak zawsze w wielkich wypadkach życia, pamięć matki podniosła mu z głębi wspomnień tysiące, a gdzież ich mogło być więcej, jak nie w Tepeńcu?
I poszedł myślą w dalekie lata, gdy dzieckiem bawił się po trawnikach, a z owych okien śledziły jego każdy ruch śliczne, szafirowe oczy smutnej kobiety. Patrzył w górę, jakby czekał, że lada chwila uchyli się firanka i wyjrzy, jak wtedy, złotowłosa głowa, a dźwięczny głos zawoła go po imieniu.
Ale okna były szczelnie zamknięte i nikt go nie wołał z pieszczotą. Daleko były te lata, daleko odeszła smutna kobieta.
Ale zaczarowane koło martwoty przedarła ta myśl, snuła się teraz jak strumyk, tęskna, żałosna. Czy też dziad wypełnił obietnicę ostatniego listu, zaspokoił żądania zmarłej, czy leżała teraz obok męża w rodzinnym grobie?
Przez wrodzoną delikatność nie pytał o to dziada. Mogło mu to zrobić przykrość, wzbudzić złe wspomnienia, może się rozgniewać, a on był teraz taki dobry! po co drażnić? można samemu zobaczyć.
Raz pierwszy poruszył się żywo, szukał pretekstu pozbycia się starca.
— Dziadku — rzekł — jabym poczytał jaką gazetę.
— Dobrze, mój drogi, zaraz ci przyślę przez Bazylego.
Pan Polikarp wszedł do domu, chłopiec się obejrzał i ruszył pomału znanemi ścieżkami. Była to jego pierwsza przechadzka.
Dziad dotrzymał obietnicy; obok ojca zajęte było miejsce i świecił złocony napis na płycie marmuru. Smutna kobieta wróciła do Tepeńca. Hieronim usiadł przed grobem, rzewnie uśmiechnięty. Matka musiała być szczęśliwą teraz.
Odtąd codziennie biedny rekonwalescent odwiedzał swych zmarłych, stroił kwiatami mogiły, znalazł dla dziada smętny uśmiech i serdeczną podziękę.
— Nie dziękuj, a wyzdrowiej — rzekł starzec, gładząc go po głowie — zechciej czego, choćby moje brogi podpalić, zrobisz mi największą przyjemność.
Ale Hieronim nic nie chciał, byle mu nie przerywano dumań posępnych i samotnych odwiedzin grobowca.
Zdziwiła go jednak pewnego ranka zmiana, zaszła w lewem skrzydle. Otwarto okna, podniesiono firanki, służba uprzątała tam, jak na królewski przyjazd; drzwi jednak od swego pokoju znalazł szczelnie zamknięte.
— Co tam się dzieje, Bazyli? — spytał wiernego sługi.
— Trzepią meble, paniczu, od moli.
Była to bardzo prozaiczna informacya.
Hieronim udał się do dziada.
— Może mi wolno tam pójść teraz? — prosił.
— Jakże chcesz, mój drogi. Po cudzych mieszkaniach nie wypada.
— Któż tam mieszka?
— Moja pupilka, sierota. Wziąłem ją na wychowanie.
— Gdzież ona teraz?
— Za granicą. Spodziewam się jej temi czasy. Zwykle jesienią odwiedza Tepeniec.
Hieronim się skrzywił, jak po gorzkiem lekarstwie.
— Nie lękaj się — uspakajał dziad — ona ci wody nie zamąci: Możecie się nie spotykać, jest tu dosyć miejsca.
— Kobieta i koza wszędzie się wciśnie, dziadku — rzekł kapryśnie chłopiec. — Gatunki to bardzo podobne, wszystko ogryzą, popsują, zawsze je znajdziesz w szkodzie. Że też dziad to znosić może!
— Cóż robić? Nietylko znoszę, ale mam słabość dla tej jedynej kobiety. Była mi na starość, jak kwiatek zimą; rozgrzała serce.
— To ci majster dopiero! — pomyślał Hieronim, bynajmniej nieprzejednany.
Kobiety nie miały nigdy łaski w jego oczach. Miał jeszcze Afrę w pamięci.
Gniewały go przygotowania i mina rozradowana pana Polikarpa, gdy go powitał raz wieścią, że pupilka przysłała depeszę, i patrzył złem okiem, gdy oznaczonego dnia kareta i sześć koni, pod eskortą liberyjnej zgrai, ruszyła do przystani, zkąd on niegdyś furmanką jechał do Tepeńca.
W całym pałacu panował ruch odświętny. Bazyli nawet biegał uśmiechnięty z miną tajemniczą sfinksa, pomagając ogrodnikom znosić wazony i kosze owoców.
— Czy nie będzie jeszcze bramy tryumfalnej i moździeży na salwę honorową? — pytał chłopiec zgryźliwie.
— Panienka nie pozwala rwać kwiatów — odparł Bazyli.
— A ty zkąd możesz o tem wiedzieć?
— Każdy w Tepeńcu musi znać jej gusta, żeby potrafić dogodzić. Panby się gniewał inaczej!
— Tej fatygi ja sobie nie zadam — burknął Hieronim, ruszając od grobowca i zrywając najpiękniejsze róże.
Dziad był niewidzialny w ów dzień uroczysty. O naszego bohatera nikt się nie troszczył. Schodził na drugi plan przed nową gwiazdą.
— Trzeba ruszać sobie znów w świat, matusiu — poskarżył się żałośnie grobom. — Dosyć pasorzytem być. Już niedługo będę tu przychodził. Pójdę za chlebem, jakeś nauczyła! Tak, dosyć próżniaczej rozkoszy. Trzeba wzbudzić całą siłą chęć do pracy, trzeba ruszać w świat po nowe klęski i zawody.
Dawny pryncypał pisywał co tydzień, dopominał się o swego ulubieńca, wzywał go coraz gwałtowniej gdy tylko co wstał z posłania, zasypywał go prośbami. Trzeba ruszać.
Z nagłą determinacyą porwał się z miejsca, chciał iść do dziada, za łaski podziękować i ruszać choć jutro.
Był w pół drogi do domu, gdy usłyszał turkot, palenie z bata, zajazd nowych gości.
— Masz dyable tabaki! — mruknął, zawracając do ustronnej altanki.
Przysiadł tam, jak szczwany zając, ledwie go Bazyli znalazł pod wieczór.
— Jezus Marya! Co pan wyrabia? Taki chłód! Gotowa choroba! — wrzasnął przerażony.
— Czekam aż się uspokoją z tą panną.
— Proszę wracać prędzej! Panie już śpią oddawna.
— To ich jest kilka? kilka wychowanic, sierot?
— Albo to jasny pan nie może utrzymać i tuzina — odparł Bazyli dumnie.
— I owszem! Niech ma sobie cztery tysiące i świętą Urszulę z niemi, bylebym ja ich nie spotykał.
— Stary pan zaraz na wstępie powiedział, żeby nie chodziły w stronę grobowca. Ma panicz lewą połowę parku, a one prawą.
— Z tem wszystkiem, dosyć nam tu popasać. Pakuj manatki, jutro wyjeżdżamy do roboty nad Wołgę.
— A cóż pan tam robić będzie? Toż pan ledwie chodzi, pióra w ręku nie utrzyma.
— To nie twoja rzecz. Pakuj się i basta! Chyba, że zostać wolisz!
— Jak pan każe.
Pan Polikarp szukał już wnuka i zburczał go należycie za nieoględność na zdrowie.
Spędzali razem wieczory. O przybyłej nie wzmiankował żaden z nich.
Nazajutrz raniutko wymknął się z domu Hieronim, myśląc, że wszystkich wyprzedzi. Mylił się. Na odkrytej łączce, zkąd otwierał się szeroki widok na Prypeć i okoliczne bory, dama jakaś, w szarej bluzie i kusej spódniczce, rozstawiła stalugi, rozpięła karton i szkicowała gorliwie krajobraz, podnosząc co chwila od roboty śpiczasty nos, blado-niebieskie oczy i pomarszczoną twarz czterdziestoletnią. Zielony parasol barwił ją w dodatku trupim kolorytem.
Hieronim skoczył jak przed widmem i uciekł w gęstwinę, widział jednak dosyć, żeby módz krytykować do woli.
— Śliczna, powabna, urocza! Stworzona do rozgrzania serc! To dopiero śliczny kwiatek znalazł dziad na zimę! Winszuję! Ale smaruje zapamiętale, można pokazać figę o krok, pewnie nie dopatrzy! Jak na złość, poszła na lewo, w moje państwo! Nie byłaby kobietą vel kozą! Już w szkodzie! Bodaj się udławiła blaszanką od farb, albo przebiła tym pięknym parasolem! Nie można się rozminąć z tą biedą!
Przepadły samotne dumania. Cały dzień mu zeszedł w popłochu przed zielonym parasolem. Podróżował bezustannie ów nieszczęsny deszczochron z jednego punktu w drugi; zawsze tam, gdzie on był się ulokował.
Dama była strasznie łakomą na piękne widoki; szkicowała to drzewo, to wysepkę, to strumyk, to bydło; nie wiadomo, kiedy jadła i odpoczywała.
Hieronim klął, na czem świat stoi. Pod wieczór, widząc, że nie zdoła uciec przed złym losem, wyszedł prosto na obmierzły parasol.
— Niech i mnie odszkicuje! Może się uspokoi! — mruczał, zły jak piorun.
Dama podniosła dziobaty nos, obejrzała go obojętnie i rysowała dalej dwoje młodych sarniąt na łączce.
Ukłonił się i minął ją, obdarzając eleganckim przymiotnikiem. Czekała go jeszcze druga niespodzianka.
Pod kwitnącemi różami stał stolik z herbatą, przy którym rozparty w fotelu siedział dziad Polikarp, paląc flegmatycznie fajeczkę, a naprzeciw niego, plecami do ogrodu, postać kobieca. Rozmawiali wesoło. Było zbyt daleko, żeby głosy rozróżnić, i Hieronim widział tylko białą sukienkę i słomiany, duży kapelusz. Schował się za krzak.
Dziad go widocznie zobaczył, bo rzekł słów parę, biała sukienka mignęła na ganku i znikła wewnątrz domu. Wówczas chłopiec podszedł.
— Coś taki kwaśny, Hieronimie? — zagadnął dziad.
— Czy to dziadka wychowanka, ta dama z zielonym parasolem? — zawołał cały wzburzony.
— Albo co? Poznajomiłeś się z nią?
— Uchowaj Boże! Ścigała mnie bezustannie swą pasyą malarską. Nie dała tchnąć, zjeść, odpocząć.
— No, to siądź tu, posil się, uspokój. Będę cię strzegł.
— Dziękuję, pójdę do siebie. Mam list do pisania.
— Do kogo?
— Do mego naczelnika. Wzywa mnie oddawna. Myślę wziąć się do pracy. Już wyzdrowiałem zupełnie.
— Czyż się zaraził pracowitością od pani z parasolem?
— Nie, ale czas wziąć się do czego. Trzy miesiące jem darmo dziadka chleb. To dla mnie niesłychana rzecz. Zresztą teraz goście...
— Nie sądziłem, żeś taki dziki. Co ci szkodzą te dwie damy. Od jutra zabronię robić studyów w tej stronie, gdzie się obracasz. Zostań jeszcze.
— Dziękuję, dziadku, za waszą dobroć. Czy wam się może próżniak podobać? Lubicie samotność.
— Lubiłem — poprawił stary — teraz rad jestem tobie. Chodź do siebie. Każesz sobie tam podać jeść.
Wieczór był chłodny i mglisty. Bazyli rozłożył ogień na kominie, dziad z wnukiem usiedli koło niego. Trzask suchych szczap zastępował rozmowę, milczeli obadwa.
Słyszeli za to wyraźnie, za ścianą, powrót malarki, zachwyty nad przyrodą, wołanie o posiłek, zapytania, wykrzykniki, wybuchy śmiechu. Mieszało się w tem kilka języków.
— Twoja prześladowczyni jest znów niedaleko — rzekł dziad zcicha.
Hieronim nic nie odrzekł. Może nie słyszał. Patrzył w węgle, po dawnemu bezmyślnie. Wyglądał zmęczony, osłabły. Zwiesił ręce i głowę.
— Może ci czego braknie, Ruciu?
— Mnie, dziadku? Nie, nic mi się nie chce.
Po chwili pan Polikarp zadzwonił na Bazylego, dał mu jakieś zlecenie pocichu i zabrał się do czytania gazet. Gwar za ścianą się oddalił. Nagle Hieronim podniósł głowę. W sąsiednim pokoju rozległy się delikatne tony fortepianu.
Ktoś preludyował bardzo biegle, snadź bez nut, z myśli; dotknięcie było mistrzowskie.
Smętna, cicha melodya snuła się, milknąc chwilowo zupełnie; czasem parę huczniejszych akordów i znów taż sama pieśń bez słów, z ciągłą zmianą jednego motywu, dziwnie przejmującą.
— Kto to gra, dziadku?
— A któżby? Bronia zapewne.
Młody podniósł oczy.
— Bronia nazywa się dziadka pupilka?
— A tak. Albo co? Znasz ją może?
— Ej, nie. Ale mi to imię kogoś przypomina. Dziwna rzecz. I tamta była sierotą. Nigdybym nie przypuszczał, żeby ta dama z parasolem nosiła to imię.
— A któż mówi o damie z parasolem. Ona się wabi Adelgunda podobno, czy coś równie dzikiego.
— Więc to nie wychowanica dziadka?
— Co za absurdum! Jest to dama do towarzystwa, cerber, strzegący zaczarowanej księżniczki! Wychowano ją w zamierzchłej przeszłości.
— Ah, tak! Ta panienka ślicznie gra.
— A nieźle! Patrz-no, twój naczelnik podjął się budowy drogi żelaznej w gubernii samarskiej. Siedmnaście mostów żelaznych. I ty się tam wybierasz?
— Tam. Mosty to moja specyalność.
Zamilkł i słuchał. Z preludyów wybiła się wreszcie czysta melodya pieśni i śliczny sopran zaczął śpiewać.
Pan Polikarp udawał, że czyta. Z nad gazety utkwił oczy we wnuka. Śledził wrażenia.
Hieronim słuchał, przejęty nietyle pięknością głosu, jak znajomym dźwiękiem. Gdzieś go on już słyszał w życiu, ale gdzie i kiedy, nie mógł sobie przypomnieć.
Zrazu cichy, głos opanował po kilku taktach akompaniament i brzmiał pełnią młodych płuc. Można było rozróżnić słowa.
A gdy będziesz dzwon ulewał,
Czarodziejski dzwon,
Coby szczęścia pieśni śpiewał
Przecudowny ton —
To nie wrzucaj doń metali
Ani srebra, ani stali,
Ani w wrzątek strun lutnisty,
By dźwięk był jak lutnia czysty,
Ani ognia po iskierce,
Ale daj mu złote serce!
Daj mu serce!...
— Dziadku — szepnął Hieronim niepewnym głosem — gdzie ja słyszałem ten dźwięk?
— Słyszałeś? Może za granicą. Bronia tam się kształciła.
— A ona sama zkad, dziadku?
— Sierota po żołnierzu.
— Dziad ją dawno wychowuje?
— Oh, dawno. Może ci przykry ten śpiew? Każę przestać!
— Przykry! Ale to śliczne, słuchałbym wieki. Ten głos tak mi kogoś przypomina!
— No, to zamiast tu pleśnieć, chodźmy do niej. Będziesz słyszał wyraźniej.
— Może ta pani będzie nierada przerwie?
Mówił to, a drżał z niepokoju. — Ten głos, ten głos!
Zamiast odpowiedzieć, dziad podszedł do drzwi i zapukał.
Śpiew ustał.
— Broniu, czy przyjmujesz gości na herbatę?
— Z całą przyjemnością, dziadku! — odparł srebrny głosik.
Otwarto żwawo drzwi.
Hieronim spojrzał. Przed nimi, oświetlona z góry wiszącym świecznikiem, stała smukła postać dziewczęcia, otulona w biały batyst i koronki. Jedną ręką podnosiła wdzięcznym ruchem portyerę u drzwi, drugą wyciągnęła z powitaniem.
Twarzyczka ściągła miała wyraz trochę dziki w piwnych głębokich oczach, ale za to na ustach błyskał szczery uśmiech, pokazując dwa rzędy drobnych, białych ząbków.
Nie widziała Hieronima w cieniu i on ją ledwie dostrzegł z za pleców dziada.
— Ale ja nie sam. Jest ze mną kawaler, który chce posłyszeć drugą zwrotkę tej piosenki. Oto go masz. Czy mam go przedstawić?
Pan Polikarp się usunął. Młodzi spojrzeli sobie w oczy i nagle, jednocześnie dwa okrzyki wyrwały im się z piersi. Był to wybuch szczęśliwości, rozradowania, bezbrzeżnego podziwu. Dziewczyna puściła portyerę, przez chmurne jej oczy mignęła fala blasków, pokraśniała jak różyczka. Rzucili się ku sobie. Rączki jej chwycił Hieronim i patrzyli na siebie, nie mogąc się nasycić widokiem, odurzeni kompletnie.
— Bronka, mój dzieciak! — mówił chłopak zmienionym głosem.
— Panie mój, panie! — szeptało dziewczę.
Z za portyery wyplątał się wreszcie dziad i zajrzał.
— To wy się znacie? — spytał.
Hieronim się obejrzał.
— Dziadku! — zawołał z wyrzutem — toście wy mi ją wzięli wtedy? Zabraliście mi słońce życia!
— Oddaję ci teraz to słońce. Niech ci świeci. Zżymać się nie masz czego. Płataliśmy sobie nawzajem figle, alem ci tego skarbu strzegł, jak oka w głowie. Oddaję w całości. Proszę tylko o szklankę herbaty. Zadowolę się towarzystwem panny Adelgundy tymczasem.
Ale młodzi nie słyszeli, co mówił. Pan Polikarp zeszedł na drugi plan. Niemka spała oddawna; herbaty mu przyniósł Bazyli; zostały mu na pociechę gazety.
Tych dwoje usiadło obok, patrzyli na siebie i opowiadali dzieje długich lat.
Było tyle do mówienia. Zapomnieli o świecie. Oczy dziewczęcia podczas opowieści Hieronima stanęły łez pełne za Żabbą i panią Dulską. O swojej nędzy nie wspominał Hieronim; zapomniał, że niegdyś istniała; był niezmiernie szczęśliwy.
Potem on słuchał.
Dziecko porwano podstępem ze stolicy. Gryzła i drapała; nic nie pomogło. Bazyli coś wiedział o tem: on ją przywiózł do Tepeńca.
Nie słodki mieli żywot nauczyciele i służba; nie chciała słuchać nikogo; ani się uczyć. Morzyła się głodem, próbowała ucieczki. Złowiona, zapadała w swój upór piekielny; była na wszystko głuchą i niemą.
Wówczas to dziad Polikarp użył innego argumentu:
— Jeśli się będziesz uczyć i ulegniesz, to cię oddam Ruciowi. Inaczej nigdy go nie zobaczysz!
Nauka poszła jak czarem na to zaklęcie. Znalazła się ochota i zdolności, rosła, kształciła się, ale nie zapomniała nigdy obietnicy dziada. Od roku w Dreźnie uczyła się rzeźby, skończywszy zakład zagraniczny. Do Tepeńca przyjeżdżała co jesień. Oto i wszystko.
Spojrzeli znów na siebie. W oczach chłopca błyskała gorąca łuna, w jej źrenicach zjawił się cień jakiś; spuściła powieki. Milczeli, ogarnięci wielką potęgą, co nagle stanęła wśród nich.
— Czy to już koniec, dzieci? — zagadnął pan Polikarp, wstając. — Rucio wyznał swoje grzechy, a ty, Broniu wyspowiadałaś się detalicznie, ilu podrapałaś ludzi, gdy cię od niego zabrali? No, teraz gdzież ta piosenka? Chcemy ją słyszeć.
— Jutro, dziadku! — prosiła dziewczynka — dzisiaj nie mogę!
— A to coś nowego! Nabierasz chimerów, dziecko? To zły znak. Za to zabieram ci teraz Rucia. Nie zobaczysz go więcej; wyślę na koniec świata.
— Dwa razy jedna sztuka się nie udaje! — zaśmiał się chłopiec — ze mnąby sobie dziad nie dał rady.
— Z człowiekiem bez woli można zrobić, co się chce! Jemu wszystko jedno! Dobranoc, Broniu!
Stary pocałował ją w czoło i wyszedł. Hieronim wyciągnął dłoń. I on ją całował niegdyś, ale dziś zamiast w skroń, podniósł rączkę do ust. Wyrwała mu ją i spojrzała z wyrzutem, lecz nie przygarnęła się, jak niegdyś, do jego ramion; pożegnała chmurnem spojrzeniem.
Dawny stosunek ich był pochowany bezpowrotnie.
Nazajutrz rano Hieronim wyszedł do ogrodu. Przed nim mignął zielony parasol. Szanowna Adelgunda uprzedziła go. Teraz go to mało obchodziło.
Spojrzał w okna lewego skrzydła; były jeszcze zasłonięte, ruszył więc do grobowca.
Przez tę jednę noc stał się z niego inny człowiek. Dawny, szalony Rucio, zbudził się znów, z domieszką czegoś głębszego, poważniejszego, w błyszczących oczach. Szedł lekko, wesoło, znikła chorobliwa bladość i znękanie; był wyświeżony, ogolony, ubrany elegancko, z kwiatkiem u surduta, z uśmiechem na ustach. I — rzecz dziwna, przez tę noc stracił też swój brak chęci do czegokolwiek.
O! teraz pragnął wielu rzeczy, pragnął gorąco, niecierpliwie, całą siłą duszy. Był zdrów nareszcie.
Ktoś go uprzedził i w odwiedzinach katakumby. Na progu spotkał oko w oko Bronię.
Powitali się rumieńcem i uśmiechem.
— Pani tak rano! — rzekł.
Owo „pani“ rosło także przez tą jednę noc, nie wiadomo zkąd.
— O, ze mnie ranny ptak! Oboje z dziadkiem wstaliśmy o świcie, on mnie przyprowadził tu i pojechał w pole do robót.
Hieronim dużoby dał za usłyszenie owej wczesnej rozmowy opiekuna z pupilką!
— Pani tu na długo? — spytał.
— Ja, ile dziadek zechce. A pan?
— Tydzień. Czekają na mnie roboty.
— Tylko tydzień! — szepnęła smutno.
W tej chwili sylwetka Bazylego ukazała się na zakręcie, oznajmił śniadanie.
Hieronim napadł na niego z góry.
— Szpiegu! zaprzedańcze! Toś ty donosił o wszystkiem dziadowi! toś ty dręczył panienkę!
— Uchowaj Boże! Panienka mnie drapała i gryzła; sądny dzień miałem. Służyłem wiernie staremu panu; co kazał, robiłem. Wy go nie znacie, paniczu. On mi nie mówił, po co to lub owo każe robić, ale ja pojąłem. Chciał, żeby z panicza był człowiek, jakiego drugiego nie znaleźć na świecie, i zrobił. Oj, to wielki pan, rozumny. Prowadził was przez biedę i różne utrapienia, żeby wypróbować. Ot, i ma pociechę! A tamtemu sypali złoto i zmarniał! Kto chcę duszę zgubić, niech się czepia pieniędzy!
— Tyś na to nie łakomy, zdaje się?
— Ja! Ot, pieniądze kosztowały mnie oko, to dosyć! Nie cierpię ich za to.
— A to jakim sposobem? — zagadnęła dziewczynka. — Dziad zawsze cię drażni, żeś je postradał w przeprawie ze mną.
— Rodzony brat mi je wybił kamieniem w kłótni o dziesięć rubli! Warto było? A panicz niech do mnie złości nie ma. Pan każe, sługa musi!
— Ja dziś nawetbym do dyabła złości mieć nie potrafił! — zaśmiał się chłopiec.
Śniadali we dwoje w wielkiej jadalni, potem dziewczyna wezwała go za sobą.
— Pokażę panu moją pracownię. Pamięta pan główkę Medora? Figurek nie zapomniałam lepić.
Pracownia to była urządzona z całym przepychem. Mnóstwo studyów, modeli, gipsów, napełniało ją po brzegi. Zaprowadziła go do niewielkiej grupy z gliny, świeżo ukończonej.
— To moja pierwsza praca na wystawę — rzekła.
Grupa przedstawiała młodzieńca wyzwolonego, kruszącego w ręku laskę, godło niewoli. Ruch był śmiały i naturalny, postać gibka i wyniosła, szczęście promieniało z oblicza.
— Pani lubi sztukę? — spytał Hieronim.
— Ubóstwiam! W życiu kochałam tylko figurki swoje i...
Zająknęła się i urwała.
— I co? — spytał, obejmując ją spojrzeniem.
— Ej, nie! Pomyliłam się! Widzi pan tę główkę dziada? Czy podobna?
— Figurki i kogo? — spytał powtórnie.
Podniosła na niego przelotne oczy.
— Po co pan pyta, kiedy wie? — rzuciła z odbłyskiem dawnej dzikości.
Męczyła ją ta rozmowa widocznie. Nie umiała udawać.
— Znałem panią dzieckiem. Co mogę wiedzieć o dorosłej?
— A jednak ja wiem wszystko o panu! pan kochał w życiu tylko matkę i...
— I panią! — rzekł — ot, jestem szczery!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił chmurną twarzyczkę. Spojrzała mu w oczy tak cudnie, tak miłośnie, że ani się spostrzegł, jak podawnemu wziął ją w ramiona i przycisnął do piersi.
— Figurki i mnie? — szepnął pochylony.
— A kogóż by innego! – mruknęła niewyraźnie. — Ja nie zapominam nigdy!
— Dziękuję!
Usta chłopca znalazły koralowe wargi dziewczęcia i spoczęły na nich długo, gorąco.
Bronia po chwili podniosła głowę i spojrzała mu w oczy przejmująco.
— Niech pan pamięta, jak ja — szepnęła głucho — bo teraz już nie potrafię żyć bez pana. Wolę umrzeć.
— Jeśli dochowałem wiary dziecku, to teraz nie będę miał żadnej trudności i zasługi! — odparł wesoło, całując jej spuszczone powieki.
— Broniu, Broniu! — rozległ się w dalszych pokojach głos dziada Polikarpa.
Dziewczyna spojrzała żałośnie na ukochanego i wyrwała mu się z objęć.
— Słucham! — zawołała, wybiegając na spotkanie.
— Czy nie wiesz, gdzie się schował Hieronim? — pytał dziad.
— Jest tutaj. Pokazywałam mu pracownię.
— To jednak dziwne, żeby się przy artystycznych odwiedzinach tak zgrzać okropnie. Czerwonaś jak upiór! Myślałem, że co najmniej tańczyliście trzy godziny mazura.
Hieronim parsknął śmiechem.
— Mogę zaręczyć, żeśmy nie pokazywali żadnych sztuk choreograficznych! — zawołał z za pleców Broni.
— Cóżeście robili zatem?
— Kochaliśmy się, dziadku! — zaśmiał się chłopiec, cały promieniejąc szczęściem.
— W to wierzę. To wam z oczu patrzy. Bronia od wczoraj nauczyła się kłamać. To smutny nabytek. No, nie licz kwadratów posadzki, dziewczyno. Nie marnuj chwil szczęścia. Ono się wam obojgu całe, wielkie należy. Nie rozrzuciliście go po świecie, jesteście warci dobrej doli.
Oboje pochylili się do jego rąk. Objął dwie młode głowy i przycisnął do piersi.
— Słuchajcie mnie — rzekł. — Byłem suchy jak próchno, to dziecko nauczyło mnie kochać. Pogardzałem ludźmi, nie cierpiałem ich. Ten chłopiec wrócił mi wiarę w szlachetność i dobroć. Przeprowadziłem go przez piekło życia, wyszedł z niego czysty jak złoto; weź go sobie, Broniu, on cię potrafi uszczęśliwić. A ty, chłopcze, byłeś wzorowym synem, bratem, przyjacielem — wszystkiem. Bądź-że mi teraz wnukiem i podporą, a ją kochaj i szanuj. To nie petersburska studentka. No, a teraz powiem wam naukę na przyszłość. Jeśli będziecie wychowywać ludzi, bierzcie lepiej dziewczęta. To wynik mego doświadczenia.
— A chłopcom nie dawajcie pieniędzy! — dopowiedział wesoło Hieronim.
— A prawda! Przypomniałeś mi, z czem szedłem do ciebie. — Masz — czytaj.
Starzec podał mu gazetę. W rubryce fait divers paryzkiego Figara Hieronim przeczytał:
— „Wczoraj w klubie X. zdarzył się tragiczny wypadek. Podczas gry w baccarat wynikła sprzeczka, w skutek której jeden z grających wystrzałem z rewolweru zabił na miejscu przeciwnika, któremu dowiedziono oszustwa. Zabójcą był książę O., zabitym Albert B., przybyły od niedawna do Paryża. Śledztwo się toczy.“
— Jakie życie, taka śmierć! — rzekł ponuro Hieronim, opuszczając gazetę.
— Kosztował mnie dwa miliony rubli. Mogę ci pokazać rachunki — dodał stary.
— Wielkopolski patron nie dodał mu wiele cnót, a miliony nie dały szczęścia. Szkoda Wojtaszka.
— Bardzo mała! Nie sfałszuje nic więcej. Niech go tam sobie chowają. Ten kochany książę O. godzien orderu. Oczyścił świat z jednego zbrodniarza. Dosyć o nim. Nie wart wzmianki. Chodźcie, dzieci, do salonu. Bronia nam dokończy piosenki. Jest tu jeszcze list do ciebie. Naczelnik widocznie nie może istnieć bez twojej obecności. Dziś ci pozwalam odpisać! spokojny jestem, że nie zdezertujesz! Piosenki, Brońciu!
Dziewczynka siadła do fortepianu i, zapatrzona marzycielsko przed siebie, snuła melodyę:
A gdy będziesz kuł z granitu
Posąg bohatera,
Aby stworzyć cel zachwytu,
Który nie umiera:
Nie kładź laurów mu na skronie,
Nie dawaj mu gromów w dłonie,
Nie staraj się, żeby głazy
Były śnieżne i bez skazy,
Bo te ludzi nie poruszą,
Lecz pierś natchnij wielką duszą!
Natchnij duszą!...
Przy końcowych wierszach oczy jej przeszły na Hieronima, pełne gorących blasków i zachwytu.
Śpiewała o nim i dla niego z serca.
∗
∗ ∗ |
A naczelnik wyglądał z dnia na dzień przybycia swego socyusza; zamiast niego, przyszedł nareszcie list następującej treści:
„Szanowny Panie! Nie mogę panu służyć, bo dziś wyszły moje pierwsze zapowiedzi. Zresztą nie mógłbym być teraz użyteczny, bo zapomniałem nietylko matematyki, ale nawet prostego dodawania. Smutne to byłyby mosty, budowane przez zakochanego, i to szalenie! Popsułbym sobie reputacyę i stracił pańskie zaufanie, które cenię nadewszystko.
„Za miesiąc wyjeżdżam z żoną na zimę do Włoch. Jeżeli kiedy oprzytomnieję z miłości, a żona zechce, to stanę na usługi pana. Sądzę jednak, że to dalekie czasy.“
— I ja tak sądzę! — mruknął naczelnik, rzucając ze złością list na stół. — On co robi, to robi dobrze i wytrwale! Jak kocha, to kocha. Już ja go nie zobaczę! Biedne moje mosty!...