Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XVIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Innego dnia liczniejsze towarzystwo szło za Fabiuszem wolno pod górę, złożoną, zdawałoby się, z samych budowli, przywalających świeższymi ogromami starsze ogromy, której górze na imię jest Palatyn. Palace Cezarów splotły się zwaliskami w jeden pomnik i pachną krwawą historyą.
Kobiety szły ostrożnie po zrujnowanych posadzkach, pod sterczącymi ułamkami luków sklepiennych i przez mroczne korytarze.
— Na tem załamaniu korytarza Kaligula, uciekając przed zabójcami, został ujęty i zamordowany...
Księżna Kobryńska wydała maleńki okrzyk na znak wrażliwości, ale opanowała się i rzekła:
— Taki potwór nie był godzien lepszego losu.
A lady Cosway:
— Czy tu? na tem miejscu?
— Mniej więcej.
Amerykanka wydrapała kamyczek ze starego tynku, schowała go do kieszeni i z zadowoleniem strzepnęła rękawiczki.
Książę Kobryński spojrzał na mur, zamyślony:
— Otrzeć się, czy się nie otrzeć? A gdyby to przyniosło wenę?...
Fabiusz szedł na czele, mniej wymowny dzisiaj, gdyż trudno było nieprzygotowanym wcale słuchaczom dać choćby pobieżne pojęcie o najbardziej zagmatwanym pomniku starej Romy. Spuścił więc z tonu i czując się zwyczajnym pokazywaczem ciekawości, był z siebie i z towarzystwa miernie zadowolony. Przeszkadzano mu przytem ciągle. Słuszka był w jowialnym humorze i dodawał swój lekki komentarz do wykładu Fabiusza:
— Moi kochani! Gdybym miał mniej do roboty w życiu bieżącem, przestudyowałbym te ruiny i dowiódłbym, że nawet Cezarowie nie mieli pojęcia o komforcie. Jak mieszkali naprzykład? Jak największe mrówki pośród mniejszych mrówek. Cóż to za rozkład pokojów?! Gdzież ubieralnie, gdzież łazienki?
— Jeżeli o to chodzi — odpowiedział Fabiusz — kąpiele rzymskie były większe, wytworniejsze i liczniejsze, niż za naszych czasów, a żadne miasto nowoczesne nie posiada tyle wody, ile jej miał Rzym starożytny. Rzym dzisiejszy posługuje się trzecią częścią tych wielkich wód, które płukały sztucznie starą Romę; niektóre akwedukty Cezarów jeszcze są czynne...
— Więc dobrze... Ale jak było z oświetleniem?... Przecie to komórki albo piwnice, nie pokoje!
— Rzymianie przebywali więcej na powietrzu: czuwali w dzień, a spali w nocy, życie ich nie płynęło naopak i naprzekór warunkom przyrodzonym.
— Bah! dla nas nie wystarcza dnia.
Fabiusz już nie odpowiedział i pozwolił Słuszce dalej perorować.
Na domiar niepowodzenia, w malowniczym zakątku spotkano Zakopiańskiego, przybranego w płaszcz włoski, przerzucony przez ramię.
— Cóż to za maskarada? — zapytało naraz parę osób.
— Stosuję się do ruin. Nie chcę draźnić ech, drzemiących pod temi sklepieniami.
— Ale echa nie widzą — zauważył Słuszka.
— Echa czują — odrzekł Zakopiański.
Daliby mu pokój, gdyby nie przyczepił się do Fabiusza.
— Chodzimy tu jak mądre cienie po cmentarzach sprofanowanych. Nie prawdaż, mistrzu?
— Nie prawda, panie.
— Dlaczego?
— Ja mam inne wrażenie.
— A ja właśnie takie.
— Zostańmy zatem każdy przy swojem.
Fabiusz rzadko bywał opryskliwy. Zakopiański odsunął się na flank orszaku, szukając u pań współczucia dla swych pomysłów stylowych.
Opóźniona nieco za innymi szła pani Oleska, słuchając przyciszonej mowy Dubieńskiego.
— Dobre to wszystko: i erudycya, i odtwarzanie dawnego życia, i nauka, mogąca wypłynąć z porównań, ale czemże to dla nas, młodych, wobec jednego taktu, wybitego przez krew krążącą w żyłach teraz, właśnie w tej chwili? W życiu, którem żyjemy, jest źródło szczęścia i niedoli, temat do najgłębszych namysłów. Czy tak, pani?
— Życie nowoczesne jest marne, i my podlegamy tej miernocie otaczającej — odpowiedziała Anna z obcą jakąś powagą.
— Dlaczego marne?... To chyba pani przyzna, że formy życia naszej epoki są bogato rozwinięte. W tych formach mamy wybór, a ostatecznie każdy swoją dolę sobie stwarza, albo raczej: każda para ludzi stwarza sobie życie, według złączonych swych upodobań.
— To inna materya. Ja mówię o życiu ogółu.
— A jednak życie ogółu składa się z uderzeń serc pojedyńczych ludzi. Nie dochodzi się zaś do wyższego zrozumienia siebie i swojej epoki inaczej, jak we dwoje. Parzystość jest przeznaczeniem ludzkości.
— Wątpliwa teorya... a może być?
Śmiech, tak zwykle skory na zawołanie, uwiązł w suchem gardle Anny. Szła wyprostowana, zarumieniona, nie patrząc na Jerzego, lecz uporczywie przed siebie. Dubieński poczuł jednak, że panuje magnetycznie nad całą jej postacią. Mówił więc dalej:
— I wierzę w to, że gdy dwoje ludzi, mogących stworzyć ową spójnię rozkoszną i mądrą, spotyka się z sobą, oboje czują to powołanie swoje wzajemnie, a jeżeli bronią się od niego, jeżeli nie dochodzą do porozumienia, do... uścisku, w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu, to popełniają grzech przeciwko życiu, które ich wola.
— Pan jest fatalistą?
— Nie wiem, do jakiej należę szkoły... może do żadnej. Ale mam o świecie różne swe pojęcia, których nie ogłaszałem nikomu. Tylko teraz czuję straszną chęć zwierzenia się pani, dlatego, że nie spotkałem w życiu kobiety równie... cennej dla mnie.
Pani Oleska, ciągle patrząc przed siebie, podniosła brwi i zesztywniała, jakby gotując się do odparcia napaści.
— Pani nawet nie jest już dla mnie piękną..
— Taak?... — odrzekła machinalnie Anna, zwracając nareszcie oczy na Jerzego, oczy tak zawiedzione, tak szczerze piękne, że zwykły dyalektyk zmieszałby się i cofnął.
Ale Dubieński spojrzał tylko na nią z poważnem uwielbieniem i nie cofnął się pozornie.
— Nie jest pani tą piękną, którą spotykałem dawniej, myśląc: nie można lepiej wyglądać, nie można śliczniej chodzić, mówić, uśmiechać się. Jest pani tą jedyną, której obrazu już się nie widzi, bo się go ciągle nosi w sobie, tym losem raz tylko spotkanym na ziemi, tem najcenniejszem, o czem mówiliśmy — tem Życiem...
Nie zmienił postawy, postępując wolno za innymi; tylko głos jego, choć przyciszony, zagrał i odbił się cieplem echem o nizkie sklepienie, pod którem całe towarzystwo przechodziło. Nikt jednak, oprócz Anny, nie wyłowił z ogólnego gwaru tego wyższego tonu.
A ona nie znalazła na odpowiedź ani słowa. Wzdrygnęła się tylko widocznie, aż Jerzy, śledzący jej każdy ruch, nie zrozumiał odrazu.
Wychodzili właśnie z długiego podziemnego przejścia na światło.
— Czy zimno pani?
— Trochę tu chłodno.
— Ale nie ja byłem przyczyną?...
— O nie!
Szybko, przed namysłem, wyciągnęła lewą dłoń ku Jerzemu, a ten ujął jej rękę, objął wzrokiem całą jej postać, wzrokiem ucałował, przymknął wreszcie powieki i zęby zacisnął, tłumiąc przemożny napływ wyznań, niemożliwych na tem miejscu.
— Wchodzimy do domu Liwii odezwał się głośniej Fabiusz, odwracając się do towarzystwa, które poprzedzał, i szukając ze zwyczaju oczu pani Oleskiej.
Ona zaś, zanim spojrzał na nią stary przyjaciel, uniknęła jego wzroku, strzepując pilnie z rękawa sukni pył, którego nie było. Poczem wyprzedziła parę osób i znalazła się obok Fabiusza, pokazującego ciekawe szczątki fresków w domu Liwii.
Ten manewr Jerzy słusznie poczytał za pierwszy swój prawdziwy tryumf, i serce mu zabiło gorącą radością.
W słońcu było parno. Czarna chmura wschodziła szybko ponad szczyt Palatynu, i zanim jeszcze przykryła słońce, prysnęły pierwsze krople nagłej ulewy.
— Deszcz, deszcz! — zawołały panie, otwierając jasne parasolki, po których zabębniły szeroko plamiące bryzgi.
— Wracajmy pod sklepienia Kaliguli!
— Nie, tam zimno i ciemno, lepiej pod deby na górze!
— Pod dęby!
Wszyscy puścili się pędem na szczyt wzgórza, gdzie czarne dęby dały im pod zwartemi koronami schronienie prawie nieprzepuszczalne.
A wesoły szum ciepłej ulewy zbliżał się; pół miasta objęła zasłona mglista, przetkana potrójną, tęczą; druga połowa kąpała się jeszcze w słońcu. Już cień ogarnął Kapitol, a jeszcze kolumny stoją w czystem przezroczu na Forum; już plamić się zaczynają posadzki zwalisk i brukowce na via sacra...
— Teraz na nas kolej, trzymajmy się!
Całe grono znajomych zbiło się w małą kupkę pod najbogatszem w liście drzewem, z podnieconym chichotem i wielkimi giestami, grając komedyę popłochu. Przycichli, gdy ulewa doszła zenitu i sprała cały wierzch wzgórza, aż strumyki zaczęły podpływać pod nogi. Jednak masa liści nie dopuściła deszczu, który na szczęście trwał krótko i przenosił się gwałtownie po niebie pośród ciągłych tęcz i przebłysków słońca.
— Poczciwe dęby! — wołał Słuszka. — Wiedziałem o ich istnieniu i przyprowadziłem was tutaj. Nie mogę powiedzieć, żem je tutaj umyślnie dla was posadził, byłoby to przesadą, ale wiedziałem, że będzie deszcz, że tu się schronimy. Ja wszystko wiem. Sprowadziłem wam też różnobarwną tęczę, która jest, według mitologii, podwiązką Wenery. Prawda, panie Fabiuszu? Stąd wnosić możecie o wspaniałości bogiń rzymskich, które takie miały podwiązki.
Dał się słyszeć grzmot.
— Bogowie upominają się o lekceważenie Irydy, która jest ich posłanniczką — wtrącił wesolo Fabiusz.
— Może być — odparł Słuszka: — tutaj, pośród starej Romy, niema co żartować z bogami.
Tymczasem deszcz przeleciał i był już daleko poza Colosseum. Jak z pod stopniowo uchylanej zasłony wydobywał się stary gród połamany i nowsze porosłe na nim miasto. W świeżej, słonecznej rosie barwy odmłodniały, z ziemi wstawał lekki opar, zaprawny woniami. W kilka minut było już sucho, między bujną roślinnością zdobiącą szczyt Palatynu zaczęły brzęczeć żuki i komary, zakołysały się pijane od zapachów motyle.
Nagle ucichli wszyscy, odurzeni dobrobytem i spokojem. W ciszy dziwnie zabrzmiał głos pani Anny:
— A tym bezmyślnym motylom jeszcze tu lepiej, niż nam...
Z kurzawy jej myśli jedna znalazła sobie ujście i wyraz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.