Stypa (Lange)/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wszystko mnie wzrusza — wszystko, a najwięcej moja czarna dola — bez róż, bez zórz, bez woni... Czuję się między wami jak wyklęty. — Każdy z was miał w życiu jakieś historye smutne i wesołe, gorzkie i słodkie. Każdy ma wspomnienia, każdy żył choć jedną chwilę życiem wyższem, każdy z was marzył, kochał, śnił... Ja nigdy nie miałem żadnej takiej historyi... Gdyby choć jeden raz, jedna dziewczyna tak się do mnie uśmiechnęła, jak ta... przysięgam, życie bym oddał za taki uśmiech, za takie spojrzenie, za pocałunek... Ale mnie nigdy nikt nie kochał: śród cieniów przepędziłem życie, śród niepojętych widm i upiorów, które mnie nawiedzały w nocy i kłamały mi urojone szczęście, o którem wiedziałem, że jest urojone... I cóż da się porównać z moją samotnością? Mówicie, że przeznaczenie — to nasza własna dusza — ale widocznie ja jestem człowiekiem bez przeznaczeń. Na drodze mego życia stało zawsze pragnienie jakiejś nieskończoności — i nigdy ani cząstki jej nie mogłem zrealizować. Wszystko mi się rozpływało w nieuchwytny, nieujęty cień — w mgłę bezcielesną... Nigdy — żadna z tych istot, które w życiu napotkałem, nie wcieliła mi się tak, jakby się wcieliła każdemu z was. Nigdym nie tulił w ramionach ukochanej istoty, nigdy mię żadna kobieta nie całowała tak gorąco, jak kobiety umieją całować. Kilka razy zbliżałem się do istot wybranych, ale zawsze w sposób tak dziwny, jakbym nigdy nie kochał tego, co jest — ale to, co było; to, co będzie; to, co byłoby, gdyby... I tak bez końca... Coś, co staje się, coś, co mogłoby się stać; coś, co stanie się kiedyś... Słowem, dusza moja jest jakby w nieustającem przetwarzaniu samej siebie — i tego, z czem się zetknie — i nigdy się nie może zatrzymać u żadnej granicy. — Moja pierwsza miłość to była miłość do umarłej. — Prosił mię do siebie jeden przyjaciel. Wybierałem się długo do niego — bo to dość daleko, na głębokiej Litwie — i nareszcie przyjechałem. Ale że mi los zawsze przysposabia straszne niespodzianki, więc przyjechałem właśnie w dniu, kiedy jego siostra umarła na udar sercowy. Młoda, dwudziestoletnia dziewczyna, o twarzy greckiej Minerwy, była tragicznie piękną w swojej woskowej bladości twarzy i spokoju czarnych, zagasłych oczu; leżała na katafalku, z rękami na krzyż złożonemi, w białej sukni i białym welonie, jakby do ślubu z Nieśmiertelnością się wybierała. W otoczeniu świec i kwiatów była cudowna, jak anioł uśpiony i czułem, że to był właśnie ów anioł, któryby mnie kochał i którego ja bym kochał; była to dusza moja wybrana, którą ujrzałem właśnie w chwili, gdy ją bogowie zabrali do siebie, bo im zbyt smutno było bez jej obecności.. I poszedłem w świat — i znów się błąkałem i znowu szukałem swego anioła. Spotkałem pewną kobietę lat około trzydziestu. Była to piękność dojrzała i szlachetna, o rysach czystych i marmurowych. Miałem dla niej cześć półboską. Była mi życzliwa, nader życzliwa: nie ośmielę się rzec — kochała mnie. Byłem już nawet gotów się z nią żenić. Rozmawialiśmy często o jej przeszłości. Wspominała swoje dzieciństwo, pokazywała mi swe fotografie i portrety z dawniejszych czasów. Śród portretów był jeden, który ją przedstawiał jako dziewczynę szesnastoletnią, różę, rozkwitającą śród jakiejś łąki mistycznej, zjawienie nieporównane mocy bożej, które trwało na ziemi jedno mgnienie — i zniknęło — i zapadło się w otchłań bezdenną przeszłości. Moja pani sama sobie stworzyła niebezpieczną rywalkę; samą siebie wywołała z nicości — tę, którą ona była niegdyś — i ta czarodziejka znikniona, którą w snach swoich ucieleśniałem, którą kochałem i pieściłem — ta nieistniejąca istota widziadlana usunęła mi w cień żywą osobę, która mnie kochała. Ale ja kochałem inną i czułem, że ta żywa istota jest tylko schematem mojej miłości... I rozeszliśmy się — i znów na ziemi byłem sam. Już nie spotkałem nigdy tej, która była, a tę, która jest, pożegnałem dobrowolnie.
Po pewnym czasie znowu się zająłem istotą niewieścią, w sposób nie mniej dziwny. Bywałem u znajomych, państwa N., którzy mieli córkę dziesięcioletnią. Ze wszystkich stworzeń płci białej — ta mnie interesowała najwięcej. Były w tem dziecku niepojęte głębie, niby wróżba jej przyszłej mocy anielskiej. Zaczarowana królewna — istota z baśni — geniusz uczucia i geniusz wdzięku. Odczuwała we mnie w sposób nieokreślony jakąś nieokreśloną tęsknotę ku sobie, tęsknotę za jakąś nieokreśloną rzeczą, której zapewne sam bym nie określił. A ja? Czyli można użyć w tym wypadku tego wyrazu? Tak, kochałem ją, ale znów była to dziwna, nierealna miłość; kochałem w tem dziecku istotę, która się w niej dopiero jutro rozwinie; kochałem w niej to, co będzie. Rodzice z dzieckiem później wyjechali — i nie wiem, co się z nią stało. Kochałem jeszcze — lękam się wyznać — kochałem sztuczny model, lalkę, podług której malowałem obrazy w braku osoby żywej... Była to lalka kauczukowa, wielkości ludzkiej naturalnej, zbudowana kunsztownie, tak, że nawet wyraz twarzy był cale człowieczy — i w gruncie mało czem się różniła od istoty żywej. Miała uśmiech jednostajny, — milczała nader wymownie — poruszała się stosownie do mojej woli — słowem, była to wiecznie jedna i ta sama, gwiazda stała, w której nigdy żadnej odmiany nie można było przewidzieć — łagodna, cicha, posłuszna. Ubierałem ją w piękne, barwne suknie, w kwiaty i klejnoty... Obmyślałem dla niej różne rozmowy, tak, że w imaginacyi rozmawiała ze mną czasami bardzo inteligentnie, czasami bardzo tkliwie. Niezrównana była w dyalektyce. Obmyślałem nadzwyczajne epizody jej życia — i tworzyłem sobie cudowną baśń o niemej królewnie. Ale nakoniec odkryłem prawdę: ona nie była żywą — i przestałem ją kochać, tembardziej, że inne widziadło znowu opanowało moją duszę. Na mej ulicy widywałem codziennie samotną dziewczynę, która się pokazywała koło siódmej wieczorem, a koło drugiej po północy znikała... Błąkała się tak po całej dzielnicy, jak Wenus, z nieba na śmietnik wygnana... Miałem dla niej szczególne współczucie i układałem sobie od czasu do czasu tragedyę jej życia — i to, co mogłoby być, gdyby... Mogłaby być heroiną, mogłaby być wielką damą, mogłaby być wielką artystką, bojownicą prawdy... Była bardzo ładna, a zwłaszcza miała w oczach przedziwną niezgłębioną melancholię, jakby męczeński żywot dziewczyny ulicznej doprowadził jej duszę nie do zaniku, lecz do załamania... Ubierała się bardzo skromnie i poważnie. Żadnych szminek, malowideł na twarzy. Są takie dziwne twory, że nawet, gdy unurzają się w błocie, można odgadnąć królewskość ich duszy... Nigdym z nią nie rozmawiał, nigdym nie słyszał jej głosu, ale prawie codziennie spoglądaliśmy na siebie, wymieniając jakieś niewypowiedziane słowa.
Nieznajoma znajoma patrzyła na mnie swojem wielkiem, jasnem, smutnem okiem, jakby mówiła: „Nie zapominaj o mnie!“ Ja zaś musiałem mieć w spojrzeniu coś świadczącego o mej sympatyi i tęsknocie, tak, że między nami zawiązał się niemy, słodki romans... Czułem, żem ją kochał i że ona mnie kochała — i że kto wie, co by było, gdyby... I oto pewnego dnia jej nie było — i nazajutrz i na trzeci dzień — i cały miesiąc — i pół roku... Zniknęła, na zawsze zniknęła! Czy się otruła, czy umarła, czy poszła do szpitala, czy wyjechała, czy ją kto porwał i zabrał ze sobą, czy ją zamordowali? Kto to wie? Nieustannie myśl moja była tem zajęta, nieustannie do tego wracała. Znikło coś z mojego życia, jakiś pierwiastek ważny i głęboki, coś, czem zapełniałem swą pustkę i teraz dopiero zacząłem naprawdę rozumieć, że ją kochałem. Jakiś dziwny przesąd powstrzymał mnie od zbliżenia; lękałem się rozczarowania, lękałem się, że ta królewna okaże się czemś bardzo plaskiem i lichem. Może to było moje przeznaczenie — i przeszedłem koło niego, jak ślepy... Długo było mi bez niej tak, jakby litery mego życia zatraciły swe pierwotne znaczenie. Już jej nigdy nie widziałem... Przeszedłem przez widma i cienie, przez mogiły i obłędy, ale nigdy nie miałem w życiu sceny tak prostej i naiwnej, jak na tym głupim obrazku... Dlatego, waszych opowiadań słucham z zazdrością, bo mi się nigdy nie zdarzyło nic podobnego... Kochałem zawsze to, co obce, dalekie, nieznajome, to, co przeminęło i nie wróci, to, co dopiero zjawi się kiedyś, ale jeszcze nie jest, to, czego nigdy nie było i nigdy nie będzie... I oto we mnie samym nienasycona próżnia i głód ogromny pocałowań... Widma, widma!
— I to wszystko? i więcej takich widm nie miałeś?
— Miałem, miałem, coraz inne, coraz nowe, ale nigdy nic realnego.
— I ty — rzekł Nawara — ty zowiesz to żywotem nikłym, pustym? Ależ przeciwnie, to żywot cudowny, baśniowy, niemal wszechmocny w stosunku do fatum. Stanąłeś ponad rzeczywistością i sam ją sobie stwarzasz. Nie ty ulegasz zjawiskom, które napotykasz, ale sam wolą własną je przetwarzasz. Bynajmniej zgodzić się nie mogę na to, coś rzekł, że jesteś człowiekiem bez przeznaczeń; jesteś ich panem.
— Być może, ale czasem chce mi się płakać i mówić, jak ten waryat u Szekspira: Biednemu Tomkowi zimno! Zimno mi, pusto na świecie...
— I nie może być inaczej — zauważył Tarło. Na lodowej górze, niby Kościej, mieszka ten, co fatum swoje chce rozsnuć poza światem realnym. Każdy z nas jest albo sługą praw społecznych, albo sługą praw natury. Czasami obie te kategorye praw schodzą się, czasami bywają w konflikcie, ale to jest życie. Ty stanąłeś po za wymogami zarówno praw społecznych jak i praw natury; przeto, powiedzieć mogę, nie żyłeś. Śród cieniów przeszedłeś, obok linii życia i po za nią... Tam atmosfera tak jest rozrzedzona, że już oddychać nie można.
— A więc — zapytał Nawara — profesor uważa, że ten żywot nad‑realny, w possibiliach, w imaginabiliach, że ten żywot nie jest cudowny? Styczeń, który może powołać do bytu każdą postać z przeszłości, wszystkie boginie i bohaterki, wszystkie Ewy narodzone z fantazyi poetów, wszystkie sukkuby szatańskie i anielskie; on, dla którego rzeczywistość jest tylko kanwą jego własnych marzeń, zawsze doskonałych i nieomylnych, rzeczywistszych od rzeczywistości — on czyż nie jest szczęśliwym?
— Jego zapytajmy! Franciszku, mów, czyś był szczęśliwy?
— Nie!
— A dla czego?
— Nie wiem dla czego. Może i prawdę mówi profesor, że trzeba być posłusznym nakazom bytu trójwymiernego. Ja chciałem być duchem wolnym, duchem najwolniejszym. Nie chciałem być niewolnikiem żadnych praw; nie chciałem być niewolnikiem ani społeczności, ani natury. Może i prawda, że trzeba być podwładnym rzeczywistości.
— O ile rzeczywistość istnieje — ma ona tę doskonałą wyższość nad wszelkiem urojeniem, że istnieje.
— A jednak — mówił Nawara — bez urojeń rzeczywistość byłaby najcięższą zmorą i okropnością. zamierzałem wam opowiedzieć jedną, swoją historyę o pewnej słodkiej istocie, którą widziałem nader krótko, ale która jako cień nawiedzała moje sny, gdym błądził nad oceanem zdaleka od niej. I pomimo, że nas dzieliły i góry i rzeki — byłem z nią w ciągłej komunikacyi i nieomylnie wiedziałem zawsze, gdzie ona jest i co robi; a z jej listów — przekonałem się, że i ona również doskonale wie zawsze, jaki jest stan moich uczuć i myśli. — Oddziaływanie na odległość istot, które ze sobą sympatyzują, jest to dla mnie rzecz niewątpliwa i niezaprzeczona.
— Opowiedz‑że tę historyę — zawołał Dantyszek. — Robisz nam oskomę. Przygotowujesz nasz do wielkiej sprawy i milczysz, cicha wodo! Wiemy o tobie, żeś zawsze był sentymentalny i że nie zawsze romansowałeś z cieniami; mógłbyś nam więc niejedno opowiedzieć. A tymczasem dzisiaj milczysz, jak zaklęty.
— Zamierzam kiedyś całą moją historyę sentymentalną opowiedzieć wam, mili przyjaciele, ale byłaby to powieść zbyt długa na dzisiejszy wieczór, gdyż zwrócę wam uwagę, że jest już piąta nad ranem — i że istotnie gadaliśmy dziś bez przerwy, pracowicie i gorliwie.
— Miałeś też nam powiedzieć historyę pod nazwą: Jej imię.
— I to odkładam na przyszłość.
— Widać, że cień stoi przy tobie i usta ci zamyka. Któż więc jeszcze ma co do powiedzenia w sprawie walki Stycznia o swobodę człowieka od praw natury i społeczności.
— Ja! — odezwał się doktór — na co jednomyślnie wszyscy przystali.