Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Sześciu palestrantów, zuchów wielkich, którzy u Seliga Pesztanera wzięli tak do serca kpiny znajomego im tylko z hulatyki pana Wincentego, że go porąbali, i zobaczywszy we krwi pławiącego, uciekli, miało kilka dni potém niespokojnych. Następstw się obawiali, gdyby, broń Boże, ów pan Wincenty był zabity. Jeden z winowajców, śmielszéj nieco natury, nazajutrz poszedł na zwiady, i od Mordka, posługującego u Seliga, który na dywaniku nosił porąbanego, dowiedział się za pół tynfa, że p. Wincenty żył i leżał u doktora.
Gdyby umarł, mieliby dużo kłopotu, ale gdy się okazało, że żył, i to dawało do myślenia. Znali go z poprzednich hulatyk wspólnych, że był okrutnie śmiały i w szable mocny. Czuli, że gdyby ich nie było sześciu, nigdyby mu rady nie dali.
Następnych dni jakoś się ten niepokój zmniejszył, a w ostatku nie widząc p. Wincentego, zupełnie ochłonęli ze strachu.
Aż tu w dni kilkanaście, jeden z obżałowanych zjawił się z ogromnym plastrem na twarzy. Był szpetnie cięty, i, do czego się nie przyznał, wypłazowany tak, że go dni trzy, leżącego na żołądku, żyd smarował, nim mu plecy dobrze podgoił... Gdy go o przyczynę plastra pytali towarzysze, zbył ich ni tém, ni owém, nie wzmiankując o p. Wincentym, któremu, salwując życie, zmuszony był dać słowo szlacheckie, że kolegom nie powié nic.
W parę dni, drugi z téj szajki, ukazał się z ręką na temblaku. I ten składał to na jakiś przypadek. Tylko pierwszy z drugim spojrzeli sobie w oczy i — musieli się zrozumiéć, ale zmilczeli.
Wprędce téż przyszła koléj na trzeciego, który palce postradał. Czwarty miał ucho tak dobrze jak obcięte: wątpiono, czy przyrośnie. Piąty w łóżku lizał się trzy miesiące, a szósty znikł bez śladu.
P. Wincenty ukazywał się na ulicach z dawną swą butą, i po winiarniach gościł, a burszował i wyrabiał dziwy. Mówiono, że kogoś, urazę doń mając, zmusił sześć razy przez kij skakać, i wypłazował, kilku niewinnych poobcinał. Bano się go powszechnie i z drogi mu schodzono. Ale przytém hojny był: poił, przegrywał, karmił, i w wesoły humor wpadłszy, śmiech z sobą przynosił, że się ściany trzęsły. Co robił w mieście nikt nie mógł odgadnąć. Zjawiał się, znikał, kilka dni wszędzie go było pełno, potém tydzień ani zobaczyć. W garkuchniach i winiarniach to płacił długi, to zaciągał nowe, — pańsko się znajdywał i żydzi mu, mimo jego impetów, gniewów, zrzucania jarmułek, pieniędzy pożyczali.
Chodziła wieść, że to był syn marnotrawny wielkiego magnata, ukrywający swe nazwisko... Żydkowie pocichu jednak to nazwisko sobie do ucha podawali.
Niektórzy z nich w chwalebnym zamiarze wyśledzenia zatrudnień i stosunków zagadkowego młodzieńca, starali się kroki jego badać. Wiedzieli, że codzień wychodził na Winiary, i tam znikał. U Seliga Pesztanera jednak od owéj nocy pamiętnéj nigdy go nie widziano.
Mocniéj interesowany w téj sprawie Fajwel, wiedział, że bywał i przesiadywał często u pani Strańskiéj, i jakoś ramionami ruszał na to, jakby mu się to bardzo dziwném wydawało.
Pani Strańska, imieniem Balbina, zowiąca się wdową, mająca małą pięcioletnią córeczkę, była osobą jeszcze młodą, i dosyć nawet przystojną. Mieszkała we dworku kupionym na jéj imię przez wielkiego dygnitarza koronnego, którego miała być jakąś krewną, nie wiadomo — po mieczu, czy po kądzieli. O mężu swoim, ś. p. Strańskim, ani ona nigdy nic nie mówiła, ani ktokolwiek wiedział, co był za jeden. Pełnomocnik dygnitarza wypłacał jéj dosyć nieregularnie pensyą, która przy dworku, cale porządnym, starczyła na życie.
Pani Strańska zresztą była nadzwyczaj surowéj moralności osobą, niesłychanie pobożną, z pewną ostentacyą nawet, i nie czyniła wstydu dygnitarzowi, który się nią opiekował. Poświęcała się wychowaniu pięcioletniéj swéj Helusi, praktykom religijnym bardzo ostrym i cokolwieczek téż zbieraniu gawęd i plotek ulicznych, bez których trudnoż bo wyżyć cnotliwéj osobie, gdy sama z pola zszedłszy, nieprawości ludzkich zostanie spektatorką.
Powierzchowność pani Strańskiéj ze wszech miar była dystyngowaną.
Niemożna było powiedzieć, ażeby się stroić lubiła lub za modami nowemi ubiegała, jednak zawsze wychodziła tak do twarzy, pięknie przyodzianą, tak starannie przybraną, ufryzowaną, zakwefioną, że miło na nią było popatrzéć.
Twarz miała jeszcze bardzo piękną, choć się musiała zbliżać ku czterdziestce; właśnie rozkwitała tą drugą młodością niewieścią, która czasem ma niemal świeżość pierwszéj, a niebezpieczniejszą jest od niéj. Chodziła z oczyma spuszczonemi, z ustami usznurowanemi, drobnemi kroczkami, unikając wejrzeń śmiałych, stroniąc od mężczyzn; ale gdy wejrzenie jéj padło na którego z nich, parzyło, powiadali, jak ogień.
Dostąpić do niéj było nadzwyczaj trudno: młodzież próbowała, i nieudawało się jéj. Starsi duchowni, osoby poważne, niewiasty podżyłe: stanowiły jéj towarzystwo.
Jakaś choroba, na którą była zapadła, a którą Mellini nazywał, śmiejąc się, imaginacyą, zbliżyła starego eskulapa do miłéj jeszcze wdówki. Musiał z powodu choroby téj bywać u sąsiadki, a że nadzwyczaj dlań była uprzejmą, niemal nadskakującą, jak gdyby go za serce chwycić chciała, Mellini, mimo swego sceptycyzmu i nieosobliwych wyobrażeń o kobiétach, polubił pochlebnicę.
Najlepszą kawką i śmietanką z kożuszkiem, najsmaczniejszemi sucharkami go przyjmowała. Posyłała mu przysmaczki, i poznawszy w nim słabość tę, że jeść lubił, — karmiła go tak skutecznie, że w końcu przepadał za nią.
Być może, iż pani Strańska miała względem starego inne jeszcze projekta, okazywała mu bowiem czułość nadzwyczajną i upewniała, że starszych mężczyzn przenosiła nad młodych, zaręczała zarazem, że się jéj wydawał w saméj sile wieku. Patrzała nań czasami tak, że można ją było posądzić o czulszy sentyment dla łysego i opasłego Włocha. Mellini w tém dosyć smakował, ale daléj się nie posuwał, i podobno w ostatnich czasach dał wdowie do zrozumienia, że miałby za głupca człowieka, któryby się w jego wieku żenił.
Z tego powodu żwawą mieli kontrowersyą z sobą: Mellini się jednak nie dał przekonać. Przez dni kilka chłodno go traktowała wdowa, i na tém się skończyło. Wrócili do dawnéj konfidencyi. Dogadzało to doktorowi, że osobę tak przyjemną, pobożną, surowych zasad, miał dla towarzystwa Pepity; zdawało mu się bowiem, że ta odrobina zalotności, jaką jemu okazywała, była oczywiście tylko dla niego. Stary wiedział, że się przecież dowcipem swym mógł podobać, a powierzchowność miał nie odrażającą. Że wdówka mogła chcieć się wydać za niego, nic w tém zdrożnego nie znajdował.
Pepita niemal codzień chodziła do sąsiadki, z dziecinną swą prostotą podzielała zabawy pięcioletniéj Helusi, a w rozmowach z panią Strańską czerpała wiele ciekawych wiadomości.
Wdowa, przy Mellinim nadzwyczaj ostrożna i nie wygadująca się, z przyjaciółką stawała się gadatliwą, i najczęściéj tak się składało, że mowa o mężczyznach była.
Pani Strańska zdawała się przejętą niebezpieczeństwy, jakie groziły pięknym twarzyczkom na świecie: opowiadała historye rozmaite budujące, a czasem tak się w nich plątała, że Pepita mogła sądzić, iż z własnego życia czerpała. Niejeden raz zamiast powiedzieć: — ten ją pocałował! — wyrwało się jéj: — a ten mnie pocałował. Ale natychmiast się poprawiała: — co ja gadam!
Niemniéj mnogie te opowiadania z życia przyjaciółek nosiły na sobie takie piętno prawdy, że Pepita myślała niekiedy: — ale czyżby ona mogła mieć tyle romansów!
Nie było to dla młodego dziewczęcia najlepsze towarzystwo, bo gdy się sam na sam zostały, a Helusię z lalką odprawiono do kąta, mówiono o zdradziectwach mężczyzn, o ponętach miłości, o rozmaitych szwankach istot niewinnych, co Pepicie dużo do myślenia dawało. Wprawdzie historya każda kończyła się morałem surowym, tylko że zakończenia te jak przyszyte i przyfastrzygowane niezręcznie wydawały się słuchającéj.
Każdego dnia regularnie pani Strańska udawała się do kościoła, i lubiła być w nim widzianą. Znano ją z gorliwości téj i była w wielkich łaskach u duchowieństwa. Procesya się żadna bez niéj nie obeszła, i nigdy przed zupełną konkluzyą nabożeństwa nie wysunęła się z kościoła. Nazywano pobożność jéj budującą.
W istocie tak się z nią urządzała, że biła w oczy. Umiała zdobyć pierwsze miejsce lub przynajmniéj najwydatniejsze. Chociaż miała i kościoły swe i kaplice i ołtarze uprzywilejowane, jednakże przy większych odpustach wszędzie jéj pełno było. Szczególnie zaś lubiła modlić się do relikwii dominikańskich, jak wiadomo, na cały świat sławnych. Tu ją zastać było najczęściéj można, nawet na nieszporach. Tu téż jednego wieczora, u święconéj wody na wychodném, spotkał ją jakiś młodzieniec, który modą zagraniczną, nietylko jéj ofiarował wodę, ale jéj przy wyjściu towarzyszył. Panicz był i całą gębą piękny tak, ale tak, że surowa nader w zabieraniu znajomości pani Strańska uległa czarowi téj fizyognomii, nietylko go nie odstręczyła, a na zapytanie odpowiedziała, i wcale nieopatrznie dała mu z sobą zawiązać rozmowę. Była sama, w ulicy jakoś nie było nikogo, młodzieniec się jéj wydał ekstra-dystyngowany, a był nadzwyczaj przystojny.
Przystąpiwszy zrazu do wdówki z respektem i niby nieśmiało, w bardzo krótkim czasie zmienił ton ów nieznajomy. Przysunął się jéj do ucha i począł:
— Paniunciu, dobrodziejko najłaskawsza, jest tego nader pilna potrzeba, daj mi z sobą pomówić na osobności.
Oburzyła się i tonem i poufałością niezmiernie pani Strańska, najeżyła, nasrożyła, i miała już na ustach: a cóż to jest? czy coś podobnego, gdy młodzieniec jéj przerwał:
Panno Balbino!
Jak piorunem rażona stanęła, zbladłszy mocno wdowa.
— Panno Balbino, ja Miecznika doskonale znam, historyą waszą wiem; bądźmy przyjaciołmi, bo mogę miéć język długi: będziemy przyjaciołmi, a będzie nam z tém obojgu dobrze.
Nikogo jakoś w ulicy nie było, młodzieniec bez ceremonii ją ujął wpół: wyrwała mu się zaraz, ale koniec końców poszedł z nią do jéj dworku. A że niewiadomo dlaczego ulicą iść do niego nie chciał czy on czy ona, poszli ogrodami i ścieżką z tyłu.
Młodzieniec ten, nie kto inny jak Wicek Szarzak, zwany wojewodzicem, przybywszy do dworku z panią Strańską, zamknął się z nią na konferencyą i siedział dwie godziny.
Gdy wyszedł, byli z sobą w jak najpiękniejszéj zgodzie, przed służącą go nazwała kuzynem, szeptali coś, śmieli się... i... nazajutrz odwiedziny w innéj porze się powtórzyły. Do zupełnego przyszli widać porozumienia, gdyż pani Strańska nawet odwiedziła, wracając z nabożeństwa, swojego kuzyna, mając mu coś ważnego do zakomunikowania.
Tegoż dnia wieczór, albo raczéj pod wieczór, Pepita była zaproszona na kawkę do przyjaciółki. Zaczęły z sobą zwykłą rozmowę o przeniewierstwach męzkich.
— A ja powiadam — wtrąciła w nią Strańska — że jak która z nas umié sobie radę dać, to niéma takiego mężczyzny, z którymby nie zrobiła co chciała. Jak Boga kocham, jak mamę kocham!
Strańska to zaklinanie się lubiła.
— Tylko na to jednéj rzeczy potrzeba — dodała — na co nieraz oczy moje patrzały. Żadnemu nie wierzyć, a choćby się go kochało, nigdy mu tego nie pokazywać!
Pepita słuchała. Nagle Strańska się obejrzawszy dokoła, przysiadła ku niéj.
— Serce moje, przyznaj ty się mnie, jak mamę kocham, nie wydam z sekretu; prawda, że tobie po główce chodzi ten śliczny chłopak coś to mu życie ocaliła?
Pepita się zarumieniła okrutnie i chciała zaprzeczyć.
— Już ty mi tego nie mów, ja się na tém znam; ty jak o nim wspomnisz, inaczéj ci oczy pobłyskują. A ja ci tylko powiem, że ja czuję, przeczuwam, jak mamę kocham, że ten wojewodzic za tobą szaleje.
Uśmiechnęła się figlarnie bardzo. Pepicie słów zabrakło, była pomieszana niezmiernie. Aby zrozumiéć co nastąpiło, trzeba wiedziéć, że poufne rozmowy ścisłą i serdeczną przyjaźnią połączyły panią Strańską z Pepitą. Umiała ją sobie pozyskać. Miała całe jéj zaufanie: była pewną że dziewczę prawdę jéj powié.
W chwili jednak gdy to wyznanie miało się wyrwać z ust włoszki, zawstydziła się, sił jéj niestało, główkę ukryła w dłoniach.
— Ale czego się to wstydzić! czego? przedemną, przyjaciołką, co ciebie kocha nad życie: taić! To jest rzecz naturalna, że wy się kochacie, bo wyście dla siebie stworzeni.
Pepita się przelękła.
— A zkądże ty, Balbisiu, nieznając go, sądzić o tém możesz?
— No... tak... widzisz... przeczuwam — rzekła Strańska tajemniczo — a może ja coś i wiem, może ja, może ja go kiedy widziałam...
Dziewczę się zerwało i padło jéj na szyję z takim porywem gwałtownym, że wdowa aż się nieco zmieszała z kolei.
— Balbisiu! — zawołała Pepita odstępując nieco od niéj — nie budź we mnie téj miłości, któréj ja się sama boję. O! obraz tego człowieka, gdy tam leżał, a! jaki on był piękny... a ten pocałunek na mojém czole, za który się gniewam... pali mnie dotąd. On mi się śni... ty.....
I nie mogła dokończyć. Strańska poczęła ją tulić i ściskać.
— Ale to taka miłość niebaczna — dodała ciszéj Pepita — która musi marnie w mém sercu zginąć, wyjadłszy mi je. Wuj go niecierpi, a potém to jakiś wielki pan, i mówią wszyscy że wniwecz popsuty, pijak, burda!
— Co znowu! co znowu! — przerwała Strańska. Pijak! burda! a od czegóż młodość? a który z nich inny? ale to się potém tak zmienia że ani poznać. Położy łapki przed tobą, ani go będzie poznać. Co ma do tego że wielki pan? Jak go rozkochasz, to się ożeni!
Pepita usta jéj zatuliła. Tajemnie żywione uczucie, wzmożone nagle tym wybuchem przerażało ją.
— Nie mów — zawołała — nie zawracaj mi głowy! oszaleję. Po co mam się rozmarzać daremnie.
— Wcale nie daremnie — przerwała Strańska — tylko mnie słuchaj, a ja ci ręczę że będziesz go miała...
Pepita schwyciła ją za ręce, i z naiwnością dziecka, poczęła je całować.
— Balbisiu nie mów! oszaleję!
Strańska się rozśmiała.
— Jak ty mu to pokażesz odrazu że go tak kochasz, no! toś przepadła. On nad tobą, nie ty nad nim będziesz panować.
— Ale gdzież, jak ja mu to mogę pokazać, kiedy ja go już w życiu nie zobaczę może.
Wdowa się na chwilę zamyśliła, podeszła ku niéj i szepnęła:
— Przysiąż mi że wujowi ani słowa!
Pepita się zlękła trochę i zawahała. Kryć się przed tym dobrym wujem, który ją tak kochał, sumienie niedopuszczało; ale miłość biła w sercu tak gwałtowna. Włoska krew się w niéj odzywała. Opuściła główkę zadumana.
— Nie bój się — szepnęła Strańska — Mellini się późniéj na wszystko zgodzi, będzie rad, ale teraz on nic wiedziéć niepowinien.
Pepita oczy czarne na nią podniosła.
— Ty go znasz?
Strańska głową dała znak potwierdzający.
— On tu jest?....
— Dla ciebie tylko się tu został — szepnęła kusicielka. Głowę mu zawróciłaś, szaleje; na kolanach błaga aby się mógł widziéć i zbliżyć.
— A! nie! nie! to nie może być! — zakrzyknęła Pepita — jest gwałtowny, napastliwy... Ja go kocham, ale ja się go boję.
— Przecież ja na krok od was nie odstąpię — dodała Strańska.
Nastąpiło milczenie, Włoszka rzuciła się na szyję przyjaciółce, objęła ją rękami i nic nie mówiąc okrywała pocałunkami.
Zaczęły pocichu szeptać z sobą. Pepita zasiedziała się u niéj tak długo dnia tego, że Gawłowska po nią przyjść musiała, przypominając wieczerzę. Rozstały się szepcząc jeszcze i Pepita dwa razy z sieni wracała.
Doktor, który już u stołu siedział, zdziwił się, widząc wchodzącą siostrzenicę jakąś pomieszaną, z wypieczonemi rumieńcami na twarzy. Zapewniła go Pepita, że się tak z Helunią bawiły. Niestety! już kłamać musiała, a myśl o tém zalała jéj twarz nowym rumieńcem.
Mellini był w wybornym humorze, dopytywał się o wdowę, żartował z niéj trochę: siostrzenica milczała.
Rola Strańskiéj, do któréj groźbą niepoczciwego Wicka została zmuszoną, nie bardzo jéj była na rękę, w chwili gdy właśnie inną odegrywała. Obawiała się jéj skutków, lecz zawczasu ważąc wszystko, spodziewała się swe pośrednictwo w téj sprawie zatrzéć i zataić. Daléj, zdawało się jéj, że gdy Mellini zagniewany na wychowankę, osamotniony pozostanie, któż wié, czy się nie da uwikłać i związać stułą?
Mówiła więc sobie, że byle rozumnie, może wyjść wcale dobrze na swém przyjacielskiém dopomaganiu dwom sercom rozgorzałym. Następstwa dalsze niewiele ją obchodziły. Jeśli mogła pewna panna Balbina być przez pana miecznika skompromitowaną, dlaczegóżby jakaś tam Włoszka lepszą od niéj być miała? Jak wszystkie upadłe istoty, znajdowała w tém niemal przyjemność, że inne jéj los dzieliły. Ze względu jednak na Melliniego potrzeba było nadzwyczajnéj ostrożności. Starzec chwilami był przenikliwy, niedowierzający, a Pepita, dziecko nieostrożne. Ale miłość tak rychło kłamać uczy!
Po wyjściu Włoszki, Strańska długo rozmyślała i uspokojona poszła zasnąć, kazawszy się nazajutrz tak obudzić, aby na prymaryą do Dominikanów trafiła.
Jakoż nim ksiądz wyszedł i zasygnowano, już była w ławce.
Wicuś stał pod ścianą i czekał, zeszli się w progu kruchty.
— A co? najsłodsza dobrodziejko moja, mój ty pączku z konfiturami słodyczy pełny! — zapytał wisusowato się do niéj garnąc wojewodzic.
— Jak się waćpanu zda?
— Z oczów ci patrzy, żeś dokazała!
Kiwnęła głową.
— Nie wprzódy, jak o mroku i to od ogrodów.
Zbliżyła się do niego.
— Tylko proszę nie straszyć jéj i mitygować się.
Pogroziła paluszkiem tłustym.
— U waćpana w sercu prawdziwéj miłości ani za grosz, tylko rozpusta, a to dziewczę jak łza! to aniołek!
Westchnęła.
— Ja kłamać ci nie będę — zawołał śmiejąc się wojewodzic — moja miłość nie jest czysta, ale zato dyabelnie gorąca... Już to trudno, kochana Balbisiu, każdy tylko tém służyć może, co ma.
Wachlarzykiem, przy którym wisiał różaniec, p. Strańska klapsa mu dała.
— Paskudnik! — szepnęła.
Wojewodzic wąsa pokręcił.
Poszli małą uliczką razem kroków kilkanaście i Wicek się zawrócił biegiem do domu.
Wieczorem nim mrok padł, już Wicek siedział w pokoju sypialnym pani Strańskiéj, gdyż obawiała się niespodzianego najścia doktora, który czasem i wieczór do niéj zachodził.
Pepity długo nie było. W chwili stanowczéj zabrakło jéj męztwa, przelękła się, chciała się cofnąć; potém przemówiło serce; obraz téj twarzy zbolałéj stanął przed jéj oczyma, żal się jéj zrobiło rojonego szczęścia, choć przeczuwała, że je drogo opłacić może: rzuciła się biegiem prawie ku dworkowi Strańskiéj.
O niewiele chodziło, że uratowaną być mogła. Właśnie gdy tylnémi drzwiami wpadła do dworku, od ulicy wchodził doń doktor. Strańska, oczekująca na nią w saloniku, ujrzała razem z jednéj strony z wesołą miną wsuwającego się doktora, z drugiéj strwożoną Pepitę.
Przestraszyła się mocno i zagadała głośno, lękając się, żeby wojewodzic nie wypadł ze swéj kryjówki; głos donośny a wesoły doktora jakoś go wstrzymał. Pepita, napół omdlała, padła na krzesło.
Mellini powracał z miasta. Zagaił rozmowę, usiadłszy, o deszczu i pogodzie; potém o burmistrzu, który nogę był złamał: naostatek ni z tego ni z owego, o owym nicponiu, łotrze, którego z ran wyleczył, a który się po mieście dotąd włóczył i ludziom uszy obcinał. Słuchający podedrzwiami wojewodzic, kłaniał się za niémi doktorowi, ironicznie przyjmując dawane sobie pochwały. Przepowiadał potém Mellini, że się zuchwalec doigra wreszcie, że go drugi raz palestranci naprawdę dobiją.
Wojewodzic pokiwał na to głową. Nie obchodziło go wiele, że doktor się o nim tak złośliwie wyrażał; niecierpliwił się, że zadługo siedział.
Pepita czerwieniła się, słuchając, i mięła chusteczkę w rękach, wdowa pokaszliwała, aby głosu Melliniego nie dopuścić do uszu ukrytego wojewodzica. Jakby na złość doktor zasiedział się dłużéj niż zwykle, nareszcie za laskę wziąwszy pożegnał gospodynią, zalecając siostrzenicy, aby i ona nie bawiąc, wracała do domu.
Mamyż opisywać scenę, która nastąpiła po wyjściu doktora?
Wedle umowy, wojewodzic powinien był pozostać w gabinecie aż mu otworzą i wezwą go; ale nie wytrzymał i nie posłuchał, wyrwał się natychmiast, biegnąc do przestraszonéj Pepity.
Pierwszy, ów gwałtem wzięty pocałunek, mógł już dać miarę, jak się gorączkowy młodzieniec będzie z ukochaną obchodził. Miłość to była wojewodzica dla mieszczanki, przybrała więc ówczesne formy poufałe i napastliwe; ale na pierwszym kroku piękna Włoszka odtrąciła natręta i zmusiła go do przyzwoitszego zachowania się z sobą. Pogroziła, że ani chwili nie zostanie dłużéj, stała się dumną i gniewną prawie: piękny Wicek musiał się stać polityczniejszym nieco. Pomimo to i ręce gwałtem pocałunkami okrywał i przysiadał się zbyt blizko i odrazu tak poufale ją zwał swą najdroższą Pepi, że mu się trudno było obronić. Włoszka była seryo i prawie łzawa, on wesół i roztrzepany. Nim się do pewnéj harmonii jakiéjś nastroili, upłynęło pół godziny. Pepita wstała i zapowiedziała, że odchodzić musi. Napróżno było błaganie. Na stronie zaś na ucho oświadczyła wdowie, że nazajutrz nie przyjdzie, jeżeli wojewodzic słowa nie da, że będzie przyzwoitszym.
Wicek słowo dawał na wszystko, czego po nim wymagano, z mocném postanowieniem niedotrzymywania.
Przypomniéć sobie trzeba, że to była chwila tak dziwnego obyczaju, iż w salonie wojewodzicowéj Mścisławskiéj, matki księcia, francuz Mehèe, widział młodego generała nieznajome panie całującego publicznie w ramiona. Młodzież bujna, do któréj należał właśnie wojewodzic, pozwalała sobie nad miarę. Nie mógł więc pojąć zepsuty Wicek, ażeby to, co w salonach uchodziło, w dworku miało być mu wzbronioném.
Po wyjściu ślicznéj Pepity, nagrodził sobie zuchwałém obejściem się z wdówką, która wprawdzie krzyczała zcicha, ale za złe, poufałości, ładnego chłopca nie brała.
— Niech sobie to pan wojewodzic powie — odezwała się w końcu — że to jest pieszczone dziecko, które wymaga, ażeby padać przed niém i szanować je! Pan tu tak obcesowo nic nie wskórasz....
— Rozumiem — rzekł Wicek — potrzeba chytrości węża, zawracania oczów, westchnień, słów jedwabnych: no! to i to potrafię, bo szalenie ją kocham!...
To mówiąc pocałował wdowę, która krzyknęła i rozśmiała się i wybiegł.
O kilkanaście kroków od dworku spotkał jednego z tych sześciu, którym dał naukę, stojącego jakby na posterunku.
Był to niejaki Pusterski, urwisa kawał, który dostawszy od wojewodzica tęgie płazy, chociaż mu palec na palec założywszy przysięgał, że on go nie rąbał, przywiązał się dziwnym sposobem do niego.
Zbity i złajany przeprosił wojewodzica, pocałował go w rękę i prosił tylko o pozwolenie, aby mógł mu służyć i dowieść, jak go weneruje. Wicek, jak wszyscy ludzie jego temperamentu, lubiał się otaczać takiemi służkami. Poił go, drwił z niego, posyłał, posługiwał się nim, dawał mu czerpać z swojéj kieszeni, a gdy był sam, tęsknił za tym cieniem, do którego przywykł, że się za nim wszędzie włóczył. Spostrzegłszy go wojewodzic uśmiechnął się i pomyślał, że ani pudel nie mógłby służyć mu wierniéj. Poszli tedy razem do miasta.
Pusterski nie ważył się nigdy iść obok wojewodzica, towarzyszył mu z lewéj strony, o pół kroku idąc za nim, słuchając, śmiejąc się i potakując.
— Słuchaj ty trutniu! Pusterko! — rzekł mu Wicek — kiedy ja tu chodzę, na Winiary, nie potrzebujesz mi następować na pięty! rozumiesz! Zobaczy cię kto że tu stoisz i czekasz, a widują cię ze mną, zaraz zwąchają, że ja tu téż być muszę.
— A! prawda! — odezwał się Pusterski — jak Boga kocham. A pan nie chce, żeby ludzie wiedzieli, że do téj dewotki chodzi!
Zaczął poprychiwać.
— Tę Strańską, proszę jaśnie wojewodzica, to tu caluśkie miasto zna, a myślą wszyscy, że do niéj ani się zbliżyć, tak świętościami obłożona, a tu! cha! cha!...
— Nie pléćże i ty! a gębę stul! — dodał Wicek.
— E! to się rozumie! tylko ja to sobie myślę, komu tu już na świecie wierzyć! — rzekł Pusterski.
Wojewodzic go klasnął po ramieniu, aż się ugiął, zaświstał.... poszli daléj.
Pepita wróciła do wuja, pomimo całéj mocy nad sobą, nie mogąc po widzeniu się z wojewodzicem ochłonąć jeszcze. Znalazła go innym niż chciała. Było w nim, jakby dwu ludzi: jeden, który jéj był nad wyraz wszelki miłym i drogim, ten, którego widziała raz pierwszy, wpół umarłym i jakiś drugi, który ją przerażał i niemal się stał wstrętnym. Z tych dwu, który miał zwyciężyć? który był prawdziwym, a który kłamliwym? pytała sama siebie i odpowiedziéć nie mogła.
Gdy po chwilce spoczynku w swoim pokoiku, po staranném przejrzeniu się w lusterku, wyszła Pepita do wieczerzy, doktor nawykły czytać w jéj twarzyczce, znalazł na niéj ślady przejścia jakiegoś gwałtownego wzruszenia, choć się starała być spokojną.
— Ta twoja przyjaciółka Strańska — odezwał się popatrzywszy na siostrzenicę — choć niby kobiecisko dobre, ale koniec końców, ona ci musi nie wiedziéć czém głowę zawracać, bo to taka święta prawda, co mówi nasza poczciwa mądrość narodowa: Le donne son sante in chiesa, angele in strada, diavolo in casa, civelle alta finestra, e gazze alla porta (kobiety są w kościele święte, na ulicy anioły, w domu szatany, w oknie sowy, a na progu sroczki).
Machnął ręką.
— Ile razy wracasz od Strańskiéj, zawsze masz trochę gorączki.
— Ja! co to się wujowi przewiduje!
— Doktorowi się nie może przewidywać. Albo się nadto męczysz z jéj swawolną Helusią, albo ci ona androny prawi!
— Czyż mi się już zabawić nie godzi? — szepnęła Pepita.
— A! dziecko moje? baw się pókiś młoda — zawołał doktor — baw się, szaléj, byle po dziecinnemu, i lepiéj z Helusią niż z jéj matką. Strańska poczciwa kobiéta, ma gazza (ale sroka) nietylko we drzwiach, ale i za drzwiami. Może ci głupstwami głowę nabiła...
Spojrzał na rumieniącą się i pożałowawszy wnet surowości swéj i podejrzeń, ucałował odwracając rozmowę.
Dziwna przenikliwość wuja smutkiem oblała twarz Pepity, ulękła się tych oczów, które jéj aż do głębi duszy zaglądały.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.