Sukcesorowie skąpca/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sukcesorowie skąpca |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Z Warszawy |
Wydawca | Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | I. Zawadzki |
Miejsce wyd. | Warszawa; Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Stary kawaler rozchorował się na prawdę. Od tygodnia życie jego wisiało na włosku, dwa razy na dzień przychodził lekarz, a na zapytania Wicusia stanowczej odpowiedzi dać nie mógł, czy też nie chciał.
— Nic, panie, nie wiem — mówił — prorokiem nie jestem, w przyszłości nie czytam. Źle jest, choroba poważna, a pacyent stary — może przetrzyma, a może nie przetrzyma. Czy pan jest interesowany w tej kwestyi?
— Oczywiście, jest to mój dziadek, więc...
— Aha, dziadek bezdzietny, a podobno bogaty. Może więc życzysz pan sobie, żeby testament zrobił?
— Nic mi na tem nie zależy — rzekł Wicuś, siląc się na obojętność — jestem dość zamożny i nie potrzebuję oglądać się na spadki.
— Tem lepiej dla chorego — rzekł doktór.
— Nie rozumiem.
— Bo widzi pan, chorzy nie lubią widzieć przy sobie rejenta i spisywanie ostatniej woli nie sprawia im przyjemności. Działa to fatalnie, chory bowiem domyśla się, że już nie ma żadnej nadziei i że musi się pożegnać z tym światem. Jeżeli więc pan nie wymagasz spisywania testamentu, to dla starego lepiej.
— Ale, proszę pana, czy istotnie nadziei już nie ma?
— I jest i nie ma; powtarzam panu, że nie jestem prorokiem.
— Jednak.
— Czekać cierpliwie, a może zechce pan zwołać konsylium, zawezwać jeszcze kilku lekarzy?
— Jak pan uważa.
— Ja uważam, że to zbyteczne, ale jeżeli idzie o uspokojenie otaczających...
— Zdaję się zupełnie na pana — jak pan zarządzi, tak się zrobi.
— A więc niech chory leży spokojnie, ja tu będę przed wieczorem, zobaczymy, co dalej czynić należy.
Rzekłszy to, doktór wyszedł odprowadzony do drzwi przez Wicusia. W pierwszej stancyi Grzegorz siedział na krześle i drzemał, zmęczony długiem czuwaniem, ujrzawszy wychodzącego doktora, zerwał się na równe nogi i pomógł mu włożyć palto.
— Jakże, wielmożny paniczu — zapytał po wyjściu doktora — cóż powiedział?
— Ni to ni owo, może być dobrze, a może być źle.
— Oni tak zawsze, wielmożny paniczu, ci doktorzy, ni to ni owo, a ja powiadam, że lepszej doktorki, jak tu jest na Krzywem Kole, na całym świecie nie ma. Temu siedm lat ze mną było bardzo źle, duch uciekał, myślałem, że już będzie kaput; tymczasem paniczu wielmożny, jak mi dała ziółek do picia, maści do smarowania i jakem wypił ośm szklanek herbaty z arakiem, jak tylko mogłem przełknąć najgorętszej, na drugi dzień byłem zdrów jak ryba. Jabym do naszego pana tę kobietę sprowadził, ale boję się, żebym nie obraził. On nie lubi, o, bardzo nie lubi, jak obcy ludzie przychodzą i kąty przepatrują.
— Wyście dziś całą noc nie spali, Grzegorzu — rzekł młody człowiek.
— Calusieńką, panie, oka nie zmrużyłem. Ha! cóż robić, tyle lat mojemu panu wiernie usługuję, więc tembardziej w chorobie opuścić go nie mogę. A ciężką noc miał dzisiaj nieborak, wciąż jęczał.
— I nie spał?
— Mało co, oczy miał otwarte.
— Mówił co?
— Nic; w gorączce był, mamrotał niewyraźnie, pokazywał, że mu się pić chce — dawałem limoniadę.
— Idźcież wy teraz, prześpijcie się, ja przy chorym posiedzę.
— Owszem, paniczu, pójdę i wrócę niedługo, spać chyba nie będę, przejdę się po ulicy, orzeźwi mnie powietrze.
Tak też zrobił stary woźny, przeszedł się po ulicy, spotkał znajomego szewca, który także miał jakieś zmartwienie i tak im się złożyło, że poszli razem do bawaryi, której właścicielka akurat znowuż miała smutek; więc się pocieszali we troje w swoich strapieniach i tak im dwie godzinki przyjemnie w tym smutku zeszły, jak gdyby jedna chwila. Byliby jeszcze dłużej siedzieli, ale Grzegorz, zawsze służbista wielki i do punktualności przyzwyczajony, spojrzał na zegarek i, pożegnawszy czule gospodynię i szewca, wyszedł.
Właśnie w chwili kiedy właścicielka bawaryi opowiadała Grzegorzowi i majstrowi o swojem strasznem zmartwieniu z niegodziwą sługą, Wicuś siedział przy łóżku pana Dominika i wpatrywał się w jego twarz kościstą, wychudłą, żółtą jak wosk, wpatrywał się i myślał, jaki będzie koniec tej choroby. Czy dziadek podźwignie się jeszcze z łoża boleści, czy też dni swoje zakończy? Była to dla młodego człowieka męcząca zagadka, a na rozwiązaniu jej, opierał on całą swoją przyszłość i nadzieję.
Śmierci dziadkowi nie życzył; przeciwnie, wolałby żeby starowina wyzdrowiał, żeby przekonawszy się, że życie ludzkie na włosku wisi, zrobił testament i zapisał majątek tym krewnym, którzy mu najwięcej okazywali przychylności. Ma się rozumieć, któż byłby godniejszy, niż właśnie on, Wicuś.
Przecież bawił dziadka na wsi, urządzał mu polowanie, odwiedził go w Warszawie, uraczył dobrem winem, a teraz pielęgnuje go w chorobie. On, młody człowiek, który przyjechał do miasta, po to żeby się zabawić, bywać codziennie w teatrze, coś zobaczyć, rozweselić się, siedzi kamieniem przy łóżku chorego, podaje mu lekarstwo, poprawia poduszki, czuwa nocami, i nie szuka z tego chwały bynajmniej; nawet do rodziców nie napisał, że pan Dominik jest tak niebezpiecznie chory. Nie napisał, gdyż wiedział, że wieść taka rozeszłaby się bardzo prędko po okolicy i że do łoża chorego zbiegłyby się wszystkie siostrzenice, kuzynki, wnuczki, a na co? chory potrzebuje spokoju.
Nie sposób, żeby dziadek nie poznał się na dobrem sercu i delikatności Wicusia, niechże się pozna i niech żyje, to będzie o wiele lepsze, niż śmierć jego i podział majątku pomiędzy spadkobierców wedle prawa.
Dziadek stanowczo się pozna i poznał się, bo oto otwiera oczy, wyciąga do Wicusia rękę kościstą, wychudłą, istną rękę szkieletu i mówi suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Wicuś... dobry chłopiec... poczciwe dziecko... Bóg ci zapłać.
Tyle tylko — i znowuż przymyka oczy i leży bezwładnie, nieruchowo, i gdyby nie miarowe podnoszenie się i opadanie klatki piersiowej, możnaby myśleć, że już wszystko skończone i że na łóżku leży trup.
Młody człowiek bacznie wpatruje się w schorowanego starca, jak gdyby chciał przeniknąć, jakie myśli błądzą pod tą czaszką łysą, pożółkłą skórą pociągniętą; ale czaszka dobrze strzeże swoich tajemnic, zwłaszcza gdy język zdrajca z trudnością poruszać się może — jest ona wówczas niby bryła marmuru, niby głaz milczący.
Czemuż nie można przeniknąć, jakie myśli w niej błądzą!
Wicuś samotnie siedząc przy chorym i wpatrując się w niego, doznawał przykrego uczucia. Ponura stancya wydawała mu się niby wielkim grobem murowanym, do którego światło z trudnością się dostaje, zdawało mu się, że ze ścian jej chłód jakiś wieje cmentarny. Wstrząsnął się pomimowoli.
Wziął książkę, którą był sobie kupił na mieście i zaczął czytać, ale wzrok jego coraz z kart książki przenosił się na twarz chorego, a myśl wybiegała w przyszłość. Patrzył na litery, niby czytał, ale nie rozumiał nic. Nagle usłyszał lekkie zapukanie do drzwi.
Wstał, wyszedł do pierwszej stancyi i rzekł:
— Proszę wejść.
We drzwiach ukazała się młoda dziewczyna.
Ujrzawszy Wicusia, zarumieniła się i pomieszana rzekła.
— Przepraszam pana... widocznie omyliłam się.
— A kogóż pani szuka?
— Pana Dominika.
— To jest właśnie jego mieszkanie.
— Nie był już u nas od tygodnia, nie dał znać, zaniepokojona, przychodzę dowiedzieć się, co się stało.
— Dziadek mój jest chory.
— Dziadek pański! więc pan Dominik...
— Tak pani, jest moim dziadkiem ciotecznym, wujem mej matki, chory jest już od tygodnia.
— Ach Boże, czy to co groźnego?
— Choroba bardzo poważna.
— Panie, ja chciałabym go widzieć koniecznie, ja muszę go widzieć, atoli gdy pomyślę, że on leży sam.
— Proszę pani, ja tu jestem ciągle, jest służący, a dwa razy dziennie przychodzi lekarz.
— Ja tu powinnam być przedewszystkiem.
— Czy dziadek jest krewnym pani?
— O, więcej niż krewnym! on jest moim najlepszym opiekunem, przyjacielem, ojcem. Panie! ja muszę go widzieć.
— Nie mogę mieć nic przeciwko temu — rzekł Wicuś, który poznał w nieznajomej osobę widzianą na Lesznie — niech pani raczy spocząć; ja pójdę zobaczę, czy dziadek śpi, ale ponieważ do wspólnie drogiego nam chorego sprowadziły nas obowiązki, z mej strony pokrewieństwa, ze strony pani zaś... wdzięczności.
— O tak panie, wielkiej bezgranicznej wdzięczności, przywiązania takiego, jakie tylko córka dla ojca mieć może.
— Więc — kończył Wicuś przerwane zdanie — ponieważ jesteśmy mu tak blizcy, przeto poznajmy się. Ja jestem...
Wymienił nazwisko i ukłonił się młodej osobie, ona szepnęła swoje i podała mu rękę.
— Niechże pani siądzie, uprzedzę chorego.
Pan Dominik leżał z przymkniętemi oczami. Wicuś pochylił się nad nim i wziął go za rękę.
— Dziadziu — rzekł — ktoś chce dziadzię odwiedzić.
— Nie potrzeba, nie, nie, niech mi dadzą leżeć spokojnie.
— Dziadziu, to jest panna Zofia.
Na dźwięk tego imienia, stary poruszył się żywo.
— Zosia? Zosia to jest, powiadasz?
— Tylko co przyszła.
— A, czyż mogłem się takiego szczęścia spodziewać, proś-że ją, proś zaraz.
Wicuś wyszedł.
— Niechże pani wejdzie — rzekł — ale proszę bez płaczu, niech pani...
— Niech pan będzie spokojny, potrafię ukryć cierpienie i zapanować nad żalem.
Weszła do pokoju chorego cichutko, na palcach, uklękła przy łóżku, wyschłą rękę starca do ust przycisnęła, milcząc. On drugą rękę położył na jej ramionach i łzy stanęły mu w oczach.
— Zosiu — szeptał — dziecko moje... oczom własnym nie wierzę, czy to ty?
— Ja, wujaszku najdroższy, ja ojcze mój kochany. Ach! com przeżyła przez te dni... nareszcie dziś powiedziałam sobie: pójdę sama — i jestem przy tobie wujaszku. Co ci jest, co ci dolega?
— Nie wiem, moje dziecię — starość zapewne. Czas odejść i pożegnać wszystkich, których się kochało. Tak, tak, Zosieńko moja, dziękuję ci, żeś przyszła, a ja sądziłem, że już nie zobaczę cię, moja droga pieszczoszko.
Wicuś skierował się ku drzwiom, chcąc pozostawić dziadkowi możność swobodnej rozmowy z tą, która go ojcem nazywała, ale pan Dominik zatrzymał go.
— Wróć się — rzekł, a zwracając się do Zosi, dodał:
— Zosiu, to mój wnuk, Wicuś, poznajcie się — dobry chłopiec, pielęgnuje mnie w chorobie i gdyby nie jego dbałość i staranność, kto wie Zosiu, czybyś w tej chwili rozmawiała ze mną. — A ty Wicusiu — dorzucił — zbliż się tu do mnie. Poznaj Zosię, nie jest ona moją krewną, ale kocham ją jak kochałbym własne dziecko, gdybym je miał. Jest to córka mojego kolegi biurowego, który umarł młodo — zajmowałem się trochę jej wychowaniem.
— Wszystkiem jesteś dla mnie, wujaszku...
— Ja już przedstawiłem się pannie Zofii — rzekł Wicuś — i bardzo mi jest miło poznać osobę, która jest tak szczerze przywiązana do mojego dziadka.
— Czem to dziecko dla mnie jest — mówił dalej pan Dominik — ty nie wiesz i wyobrażenia mieć nie możesz; jedyny to jaśniejszy promyk w mojem życiu, które upływało samotnie i smutno... a powiem, od lat kilkunastu i jedyny cel tego życia. Tak, moja Zosiu, wielką wyświadczyłaś mi łaskę, żeś przyszła, sądziłem bowiem, że cię już nigdy nie zobaczę.
Mówienie i zmęczenie wyczerpało siły starca, zamilknął i wpadł jakby w sen, z pod niedomkniętych powiek widać było białka oczu, wychudłe ręce złożył na piersiach. Oddychał coraz ciężej. Zosia pocichutku wyszła do pierwszej stancyi, młody człowiek za nią podążył.
— Panie — szepnęła do Wicusia — mnie się zdaje, że jest bardzo źle.
— W istocie, tak...
— Wujaszek wygląda strasznie. Ratujmy go, trzeba po lekarzy posłać.
— Robi się wszystko co można, za chwilę powróci Grzegorz, służący dziadka i poślę zaraz po doktora.
— Ja bo muszę wracać do domu, moja opiekunka nie wie, gdzie jestem i niepokoi się zapewne. Ja tu znów przyjdę z nią, albo z jej siostrą.
— Ja tu ciągle będę.
— Pan także potrzebuje wypoczynku, po kilku nocach niespanych.
Wyszła, podawszy Wiciusiowi rękę drobną, zgrabną, w czarnej rękawiczce; młody człowiek padł na fotel i zakrył oczy rękami. Opanowywało go straszne znużenie i senność, od której całym wysiłkiem woli się bronił, a jednak zupełnie obronić się nie mógł. Znajdował się w stanie pół-czuwania i półsnu; nie zatracił świadomości, a równocześnie widział przed sobą złudne, jakby w majaczeniu sennem, obrazy. Chwilami zdawało mu się, że jest na wsi, wśród pól i lasów, że słyszy śpiew ptasząt i dalekie echo pieśni żeńców, to znów, że się z wieży wiejskiego kościołka dzwony odzywają — i wnet obraz znikał i powracała przed oczy rzeczywistość: umierający starzec o woskowo-żółtej twarzy, a nad nim pochylona młoda dziewczyna w sukni. Świeży kwiatek nad grobem, życie i śmierć uosobione. Nie wiedział, czy marzy, czy śni, ale zdawało mu się, że istotnie w bladej smudze światła, wychodzącej z pokoju chorego widzi postać wysmukłą, przesuwającą się cicho, bez szelestu, niby cień. I zdawało mu się, że dostrzega więcej osób w ponurych izbach dziadka, że słyszy szmery rozmowy przyciszonej, odgłos stąpania ostrożnego, cichego, że widzi dwa światełka czerwone, dolatuje jego uszu westchnienie ciężkie i jakby płacz tłumiony...
Otworzył oczy.
W pierwszej stancyi, gdzie właśnie w fotelu się zdrzemnął, paliła się lampa, we drzwiach klęczał Grzegorz i powstrzymywał łkanie.
Wicuś zbliżył się do starego sługi.
— Co to? — zapytał szeptem.
— Ksiądz u chorego — odrzekł eks-woźny — niech wielmożny panicz tam wejdzie...
— Kiedyż? — która godzina teraz?
— Ósma już... niech panicz wejdzie... później powiem.
Na stoliku ustawionym przy węzgłowiu chorego i pokrytym białą serwetką, płonęły dwie świece. Ksiądz w komży i stule odmawiał modlitwy, opodal klęczał dziadek kościelny, Zosia i jakaś pani niemłoda. Wicuś ukląkł także.
Chory oddychał, lecz oczy miał przymknięte, od czasu do czasu wyschłą pierś jego podnosiło westchnienie. Po skończonym obrządku i modlitwie, kiedy sługa Boży odszedł, obie kobiety powstały i przeszły do pierwszej stancyi, przy chorym Grzegorz pozostał.
— Co się stało, proszę pani — zapytał Wicuś spłakanej dziewczyny — co się tu porobiło, przecież zasnąłem niedawno.
— Spał pan blisko ośm godzin — rzekła Zosia — zmęczenie wzięło górę. Przez ten czas, posyłałyśmy dwa razy po doktora, był, nic dobrego nie wróżył. Chory zażądał spowiednika.
— Dla czegóż mnie nie obudzono?
— Grzegorz chciał to zrobić, ale nie pozwoliłyśmy. Trzeba przecież odpocząć. Pani Wojciechowska, osoba u której mieszkam od dzieciństwa, która zastępuje mi matkę, dowiedziawszy się że wujaszek tak niebezpiecznie chory, przyjechała ze mną natychmiast. Och, panie! co to za cios dla nas, co za cios straszny! Jedyna nadzieja w Bogu. On miłosierny, ulituje się nad nami i odwróci...
Z przybyciem kobiet ponure mieszkanie pana Dominika ożywiło się trochę, uporządkowały one naprędce straszny nieład, jaki tu zawsze panował. Kazały Grzegorzowi piece pootwierać, żeby trochę powietrze odświeżyć. Opiekunka Zosi, gorliwie się do rzeczy zabrała, chory dzięki temu miał świeżutką pościel, bo wysłany zaraz na Leszno Grzegorz przywiózł w dorożce cały tłomok poduszek, prześcieradeł, ręczników.
— Kazałam wszystko od siebie przywieźć — mówiła do Wicusia — bo to panie kawaler i bezdzietny, a mówią że bogaty. Dla tego właśnie nie chciałam otwierać tych jego szaf i komód, mogłoby być jakie podejrzenie. Niech więc leży biedaczysko na mojem. Może da Bóg, że wyzdrowieje, a gdyby życie skończył, to trzeba będzie zaraz dać znać i opieczętować wszystko.
— Ach pani — szepnęła Zosia — przecież on jeszcze żyje, po co my o tem mówimy?
— Moje dziecko, inaczej być nie może. Widziałam różne wypadki w mojem życiu i wiem, jak trzeba postąpić.
Wicuś milczał.
— Familia jest — mówiła dalej — a skoro jest i ma jakie prawa, będzie żądała rachunku od tych, którzy byli obecni. Czyż nie prawda, panie Wincenty?
Wicuś nie mógł zaprzeczyć, że natychmiast po śmierci dziadka, skoro tylko wieść o tem na wieś się dostanie, zjadą się zaraz krewni bliżsi i dalsi, zaczną wszystkie kąty przetrząsać, pieniędzy poszukiwać — i wstyd mu było za nich, w obec tej dziewczyny, tak przywiązanej do swego opiekuna i w obec tej kobiety, mieszczanki praktycznej i rozsądnej.
Chciał coś powiedzieć na usprawiedliwienie owych krewnych, do których grona sam należał; chciał zapewnić, że nie są ani chciwi, ani interesowni, lecz wstrzymał się, wiedział bowiem, że nadzieja spadku wszystkie uśpione dotychczas, lub też chwilowo tylko utajone pożądania obudzi, że ci, co się wczoraj kochali, niby całowali, staną się jak najzawziętsi wrogowie i o każdy grosz zawzięcie walczyć będą. Chłopiec to był rozpieszczony trochę, obałamucony przez pochlebstwa, przez zaślepione przywiązanie matki, ale w gruncie serca szlachetny. Teraz w obec tego tak smutnego widoku, w obec chorego starca, który lada chwila ostatnie tchnienie ma wydać, przypomniały mu się jego własne nadskakiwania i zabiegi, dyplomacya, z której się pysznił tak bardzo, przypomniały mu się wszystkie drobne okoliczności, i zawstydził się sam przed sobą, i jedno już tylko, ale prawdziwe, gorące, serdeczne życzenie miał, aby cudem jakim dziadek się podźwignął z choroby i niemocy, aby wstał, wrócił do zdrowia i rozrządził mieniem swojem sam, wedle własnej woli, jak chce i jak za właściwe uzna. Była chwila, że chciał uciec, odjechać daleko, jak najdalej, aby nie patrzeć na to pasowanie się życia ze śmiercią, na te chwile ostatnie, nie patrzeć i nie być posądzonym, że czyha na tę chwilę i że jej przybliżenia się wygląda. Ale jakżeż uciec, jakżeż zostawić go w takim stanie, nie pożegnać go, nie przeprosić, chociażby tylko myślą.
Nie godzi się, nie można.
Postanowił więc zostać i czuwać dalej nad dziadkiem.
Chory wciąż drzemał, ale oddychał spokojniej, noc przeszła bez żadnego wypadku, w oczekiwaniu katastrofy, jak się zdawało nieuniknionej.
Pani Wojciechowska drzemała w fotelu, Grzegorz w kuchence ogień wciąż utrzymywał i węgle do samowaru dorzucał, broniąc się przed snem, który go opanowywał coraz bardziej.
Naprawdę tylko dwoje ludzi czuwało. Wicuś, kilkugodzinnym snem pokrzepiony i Zosia, której nawał przykrych wrażeń zupełnie sen odebrał. Pierwszy to raz w życiu młoda dziewczyna znalazła się przy umierającym; widok człowieka, dla którego miała tak wielki szacunek, wdzięczność i przywiązanie, widok tego człowieka w stanie agonii prawie — straszne czynił na niej wrażenie. Żal ją wielki ogarniał, a zarazem i trwoga niewytłómaczona. Zdawało się jej, że po tych izbach ponurych, skąpo oświetlonych płomykiem przyćmionej lampy, unoszą się jakieś duchy tajemnicze, które się zbiegły gromadą, aby zabrać duszę najlepszego jej opiekuna. Miarowe gdakanie starego zegaru napełniało ją trwogą, wyobrażała sobie, że lada chwila, lada moment, skazówki zatrzymają się, że ręka ducha nie da im się dalej posuwać.
Chcąc odwrócić przygnębiające myśli, zaczęła rozmawiać z młodym człowiekiem.
Z początku rozmowa ta kulawo szła, ale wkrótce potoczyła się żwawiej. Wicuś dowiedział się szczegółowo, jaką rolę dziadek jego odegrał w życiu dziewczęcia, jak sumiennie i poczciwie zastępował jej ojca, jak wiernie strzegł mienia sierocego. Ten ostatni wzgląd, jak się zdawać mogło Wicusiowi, najmniej ją obchodził, głównie wychwalała dobroć pana Dominika, jego sposób obejścia się z nią, uprzedzanie wszelkich jej życzeń, tę troskliwość drobiazgową, prawie że macierzyńską — kobiecą.
Wicuś słuchał tego opowiadania z wielkiem zajęciem i uwagą, wpatrując się w piękną twarz dziewczęcia, w oczy duże, pełne wyrazu i inteligencyi. I zdawało mu się, że on twarz tę już gdzieś widział, że te rysy zna, że takie same oczy spotykał.
Spotykał je istotnie, może w wyobraźni młodzieńczej, w marzeniach.
Pan Dominik przepędził noc zupełnie spokojnie. Rano, skoro się tylko widno zrobiło, doktór przyszedł. Siedział przy chorym, badał go — gdy już miał wychodzić, zatrzymał się w pierwszej stancyi i rzekł do Wicusia:
— Nie spodziewałem się, wcale się tego nie spodziewałem.
— Więc lepiej?
— Natura robi często cuda. Dziadek pański, który według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien by już leżeć na cmentarzu, ma się obecnie tak, że jeżeli nie zajdzie znów jaka komplikacya niespodziewana, za parę dni przeniesie się z łóżka na fotel.
— Czy to być może! — zawołał Wicuś ze szczerą, niekłamaną radością. — Panno Zofio, proszę pani, niech no pani posłucha, co doktór mówi.
— Powtórz jej pan to sam — rzekł doktór — wiadomość przyjemniejszą jej się wyda.
Oboje młodzi ludzie zarumienili się, a doktór biorąc kapelusz i laskę, dodał:
— Lekarstwo proszę dawać — wina po troszeczku, a dobrego, wzmacniać, bo człowiek stary kruchy jest i wątły jak małe dziecko.
Zaczęła się rekonwalescencya, pan Dominik przychodził do sił bardzo powoli, pielęgnowany starannie, Wicuś przyniósł starego wina i po troszku dawał dziadkowi. Pani Wojciechowska i Zosia, które po całych dniach prawie przesiadywały przy chorym, gotowały same w kuchence wzmacniające rosoły. Stary kawaler z rozrzewnieniem patrzył na te objawy przychylności i dziękował za wszystko. Błogosławił on w duchu swoją chorobę, gdyż ta dała mu poznać, że nie jest tak opuszczony i samotny jak sądził, że ma na świecie życzliwych.
Grzegorz widząc, że pan jego do zdrowia powraca, nie mógł wytrzymać dłużej, upił się z radości, ale solennie, co się nazywa, w tej samej bawaryi, gdzie sobie zawsze podchmielał i której gospodyni takie częste zmartwienia miewała.
Podziw był wielki między stałymi gośćmi tego zakładu, wiedzieli bowiem wszyscy doskonale, że «stary bogacz» jest na ostatnich nogach i że się na śmierć dysponował, jedna tylko gospodyni nie dziwiła się bynajmniej, dowodząc, że skrzypiącego drzewa najdłużej. Na poparcie swej teoryi przytaczała fakt, że nieboszczyk jej mąż, człowiek zdrów i gruby jak dwóch rzeźników, prawie wcale nie chorował.
— Ledwie że się jednego dnia położył, a już na drugi dzień nie żył. A dla czego? Bo właśnie tęgi był mężczyzna i zdawało się, że sto lat pożyje. Tymczasem nieprawda... a taki co jak cień łazi, to łazi do późnej starości i nic mu.
— I pani nie ułomek — zauważył Grzegorz — a jakoś chwalić Boga, na pogrzeb się nie zanosi.
Bardzo chętna do rozmowy gosposia i ten na pozór dziwny objaw wytłómaczyła dokumentnie, dowodząc, że dla tego jeszcze utrzymuje się przy życiu, że ją zmartwienia wyniszczają, że chociaż się wydaje tęgą i korpulentną, ale czuje w sobie wielką suchość i coraz musi gardło szklaneczką piwa odwilżyć.
— I dawno byłabym już zmarła — rzekła w końcu — ale mi te szelmy sługi nie dadzą! Człowiek zawsze ma z niemi ambaras i zmartwienie... zjeść nie dadzą spokojnie, przespać się, a cóż dopiero umrzeć spokojnie.
— O też pani opowiada! — wtrącił szewc pijany — umrzeć nie dadzą.
Wyniknęła z tego powodu sprzeczka, ale za sprawą Grzegorza, porozumienie nastąpiło wkrótce i towarzystwo bez przeszkód żadnych zabawiało się w wielkiej harmonii.
Grzegorz chciał wracać do swego pana, ale że ledwie się na nogach trzymał, więc go uprzejma gospodyni zaprowadziła do swego mieszkania, znajdującego się tuż przy zakładzie i tam eks-woźny, rzuciwszy się na sofkę, mocno usnął.
Wicuś po raz pierwszy od tygodnia udał się do hotelu, gdzie się był zakwaterował. Wypoczął trochę, odświeżył się, przebrał, i usiadłszy przy oknie, zaczął rozmyślać. Przypomniał sobie całą historyę znajomości swej z dziadkiem, którego dawniej prawie nieznano, a potem tak pokochano nagle. Przypomniał sobie całe dzieje pochlebstw, nadskakiwań, zabiegów, rozmów na osobności, nadziei budowanych na zjednaniu sobie łask, bądź też wprost na śmierci tego człowieka.
I śmierć posłuszna jakby tym życzeniom, przyszła na zawołanie i stawiła się u łoża starca, gotowa go zabrać. Przyszła i lodowatą ręką już miała dotknąć jego czoła.
Wstrzymała się, na szczęście, starzec powstał z choroby, a Wicusiowi kamień spadł z serca. Już nie myśli o nadskakiwaniu, o testamencie bogacza, nie chce patrzeć drugi raz na tak przykry widok. Gorzko mu i przykro, wstydzi się, chciałby to wszystko z karty swego życia wymazać.
Bije się z myślami, czy pójść tam jeszcze, czy nie?
Pójdzie.
Pójdzie, bo chciałby odjechać, więc należy pana Dominika pożegnać, ale czy pożegna i czy odjedzie zaraz? Nie, bo ciągnie go urok tego dziewczęcia o czarnych prześlicznych oczach, wdzięk jej i dobroć. Ona tam na pewno jest u dziadka, na Starem Mieście, siedzi przy nim, rozmawia, książkę mu czyta głośno.
Trzeba tam iść koniecznie.
Wyszedł na miasto, błądził po ulicach, siedział w ogrodzie i znów chodził, aż sam nie wiedząc kiedy, znalazł się w bramie starożytnej kamienicy.