<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Ktokolwiek wątpi o moralnej powadze domu państwa Dubieńskich, nie należy do ludzi dobrze myślących. Dom ten stał się przybytkiem cnoty i obywatelskiej zasługi, opromienił się tą niejasną, a jednak widoczną aureolą, która otacza skronie wybranych w naszych marnych czasach. Epoka obecna wydała tyle nowych ideałów etycznych, tyle jeszcze i dawnych pokutuje pomiędzy nami, że ogólne uznanie jest skarbem rzadkim, wobec bardzo różnych zapatrywań na powinność i zasługę. A jednak Dubieńscy posiadają ogólne uznanie. Wymagają też dla siebie szacunku z tą wyniosłą prostotą, której pychą nazwać nie można, tak oczywiście szacunek im się należy.
Z rodziny oddawna zamożnej stali się rodziną, bogatą, zbierając skrzętnie dobra doczesne, przekonani, że siła pieniędzy nietylko staje się źródłem siły moralnej, ale może tę ostatnią w pewnych wypadkach zastąpić. Etykę zaś chrześcijańską wybornie posiedli i misternie dostroili do potrzeb większej własności ziemskiej. Zdanie ich, na każdą okoliczność przygotowane, dałoby się rozwinąć w katechizm obywatelski dla błąkających się pośród nieustalonych nowożytnych poglądów na życie.
Patryarchalność jest jedną z podwalin ich wielkości; zatem głowa rodu, pan Maciej, streszcza w sobie zalety i zasady rodziny, sam jest żywą, jej zasadą. Nie należy do ludzi tak zwanych »sympatycznych«, sympatyczność jest bowiem zawsze pełna ustępstw dla słabości bliźnich, a pan Maciej słabości wszystkie potępia, nie poczuwając się prawie do żadnej. Wyciosany z granitu, nieprzepuszczalny na wpływy, posągowy niby żyjący antenat, stary Dubieński trzyma wysoko swój sztandar, na którym pod klejnotem rodzinnym »Dąb« wypisał godło: »Bóg mnie złamie, ludzie nie zegną«. Ten upór mógłby być pospolity w innym niż pan Maciej człowieku.
O żonie pana Macieja dawno już mówić przestano; umarła młodo, zostawiając troje dzieci.
Starszy syn, Romuald, nadzieja i podpora rodziny, ma lat trzydzieści, mieszka przy ojcu, zaprawiając się do przyszłego przodownictwa. Dla niego to pan Maciej stara się o założenie ordynacyi, która dla wpływu i wielmożności rodziny stałaby się wieczystą ostoją. Romuald fizycznie i moralnie jest nieodrodnym spadkobiercą ojca, przypomina też portrety sławnego przodka, kasztelana Dubieńskiego, który w końcu XVIII wieku pomnożył znacznie majątek i odnowił splendor starożytnego swego rodu. Jeżeli Romuald przyniósł z sobą na świat jakieś porywy osobiste, jakieś cechy indywidualne, wychowanie okrzesało je i postrzygło, jak te drzewa przeznaczone do szpaleru, którym zakazane są dowolne wybujałości. Dęby Dubieńskich stoją zwartym, wyniosłym szpalerem od kilku już pokoleń. Nawet fizycznie rodzina posiada swój typ osobny, wytworzony może przez zapatrzenie się na siebie samą. Wszyscy prawi Dubieńscy są wysokiego wzrostu, czoła mają wypukłe, oczy jasne, daleko odsunięte ku skroniom, nosy wydatne, nieco miękkie. Te cechy kojarzą się jednak z powagą i godnością postaci. Romuald, ze swym miedzianym wąsem, przypomina starszym znajomym pana Macieja, dziś już siwego. Ojciec przed laty trzydziestu był podobno jeszcze piękniejszy od syna.
Ale najpiękniejszą z rodziny jest ta pełna wdzięku Terenia (»cette charmeuse«), obecnie księżna Kobryńska.
Gdy Dubieńscy zjeżdżają się na jaką uroczystość familijną, ulubioną ich rozrywką, jest wspominanie dawnych i stwierdzanie nowych działań ich uroku na resztę ludzkości. Lenbach tak był podobno oczarowany przez rasową postać księżny Kobryńskiej, że nie zdecydował się nigdy na malowanie jej portretu, mówiąc, że za mało życia mu pozostaje na takie studyum. Pan Maciej cytował z tego powodu Fra Angelica, który w poście i modlitwie gotował się do malowania swych aniołów; dodawał także wspomnienie z własnej młodości, z którego się okazuje, że nasz Juliusz Kossak, skoro malował portret męski na koniu, myślał zawsze o torsie pana Macieja, czego ślad pozostał w wielu obrazach tego malarza. Portret zaś samego pana Macieja przez Kossaka udał się, na nieszczęście, gorzej niż inne.
Gdy na wieczorach z tańcami Romuald prowadził mazura, pan Maciej lubił zwracać uwagę obecnych na ochoczą układność syna:
— Patrzcie, jak Romcio tańczy... jak za nim spoglądają kobiety... A jednak kto nas widział lat temu trzydzieści...
I pokręcał spłowiałego wąsa, szukając oczyma, czy kto go pamiętał w owych czasach. Pomniejsi przyjaciele uśmiechali się tęsknie do owych czasów.
Tej pogodnej spoistości, która łączy rodzinę Dubieńskich, nie należy nazywać samochwalstwem; jest to raczej rozrzewnienie, taki skurcz przyjemny, nieodłączny od zupełnych zadowoleń sumienia. Można sobie przyznać, nawet głośno, zalety bijące w oczy. Jest to sprawiedliwość, stosowana do siebie samych.
Że zaś ta sprawiedliwość umie nietylko chwalić, lecz i karcić, dowodem jest surowy sąd Dubieńskich o ludziach obcych, nie dość zbliżonych do ich ideału cnoty, a nawet, w ostateczności, i o własnych odroślach. Jedna bowiem odrośl: syn najmłodszy, Jerzy, nie odpowiada wysokim rodzinnym tradycyom. Fizycznie nawet odrodził się, od pnia genealogicznego, wdał się w matkę, czarnowłosą i czarnooką, której zasługa jako »mater Dubiensciorum« przyćmiona była nieco przez romantyczny i niepodległy charakter.
Matka wasza miała w sobie coś buntowniczego. Piękna jej dusza nie doszła na ziemi do naszej starej prawdy.
Takie mgliste zwierzenie uczynił pan Maciej dzieciom, gdy uznał je za dojrzałe.
Jerzy więc ma tęskne, czarne oczy matki, jej twarz regularną, wrażliwą; piękny jest, prawda, ale za to mniej rasowy, bo mniej podobny do Dubieńskich. Przytem ma naturę niepodatną do kultury szpalerowej. Wszelkie usiłowania domowej edukacyi nie zdołały złamać w nim oporu, który stawił od lat najmłodszych przepisom wypróbowanej doskonałości. Studya uniwersyteckie odprowadziły go jeszcze dalej od familijnych ideałów, a podróże po cudzych krajach tak przeszły we zwyczaj, że bardzo rzadko widywano Jerzego w Chojnogórze, głównem siedlisku Dubieńskich.
Jerzy już w szkołach jezuickich pisywał wiersze miłosne, potem na uniwersytecie w Krakowie zadawał się z młodą szkołą literacko-artystyczną, którą dla trudności ściślejszego określenia pospolicie przezywamy »dekadentami«. To koczowisko nie cieszy się uznaniem u państwa Dubieńskich z Chojnogóry, którzy nie znoszą lekceważenia poważnych tradycyi, a przeto i nieokiełzanego nowatorstwa.
Myliłby się jednak bardzo ten, ktoby sądził, że Jerzy Dubieński stał się rozczochranym poetą. Przyjrzawszy się »najmłodszym« w kołach artystycznych, zapragnął zgłębić i przyswoić sobie inne formy nowożytnego życia, aby następnie stać się gdzieś, jakoś, pewnego rodzaju bohaterem. Wyzwolić się, wzbić się... Takie pragnienia widniały w jego wyrazistych oczach, nagle olśnionych jakiemiś wizyami, w jego ruchach niespodziewanych i malowniczych. Dotychczas nie wypowiedział się jasno; w 28-ym roku życia można jeszcze »obiecywać«, a obiecujący jest w każdym wyrazie i nad wszelki wyraz. Zgadzają się na to szczególnie kobiety, którym Jerzy nie szczędzi hołdów, wyznań i właśnie tych czarujących obietnic. Nawet ojciec przyznaje najmłodszemu synowi umysł niepospolity, oczywiście dziedziczny, ubolewa tylko nad zadziwiającym brakiem poszanowania dla nazwiska swego. Dubieński bowiem nie powinien grzeszyć dlatego, że jest Dubieńskim.
Utyskiwania nad »brakiem zasad« Jerzego są od kilku lat przedmiotem rozmów na zebraniach rodzinnych w Chojnogórze, zwłaszcza teraz, gdy wiadomo, że Jerzy »fatalnie się prowadzi«. Ten eufemizm oznacza w słowniku Dubieńskich pewien rodzaj jawnogrzesznictwa we dwoje, tak jak »brakiem zasad« nazywa się odstępstwo od ustalonego katechizmu rodziny. Dubieńscy mają swój katechizm, swój słownik, swój styl udzielny.
Na ostatnich imieninach pana Macieja, 24 lutego, brak znowu najmłodszego w gronie członków zebranej przy ognisku rodziny. W wielkiej sali bibliotecznej zmierzch zapada, kilka zaś osób, siedząc w kącie przed kominem, spogląda w milczeniu na szyby okien, zmrożone, dopiero co różowe, teraz sine, przez które widać głęboką ponurość zimowego parku z kościstymi zarysami drzew na tle śnieżnem. Ostatnie spojrzenia dnia zaglądają do nieoświetlonego pokoju, gdyż ogień na kominie zaledwie rozniecono, i błękitne języki, obejmujące słup dymu, nie świecą jeszcze i nie rozweselają melancholii zimnych blasków wieczornych, które się skupiły na wielkich oszklonych szafach, zwłaszcza na szafie »religijnej«, noszącej liczbę I, rzymską. Przy tej szafie, w tronowym niby fotelu, siedzi pan Maciej, otoczony mniejszymi fotelami i mniejszymi przedstawicielami rodziny. Gniazdo jest w komplecie oprócz Jerzego: Romuald, księżna Teresa z mężem i stara panna Paulina, siostra Macieja, która poświęciła swój posag i świeckie widoki dla idei ordynacyi, leżącej im wszystkim na sercu. Dożywa wieku swego w Chojnogórze, przedstawiając życiem i słowem katechizm Dubieńskich dla płci żeńskiej.
Przerwał milczenie pan Maciej, wskazując wymownie jeden pusty fotel przy kominie:
— Czy nie lepiejby mu tu było z nami? czy nie spokojniej w sercu i sumieniu?...
Odezwał się książę Władysław Kobryński, którego charakter zawierał się głównie w tytule, a postać była raczej niewyraźna ze swą ruchliwością nerwową, niepewnem spojrzeniem i jasnym, nastroszonym wąsem.
— Dla Jerzego trzebaby dwóch krzeseł, taki się teraz stal parzysty.
— Władzio żartuje — odrzekł sucho pan Maciej. — Czy chce tym sposobem rozweselić moje imieniny?
Kobryński powstał żywo i pocałował teścia w ramię, a pan Maciej dobrotliwie poklepał go po plecach. Władzio nie dostrajał się do powagi Dubieńskich, miał jednak dużo zalet: kochał oficyalnie żonę, chwalił jej rodzinę i miał tytuł książęcy należycie potwierdzony.
Ale pannę Paulinę niepokoi oddawna ta »parzystość« Jerzego, omówienie używane w rozmowach dla pokrycia jego paroletniego obcowania z kimś, którego nazwiska nie mogła się dowiedzieć. Ciekawość zaś była jedyną jej grzeszną przyjemnością.
— Z kim to Jerzy się trzyma? o kim mówicie?
— Zaplątał się w złe towarzystwo odpowiedział pan Maciej.
— A w jakie? czy nie mogę wiedzieć?
— Przyczepił się do niego... towarzysz, który go wyzyskuje i wywiera zgubny wpływ na niego.
— Jakiś może socyalista?
— I to zapewne. Nie chcemy go tu nazywać.
Pan Maciej zatoczył ręką i oczyma po sali, a sala rzeczywiście nie wyglądała na to, aby mogła znieść wymówienie nazwiska panny Karoliny Kulig, o którą naprawdę w tej rozmowie chodziło.
Księżnie Teresie, wtajemniczonej, podobało się nagle to mianowanie »towarzyszem« panny Kulig, którą w poufniejszych jeszcze rozmowach nazywano »złym duchem Jerzego«, albo poprostu »tą istotą«. Księżna była najweselsza z rodziny; umiała połączyć wysokie moralne zalety z pewną, pobłażliwością dla estetycznych grzechów cudzych. Uśmiechnęła się teraz tym zaostrzonym w ciup uśmiechem, który jej zyskał inne familijne przezwisko: »ta dowcipna Terenia«:
— Ciociu! to jest towarzysz z lekkiej chorągwi...
Powstał śmiech stłumiony. Pan Maciej rzucił głową w tył, jakby się bronił od wesołości, a nie mógł jednak przyganiać ogólnie cenionemu dowcipowi córki. Panna Paulina powiodła oczyma po obecnych i, zaczynając rozumieć, zapadła w zgorszoną zadumę.
— Tereni wolno rzekł pan Maciej. Terenia to nasz promień wesołości, nawet w ciężkich smutkach.
Wszystkie oczy spoczęły z lubością na postaci księżny Kobryńskiej: nikt nie wątpił, że Terenia jest promieniem. Tymczasem pan Maciej ciągnął dalej:
— Powziąłem dzisiaj postanowienie. Jeżeli Jerzy nie zmieni gruntownie i odrazu sposobu życia, odbiorę mu pensyę.
— Ach, papo! — zawołali prawie wszyscy chórem, a szczególnie ten wyrok podziałał na Romualda. Zakrył twarz rękoma i siedział tak, jakby go blask sprawiedliwości oślepił. Rozmowa o pieniądzach stała się zaraz poważną.
— Tak, moje dzieci, nie widzę innego sposobu.
Zrezygnowane ne milczenie przerwał książę Władysław:
— Słyszałem, że Jerzy nie opływa w dostatki, że ma nawet długi, o! niewielkie!
— Słyszałem i ja — rzekł pan Maciej uroczyście. — Długów nie zapłacę. My długów nie zaciągamy, ani ja, ani pan kasztelan, ani ty, Romualdzie, prawda?
— Nigdy! — odpowiedział syn pierworodny z męskiem oburzeniem.
— Tak... Jerzy nie szanuje wcale naszej tradycyi. Trzeba go przemocą wprowadzić na drogę cnoty. Dlatego umyśliłem odebrać mu pensyę.
Romuald odjął ręce od twarzy; siedział posępny, już przekonany o niechybności wyroku ojca. Panna Paulina próbowała błagać:
— Macieju! może na połowę?...
— Nie, Paulinko... Półśrodki nie są nam znane, gdy chodzi o zasady. Próbowałem listownie i przez zaufane osoby nawrócić Jerzego do uczciwego życia; nie posłuchał. Najlepszym tego dowodem jest znowu nieobecność jego na naszym zjeździe rodzinnym. Nawet listu niema, ani telegramu. Nawet nie wiemy, gdzie się dzisiaj znajduje.
— Owszem, wiem — odezwał się książę Kobryński. — Był w Paryżu, widział się ze stryjem Tadeuszem, a teraz jest w Nizzy.
— Skąd Władzio wie o tem?
— Skąd wiesz o tem?
Zarzucono go pytaniami, a on, jedyny niezupełnie Dubieński w towarzystwie, począł kręcić się na krześle.
— Pisano mi... to jest... pisał mi.
— Wiesz napewno?
— No... wiem.
— Skoro więc Władzio jest powiadomiony, to może wie także, czy Jerzy sam pojechał do Nizzy, czy... z towarzyszem?
— Tego nie wiem, ale są w liście jakieś aluzye, coś o uczuciach napełniających pierś jak pieśń... coś bardzo niewyraźnego. Zadziwiło mnie to tylko, że mówi o nowych uczuciach? Miał przecie czas oswoić się.
— Poeci zmienni są — wtrąciła misternie Teresa.
— Coraz lepiej. No, a czy nie pisał, jak przyjął go stryj Tadeusz? zapytał pan Maciej, topiąc w zięcia wzrok jeszcze bardziej badawczy.
Teraz Kobryński poczuł ważność swego głosu w radzie i zaczął perorować:
— Te dwie natury, stryj i Jerzy, są bardzo pokrewne. Obaj niespokojni, szukają innych dróg, niż zwykłe; obaj mają taki pęd... rozumie ojciec? do nienaturalnego życia...
— Nie o to pytam — przerwał pan Maciej — ale w jakich są teraz stosunkach?
— Sądzę z listu, że w najlepszych. Nawet przypuszczam, że stryj musiał dać Jerzemu pieniędzy.
Pan Maciej załamał ręce:
— Tadeusz! Jerzy... rany mojego życia!
Zasępił się i pomilczał chwilę, poczem rzekł stanowczo:
— Tem śpieszniej czyńmy naszą powinność. Romualdzie! Napisz do Jerzego, że nadal płacić nie będziemy.
— Ojcze! jeżeli można, zwolnij mnie od tego!
Romuald załamał także ręce dramatycznie, wpatrując się w ojca, oko w oko. Obaj wyglądali, jak wyglądać byli powinni: sprawiedliwość i miłosierdzie.
Zaskrzypiał zmrożony żwir pod oknami i wkrótce ukazał się w bibliotece ksiądz proboszcz, przyjeżdżający na imieninowy obiad do pałacu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków.
Wszyscy ci chrześcijanie powstali, aby powitać sługę Bożego; kobiety pocałowały go w czerwoną, zmarzłą rękę, mężczyźni w ramię; pan Maciej tylko, będąc też rodzajem namiestnika Chrystusowego w swoim powiecie, pocałował księdza w policzek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.