<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sukcesorowie skąpca
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Wicuś nie doniósł matce, że pan Dominik był tak blizki śmierci, napisał tylko, że chorował, ale obecnie już przyszedł do zdrowia i wrócił do normalnego trybu życia. W odpowiedzi na to, pani Julia wypisała mu bardzo długi list, pełen wymówek, że tak postępować się nie godzi, że powinna była być zawiadomiona w swoim czasie o wszystkiem, aby mogła przyjechać i przedsięwziąć środki zabezpieczenia przyszłości rodziny. «Zdaje się, moje dziecko — pisała pani Julia — że oszołomiony zabawami i przyjemnościami Warszawy, zapomniałeś o wszystkiem».
Było to zdanie zupełnie słuszne, ale nie zabawy i przyjemności warszawskie były powodem tego oszołomienia, lecz panna Zofia, w której młody człowiek zakochał się szalenie, bez pamięci i po za nią rzeczywiście światu nie widział. Nie istniało już dla niego nic; marzenia o świetnej karyerze, o powodzeniu w towarzystwach, myśli, które go do niedawna jeszcze zajmowały, pierzchnęły niby motyle, odleciały daleko, natomiast jedyną myślą, jedynem marzeniem, jedynym celem życia była ona tylko.
Póki dziadek był w okresie rekonwalescencyi, młody człowiek widywał Zosię codzień, gdyż przychodziła pana Dominika odwiedzać, lecz z wyzdrowieniem staruszka wizyty te ustały. Pan Dominik sam jeździł na Leszno i codzień kilka godzin w małym domku przepędzał. Udało się Wicusiowi dwukrotnie wprowadzić dziadka w dobry humor, tak że pozwolił sobie towarzyszyć, udało mu się kilka razy widzieć pannę Zofię na ulicy i ukłonić się jej zdaleka, ale na tem się wszystko kończyło. Pan Dominik tak się jakoś zręcznie wymykał, że niepodobna było go dopilnować, samemu znów iść wprost nie wypadało, tem bardziej, że opiekunka Zosi nie zapraszała zbyt czule.
Jednego dnia Wicuś spotkał dziadka w ogrodzie. Domyślał się, gdzie starowina dąży i postanowił bądź co bądź, towarzyszyć mu koniecznie.
— Dokąd dziadzio tak śpieszy? — zapytał.
— Ja śpieszę? ależ nie, moje dziecko, bynajmniej nie mam nic pilnego. Owszem, chciałem usiąść i spocząć.
— Jednak zdawało mi się.
— Mój kochany, człowiek w moim wieku i po tak ciężkiej chorobie, choćby chciał, to już śpieszyć nie może, już nie chodzi, ale raczej łazi jak żółw.
— Swoją drogą na Lesznie jest dziadzio codziennym gościem.
— Także nie...
— Wczoraj dziadzio był.
— Ale dziś nie.
— Bo jeszcze czas.
— Otóż nie i bynajmniej nie mam intencyi tam iść.
— To doprawdy wielka szkoda.
— Dla czego?
— Byłbym dziadkowi towarzyszył.
— Proszę!
— Ja w tych dniach zapewne wyjadę, należałoby więc pożegnać panią Wojciechowską i pannę Zofię.
Pan Dominik nie odpowiedział zaraz, pochylił głowę i laską kreślił po ziemi dziwaczne jakieś figury. Po chwili dopiero zapytał:
— Więc naprawdę za kilka dni odjeżdżasz?
— Taki mam zamiar.
— Ale powiedz szczerze, pod słowem.
— Słowa na to dawać nie mogę, bo zamiar może się zmienić. Ja tu mam różne interesa w Warszawie.
— A mówiłeś mi, względem owej dzierżawy, poszukiwania kapitału. Cóż, jesteś bliskim celu przynajmniej?
— Dotychczas pewnego nic nie mam i czasu wiele na to nie było.
— Tak, pielęgnowałeś mnie w chorobie. Nie zapomnę ci tego, ale, mój chłopcze, jesteś nie szczery.
— Ja?
— Tak, tak; nie byłeś ze mną szczery przedtem, na wsi — i tutaj szczery nie jesteś — a jam widzisz stary i doświadczony, nie wiele mówić mi trzeba, nie jedno dostrzegę, nie jednego domyślę się, choćby mi nie chciano powiedzieć.
Młody człowiek zarumienił się.
— I czegóż się dziadzio domyślił?
— Nie będę ci wszystkiego powtarzał, tembardziej, że niektóre domysły moje, jak się pokazało, były błędne.
— Tak?
— Przyznaję się do winy i sądziłem cię za surowo. Przekonawszy się, że nie słusznie, zmieniłem zdanie — i przepraszam cię za sąd przedwczesny.
— A może i o nieszczerość niesłusznie jestem posądzony?
— Słusznie.
— Dowody?...
— Zaraz ci je dam. Nie masz żadnej dzierżawy na widoku, nie masz żadnego kapitalisty, któryby ci dał fundusze. Liczyłeś tylko na mnie, a ja ci biedaku dopomódz w tem nie mogę.
— Ja już o tem nie myślę.
— Tem lepiej, mój Wicusiu, ale natomiast czem innem zaprzątnąłeś sobie głowę.
— Chyba się dziadzio myli.
— Zdaje mi się, że nie.
— Ale o cóż idzie?
— Podobała ci się moja wychowanka.
— O dziadziu!
— Nie zapieraj się, są pewne wrażenia, których ukryć nie można, pomimo wszelkich starań. Tobie się zdaje, że ja nie widzę, a ja widzę doskonale.
— A więc tak, przyznaję, panna Zofia podobała mi się — mało powiedziane, że mi się podobała, jestem nią zachwycony i bywać tam na Lesznie, jest mojem jedynem marzeniem i pragnieniem. Skoro dziadzio koniecznie chciał się dowiedzieć prawdy, oto jest prawda szczera.
— Od kilku dni polujesz na mnie, żebym cię tam zaprowadził.
— Nie zapieram się — i obecnie miałem ten zamiar.
— I powiedz, paniczu — rzekł pan Dominik surowo — do czego cię to doprowadzi, czego właściwie żądasz? Bo jeżeli to jest kaprys chwilowy i zabawka, to wiedz, że ja stanąłbym w jej obronie, ja, który byłem i jestem opiekunem jej i zastępuję ojca, co ją osierocił przedwcześnie.
— O dziadku! — zawołał Wicuś z drżeniem w głosie — nie krzywdź mnie tak... to, co nazywasz kaprysem, jest uczuciem poważnem i głębokiem. Chcę bywać w zamiarach uczciwych, starać się o jej względy i poświęcić dla niej całe moje życie.
— Szczerze to mówisz?
— Czy dziadzio może wątpić?!
— Więc ożeniłbyś się z Zosią?
— Gdyby mnie tylko przyjąć chciała!
— I powiedz-że mój chłopcze, dokądbyś ją zaprowadził? czem zapewniłbyś jej utrzymanie i byt przyszłej rodziny.
Wicuś milczał, stary dalej ciągnął:
— Nie masz majątku, boć wiem przecież, że to, co posiadają twoi rodzice, jest zadłużone prawie nad wartość; nie przyzwyczajono cię do pracy, nie uzdatniono do zajęcia jakiegokolwiek samodzielnego stanowiska. Z czemże więc przyjdziesz do niej i co jej powiesz? Ona nie jest biedna, ojciec zostawił jej pewien fundusz; ja nim administrowałem i podwoiłem go tak, że względnie do naszych stosunków, Zosia jest panienka dość bogata. Któż ci uwierzy, że kochasz ją bezinteresownie; tyś przecie biedny, cóż więc naturalniejszego nad przypuszczenie, że dla jej majątku grasz komedyę miłości.
— O, mój dziadku, dla czegóż mnie tak sądzić mają?
— Poczekaj, pozwól dokończyć. Jeszcze masz jedno remedium, liczysz na mnie, na mój majątek.
— Nie, nie, protestuję, to nie prawda!
— Powoli, powoli, nie gorączkuj się. Ja dziś nie pójdę na Leszno i wyłącznie tobą tylko się zajmę. Trzeba raz wszelkie wątpliwości rozjaśnić, chodź ze mną i do mnie. Zgoda?
— Idę.
— Czy wierzysz, że życzliwy ci jestem?
— Najzupełniej.
— Tak, życzliwy i z całego serca, zaciągnąłem względem ciebie dług wdzięczności i spłacić go chcę.
— Wdzięczności?
— Nie spierajmy się o wyrazy, chodź.
Wyszli z ogrodu i wsiedli do dorożki, a wkrótce znaleźli się na Starem Mieście. Pan Dominik otworzył mieszkanie. W ponurych stancyach mrok już panował, gdyż słońce za mury się skryło.
— Siadaj — rzekł starzec do wnuka, siadaj i słuchaj. Sprawa jest ważna, proszę mi tylko nie przerywać!
— Słucham.
— Otóż wiedz o tem, że bardziej niż ci się zdawać może, ja twego szczęścia pragnę i więcej niż przypuszczasz, dopomódz ci w tem chcę.
— Mój dziadku!
— Pozwól wytłómaczyć się jaśniej — a przedewszystkiem dowiedz się, kto ja jestem.
— Zdaje mi się, że to wiem.
— Właśnie, że nie wiesz. Miałem brata, ale usposobienia nasze różniły się, nadto zaszła pomiędzy nami pewna okoliczność, która nas ostatecznie poróżniła ze sobą. Nie będę ci opowiadał szczegółów. Na drodze naszej stanęła kobieta, bracia byli rywalami — obadwaj nieszczęśliwymi, gdyż przedmiot miłości dostał się trzeciemu. Pomimo takiego rozwiązania tej kwestyi, pomiędzy mną a bratem stanął jakiś cień przykry, a że okoliczności tak zrządziły, że on wyjechał na mieszkanie na wieś — ja zaś pozostałem w Warszawie — stosunki prawie że zostały zerwane. Widywaliśmy się bardzo rzadko, a spotkania nasze były zawsze etykietalne i oziębłe. Brat mój ożenił się, miał trzy córki, jedna z nich właśnie jest twoją matką. Z temi jego córkami, a mojemi synowicami, nie miałem żadnych relacyj — i zapewne nie wiedziałbyś dotychczas o mojem istnieniu, gdyby nie wieści o mojem bogactwie, które doszły i do was.
— Proszę...
— Nie zaprzeczaj, bo tak jest jak mówię. Zaczęły się do mnie zgłaszać synowice, obdarzać upominkami, garnąć mnie do siebie. Ostatecznie człowiek ma serce. Do brata urazy nie żywiłem oddawna i gdyby był chciał tylko, pojednałbym się z nim najserdeczniej. Umarł, przepadło. Dla dzieci jego zawsze byłem życzliwy; nie zrobiłem do nich pierwszego kroku, gdyż mi nie wypadało — jam starszy przecież. Zgłosiły się dopiero niedawno. Lepiej późno, pomyślałem sobie, aniżeli nigdy. Zaproszony, pojechałem na wieś. Jak mnie przyjmowano, wiesz, ale przekonałem się niebawem, że niema karesu bez interesu.
— Doprawdy...
— Nie zaprzeczaj. Może się tego wstydzisz, ale przecież tak było. Terenia, której pod względem materyalnym powodzi się bardzo dobrze, gdyż ma męża człowieka rozumnego i oszczędnego, chciała pieniędzy na postawienie nowego domu, pomimo, że ma mieszkanie bardzo dobre i wygodne. Oczywiście, choćbym miliony posiadał, grosza bym na taki cel nie dał; Helenka żądała pomocy na oczyszczenie majątku z długów, w które weszli z powodu życia nad stan i niepotrzebnych wydatków; twoja matka wreszcie, chciała mieć fundusze na wprowadzenie w świat ciebie i twego brata — wszystkie i wy wszyscy, mówię o dzieciach mych synowie, staraliście się, aby mnie wszelkiemi siłami zjednać sobie i skaptować, abym kogoś z pośród was wyróżnił i obdarzył go milionami. Zdaje mi się, że nie zaprzeczysz, iż tak było.
Młody człowiek schylił głowę i milczał.
— Powiedz-że, czym źle widział? — spytał pan Dominik.
— Niestety, muszę przyznać, że tak było.
— Jechałem na wieś z radością; odzywał się we mnie głos krwi, bliższych nad was krewnych nie mam. Jechałem tedy, jak ci mówię, z radością; pierwsze dni pobytu zachwycały mnie poprostu, zdawało mi się, żem odmłodniał przy was, ale ujrzawszy do czego zabiegi zmierzają, poznawszy żądania, wystosowane bądź wprost, bądź ubocznie, doznałem pewnego rozczarowania i powróciłem do domu smutny. Kładę nacisk na ten wyraz, powróciłem smutny, nie zagniewany, gdyż długie życie i doświadczenie nauczyło mnie pobłażliwości i wyrozumiałości dla ludzi. W niedługim czasie przyjechałeś i ty do Warszawy. Tłómaczyłeś mi, że masz tu jakieś ważne interesa, co wszakże prawdą nie było, tyś przybył do mnie.
— Prawda.
— Wyraziłeś żądanie twoje jasno, chciałeś żebym ci pożyczył znaczną sumę i gdybym ci ją był dał, zgubiłbym cię, biedaku, bezpowrotnie... Cierpliwości, cierpliwości kochanie. Ze sposobu, w jaki brałeś się do rzeczy, z twoich rumieńców, których ukryć nie mogłeś, widziałem, że działasz jakby z przymusu, że ci to nie idzie. Następnie zachorowałem niebezpiecznie — przez ten czas widziałem cię przy sobie. Osłabiony, chwilami bezwładny zupełnie, miałem jednak przytomność umysłu, a wzrok i słuch, słuch szczególniej, tak bardzo zaostrzony, że najlżejsze szmery mogłem rozróżniać najwyraźniej. Obserwowałem cię bacznie, mój Wicusiu, i w postępowaniu twojem widziałem tylko dobre serce i szczerą chęć, szczere życzenie, żebym wyzdrowiał. Zdawało mi się, że czytam w twoich myślach i że nie mylę się. Kiedym był blizki śmierci, kiedy już przyjąłem wiatyk na drogę wieczności, kiedyście przy mnie klęczeli, słyszałem twoje westchnienia i jestem głęboko przekonany, żeś wtedy o majątku moim nie myślał.
Wicuś pochwycił rękę pana Dominika i przycisnął ją do ust.
— Tak, tak — rzekł — dziękuję dziadkowi za to przekonanie...
— Nie zmienię go też. Choroba, która pozwoliła mi poznać bliżej twój charakter, choroba, którą błogosławię, gdyż przekonała mnie, iż mam jeszcze życzliwe serca na świecie, ta choroba sprowadziła do mnie istotę, dla której pewną część mego życia poświęciłem. Tyś jej nie znał, nie wiedziałeś może że istnieje na świecie; przez dłuższy czas byliście przy mnie razem, rozmawialiście i dziwiłbym się gdyby było inaczej, zawiązała się między wami sympatya. Obawa mnie przejęła.
— Ależ dla czego? dla czego, na Boga!
— Dla powodów, którem ci już wyłuszczył, mój chłopcze, dla tego, że niestety, nie widzę w tobie odpowiedniego przewodnika i opiekuna dla mojej sierotki, oto dla tego. Starałem się nie dopuścić do bliższej znajomości między wami, a to tem więcej, że jak zauważyłem, Zosia także ma skłonność do ciebie. Tymczasem trzeba ci wiedzieć, że o nią chce się starać młody człowiek, z majątkiem, ze stanowiskiem, z wyrobionym już charakterem, taki, któryby jej zapewnił los, przyszłość, a może i szczęście. Zosia jest sierotą po moim towarzyszu pracy i przyjacielu serdecznym, opiekowałem się nią dotąd i chciałbym tę opiekę doprowadzić do końca. Zdawało mi się, że ów człowiek, o którym wspomniałem, zastąpi mnie godnie i że będę mógł umrzeć spokojnie, z przekonaniem, że obowiązek mój spełniłem do końca.
Wicuś posmutniał bardzo i głosem bezdźwięcznym zapytał:
— I cóż stoi temu na przeszkodzie?
— Ty.
— Ja?
— Dla tego, że ty — sprowadziłem cię i mam z tobą tę rozmowę. Wspomniałem, że ci dobrze życzę i szczęścia twego pragnę, pragnę też i szczęścia mojej wychowanki, a ponieważ widzę z obydwóch stron skłonność, więc nie miałbym nic przeciwko temu...
Młody człowiek z okrzykiem radości rzucił się panu Dominikowi na szyję.
— Hola! zaczekaj szaleńcze — zawołał stary emeryt — pomaleńku! Cóż to sobie jegomość myślisz, że ja jestem chorągiewka na dachu, że co pięć minut zdanie zmieniam? Nie, kochaneczku; dotychczas nie opuściły mnie jeszcze zdrowe zmysły. Mogę być skłonny do ustępstw, ale pod warunkami, pod warunkami, mój paniczu.
— Jakie dziadzio tylko chce, choćby najcięższe, akceptuję z góry.
— To mi się wcale nie podoba. Człowiek solidny nic z góry nie akceptuje, bo nie może przewidzieć, czy zdoła zobowiązanie spełnić. Otóż moje warunki są tego rodzaju, że ci się może zbyt uciążliwymi wydadzą.
— Niech dziadzio rozkazuje.
— Przedewszystkiem musisz czekać.
— Jak długo?
— Co najmniej trzy lata.
— Trzy lata!!
— Dzieciaku, to moment. Gdy będziesz w moimi wieku, zrozumiesz, że to moment, chwila prawie. Jesteś młody, możesz czekać, ona tem bardziej, więc czekajcie, a przez ten czas, kochanie, trzeba się wziąć do pracy, trzeba czemś być, panie Wincenty, czegoś się nauczyć, przygotować się do zajęcia jakiegoś, choćby skromnego, ale samodzielnego stanowiska.
— Jak to dziadzio rozumie?
— Moje dziecko, ja to rozumiem tak, że lepiej być dobrym, biegłym w swoim fachu szewcem, aniżeli paniczykiem, szukającym karyery i bogatego ożenienia, a przyznaj, że w takiej roli występowałeś ty i twój braciszek. Zmień się chłopcze, a może przykład dobry i brata twego do naśladowania zachęci.
— Cóż mam czynić?
— Wybierz sobie rodzaj pracy, który ci do usposobienia przypada, zostań mechanikiem, fabrykantem, rzemieślnikiem, naucz się wyprawiać skóry, kuć żelazo, robić mydło, słowem cokolwiek, byle porządnie. Niech twe ręce zgrubieją, grzbiet do dźwigania ciężarów przywyknie, zarazem naucz się oszczędzać, grosz zarobiony szanować, wolny od pracy czas kształceniu się umysłowemu poświęcać, a skoro po trzech latach zdobędziesz to wszystko i przyjdziesz tu napowrót — Zosia twoja. Jeżeli ja żyć będę, sam ci ją oddam; jeżeli nie doczekam tej chwili, weźmiesz ją z rąk opiekunki. Oto warunki moje. Zgadzasz się?
— Idę.
— Przewiduję jeszcze jednę trudność. Twoi rodzice nie są dość zamożni, aby ci dopomódz w zamiarach, praca zaś odrazu zarobku nie przynosi.
— Tak, niestety.
— Prosiłeś mnie o pożyczkę trzydziestu tysięcy na karyerę, ja tyle nie mam, a choćbym miał, tobym ci nie dał, ale z niewielkiego funduszu, jaki posiadam, udzielę ci zapomogę na te kilka lat pracy. Zwrócisz ją, gdy się dorobisz, nie mnie, ale jakiemu paniczykowi, który będzie miał chęć wejść na drogę rozsądku. Oto wszystko, mój Wicusiu. Do niej pójdziemy jutro; dwa tygodnie czasu zostawiam ci do namysłu i wyboru zawodu, a potem w świat, w świat chłopcze, uczyć się i zostać człowiekiem.
— O mój dziadku, drogi, prawdziwy przyjacielu!
— Jeszcze jedno, ale pod warunkiem, że zachowasz to przy sobie. Słowo?
— Przyrzekam solennie.
— Chciałbym coś ci o moich mniemanych skarbach powiedzieć. Ja bynajmniej bogaty nie jestem. Miałem w ręku pieniądze, ale powierzone, cudze, ztąd pogłoska o moich bogactwach. Ponieważ byłem zawsze oszczędny i odkładałem na czarną godzinę, więc złożyłem sobie trochę, tyle, że mi przy emeryturze wystarcza na wszystko, a po śmierci mojej zostanie jakaś pamiątka dla wnuków. Otóż, mój Wicku, masz całego dziadka jak na dłoni, poznałeś starego skąpca, kochaj go i zasługuj na to, żeby on cię kochał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dwa tygodnie upłynęły jak jedno mgnienie oka. W domku na Lesznie było bardzo wesoło, a potem cień jakiegoś smutku przysłonił piękne oczy panny Zofii. Zamyślała się często, dopiero gdy jak zwykle pan Dominik po południu przyszedł, na twarzy jej malowało się ożywienie. Rozmawiali godzinami całemi, a zawsze o jednym przedmiocie. Zdarzało się niekiedy, że pan Dominik przychodził z miną tajemniczą i mówił:
— Jest list.
W takich razach twarz panny Zofii pokrywała się gorącym rumieńcem i rozmowa z wujaszkiem trwała dłużej niż zwykle.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W Suchej Wierzbie i w Zawrotkach kłopoty ciągłe. Gliksman stwardniał jak kość, a Handelsbrief nawet nie łaskaw jest rozmawiać ani o kredycie, ani o kupnie zielonego zboża, lub owych białych run, które mają dopiero urosnąć na owcach. Pan Michał i pan Piotr zaczęli się emancypować z pod przewagi swych małżonek i na wzór swego szwagra Edwarda, stali się z początku oszczędni, a następnie skąpi i w skąpstwie tem coraz bardziej awansują. Prawdę powiedziawszy, rozrywki nie ma żadnej, bo któżby uważał za rozrywkę zwykłą herbatę, lub preferansa po szelągu. Pan Piotr i pan Michał, dawniej tak gościnni, teraz nie lubią gdy kto przyjedzie, gdyż dla oszczędności poodprawiali ekonomów i muszą sami bardzo rano wstawać i na skutek tego wieczorami spać im się chce okropnie.
Jedyny raz można było się zabawić co się zowie, na weselu pani Sewerynowej, owej wdówki z Bednarki, która wyszła za mąż za doktora, bo wesela Klarci, najstarszej córeczki państwa Edwardów, nie ma co liczyć. Pan Edward wprost oświadczył, że gdy biedna dziewczyna (ona biedna!) idzie za dzierżawcę, będącego na dorobku, to się hucznego wesela nie wyprawia. Było więc sobie tak zwyczajnie, coś trochę lepszego niż tańcująca herbata, ale nie wiele.
Przyjechał na tę uroczystość i dziadzio Dominik z Warszawy. Wszyscy byli ciekawi, jaki też prezent da wnuczce.
Dał też, bo dał! Jak zaczęli z kochanym panem Edwardem radzić i mądrować, tak wymądrowali... sześć krów holenderskich!
Pani Teresa o mało nie zemdlała.
— Toż dziewce folwarcznej daje się taki prezent — mówiła, załamując ręce.
— Nie, duszko, Tereniu — tłómaczył pan Edward — dziewce, i to bardzo rzadko, daje się jedną krowę i ma się rozumieć najgorszą, a Klarcia dostała sześć i to holenderskich, doskonałych krówek?
Śliczny dziadzio! Jeżeli wszystkie wnuczki krowami będzie obdarzał, to można powinszować sobie.
Wicuś niewiadomo gdzie się obraca. W kilka miesięcy ściągnął do siebie Józia. Oczywiście, rodzice dobrze wiedzą, co się z synami dzieje, ale pan Piotr milczy, a pani Julia opowiada w wielkim sekrecie wszystkim, a nawet i Gliksmanowi, że obadwaj panicze są w Anglii i prowadzą ogromną fabrykę, pożenią się z córkami lordów i podniosą splendor domu ogromnie wysoko.
Pani Teresa już przestała marzyć o nowym domu, przekonała się bowiem, że przysłowie o kropli wody, która skały przebija, jest fałszem, gdyż nie tylko woda, ale nawet łzy, uporu jej męża przełamać nie mogą.
Godzi się więc biedaczka z losem!
Pan Dominik przyjeżdża czasem na wieś i zawsze panu Edwardowi szczególne okazuje względy, a starego domostwa nachwalić się nie może.
Wielkie łaski ma u stryjaszka pan Edward; widocznie poznał swój swego...

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.