Sukcesorowie skąpca/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sukcesorowie skąpca |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Z Warszawy |
Wydawca | Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | I. Zawadzki |
Miejsce wyd. | Warszawa; Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Miały gadatliwe kumoszki na Starem Mieście niewyczerpany temat do rozmowy. Dziad wrócił, dziad się zmienił, dziad wygląda jak ćwik, opalił się na twarzy, utył. Ktoby dał wiarę, że taki szkielet może kiedy utyć, a przecież tak utył! Widocznie gdzieś na morze musiał jeździć, do ciepłych krajów, do wód uzdrawiających. Dla czego nie? Taki bogacz może być wszędzie, gdzie tylko zapragnie, bo ma złoty klucz, co każde drzwi otwiera. Że jednak chciał naruszyć swoje skarby zaklęte, to dziwne. Dziwne albo i nie dziwne, bo nawet taki, co nic na świecie nie kocha, zdrowie swe przecież kocha. Widocznie śmierć mu w oczy zajrzała, więc się uląkł, brzęknęła mu kosą nad głową, więc otworzył swoje skrzynie, wziął kilka garści złota i w świat po zdrowie poleciał. Taki wie przecież, co go czeka po śmierci, więc nie chce umierać i radby odwlec godziny obrachunku; odwlec do nieskończoności. Musiał kiedyś coś słyszeć o madejowem łożu i przypomniało mu się teraz.
Tak dobre niewiasty gawędziły zaraz pierwszego dnia po powrocie pana Dominika, ale tylko pierwszego, bo nazajutrz doszła ich wiadomość nowa, zupełnie pewna i sprawdzona. Już było jasnem jak dzień, że właścicielka sklepiku miała słuszność, że dziad biega na Leszno, za Żelazną ulicę, że ma tam jakąś bardzo ładną panienkę, że... okropne rzeczy. Dwie stateczne i wiarogodne kobiety widziały go na własne oczy, tego samego dnia, którego powrócił do domu. Nie wytrzymał, zaraz tam pobiegł i, tak samo zupełnie jak wówczas, wywołał ją, przywitali się bardzo czule i wsiedli do dorożki.
Nic innego tylko na starość dyabeł w dziada wstąpił i każe mu się żenić. Dla tego to za granicę sknera jeździł, do wód; chce pięknie wyglądać, młodzika jeszcze udawać. Koniec świata i zgorszenie dla uczciwych ludzi. Te wszystkie fakta i wiele innych, na jakie różnemi czasy zacne niewiasty patrzyły, dały im okazyę do wygłoszenia zdania, że na całym świecie nie masz gorszego stworzenia nad mężczyznę, — czy to pan, czy to chłop, bogacz czy biedak, wszystko jedno, zawsze jednakowo szkaradną ma naturę, i choćby sto lat miał, choćby ledwie chodził, zawsze mu jednak pstro w głowie... Nie darmo przysłowie mówi, że w starym piecu dyabeł pali...
Najbardziej pobudzała ciekawość kumoszek ta zagadkowa panienka, do której dziad chodzi w umizgi.
— Co to za jedna? — pytały.
— Co za jedna, nie wiem — rzekła właścicielka sklepiku — nie wiem; chociaż będę wiedziała na pewno; nie dośpię, nie dojem — a dowiem się, ale że ładna to ładna, na podziw; nieprzyjaciel przyzna, że ładna.
— Także pani zachciała — odezwała się pani Marcinowa, bardzo myśląca niewiasta — przecież dyabeł głupi nie jest i na swoje różne psoty ma sposoby i wypraktykowanie lepsze, niż się pani zdaje.
— To i cóż z tego?
— A to moja pani, że skoro chce takiego dziada oplątać, to nie pośle na taką praktykę ani pani, ani mnie, ani żadnej inszej porządnej i statecznej kobiety, bo wie dobrze, że nicby nie wskórał, ale właśnie dobierze sobie takie oto coś młode i postrzelone.
— To prawda, to prawda, moja pani kochana, już to inaczej nie jest, tylko tak jak pani rzekła.
Pan Dominik nie domyślał się, że jest przedmiotem takich poważnych dysput. Przyjechawszy, rozejrzał się po swojem mieszkaniu, gdzie oczekiwał na niego Grzegorz, zawiadomiony listownie w dniu przybycia.
Nic się nie zmieniło w tych ponurych, wpół ciemnych stancyach, tylko kurz grubszą warstwą rozłożył się na staroświeckich gratach, tylko pajęczyny więcej przybyło. Taki sam mrok tu panował, co dawniej i taka sama stęchlizna.
Grzegorz na przyjęcie pana Dominika stawił się wygolony, z miną bardzo uroczystą i zaraz na wstępie zameldował, że wszystko jest w porządku i że ani jedno ździebełko z inwentarza pana radcy nie zginęło. Ośmielił się też delikatnie zapytać, jaki jest stan szanownego zdrowia pana radcy i czy się mu wieś podobała?
— Zdrowie przywiozłem doskonałe, a wieś podobała mi się niezmiernie, może dla tego, żem już tak dawno z miasta nie wyjeżdżał, dość, że nie żałuję tej wycieczki... Zauważył przytem radca, że herbata, którą mu właśnie Grzegorz podał, jest jakaś dziwna i niesmaczna.
— Z tej samej paczki, która była napoczęta przed wyjazdem.
— Więc może woda niedobra.
— Z tegoż samego wodociągu, co i przed wyjazdem.
— Szczególna rzecz; dziwnie mi nie smakuje.
— Przyzwyczaił się pan radca dobrodziej na wsi do wielkich smakołyków, więc teraz herbatka warszawska nie smakuje.
— Może masz słuszność, trzeba zapomnieć i powrócić do dawnych zwyczajów. Tak, trzeba zapomnieć; dość już było hulanki, wypoczynku, swobody, wracamy do normalnego trybu życia.
Obiadek na Piwnej ulicy wydał się panu Dominikowi niemożliwym, ledwie mógł przełknąć potrawy, które mu dawniej tak smakowały; ale po kilku dniach przezwyciężył się i wszedł w zwykłą, normalną kolej życia.
Na Leszno chodził codzień; bywał też w kancelaryach regentów, rozmawiał z jakimiś faktorami i był gorączkowo czynny. Grzegorz patrzył na to ze zdumieniem i ośmielił się nawet wprost zainterpelować swego pana w tym przedmiocie.
— Widziałem wczoraj pana radcę na Miodowej.
— Być może.
— Pan był łaskaw wstępować, jeżeli się nie mylę, do hypoteki.
— A choćby i tak — cóż ci to przeszkadza?
— Uchowaj panie Boże, nic a nic. Tylko tak mówię, ponieważ pana radcę widziałem.
— A cóżeś ty tam robił?
— Miałem interes, do usług pana radcy.
— Proszę!
— Nie wiem, czy dobrze postąpiłem, czy źle... ale widzi pan radca, ludzie to jak zaczną nudzić, a prosić, a dokuczać, tak i wyciągną ostatni grosz.
— W pożyczki się wdajesz?
— Cóż robić! Miałem oszczędzonego grosza sześćset rubli, szewc jeden dowiedział się o tem, a że córkę za mąż wydaje, więc dalej w prośby: pożycz i pożycz. Wciągnęli mnie na piwo, zaczęli molestować, przekładać, że pewne jak mur. Szewca tego znam nie od dzisiaj, porządny człowiek, więc myślę sobie, co ma być, to będzie — pożyczyłem.
— Na wekselek?
— Taki, z przeproszeniem pana radcy, głupi nie jestem, żebym za dobre pieniądze papierek jakiś brał. Choćby przez to samo, że u pana radcy tyle lat usługuję i nieraz mądre słowo usłyszę, nabrałem tyle rozumu, że można pożyczać pieniądze tylko na hypotekę.
— I to nie zawsze, mój bracie. Gruszki z drzew na jesieni tak łatwo nie spadają, jak sumy z hypotek.
— Wiem, wiem, panie radco, ale mój szewc ma domek na Kościelnej, czysty jak szkło, a kilka tysięcy wart, więc się pożyczyło na pierwszy numerek. To chyba pewne?
— Bezwątpienia; a jaki też procent wziąłeś?
— Sześć.
— Proszę!
— Żądałem siedm, szewc słuchać nie chciał i krzyczał jakby go kto ze skóry obdzierał, że rozbój chcę robić; dawał tylko pięć — ale że bardzo go żona oprymowała i córka i przyszły zięć — i przyjaciele się także w to wdali, więc stanęło na sześciu. Trzy dni targowanie to trwało i tylem zyskał, że mnie przez ten czas piwo nie kosztowało ani jednego grosza, a piło się sporo.
— No, to zrobiłeś niezły interes, ale ja trochę lepszy.
— Też pan radca sumę ulokował.
— Nie moją, mój kochany; zkądbym ja sumy do lokacyi posiadał?! Cudzą sierocą, ale na siedm procent i także pewne. — Miałem z tem dość ambarasu, lecz przynajmniej spokojny jestem, że grosz sierocy nie przepadnie.
— Aha, to już wiem, czyje to pieniądze.
— Zkądże możesz wiedzieć czyje?
— Zapewne córeczki po nieboszczyku panu Marcinkowskim, który z panem radcą w jednej sekcyi pracował... Może nie zgadłem?
— No, zgadłeś; tak, to jej pieniądze.
— Pamiętam doskonale; nie szczęściło się tym państwu, chociaż nie byli biedni i mieli ładne widoki. Ona młodo umarła, on jakoś wkrótce po niej, sierotka została. Tak, pamiętam jak dziś.
— Ale tego nie mogłeś wiedzieć, że ja się tem dzieckiem zajmowałem.
— Pan radca nie wspominał o tem, ale jednak coś mi się zdawało — i teraz gdy pan wspomniał o sumie sierocej, odrazu pan Marcinkowski przyszedł mi na myśl.
— A więc tak, domyślny jesteś. Sierotka dziś już jest panną dorosłą, skończyła edukacyę, a mieszka u poczciwych ludzi, którzy chociaż za pieniądze, zajmowali się nią jednak jak własnem dzieckiem i zajmują dotychczas. Nieboszczyk ojciec jej, przed śmiercią, powierzył mi swój cały kapitalik, piętnaście tysięcy — wprost oddał mi go do ręki, bo już na formalności czasu nie było. Wziąłem, obracałem nim jak mogłem i podwoiłem go przez lat piętnaście. Obecnie, ponieważ jestem stary już i nie tęgiego zdrowia, ulokowałem tę sumę na jej imię — i ciężar z serca mi spadł. Mogę umierać spokojnie.
— Pan radca jeszcze może żyć Bóg wie jak długo.
— Zapewne; mogę żyć, a mogę i nie żyć. Com sobie postanowił — spełniłem, dziewczyna majątek ma i na łasce nie będzie.
— Z takim posagiem, proszę pana radcy — a jeszcze przytem, jak słyszę, edukowana i pewnie nie brzydka.
— Piękna co się zowie.
— To też to... taka długo nie posiedzi. Co najpierwszy obywatel może się o nią starać.
— Rzecz to przyszłości — jam swoje zrobił.
— Bardzo pięknie, bardzo godnie, prawdziwie po koleżeńsku pan radca postąpił.
— Tak jak należało. Rachunki wszystkie w porządku, najmniejszy grosik zapisany; nikt nie powie, żem ją w czemkolwiek ukrzywdził.
Pierwszy to raz pan Dominik zwierzył się przed Grzegorzem, ale był tego dnia dziwnie wzruszony — i miał do tego powody.
Pani, u której mieszkała jego wychowanica, oświadczyła mu, że w domu jej zaczął bywać pewien młody człowiek, z zamiarem starania się o rękę panny Zofii, że zasiągnięte o nim informacye przedstawiają go w najpochlebniejszem świetle i że ostatecznie jest wszelkie prawdopodobieństwo, że Zosia wyjdzie za niego.
Wszystko przemawia za nim — jest młody, przystojny, dość wykształcony, ma stanowisko odpowiednie i jaki taki majątek osobisty, a kto go tylko zna, najpochlebniej się o nim wyraża.
Zaczął bywać w tym czasie, kiedy pan Dominik był na wsi.
Wiadomości te bardzo pana Dominika przygnębiły i rozstroiły. W swojem samotnem, smutnem życiu, jedynym jaśniejszym promykiem była właśnie ta Zosia. W jego oczach ona rosła, piękniała, rozwijała się na śliczną dziewczynę i teraz ma ją stracić, ma stracić jedyny cel, jaki miał w życiu, jedyną szczerze kochającą go istotę, istotę, która uśmiechała się zawsze do niego i pieszczotliwie nazywała go wujaszkiem. Pocieszał się wprawdzie stary kawaler myślą, że i po za mąż pójściu będzie mógł Zosię odwiedzać i praw wujaszka nie straci, ale ta pociecha nie wystarczała mu.
— Opiekunem jej już nie będę — mówił półgłosem, chodząc po swojej stancyjce ponurej — nie będę mógł jej codzień odwiedzać, dbać o każdą jej potrzebę, myśleć o nowych sukienkach dla niej i książkach. Wszystko przepadło, weźmie ją człowiek obcy i stanie się dla niej wszystkiem, ja zejdę na drugi i na dziesiąty plan. I co będę robił teraz? jak strasznie długimi wydawać mi się będą dnie... a tak mi było dobrze przez kilkanaście lat! Patrzyłem na to dziecko, jak zaczęło szczebiotać, zaśmiewałem się z jej pierwszych wyrazów; znosiłem zabawki, nie kosztowne — ale ona tak się niemi cieszyła! Radziłem jej jak ubierać lalki, a nieraz ja, biuralista poważny, brałem w grube palce cieniutką igłę i zeszywałem gałganki, na rozkaz tej kapryśnicy małej. Dzień ma dwadzieścia cztery godziny, z tych jedna była dla mnie najmilsza i najszczęśliwsza; jedna, którąm przy tem dziecku przepędzał. Były też i ciężkie, straszne chwile — kiedy chorowała. Com ja wtenczas przeżył, ilem wycierpiał! Najsławniejszych lekarzy do niej sprowadzałem i nie jadłem, nie spałem, nie odetchnąłem swobodnie, dopóki mi nie powiedziano, że niebezpieczeństwo minęło... Ciężko bywa kochać, a przecież kocha się, kocha i jak kocha! Jaką mi rozkosz sprawiały powracające na jej twarzyczkę rumieńce zdrowia! a ile mieliśmy kłopotu z pierwszem wyjściem na pensyę, z egzaminem... Ja, stary, trząsłem się z niepokoju, a ona szczebiotała jak ptaszyna, szczęśliwa z małych koleżanek, książek, nowej sukienki, tornistra. Szaleństwo popełniłem dla tej dziewczyny, kiedy miała lat ośm. Kupiłem jej fortepian, nie z jej funduszów, chowaj Boże, te były nienaruszone, ale z moich własnych. Dwa tygodnie biłem się z myślami — i zostałem pobity; trzy tygodnie studyowałem ogłoszenia, chodziłem po piętrach, szukałem, targowałem się i kupiłem. Używany instrument, ale piękny, sto rubli jak jeden grosz kosztował. Mój Boże, nie byłem utracyuszem z natury, owszem, szanowałem pieniądze i umiałem je składać, ale na tę maleńką kobietę straciłem sto rubli odrazu! Nie, źle mówię, ja nie straciłem pieniędzy tych, zapłaciła mi je z sowitym procentem, tą przyjemnością, jaką miałem słuchając jej gry. Gdy pierwszy raz zagrała «wlazł kotek», o małom się nie rozpłakał, a później grywała większe kawałki, różne sztuczki, wprawki... zdolna dziewczyna, do czego się wzięła, wszystko dobrze robiła, jak należy. I teraz stracić mam ją, oddać obcemu człowiekowi. Cóż on ma za zasługi względem niej, jakie prawa? Prawo miłości — a tak, to najwyższe prawo.
Postanowił niezwłocznie pójść do niej i siedzieć dłużej niż zwykle, zaledwie jednak płaszcz z kołka zdjął i miał go na ramiona zarzucić, ktoś do drzwi śmiało zapukał.
— Cóż za dyabeł — mruknął stary ze złością i drzwi poszedł otworzyć.
Na progu ukazał się Wicuś, ubrany elegancko, według ostatniej mody.
— Przyjechałem naumyślnie, żeby dziadka odwiedzić.
— Bardzo pięknie to z twojej strony, ale gdzież ja cię tu pomieszczę, u mnie, jak widzisz, ciasnota.
— Niech się dziadzio o mnie nie kłopocze. Ja mam swój kącik, wiem, że dziadzio ma mieszkanie szczupłe i subiekcyi robić nie chciałem.
— Gdzieżeś się tedy ulokował?
— Jak zwykle, w Europejskim.
— Drogo strasznie, wydasz dużo pieniędzy, mój chłopcze.
— Trudno; mam już taką naturę, że w drodze sobie nie żałuję. W domu poprzestaję na małem, obywam się byle czem, i to mi jest zupełnie wszystko jedno, ale w obcem miejscu muszę zachowywać pewne decorum. Pozycya towarzyska tego wymaga.
— No tak; chociaż, jeżeli mam prawdę powiedzieć, według mego zdania, koniecznem to nie jest.
— Przeciwnie, niezbędne.
— Szkoda pieniędzy.
— Widzi dziadzio, między obcymi trzeba zawsze to mieć na pamięci, że jak cię widzą, tak cię piszą, a ja chciałbym, żeby mnie dobrze pisano. Rodzice zasyłają dziadziowi najpiękniejsze ukłony i oczekują z upragnieniem obiecanego przybycia. Kiedyż się dziadzio wybierze? Może teraz ze mną razem, weselej będzie niż samemu, tembardziej, że ta nasza kolej piekielnie nudna, wlecze się jak żyd ze smołą.
— Kolej za powoli chodzi?...
— O tak; my dzisiejsi jesteśmy trochę grymaśni pod względem postępu i chcielibyśmy mieć to, co mają zagranicą.
— No, no.
— Czas to pieniądze — powiada anglik. Ale widzę, że dziadzio jest dzisiaj jakiś smutny. Czy nie chory?
— Nie, ale rozstrojony bardzo, mam widzisz bo różne zmartwienia.
— O! to niedobrze; człowiek w takiem położeniu jak dziadzio, nie powinien się martwić. Co tam zresztą, wszystko głupstwo! Niech no się dziadzio trochę rozrusza, wyjedziemy sobie na miasteczko. Ja bo przyznam się, że bardzo lubię Warszawę, czuję tu zupełnie inne powietrze, aniżeli u nas na wsi — i o ile w domu nie mam wielkiej ochoty do życia, o tyle znów tu przypominam sobie, że jestem młody.
— Albo zapominasz kiedy o tem?
— Co dziadzio chce; w takim zakazanym kącie człowiek może nawet zapomnieć, czy żyje na święcie... Niechże dziadzio będzie łaskaw pozwoli, pojedziemy razem, rozrywka nie zaszkodzi.
— Ale dokąd mamy jechać; ja bynajmniej do podróży przygotowany nie jestem.
— Tylko do miasta; nie wydalimy się ani na krok po za rogatki Warszawy, a możemy odbywać podróż choćby do późnej nocy. Zresztą, czyż ja, wnuk, mam tłómaczyć dziadkowi po co się idzie na miasto! Jeszcze mnie na świecie nie było, kiedy dziadzio już tę Warszawę znał na wylot — prawda?
— Ho, ho, mój paniczu, znałem, znałem. Inne to były czasy, inna młodzież, inne wino, inne kobiety. Za dziesiątkę miałem porcyę zrazów z kaszą, aż pachniały, za cztery grosze pyszne piwo owsiane, a dziewczynie w kawiarni jak dałeś za miesiąc usługi kwartę śliwek, to cię w rękę za to pocałowała. Było tanio i dobrze, a dziś wszystko drogo i fuszerka.
— Tak źle nie jest, dziadziu — odrzekł elegancki Wicuś — pieniądze zdrożały zapewne, ale kto je ma, może i teraz żyć porządnie i jako tako radzić sobie na świecie.
— Kosztowna to rada.
— Eh, co tam! Kosztowna czy niekosztowna; skoro inaczej być nie może, musi być tak jak musi. Niech dziadzio się nie wymawia i nie marudzi. Pojedziemy.
Pan Dominik wymawiał się jak mógł, ale w obec nalegań i serdecznych zapraszań Wicusia, musiał ustąpić i pojechał. Przy bardzo wystawnem śniadaniu i butelce wina w pierwszorzędnym handlu, kiedy humor trochę się ożywił, a na bladą zwykle twarz pana Dominika wystąpiły rumieńce, Wicuś uznał, że nadeszła chwila stosowna do rozwinięcia bardziej wyraźnej i energicznej akcyi dyplomatycznej. Zaczął tedy, nastroiwszy głos na tony bardzo minorowe, żalić się, że jest mu bardzo ciężko na świecie.
— Gorączka czynu — mówił — pali mnie jak ogień. Czuję, że zrobiłbym wiele, bardzo wiele, ale pola nie mam i w tem jest właśnie moje nieszczęście; nie ma pola, bo nie ma środków.
— Jakiegoż tobie pola trzeba? — zapytał pan Dominik.
— Ha, pola... oczywiście znalazłoby się, mam nawet upatrzone. Trafia się, proszę dziadzi, folwark duży, możnaby go wziąć w administracyę poręczającą, po prostu w dzierżawę, ale...
— O cóż idzie — bierz.
— Łatwo to powiedzieć. Kaucyę trzeba złożyć, roczną ratę z góry, dom wyporządzić, kupić inwentarz, mieć fundusz na prowadzenie gospodarstwa, na pierwszy rok przynajmniej — a to wynosi...
— Ile?
— Najmniej trzydzieści tysięcy; nie jest to suma nadzwyczajna, ale bądź co bądź, gdy jej w danej chwili nie ma...
— Hm, hm, to u ciebie trzydzieści tysięcy nic nadzwyczajnego, tak to łatwo wymawiasz.
— Zapewne, są przecież setki tysięcy i miliony. W Ameryce naprzykład, dziś milionerów już nie rachują, tylko...
— Kogóż u licha?
— Miliarderów, dziadziu dobrodzieju.
— Miliarderów, a to koniec świata! Ciekawym co taki pan robi z tyloma pieniędzmi.
— Żyje.
— Jakto? tylko żyje! Ależ chłopcze, będąc miliarderem, można dokonywać nadzwyczajnych czynów; będąc miliarderem, można zakładać banki, budować koleje.
— A czemuż dziadzio tego nie robi?
— Ja? alboż mam miliardy?
— Tak mówią.
Pan Dominik nie odpowiedział na to, pochylił głowę, wpatrzył się w stół i zaczął bębnić po nim palcami.
Wicuś dorzucił niedbale:
— Jabym się wcale nie gniewał, żebym miał taką opinię u ludzi, wyrabia ona bowiem duży kredyt moralny i materyalny. Dziadzio pozwoli, że wzniosę toast za jego zdrowie i pomyślność.
Trącili się kieliszkami, stary kawaler był coraz bardziej rozmarzony.
— Wie dziadzio — rzekł Wicuś — ta dzierżawa, o której wspominałem, to złoty interes, dorobić się na niej można bardzo szybko, tylko brak kapitału, brak zaufania. Ludzie są dziś niezmiernie podejrzliwi. Czyby dziadzio nie zechciał mi w tem dopomódz? Ostatecznie, cała przyszłość moja i Józia na tem się opiera. Moglibyśmy ożenić się dobrze i zająć stanowiska odpowiednie. Idzie tylko o tę pierwszą pomoc, dalej damy już sobie radę. Ja, co prawda, z propozycyą wystąpićbym nie śmiał, ale mama nalegała koniecznie. Mówiła: jedź, i wprost udaj się do dziadka, ja wiem, że ten człowiek ma serce złote, zawodu z pewnością nie doznasz.
Pan Dominik wciąż milczał. Wicuś zachodził to z tej, to z owej strony, nareszcie rzekł:
— Bardzo mi przykro, że dziadzio nawet odpowiedzieć mi nie chce.
— Ależ nie, owszem, odpowiem, tylko taka rzecz wymaga namysłu; ja jestem człowiek stary, więc zanim co postanowię, muszę dobrze rozważyć.
— W zasadzie jednak, dziadzio prośby mej nie odrzuci?
— Zapewne, zapewne. W zasadzie dla czegóżby nie. Zresztą tak czy owak, to co mam, stanie się kiedyś waszą własnością, do grobu z sobą nie zabiorę nic, oprócz czarnego garnituru, któregobyś ty z pewnością nie nosił, gdyż wyszedł już z mody. Grzegorz ma polecone, aby mnie w nim pochował.
— Co tam o śmierci myśleć! Na to zawsze jest czas. Niech dziadzio kończy kieliszek, bo jeszcze mamy w butelce sporo, a szkoda takiego wina marnować.
— Szkoda, masz racyę, mój Wicusiu, że szkoda — i powodowany już uczuciem oszczędności, żeby się wino nie zmarnowało, ciągnął pan Dominik kieliszek za kieliszkiem, kropla za kroplą, delektując się trunkiem, który go rozmarzał i do snu usposabiał. Nareszcie, jakby przypomniawszy sobie coś nagle, zerwał się od stołu i rzekł:
— Wybacz Wicusiu, ale muszę cię pożegnać.
— Cóż tak nagłego?
— Mam być koniecznie w pewnym domu, gdzie na mnie czekają. — Widzisz — dodał, spoglądając na zegarek — uchybiłem już termin, z pewnością tam niecierpliwią się.
— Ha, skoro tak koniecznie... ale cóżby się stało, żeby dziadzio tę wizytę, czy też interes, odłożył do jutra.
— Na żaden sposób.
— Domyślam się — rzekł Wicuś z uśmiechem — pewnie kobieta gra w tem rolę. Oj, bałamut z dziadzia!
Pan Dominik zarumienił się po same uszy.
— A choćby nawet kobieta — to tem bardziej, grzeczność dla dam przedewszystkiem; przynajmniej my starzy tej się zasady trzymamy. — No, bywaj zdrów, Wicusiu, jutro przyjdź, wszak nie wyjeżdżasz jeszcze?
— Nie.
— Więc czekam od samego rana.
Pan Dominik wyszedł pierwszy i zaraz wsiadł do dorożki; młody człowiek, zaintrygowany tym pośpiechem, wybiegł ze sklepu i wsiadłszy w drugą dorożkę, kazał jechać w pewnej odległości. Dziadek wysiadł na Lesznie, za Żelazną, przed domkiem, w którym od tylu lat codziennym bywał gościem i po upływie kwadransa wyszedł ztamtąd z dwoma kobietami.
Pierwsza była osoba bardzo poważna, niemłoda, druga zaś ukochana jego sierotka. Umówili się właśnie, że mają robić sprawunki i że w tym celu wyjdą razem. Wicuś obserwował ich zdaleka, starając się, aby sam nie był widziany i stosunek ten bardzo go zaintrygował. Nie udał się za dziadkiem i jego towarzyszkami, lecz postanowił przedewszystkiem zasiągnąć informacyj na miejscu. Udał się więc do stróża i wsunąwszy mu garść miedziaków w rękę, zapytał o pana Dominika i o owe dwie kobiety.
Stróż, ujrzawszy tak hojnego pana, nie szczędził objaśnień i powiedział, że starsza pani jest bardzo godna kobieta, matka dzieciom i że komorne opłaca regularnie jak mało kto. Panienka jest sierotka, mieszka u starszej pani, a za jej utrzymanie płaci właśnie ten wysoki, chudy pan, którego nazywają panem Dominikiem. Pan to ogromnie skąpy, ale bogaty niezmiernie, na Starem Mieście mieszka i podobno ogromne skarby posiada. Teraz podobno pan Dominik worek rozwiązał i wielki majątek panience zapisał; pewnikiem wyjdzie ona za mąż, bo jakiś kawaler przychodzi często, a powiadają o nim że także bogaty.
— Pewnie się ztąd wyniosą — rzekł w końcu gadatliwy cerber — i kamienicę sobie kupią, gdzie na Marszałkowskiej, albo na Nowym Świecie, bo tu w naszych stronach to głównie biedny naród mieszka.
— Więc mówicie stróżu, że taki duży zapis dla niej zrobił.
— Kupę pieniężysków zapisał, to wiadomo, bo starsza pani przy słudze mówiła, a sługa to zaraz na podwórko wyniosła i wszyscy wiedzą.
— Dawno to się stało.
— Niedawno, wielmożny panie, może wczoraj, może onegdaj, w tych dniach.
Wicuś wcisnął stróżowi do ręki jeszcze trochę miedziaków i odszedł przygnębiony i zmartwiony. Umyślnie, aby trochę spokojniej pomyśleć, poszedł pieszo, z Leszna zwrócił na Rymarską, Żabią i wszedł do Saskiego Ogrodu i tam na ławce usiadłszy, kombinować zaczął.
Cała jego dyplomacya, wszystkie zabiegi nie przydadzą się na wiele, w obec tej obdarowanej.
Ale cóż to za jedna? krewna, przyjaciółka, czy kto? Z jakiej racyi przychodzi do stosunków z dziadkiem Dominikiem? Z jakiego powodu robi on dla niej znaczny zapis? zkąd się wzięła ta młoda osoba? Że nie jest krewna, to nie ulega wątpliwości; mama doskonale zna stosunki rodzinne i wie, że Dominik nie ma innych krewnych nad nią, panią Helenę i panią Teresę. Nie możną też przypuszczać, żeby to był romans. Cóż więc jest, jaki to stosunek być może?...
Wicusia aż głowa rozbolała, gubił się w domysłach i nie wiedział, w jaki sposób dójść prawdy, a dójść musiał. Postanowił, że nie wyjedzie z Warszawy, dopóki zagadki tej nie rozwiąże.
Wstał z ławki i chciał iść do hotelu, gdy wtem, prawie tuż przy sobie, ujrzał pana Dominika.
— A! — zawołał — dziadzio! Co za przyjemne spotkanie, sądziłem, że się już dzisiaj nie zobaczymy.
— I ja sądziłem tak samo; co tu robisz w ogrodzie, o tej godzinie?
— Patrzę na ludzi — a dziadzio?
— Ja właśnie powracam ztamtąd, gdzie mnie oczekiwano.
— A teraz co dziadzio robić zamierza?
— Przejdę się trochę i wracam do domu spać.
— Tak wcześnie!
— Znużonym się czuję bardzo.
— Niechże dziadzio nie udaje staruszka, skoro nim nie jest jeszcze.
— Ale...
— Lepiej przepędzimy wieczór razem. Pójdziemy na operę, potem na kolacyę, któż w mieście chodzi spać o tak wczesnej godzinie!!
— Nie mogę.
— Niechże się dziadzio da namówić. Bardzo byłoby mi przyjemnie.
— Nie, daję ci słowo, nie mogę. Bardzo dużo dziś chodziłem, przytem wino, któreśmy pili...
— Spodziewam się, że nie zaszkodziło.
— Nie, ale jestem po nim rozmarzony, senny, a zresztą czyż to tylko wino człowieka obezwładnia? W moich latach, to już lada co działa. Wzruszenie, zmartwienie; to ostatnie najbardziej.
— Jakież dziadzio zmartwienie mieć może; sam jeden, bez rodziny, bez obowiązków...
— Tak ci się zdaje.
— No, przecież o ile wiem, żonaty dziadzio nie był i nie jest, dzieci nie ma.
Pan Dominik westchnął.
— A tak — rzekł — żonaty nie jestem, nie założyłem rodziny, nie spłaciłem długu, jaki zaciągnąłem względem rodziców. Może za to Pan Bóg mnie karze...
— Co dziadzio dziś taki rozstrojony; coś w tem jest.
— Nic, nic, trochę chory jestem, odprowadź mnie do domu, położę się.
Stało się podług życzenia pana Dominika. Wicuś odprowadził go do domu i pomógł mu się rozebrać; niedługo też nadszedł Grzegorz, nastawił samowarek i po wypiciu szklanki herbaty pan Dominik usnął. Grzegorz został na noc, aby w razie jeżeliby się gorzej zrobiło, pomoc dać i doktora sprowadzić.