Stypa (Lange)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy naprawdę, zwrócił się Janek do Okolicza, czy naprawdę widział pan tę rękę bezcielesną?...
— Ale gdzie tam... Czysta blaga. Panie Janie — ja jestem za mądry, żeby wierzyć w te głupstwa. Damayanti — toż to oszustka i nic więcej. A swoją drogą owej damie gadać mogłem, co mi ślina przyniosła. W kłamstwie — czyli intuicyi tego rodzaju wszystko jest dozwolone, byle tylko rzecz traktowana była artystycznie.
— A jednak Damayanti nie była oszustką. Zajmowałem się temi zjawiskami najdłużej — i wolno mi o tem parę słów powiedzieć... Może być, że pan sobie tę anegdotę sam sfabrykował, ale pomimo to Damayanti wywoływał takie fenomeny, że niepodobna ich żadnem oszustwem wytłomaczyć. Kontrolowałem ją bardzo uważnie. Nirwid jest świadkiem — i może to potwierdzić. Mogę więc określić doskonale, czy sprawy te odbywały się realnie i jak się odbywały. Przerwałem studya dla dwóch powodów: naprzód, że pomimo całe setki faktów niezaprzeczonych, nie mogłem w sobie w żaden sposób sformułować istoty tych zjawisk, a powtóre u siebie samego dostrzegłem takie dziwne rzeczy, żem się poprostu od nich rozchorował. Doktór Lędźwiłł stanowczo mi zakazał. — Chciałbym wam opowiedzieć jedno zdarzenie mego życia — wprost niewiarogodne — ale się lękam, że w towarzystwie takich cyników i sceptyków mógłbym śmiech wywołać.
— Ale skądże znowu, opowiadaj — z góry masz zapewnioną naszą wiarę.
— Zatem dobrze... Owóż, jakkolwiek sam nie jestem medyum, ale mam w sobie niemałą dozę jakiegoś fluidu, który sprawia, że mnie nazywano médiumoide, a Damayanti uważała mnie za sensitivo — to znaczy za osobnika, który na medyum działa w sposób dodatni i podniecający. Dlategom na seansach zwykle siadywał przy niej: rzeczywiście zjawy były nadzwyczajne, ale po każdym seansie byłem poprostu chory. Przez jakiś czas, mniej więcej co trzy dni bywałem na zebraniach. W nocy miewałem zmory, hallucynacye... Owóż, pewnego dnia wstałem dziwnie przygnębiony, wprost jakby zlekka otruty jakimś nieswoim fluidem. Zapach ozonu prześladował mi nos i podniebienie; ręce miałem tego dnia zimne, wprost lodowate, choć to był czerwiec... Zresztą byłem zupełnie przytomny... Czułem, że te wszystkie ciężkie symptomaty — to wpływ medyum... Postanowiłem tego wieczoru nie iść na seans — o godzinie piątej udałem się do Girardin‘a, na lekcyę floretu, czego od paru tygodni zaniedbałem; potem o wpół do siódmej poszedłem do towarzystwa techników, gdzie mój brat Zygmunt wykładał swój pomysł o sposobach wydobywania azotu z powietrza dla tworzenia saletry; wieczorem poszedłem na operetkę Mascotte. Wszystko to czyniłem, aby się oderwać od widni i supernaturaliów, aby zestąpić na ziemię między sport, technikę gospodarczą i śmiech błazeński. Potem jeszcze siedziałem w kawiarni i piłem piwo; nakoniec po drugiej nad ranem powróciłem do domu. Przygnębienie wróciło — coś szarpało się we mnie, coś mnię dręczyło niepokojąco i w sposób niezrozumiały. Chciałem usnąć, ale nie mogłem. Żadną miarą nie mogłem. Naraz czułem, jakby mi ktoś do ucha szeptał cicho, lecz wyraźnie: — Zosia jest bardzo chora! — W tej chwili chciałem na równe nogi podskoczyć; chciałem iść gdzieś — dokądś, sam nie wiem dlaczego. Ale ten szept miał w sobie jakiś straszny imperatyw. Jednak byłem nieruchomy; byłem bezwładny, niby sparaliżowany. Przecież coś poruszało się we mnie, coś wyszarpywało, wysnuwało się... Czułem, że odbywa się we mnie jakaś sprawa, niezależna od mojej woli, obca mi zupełnie, a mimo to najbezwzględniej mnie dotycząca. Czułem — z jednej strony, że leżę nieprzytomny na łóżku, a przecież nie byłem uśpiony — owszem, to wszystko, co działo się dokoła mnie — oglądałem na jawie, wyraziście i czysto... Widziałem, jakem wyszedł z łóżka i momentalnie się przyodziałem; widziałem samego siebie, leżącego na łóżku w bezwładzie.
A więc to byłem ja. Byłem tu i byłem tam. Było nas dwóch. Dzisiaj wydaje mi się cała ta historya zgoła niewiarogodną, i czasami sądzę, żem był ofiarą złudy, snu, hallucynacyi — ale wtedy było to dla mnie tak jasne i zrozumiałe, że ani chwili się nad tem nie zastanawiałem. W okamgnieniu ten ja, stojący koło łóżka, rzucił się w przestrzenie, gdy tamten drugi ja leżał bezwładny w swym pokoju. Ów zaś uniósł się w powietrze, uleciał nad pola i lasy — i znalazł się w Podobłoczu, w znanym mi dworku nad brzegiem Wisły, gdzie była Zosia... Z Zosią znałem się od dziecka — i od najmłodszych lat między nami była taka jedność i wspólność, że — mogę rzec — przestrzeń dla nas nie istniała, Komunikowaliśmy się ze sobą na odległość nie przez siłę telepatyi, nie przez czarnoksięstwo, ale potęgą naszych uczuć. Między nami nie było nigdy mowy o miłości: ponieważ była ona powietrzem naszem i istotą naszą. Nigdy nie było między nami wahań, zwątpień, rozdwojeń: byliśmy zawsze jednością. Dla tego też nie istniała dla nas przestrzeń; bardzo często zanim napisałem do Zosi list z jakiem zapytaniem, już miałem odpowiedź, gdyż Zosia już wiedziała, o co ją zapytam. Tym razem jednak zjawisko przybrało rozmiary wprost niesłychane. Mój sobowtór był na wsi, w Podobłoczu — w pokoju Zosi. Dziewczyna leżała na łóżku w silnej gorączce. — „O jak dobrze, żeś przyjechał“ — zawołała. Nicem z nią nie rozmawiał, ale ona wciąż, mimo gorączki, opowiadała mi o sobie... Mnie zaś uderzyła jedna drobna zmiana w urządzeniu pokoju i zdawałoby się, żem cały się w tym błahym fakcie pogrążył. Oto abażur lampy dawniej był czerwony, a teraz zielony; dlaczego nie czerwony? rozmyślałem nad tem zagadnieniem, prawie bezwzględnie niem zaabsorbowany. Milczałem, a Zosia mówiła mi, że bardzo za mną tęskni, że powinienem opuścić Warszawę, że nadchodzą wakacye, żebym do nich przyjechał. Mówiła mi dalej, że się przeziębiła, że ma influencę, ale że to minie za parę dni i t. d. Tylko dlaczego ten zielony abażur? — W tej chwili weszła Natalka i prosiła Zosię, aby przestała się męczyć — i pytała z kim mówi. — Jakto z kim? Z Jankiem... Ale mi nie przeszkadzaj, bo on już odchodzi. Zostań, zostań!... Jakoś naraz wszystko mi się przesłoniło mgłą — i wkrótce obudziłem się u siebie, w domu. — Była może ósma rano. Czułem się bardzo rzeźki, wypoczęty. Całe to widzenie uważałem za sen. Wtem zapukano do drzwi. Gospodyni weszła do mnie i wręczyła mi telegram. Była to wieść z Podobłocza: — Zosia chora! Przyjeżdżaj natychmiast. W cztery godziny później byłem u nóg Zosi. Była chora na bardzo silną influencę. Wyglądała jak istota bardzo zmęczona i wyczerpana. Przyglądałem się jej z trwogą, a jednocześnie uderzył moje oczy zmieniony abażur na lampie: nie czerwony, jak dawniej, lecz zielony. — Niechciałem jednak poruszać teraz sprawy tak błahej — i pytałem Natalkę, która czuwała przy siostrze — o przebieg choroby. — Ach, jak to dobrze, zawołała Zosia, jak to dobrze, żeś powrócił! Dlaczego wczoraj byłeś tak krótko? Parę minut zaledwie... O, już teraz cię nie puszczę. Zostaniesz, póki nie wyzdrowieję. — Choć byłem bardzo zatrwożony bladością gorączkową Zosi, to jednak nie mogłem się powstrzymać i koniecznie chciałem zbadać, czy to był sen czy nie sen.
— Dlaczego tak prędko wyszedłem? Bo Natalka pytała się z kim rozmawiasz, więc nie chciałem wam przeszkadzać. — A widzisz, mówiłam ci, Natalko, żebyś go nie wypraszała, a ty swoje...
— Byłaś taka zmęczona — odparła Natalka, a wiesz, że ci doktór zakazał się męczyć.
— Dawno — przerwałem nagle, swoją myślą zajęty — dawno macie ten zielony abażur?
— Od tygodnia może. Tamten się zniszczył, więc wzięliśmy nowy...
— I nic osobliwego z tą sprawą się nie wiąże?
— Nic osobliwego. Nie rozumiem, o co ci idzie — mówiła Natalka — i nie rozumiem, jakim to sposobem byłeś wczoraj w nocy.
— Więc ten abażur — pomyślałem — to tylko szczegół bez znaczenia. — Teraz pojmuję: to było świadectwo prawdy, to był znak rozpoznawczy. — Ja wam to wszystko wytłomaczę — rzekłem obu panienkom. Po paru dniach Zosia wróciła do zdrowia — i wtedy jej opowiedziałem tę historyę. Aż się rozpłakała z mistycznego dreszczu. — Któż mi teraz zaprzeczy, że takie fenomeny są możliwe i rzeczywiste?
— Poprostu — hallucynacya — i koniec.
— Poprostu — niceś nie wyjaśnił i koniec. Zapytajcie doktora — on mnie przecież badał...
— Jest to dziedzina, w której bardzo trudno wypowiedzieć zdanie. Najczęściej mówią ludzie: w tem coś jest! I ja też nic innego nie powiem. Tłomaczyć sprawę hallucynacyą — to nie wystarcza. Fakty tego rodzaju są niesłychanie trudne do skontrolowania: powtórzyć eksperyment nie ma sposobu — zatrzymać zdjęcie fotograficzne, nawet obmyślić nic takiego nie można. Rzecz cała opiera się na sprawozdaniu osób wiarogodnych, ale najwiarogodniejsze osoby łączą rzeczy, (które były z takimi, których nie było; uzupełniają swe widzenie i robią z tego fantastyczne nowele à la Hoffman.
Zjawisko przeczuć, zjawisko rozmawiania na odległość — w każdym razie nie może być wykluczone. Uczucie miłości jest niewątpliwie potęgą telepatyczną — i tą drogą mogą dziać się sprawy, poniekąd — cudowne. Nie zaprzeczam prawdzie słów pana Jana, ale nie mogę powiedzieć, że napewno było tak, jak on mówi. Istnieje w człowieku skłonność, zwana mantivisme albo mentivisme, co pochodzi albo od greckiego mantis — prorok, wróż, albo od mentir — kłamać. Gdzie jest granica mantywizmu i mentywizmu — określić nie podobna. Mieszają się one z sobą i kroczą razem.
— A to wyborne! — zawołał Okolicz. — Gdybyśmy mniej uprzejmie, niż doktór, rozważyli powieść Janka, to by się okazało, że właśnie on wziął rekord kłamstwa. Bo okłamał samego siebie, swego sobowtóra, swoją narzeczoną, cień swojej narzeczonej, jej siostrę, medyum, doktora i nas wszystkich.
— Za pozwoleniem — rzekł Nawara. — Tak mówić nie można. Pozwolę sobie tu zaznaczyć, że przy wielkiem napięciu uczuć telepatya w miłości jest, rzec można, zjawiskiem stałem i koniecznem. Kilkakrotnie w życiu miałem tego rodzaju objawy — smutne i radosne — choć nie tak potężne, jak to, co mówi Janek. Jeżeli miłość jest kondensacyą wszystkich potęg duszy — to przedewszystkiem doprowadza ona wolę naszą do siły nadludzkiej. Przy tej sile nadludzkiej — dusza może wywoływać nadludzkie objawy. Miałem, naprzykład, wprost cudownych parę miesięcy życia... Ale coż to się stało Styczniowi? Czemu płaczesz, chłopcze?
— To jest drobiazg — rzekł Okolicz. — Styczeń ma pijaństwo czarnomelancholijne. Mów nam, drogi przyjacielu, czemu łzy wylewasz w swój kielich? Jaka troska cię gryzie — otwórz swe serce przed nami. My twoje rany uleczymy. Patrzcie — to ten obrazek na ścianie go wzrusza! Ale nie ten — nie polowanie na tygrysy, ani taniec w haremie baszy — to ten środkowy! Patrzcie, co za wzruszający oleodruk! Jakaś oberża w Tyrolu: dwaj strzelcy w kostyumach narodowych — siedzą za stołem przy winie, a koło nich dziewczyna, bardzo ładna, w znaczeniu oleodrukowem, uśmiechnięta słodko i wesoło. Strzelcy ofiarowują dziewczynie róże; ona zaś, jakby się wahała, od kogo z nich ma przyjąć kwiaty — fartuszek mnie ręką — i wzbrania się i uśmiecha, ale znać, że miałaby ochotę na obie róże i na obu chłopców. Styczniu, Franusiu drogi, mów, czy to ten obrazek cię wzrusza?