Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Nazajutrz o godzinie dziesiątéj rano, wprowadzony przez furtkę od pustéj uliczki przez Filipa, wojewodzic szedł cały drżący do ojca. Pałac ten, w którym tyle lat przeżył, gdzie go najcięższe w życiu wypadki spotkały, zkąd go wygnano sromotnie, robił na nim wrażenie dziwne. Zuchwalstwo, ironia, usposobienie zwykłe do szyderstwa, rozpaczliwe fantazye, ustąpiły z jego serca, czuł się rozrzewnionym i smutnym.
Żal mu było ojca. Filip zaręczał, że wojewoda miał przebaczyć i stanąć przy synu, ale możnaż było ręczyć za to, że urok kobiety, dla któréj starzec miał taką słabość, nie owładnie nim znowu? że płacz i łzy go nie odmienią? że wojewodzic, jako rozpustnik i gwałtownik, znowu wygnanym nie będzie?
Wiedząca o téj wyprawie synowskiéj stolnikowa, niby przypadkiem o téj saméj godzinie, przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki.
Czy Dosia rada jéj była? o tém trudno było sądzić, ale przyjęła ją bolem głowy, smutkiem i milczeniem.
Z rezygnacyą zaprosiła siedziéć, przemówiła słów kilka, zdawała się czekać końca téj natrętnéj rannéj wizyty. Stolnikowa w stroju negliżowym, z książką od nabożeństwa w ręku, mówiła, że powracała z kościoła i że ją coś tknęło, aby kochaną Dosię odwiedzić.
Gosposia na białéj dłoni sparłszy bolącą główkę, półgębkiem dziękowała.
Wszystkie grzeczne środki pozbycia się nieproszonego gościa zostały wyczerpane. Stolnikowa siedziała, paplała, zabawiała, radziła różne lekarstwa na migrenę, rządziła się po pokoju, ale odjeżdżać nie myślała.
Przymawiała się do... czekolady.
Wojewodzina usłyszawszy to żądanie, zarumieniła się mocno; widać w niéj było tłumiony gniew: szarpnęła za sznur od dzwonka tak, że go urwała i kazała czekolady przynieść.
Czekoladę wzięła za przymówkę, chodziły wieści o tym napoju, podanym niegdyś wojewodzicowi, o którym on twierdził że suczka się nim otruła. Stolnikowa, któż wié, umyślnie zapewne wybrała czekoladę, aby tę plotkę przypomniéć i nią przyjaciółkę ukąsić.
A gdy ją przyniesiono, piła tak powoli, chrupała biszkopciki tak od niechcenia, że wojewodzina patrzéć na to nie mogła.
W téj saméj chwili otworzyły się drzwi pokoju wojewody i syn wszedł; krokiem chwiejącym się postąpił ku ojcu, który do niego ręce wyciągał, i rzucił mu się do nóg ze łzami.
Wieki już, od dzieciństwa pono wojewodzic łez nie znał. Otwarły się nagle te upusty niebieskie i lżéj mu się zrobiło na sercu: uczuł się mężnym a silnym.
— Wicek! tu, w ramiona moje! — wołał stary — na szyję!
Ściskali się, a Filip téż łzy ocierał u progu.
Mówić nie mogli, na cóżby się tu słowa zdały!
Gdy wchodzących Filipa i panicza zobaczył chłopak posadzony na straży, przestraszony wczorajszém badaniem, pierzchnął wprost do Franciszka z wieścią, że jakichś dwu, ktoś z Filipem, poszli gwałtem do starego pana. Kamerdyner rzucił jedzenie, zerwał się i wpadł jak oszalały do pańskiego pokoju. Otwierał drzwi, ale przy nich stojący Filip, powiedział mu zimno:
— Idź acan, jesteś tu niepotrzebny.
Franciszek mógł tylko dostrzedz kogoś obok wojewody, siedzącego na krześle: poleciał do pani.
Niezważając już na przytomność stolnikowéj, zawołał w progu stanąwszy:
— Proszę jaśnie pani! jacyś ludzie! jacyś goście u wojewody! Nie wiem, jak weszli. Boże mnie skarz, gwałtem!
Wojewodzina, już i tak gniewna, rzuciła stolnikowéj: „przepraszam” i pobiegła jak bezprzytomna. Potrzeba było przechodzić ogromny szereg pokojów: nie uspokoiło ją to wcale, nie ochłonęła; owszem, gniéw jéj wzrastał, miała mocne postanowienie zrobienia... awantury. Dopadła tak drzwi pokoju wojewody, otwarła je z łoskotem, spojrzała i... skamieniała.
Wojewoda siedział rękę trzymając na ramieniu syna opartą, rozjaśnioną miał twarz, uśmiechały mu się usta. Spostrzegłszy wojewodzinę, nie zmieszał się wcale.
Jakiś czas stała nie mogąc się ruszyć kobieta, bladła i krwią się oblewała: wzgardliwie patrzał na nią wojewodzic.
Wtém, śmiało przestąpiła próg.
— Panie wojewodo — zawołała wskazując na syna — albo ja, albo on.
Głos jéj drżał...
— Ja albo on, musimy ztąd iść precz; pod jednym dachem z tym... z tym... (wyrazu nie znalazła w myśli) pod jednym dachem my żyć nie możemy.
— Nie zmuszam — odezwał się wojewoda.
— Ja ojca nie opuszczę — rzekł wojewodzic. Cierpiał dosyć on i ja.
Wzrokiem piorunującym rzuciła na nich obu wojewodzina i chwiejąc się, chwytając drzwi, wyszła.
Panowało milczenie. Słychać było chód jéj niepewny, to przyśpieszony, to wolny i... ucichło wszystko. Filip poszedł flegmatycznie ku drzwiom, które zostały otwarte i zamknął je.
Wróciwszy do swojego pokoju, wojewodzina padła na kanapę, gniew ją dusił, krzyknęła i dostała rodzaj epileptycznego ataku...
Rzucono się ratować, w czém i stolnikowa była pomocą, ale że ta ranna godzina sprowadzała zawsze doktora, przybył w porę i zamiast do wojewody, pobiegł do pani.
Starościna rozpadała się tu nad córką krzycząc i lamentując, lecz jak tylko mogła ją powierzyć lekarzowi, porzuciwszy chorą, pobiegła do wojewody.
Chód kobiecy i szelest sukni usłyszawszy stary, chciał kazać drzwi na klucz zamknąć; ale się wzięto do tego zapóźno: starościna w sukni potarganéj, z włosami rozpuszczonemi, z pościeraną twarzą, z któréj bielidło poschodziło miejscami, odkrywając żółte odrażające plamy, wleciała straszna jak harpia, wprost biegnąc z pięściami na wojewodę.
Zatrzymała się jednak o kilka kroków.
— Waćpan mi córkę zabijasz! — krzyknęła. Zbójca jesteś! Waćpan wiesz jaka była umowa, i ten (wskazała na wojewodzica), ten miał iść precz, na zawsze, ten!... Waćpan nam wypowiadasz wojnę!
— Hm! — odezwał się stary — wyście mi ją gorszą wypowiedziały ledwie z kobierca zszedłszy. Ja właśnie że pokoju chcę, kazałem mu tu przyjść i stanąć. Niewoli mam dosyć. Skosztowałem słodyczy opieki waszéj i kwituję z niéj.
— Waćpan wiész czém mu to grozi? — krzyknęła starościna — my jednéj godziny tu nie pozostaniemy dłużéj, my jedziemy natychmiast. Proces! zobaczymy co on na wierzch dobędzie.
— Zaprawdę, rzeczy ciekawe — przerwał wojewodzic spokojnie — lecz będziemy się starali bronić potrosze...
Starościna zakryła sobie oczy tragicznym gestem.
— Taka to wdzięczność! — krzyknęła — taka nagroda za poświęcenie.
— Pani dobrodziejko — odezwał się wojewodzic — prosiłbym o oszczędzanie mojego ojca. Mamy obietnicę procesu, pomieści się w nim wszystko.
Wskazał z grzecznym ukłonem na drzwi, które Filip otwierał. Starościna rzuciła się gwałtownie, plunęła i wypadła z pokoju z wrzaskiem.
Wojewoda siedział blady, zdawało się z poruszenia ust, że się modlił; twarz miał zmienioną. Podano mu wody, siadł syn przy nim, przystąpił Filip i poczęli go uspokajać.
W drugim końcu pałacu, doktor prawie oszalałą wojewodzinę trzeźwił i z serdecznego śmiechu, w który wpadła, starał się związywaniem ręki wyprowadzić. Posłano do apteki po krople, cały dom, jakby się ziemia pod nim wstrzęsła, zawrzał, poruszył się, ludzie potracili głowy. Starościna biegała wołając o konie.
Daliborski rad był jakoś zmitygować, parlamentować, ale mówić mu niedawano.
— Ani godziny więcéj! — wołała starościna — zaprzęgać! pakować! Jedziemy!
— Pani starościno dobrodziejko — odparł sturbowany mecenas — mam sobie za obowiązek panią ostrzedz, że gdy się raz wyjedzie ztąd, powrócić będzie trudno...
Wojewodzina także wołała: — jechać! ja tu pozostać nie chcę i nie mogę!
Wśród tego zamieszania, stolnikowa, która nic poradzić nie mogła, zakręciła się i znikła. Miała powóz gotowy, pośpieszyła z rannemi wizytami i opowiadaniem sceny, któréj przypadkiem, świadkiem była. Wymawiając wyraz ten, uśmiechała się dwuznacznie.
W kilka godzin potém cała Warszawa wiedziała, że pani wojewodzina opuścić miała, albo téż opuściła już dom mężowski i że prawdopodobnie proces rozwodowy jest nieunikniony.
Chociaż piękna stolnikowa opowiadając to, okazywała jawnie sympatyą dla starego wojewody i jego syna, stało się jednak że miasto niemal całe wzięło stronę... pięknéj Dosi.
Tak było. Znany hulaka, syn marnotrawny, nie miał u nikogo łaski, sprawa jego była u wszystkich zawczasu przegraną. Obwiniano starego wojewodę o niedarowaną słabość, z jaką naprzód dał się powodować żonie, potém rzucił w ręce syna.
Pobudek do śmiałego kroku, nie w miłości synowskiéj szukano, ale w interesach majątkowych.
Słowem piękna Dosia wychodziła z téj sprawy ofiarą nieszczęśliwą, nad którą się wszyscy litowali.
Ale, tak bo była piękną!...
Przed wieczorem, jak zapowiedziano, obie kobiety opuściły pałac. Opóźnił się tylko wyjazd z powodu, że starościna wszystko, aż do makat ze ścian pozabierała. Ładowano wozy, nikt się nie sprzeciwiał; zabrano sprzęty, schwycono kasę, zapakowano srebra i kosztowności.
Filip ośmielił się przebąknąć coś o tém panu, wojewoda odpowiedział:
— Daj brać co chcą!
Zabrała téż starościna tak troskliwie srebra, że dla jegomości do wieczerzy łyżki pożyczyć musiano.
Wojewodzic uśmiechał się.
Późnym już wieczorem, oznajmiono przybycie mecenasa Daliborskiego, który chciał się rozmówić z panem wojewodą albo z synem.
Stary był tak zmęczony, iż Wicka prosił o wyręczenie.
W wielkiéj sali czekał nań mecenas, chodząc kroki żywémi z głową spuszczoną.
— Czém służyć mogę? — rzekł ironicznie wojewodzic.
— Przychodzę bez żadnéj misyi! — odparł Daliborski. — Szczycę się łaską pani wojewodziny i jéj zaufaniem, czułem się w obowiązku, jako przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwycił sceptycznie wojewodzic, powtarzając parę razy ten wyraz. — Ale o cóż idzie?
— O uniknienie skandalu! — rzekł Daliborski. — Chwilowe nieporozumienie między małżeństwem wszędzie się trafia. Możeby się dały sprawy ułożyć bez procesu i konsystorza.
Wojewodzic pilno słuchał, usta gryząc.
— Cóż daléj?
— Nie będzie się wojewodzina sprzeciwiać wydziałowi fortuny dla acana dobrodzieja..., a w pewnych warunkach, podyktowanych stanem rzeczy, małżeństwo mogłoby znowu się połączyć. Waćpan dobrodziej mógłbyś miéć u ojca swe godziny.
Wojewodzic słuchał, wyśmiewając się zlekka i prychając.
— Jestto bardzo piękny projekt! — rzekł — bardzo piękny, godzien acana dobrodzieja, ale nie do wyegzekwowania. Mój ojciec na własne uszy słyszał zdanie, jakie o nim wydała pani wojewodzina, w sypialnym pokoju swym siedząc z kasztelanicem. Nawiasowo dodam, że było to w uroczystéj godzinie, gdy kury piać zwykły, z północy... Dekret ten na siebie ferowany posłyszawszy, czuje się skazanym na rozłączenie się z piękną panią, która mężów sobie kopami znaleść będzie mogła. Dixi!
Skłonił się. Daliborski poprawił chustkę białą na szyi, chrząknął, popatrzał, mruknął coś i wyszedł.
Następnych dni stolnikowa, która wiele pomagała wojewodzicowi, co chwila go u siebie oczekiwała, niecierpliwiąc się, że nie przychodził.
W pałacu było wiele do czynienia. Wojewoda ciągle chciał miéć syna przy sobie, a wojewodzic téż nie śpieszył zbytnio do pięknéj Malinki, która go nazywała niewdzięcznikiem.
Druga próba zgody nastąpiła w kilka dni ze strony króla.
Przysłał on szambelana Kickiego do wojewody, aby mu uczynił właściwe refleksye i wyraził życzenie N. Pana. Rozmowie téj wojewodzic przytomnym nie był, stary wojewoda musiał w niéj otwarcie położenie swe odmalować i historyą całą opowiedziéć, gdyż po powrocie i sprawozdaniu Kickiego, gdy starościna w zastępstwie choréj córki pobiegła do zamku, król przyjął ją lodowato.
Sprawy wojewodzinéj, którą dawniéj brał do serca mocno, już się teraz nie podejmował.
— Raczcie mnie od pośrednictwa uwolnić! — rzekł do starościnéj — nie byłem dobrze informowany. Widzi mi się teraz, że córka acani dobrodziejki ma téż sobie trochę do wyrzucenia.
Tu odetchnął znacząco.
— Pewną jest rzeczą, że pięknym paniom wiele, wiele przebaczać należy; jednakże ma to swe granice, ma granice... Kochana starościno, byłyście nieostrożne! nieostrożne!.. Ja już w to wchodzić nie mogę, chociaż serdecznie życzę, aby się to pacyfikowało! pacyfikowało! Darujesz acani dobrodziejka, czekają na mnie!
I król się wymknął.
Proces rozwodowy rozpoczęto.
W kilka dni, pani stolnikowa niedoczekawszy się niewdzięcznika, posłała bilecik pełen wykrzykników i znaków zapytania.
Wojewodzic wieczorem pojechał do niéj.
— Witam tryumfatora! — zawołała we drzwiach go spotykając Malinka. — Widzisz! jeżeli nie wszystko, to połowę twoich sukcesów mnie winieneś! podziękujże przynajmniéj.
Wyciągnęła rączkę, którą wojewodzic ucałował, ale smutny był.
— Ale cóż ci jest? nie mógłbyś miéć kwaśniejszéj miny, gdyby ci się nie udało. Co ci jest?
— Nic mi nie jest, kochana stolnikowo; nie znasz mnie: ja kiedy jestem bardzo nieszczęśliwy, jestem wesół jak dyabeł, a gdym szczęśliwy bardzo, na płacz mi się zbiera.
— Pleciesz bez sensu! — zawołała stolnikowa. — Siadaj! Zjesz u mnie kolacyą! niechże cię mam choć godzinę.
— A ojciec? — spytał wojewodzic — on tam będzie niespokojny.
— Jużciż, mnie się coś poświęcić godzi! ja zawsze, zawsze uparcie sobie powiadam, że ty taki się ożenisz ze mną!
— Nie! — rzekł wojewodzic sucho.
— Dlaczego?
— Dlatego, że się wcale i nigdy nie myślę żenić! — począł Wicek. — Napatrzyłem się tyle małżeństw, że mi od tego gust odpadł zupełnie.
— Brzydzisz się kobiétami?
— Gdzie zaś! adoruję je! — rzekł wojewodzic — ale małżeństwo zdaje mi się nad siły ludzkie. Anioły mogłyby się żenić, ludzie nie są dosyć anielscy, ażeby byli godni takiego związku.
Znów stolnikowa powtórzyła: — pleciesz!
— Stolnikowo najdroższa! — odezwał się wojewodzic — cóżem ja winien, iż tego sakramentu nie czuję się godnym? Przystępować do ołtarza z tą pewnością, że się krzywoprzysięże, brzydka rzecz.
Ruszyła ramionami Malinka.
— Ja za siebie nie ręczę! — dodał wojewodzic. — Kochałem się szalenie w Pepi, przy niéj omałom się nie zmienił na uczciwego i porządnego człowieka i... i zdradziłem ją dla twojéj różowéj buzi.
Buzia jest śliczna, ani słowa, ale...
— Jam tamtéj aktorki nie warta! — z gniewem zawołała stolnikowa.
— Nie gniewaj się! Każda z was jest w swoim rodzaju perfekcyą, ale Pepi była pączkiem, ty różą rozwiniętą i...
— Impertynent! — krzyknęła gospodyni i skrzywiła się do płaczu.
Nie chcę cię znać! ale pamiętaj! pamiętaj! będziesz mnie kiedyś żałować.
— Z pewnością! — odparł wojewodzic — bo, słowo daję, adoruję cię! Ale żenić się, to zupełnie co innego. Nie mogę! Daję ci słowo, że się nie ożenię! O cóż ci idzie?
Stolnikowa spojrzała niedowierzająco i potrząsła głową.
— Czekaj! — zawołał ze smutną ironią Wicek — cofam słowo! Powiadają, że się cnoty i wady po ojcach dziedziczy, ojcowskie cnoty chciałbym miéć, ale, kiedy on téj Dosi dał się opętać, czyż ja za siebie ręczyć mogę?
— Co za nieszczęście, że ja niémam tego daru opętania! — westchnęła stolnikowa.
Wojewodzic wstał i podszedł ku niéj.
— Kochana stolnikowo! nie gniewaj się! Słowo ci daję, chwila do projektów małżeńskich była źle wybrana. Sama spostrzegłaś, że jestem w usposobieniu niezwykłém. Życie mi się jakoś znudziło, dopiąłem celu, ojciec wolny, niémam co robić!
— Właśnie dlatego powinieneś się ożenić! — przerwała uparta stolnikowa.
Wojewodzic śmiać się począł.
— Prawda, jutro musiałbym być o jejmość zazdrosnym, a pojutrze się z amantem jéj strzelać!
Mimowoli Malinka się uśmiechnęła, ramionami poruszyła, pogroziła na nosie i może przez pewne wyrachowanie, dla obudzenia zazdrości, dodała:
— Pewnie już słyszałeś, że kasztelanic, który się tak kochał w Dosi, przeszedł do mnie!
Spojrzała tryumfująco.
— Więc kochana stolnikowo — skonkludował wojewodzic — daleko będzie lepiéj; każ się jemu ożenić z sobą i niech on o mnie będzie zazdrosny: dasz mi piękniejszą rolę.
Chciał ją w rękę pocałowawszy odchodzić, ale go powstrzymała i nie puściła.
— Czegóż tak pilno? — zapytała.
— Zapomniałem właśnie powiedziéć o tém, że mam polecenia od ojca, z którémi jutro jechać muszę. Gospodarowano u nas tak, że jeśli rychło nie zapobieżym, grozi majątkom ruina.
Wyjeżdżam na Podole.
— Jakto? jutro? jutro? nie opowiedziawszy się! tak niespodzianie! — wołała stolnikowa. — Ale to nie może być! Ja nie pozwolę!
— Muszę! — rzekł Wicek. — Wypadło to i dla mnie niespodzianie. Dziś jeszcze muszę się rozmówić z ojcem.
Stolnikowa była prawie gniewna.
— To wygląda mi, jak gdybyś uciekał odemnie! — odezwała się.
— Niestety! prędzéj że ja sam od siebie uciekam! — smutnie dodał Wicek. — Ale to właśnie najtrudniejsze zadanie!
Rozeszli się tak, wojewodzic chłodny, Malinka zagniewana i podrażniona. Różne myśli chodziły jéj po głowie, wszystkie nie do wykonania. Łzy jéj stały w oczach; wojewodzica miała za straconego, a czuła, że go jednego kochała. Innemi bawiła się; dla tego jednego byłaby poświęciła wiele, nawet cząstkę płochości swojéj.
Wieczorem wojewodzic, który już dwór ojcu, towarzystwo, opiekę i cały tryb życia urządził tak, aby się napaści od starościny i wojewodziny obawiać nie potrzebował, przyszedł i całując w rękę wojewodę oznajmił mu, że na parę dni wyjechać musi.
Podróż na Podole, o któréj mówił stolnikowéj, była zmyśleniem, gdyż stary zapytał zdziwiony:
— Dokądże to i po co asindziéj chcesz jechać?
— Mam bardzo pilną potrzebę na dni kilka: muszę! — odezwał się wojewodzic. — Chciałbym moje dawne, różne zobowiązania, interesa poułatwiać, aby się czuć swobodnym.
Byli sam na sam, mogli więc mówić otwarcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — zapytał wojewoda.
— Nie! — rzekł syn — nie są to zobowiązania pieniężne, ale... honorowe.
— Cóż u licha? pojedynek? — zawołał wojewoda zmieszany. — Na miłość Bożą!
— I nie pojedynek — odparł Wicek smutnie. — Niech się kochany ojciec nie frasuje. Wszystko się to rychło wyjaśni, dziś... nie mogę więcéj powiedziéć.
— Nawet ojcu?
— Nawet ojcu! — dodał całując go w rękę wojewodzic.
Wojewoda nieco się okazał niespokojnym, nie pytał jednak więcéj. Uderzającém dlań było, że syn miał postać smutną jakoś i zadumaną. Wieczerzę razem zjedli, przy któréj o rzeczach obcych mówiono. Przyszedł do niéj pan skarbnik Rzeczycki, którego wojewodzic sprowadził umyślnie dla towarzystwa ojcowskiego, człowiek podeszły już, stateczny i niegdyś domownik wojewody. Syn troskliwie mu po wieczerzy zdał wszystko, co się ojca tyczyło.
Gdy pora przyszła, w któréj wojewoda odchodził na spoczynek, Wicek go przeprowadził do sypialnego pokoju. Tu żegnali się raz jeszcze.
Ucałowawszy ręce ojca, Wicek mu padł do nóg, poruszony jakoś dziwnie, co starego wielce zaniepokoiło.
— Ponieważ się rozstajemy, choć na krótko — rzekł — jeszcze raz chcę kochanego ojca przeprosić za dawne winy moje. Znam to i czuję, że się wiele nagrzeszyło!
— Daj pokój! wszystko zapomniane! Poco o tém już mówić! zapomnijmy — rzekł rozczulony stary. — Jedź, kiedy konieczna jest potrzeba i powracaj co prędzéj. Tęskno mi będzie za tobą. Siedźmy razem, jam niedługowieczny, szkoda i chwili postradać!
Wojewodzic pożegnawszy się wyszedł szybko; widać i po nim było wzruszenie wielkie. Nazajutrz rano, gdy Filip wszedł do starego, pierwsze jego pytanie było:
— A panicz?
— E! gdzie już! do dnia wyjechał. Coś go pędziło. Całą noc się pakował i oka nie zmrużył. Właśnie wstawałem, kiedy już ruszał od bramy.
Stary w stronę wrót zrobił za synem krzyż święty i zamilkł posępnie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.