<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sukcesorowie skąpca
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ogniste kasztanki, zaprzężone do wygodnej bryczki, kierowane silną dłonią Józia, mknęły wyciągniętym kłusem przez wieś, polną dróżką, ku obszernym łąkom i bagnom, gdzie rzeczywiście błotnego ptactwa, a zwłaszcza kaczek, była wielka obfitość. Pan Dominik usadowił się wygodnie i palił cygaro, z najlepszego gatunku, jaki można było znaleźć w sklepie pani Pechmanowej, w sąsiedniem miasteczku. Sam Wicuś te cygara wybierał i kupował specyalnie dla dziadka, a zdaje się, że trafił mu do gustu, gdyż pan Dominik palił je z widoczną przyjemnością.
Pogoda sprzyjała wycieczce, dzień nie był zbyt gorący, lekkie chmurki co chwila zakrywały słońce, rzucając na pola cienie przelotne. Neron i Medor, owe dwa najznakomitsze w Europie wyżły, biegły w podskokach przy bryczce.
— Jakże dziadzio dobrodziej znajduje nasze wiejskie życie? — zagadnął Wicuś.
— Nic do życzenia, pyszności, bardzo mi się podoba.
— To też niech dziadzio porzuci Warszawę i osiedli się na stałe.
— A nie, tego nie zrobię.
— Dla czego? Czyż dziadek ma jakie obowiązki, czy jest od kogo zależny?
— Obowiązki albo mam, albo nie mam, a co się tycze niezależności, to... szeroko, widzisz, Dawid o niezależności pisał. Mogłoby się komu zdawać, Bóg wie co, a jest grubo inaczej.
— Ciekawym jednak, jaka zależność mogłaby wolną wolę dziadka krępować?
— Trochę interesa, trochę przyzwyczajenie.
— Chyba to jedno.
— Bagatela; żebyś ty kilkadziesiąt lat w jednej kamienicy przemieszkał, jednemi ulicami chodził, w jednej restauracyi jadał, tobyś może poznał, co to znaczy przyzwyczajenie. Ludzie w moim wieku zmian nie lubią. Przyjechałem do was dla rozrywki, na wakacye, jak uczeń, gdy go ze szkoły puszczą, lecz gdy czas tych wakacyj minie, wrócę na Stare Miasto do swego kąta.
— Dla czego dziadzio tam mieszka?
— Jakto dla czego?
— Są przecież ładniejsze ulice w Warszawie i nie takie zacieśnione i duszne.
— Zapewne, ale to wszystko blaga i tandeta, marmurowe schody, jakieś respiratory, wentylatory, a co mi po tem? Ja na schodach mieszkać nie będę, tylko w pokoju, a jeżeli pokój jest ciepły i nie drogi, to schody mogą być staroświeckie, żelazne, czy kamienne, to mi wszystko jedno.
— Ale! ale! — zawołał Wicuś, chcąc nadać inny obrót rozmowie — zapomniałem też powiedzieć, był dziś posłaniec z Bednarki?
— Cóż chciał?
— Przywiózł bardzo uprzejmy bilecik. Pani Sewerynowa zaprasza, żeby przyjechać jutro na wieczór. Bardzo uprzejmie zaprasza.
— Gościnna kobiecina.
— O tak! Znana jest z tego. Będzie ciotka Teresa z panienkami, ciotka Helena, jeszcze kilka osób z sąsiedztwa.
— Proszę.
— Pani Sewerynowa lubi się bawić i zdaje mi się, że ma wielką ochotę wydać się za mąż.
— Dla czegóżby nie. Osoba nie stara i nie szpetna; nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, przystojna i może się podobać. Słyszałem też, że i majętna przytem.
— Taki to i majątek.
— A nie, pan Edward mówił, że majętna, a on się na tem, jak uważam, zna.
— Temu nie przeczę, że się zna. Sam zrobił dużą fortunę, ale w tym razie może się mylić. Wuj Edward jest to kapitalista.
— Nie może być!
— Niech się dziadzio zapyta pierwszego lepszego żyda w okolicy, oni wiedzą bardzo dobrze, jak kto stoi.
— Dziwi mnie to niezmiernie, Terenia narzeka bezustanku, że dzieci nie miała za co wyedukować, że jej wszystko idzie jak z kamienia.
— Proszę dziadka — rzekł Wicuś — trzeba się znać na deklamacyi. Kto prawdziwie potrzebuje, komu rzeczywiście bieda dokucza, ten nie będzie piszczał i narzekał. Są rozmaici ludzie na świecie — dodał z westchnieniem.
Józio zatrzymał kasztanki.
— Tu — rzekł — wysiądziemy.
Rzucił lejce stangretowi, zeskoczył z kozła i pomógł panu Dominikowi wydobyć się z bryczki.
— Będzie miejscami trochę mokro — rzekł Wicuś — czy dziadzio nie obawia się przemoczenia nóg?
— Co prawda, nie jest to dla mnie bardzo pożądane.
— W takim razie postaramy się tak urządzić, żeby dziadzio był ciągle na suchem. Ja będę przewodnikiem i zaprowadzę w takie miejsce, że dziadzio będzie strzelał do kaczek jak do tarczy, Józio pójdzie oddzielnie.
Pan Dominik w długim czarnym tużurku, świeżo przerobionym przez Abrama, w ogromnym filcowym kapeluszu i ciemnych okularach, dość pociesznie w roli Nemroda wyglądał. Strzelbę niósł na ramieniu jak żołnierz, a po nierównym gruncie stąpał z trudnością i prędko się męczył.
— Dobra to rzecz polowanie — rzekł, zatrzymując się — ale męcząca.
— Może więc dziadzio odpocznie.
— Owszem; szczególna rzecz, w Warszawie po chodnikach znaczne nieraz kursa odbywam i fatygi żadnej nie czuję, tu zaś, chociaż po miękkiej trawie, zaraz się męczę.
Usiedli na suchym wzgórku i Wicuś uznał, że właśnie nadszedł moment rozpoczęcia akcyi dyplomatycznej. Zaczął więc opowiadać dziadkowi, że chciałby bardzo pracować i dorobić się majątku, ale w domu rodzicielskim nie znajduje do tego pola; że wspólnie z bratem pragnęliby wziąć duży folwark w dzierżawę, a następnie, dorobiwszy się i pomnożywszy fortunę przez bogate ożenienie się, jużby każdy z nich na własną rękę majątek nabył. Trudno jednak to marzenie urzeczywistnić, z powodu braku odpowiedniego kapitału. Bracia na żadne spadki nie liczą, darowizny nie spodziewają się i nie przyjęliby nawet, ale gdyby w rodzinie znalazł się uczciwy kapitalista i na niewielki procent pożyczyłby im choćby tylko trzydzieści tysięcy rubli, już mieliby o co ręce zaczepić i zużytkować zdolności, które w ciasnym kącie, na zaklętym partykularzu, marnują się tylko. Suma nie jest wielka, gwarancya moralna najobszerniejsza, co do procentu, nie targowaliby się bardzo, boć wiadomo, że kto ma kapitał, pragnie z niego mieć dochód, ale — dodał z westchnieniem — gdzie teraz szukać szlachetnych ludzi, a zwłaszcza szlachetnych kapitalistów. I przez co dobre rody giną? Właśnie przez ten brak fatalny. Gdyby było inaczej, cały świat miałby inną postać. Byłoby wesoło, dobrze, spokojnie. Ostatecznie, czasy dziś takie są, że wymagań dużych młodzież nie ma. Kilkadziesiąt włók dobrej ziemi, kilkadziesiąt tysięcy w gotówce i na wszelki wypadek odpowiedni kredyt. Resztę można już pracą i własnem staraniem dorobić.
Pan Dominik słuchał mówki Wicusia bardzo cierpliwie i uważnie, od czasu do czasu głową kiwał, poczem kilka razy odkaszlnął i chciał przemówić, w tem z po za krzaków, w dość znacznej odległości, rozległy się dwa strzały jeden po drugim, krótki wykrzyknik aport! i chlupotanie wody.
— Józio już strzelił.
— Ciekawym czy też co zabił? — spytał pan Dominik.
— O, niezawodnie, on prochu nie marnuje.
— Zdatny chłopak, bardzo zdatny. No, chodźmy do niego, zobaczmy trofea.
— Nie, dziadziu dobrodzieju, do niego nie dostalibyśmy się tak łatwo, oddziela nas bagno. Ale zamiast oglądać jego zdobycz, postarajmy się o własną. Dziadzio stanie na wzgórku, ja pójdę dalej. Proszę tylko pilnować, zwierzyna będzie.
Pan Dominik pilnował i kilkakrotnie strzelał, ale bezskutecznie; po upływie godziny Wicuś powrócił, niosąc kilka kaczek. Wszyscy zeszli się z Józiem przy bryczce. Dziadzio był bardzo zadowolony z wycieczki i przyznał, że ruch na świeżem powietrzu doskonale wpływa na zdrowie i dodaje apetytu.
Ledwie wymówił ten wyraz, Józio wydobył z bryczki koszyk pokaźnych rozmiarów — znajdował się w nim doskonały podwieczorek i butelka wina. Pan Dominik uznał, że jest to bardzo na czasie i posiliwszy się, wpadł w doskonały humor.
— Żeby kto przed półrokiem, przed miesiącem nawet, powiedział, że będę polował na dzikie kaczki, strzelał i bawił się wyśmienicie na świeżem powietrzu, wśród zieloności lasów i łąk, pomyślałbym że zwaryował.
— A nas to niewymownie cieszy — wtrącił Wicuś — że dziadzio zagustował we wsi i w polowaniu. Mamy nadzieję, że w zimie będziemy polowali trochę lepiej.
— Macie dużo zwierzyny?
— Znajdzie się, zajęcy jest dość, czasem trafiają się sarny, a i dziki niekiedy przechodzą. Urządzimy polowanie na dzika.
— Padam do nóg, ale dziękuję, takim znowuż zawziętym myśliwym nie jestem.
— Czyżby się dziadzio bał?
— Byłoby dziwne, gdybym się nie bał, słyszałem już nieraz o różnych wypadkach.
— Ileż ja już dzików zabiłem! — zawołał Józio — a dotychczas uchowałem się jakoś.
Argument ten nie przekonał pana Dominika, który oświadczył, że stanowczo żadnym drapieżnym zwierzętom czoła stawiać nie myśli i że nie na to tyle lat pracował na emeryturę, by się jej miał pozbawić w tak nieprzyjemny sposób. Natomiast nie mógł się nachwalić polowania letniego, na którem można użyć umiarkowanej przechadzki na świeżem powietrzu, przy najpiękniejszej pogodzie, zjeść z apetytem doskonały podwieczorek i zabawić się miłą i zajmującą rozmową.
Wicuś tryumfował. Skoro dziadek wyraził się w ten sposób, to znaczy, że rozmowa istotnie sprawiła na nim dobre wrażenie, a skoro tak, więc można ją będzie jeszcze wznowić i prowadzić dalej.
Kiedy wracali do domu, Wicuś delikatnie, z ostrożnością wielką starał się znowuż ważny dla siebie przedmiot poruszyć. Pan Dominik słuchał go bardzo uważnie, a nawet dał do zrozumienia, że podoba mu się to, gdy młodzi ludzie mają wyższe aspiracye i pragną dojść do czegoś.
Pani Julia była uszczęśliwiona, gdy synek-dyplomata opowiedział jej cały przebieg konferencyi.
— Widzi mama — rzekł w końcu — że interes w połowie można uważać za skończony. Słowo daję, że tego dziadka Dominika obmówili, on bynajmniej skąpcem nie jest i nie wygląda na to. Kiedy opowiadałem mu o naszych zamiarach, słuchał bardzo uważnie i z zajęciem wielkiem, uważałem, że go to zajmuje i że cała jego sympatya jest po naszej stronie.
— Ale stanowczo nie przyrzekł nic.
— O, mama za wiele żąda naraz! Już i to dużo znaczy, że nie odmówił odrazu.
— Masz słuszność, Wicusiu — rzekła przekonana — masz słuszność; szkoda naprawdę, że twoje zdolności marnują się na takim partykularzu szkaradnym.
— Teraz już nie ma obawy — mamo — po rozmowie dzisiejszej z dziadkiem Dominikiem, jestem pełen otuchy, co do mojej przyszłości.
— A Józio?
— Oczywiście źle się wyraziłem, powinienem był powiedzieć co do przyszłości mojej i Józia.
— Poczciwy z ciebie braciszek.
— Tak mamo, wszystko dobrze będzie, nie zapomnimy też i o Andzi.
Pani Julia nie mogła zachować radosnej tajemnicy przy sobie, zwierzyła się przed siostrami, a chociaż nie powiedziała im wszystkiego, jednak dała do zrozumienia, że już jest o los synów spokojna i że ma pod tym względem przyrzeczenia stanowcze. Wiadomość ta była przyjęta przez siostry z pewnem zaniepokojeniem i każda z nich postanowiła podwoić usiłowania, w celu zaskarbienia sobie łask stryjaszka. Należało to czynić tem spieszniej i energiczniej, że czas pobytu pana Dominika na wsi dobiegał do końca i dzień wyjazdu jego do Warszawy był postanowiony.
Dowiedziawszy się, że polowanie tak bardzo przypadło do gustu warszawiakowi, pani Helena w Zawrotkach urządziła wycieczkę do lasu, majówkę ze wszelkiemi szykanami, jak się wyrażała, a pani Teresa wyprawę wodną na czółnach przez jezioro, do zwalisk jakiegoś starego zamczyska. Wśród ruin bardzo malowniczych zastano zawczasu przygotowane przyjęcie i przepędzono kilka godzin bardzo miło. Prócz tego odbyły się trzy wieczorki, specyalnie na pożegnanie drogiego gościa, i duża zabawa tańcująca u pani Sewerynowej w Bednarce, u owej wdówki, która, według jednomyślnego zdania trzech sióstr, postanowiła koniecznie osidlić bogatego dziada.
Zabawa w Bednarce była świetna, młodzież tańczyła do upadłego, starsi panowie potykali się walecznie przy zielonym stoliku i dopiero brzask dzienny położył koniec uciesze. Pani Julia z Suchej Wierzby usiłowała zaćmić wdowę z Bednarki i wystąpiła z wieczorkiem pożegnalnym, co się zowie wystawnym; pani Helena zaś z Zawrotek wzięła sobie za punkt honoru, aby zaćmić siostrę i wystąpiła jeszcze suciej; biedna tylko pani Teresa z Woli Kociubskiej nie mogła dać folgi ani potrzebie serca, ani ambicyi, gdyż mąż jej stanowczo oświadczył, że na żadne bale nie pozwoli. Nie pomogła ani wymowa, ani łzy, ani groźba żądania separacyi, powiedział stanowczo nie — i nie.
— Chcecie się zabawić — rzekł — owszem, bardzo chętnie, bawcie się; chcecie pożegnać stryja, owszem, tylko bez żadnych zbytków.
— Przecież nie mogę gości głodem morzyć!
— Spiżarnia pełna, sto osób mogłabyś przyjąć tem, co jest w domu.
— U Helenki było wino doskonałe, u Julci jeszcze lepsze.
— A u nas będzie piwo najlepsze.
Biedna pani Teresa przypłaciła ten wieczór pożegnalny trzydniowym bólem głowy i dwutygodniowem rozdrażnieniem nerwowem, ale nie mogła nie widzieć, że pomimo skromnego przyjęcia, bawiono się u niej jeżeli nie lepiej, to w żadnym razie nie gorzej, aniżeli tam, gdzie wysilano się na wystawność.
Nareszcie pan Dominik, żegnany przez wszystkich, i jak najczulej zapraszany, aby w jak najkrótszym czasie znowuż do cichego ustronia wiejskiego zawitał, odwieziony do stacyi kolei przez Wicusia i Józia wygodnym powozikiem i parą ognistych kasztanków — odjechał.
Pan Piotr, mąż pani Julii i pan Michał, mąż pani Heleny, spotkawszy się w polu, przy kopczyku granicznym, nazajutrz po odjeździe bogatego stryjaszka, podali sobie ręce i obadwaj westchnęli tak, jak gdyby im wielki ciężar spadł z ramion.
— No — rzekł pierwszy — stryjaszek odjechał; ponieważ nikt nie słyszy, możemy sobie nawzajem powinszować i powiedzieć: chwała Bogu. Ja przynajmniej tak myślę.
Pan Michał odpowiedział:
— Moje własne myśli powtarzasz, kochany szwagierku; gdyby tak pobył u nas jeszcze z miesiąc, to doprawdy nie wiem, czybym wytrzymał. Dla żony się to głównie robiło i dla różnych nadziei oczywiście.
— Wierzysz w nie?
— Człowiek, widzisz, ma taką naturę, że chętnie wierzy w to, co może być dla niego dobrem, ja więc, chociaż niezupełnie, ale tak, piąte przez dziesiąte wierzę, a ty?
— Ja bo uważam tak: oprócz naszych żon, sukcesorów Dominik nie pozostawia; jeżeli więc testamentu nie zrobi, to oczywiście coś nam kiedyś kapnie.
— Edward bo wyśmiewa się z nas, z naszych zabiegów i nadziei.
— Jemu łatwo się śmiać, zamożny człowiek, nie potrzebuje się oglądać na żadne sukcesye.
Życie trzech sąsiednich dworków powróciło do normalnego trybu i toczyło się dalej spokojnie, jak leniwe wody małej rzeczki, wężem wijącej się między łąkami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.