Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Do króla w czasie tego sejmu trudno się było dostać. Nawet gdy posiedzeń nie było, gdy posłowie się rozjeżdżali, przygotowywało się tyle rzeczy, tyle wpływów krzyżowało się na dworze, taki był nacisk petentów, agentów, obywateli z prowincyi, tyle projektów się obrabiało na naradach tajemnych z Ignacym Potockim, ks. Pinolim, Kołłątajem, Lucchesinim i Buchholtzem, iż król czasu tchnąć niémiał. Ścigano go w Kozienicach, nie dawano pokoju w Łazienkach, zabiegano drogę, gdy w Skierniewicach prymasa chciał odwiedzić, lub w Sielcach panią hetmanową.
Król stawał się popularnym, jak nigdy nie był, ale brzemię téj popularności ciężyło na nim. Gdy w sali audyencyonalnéj czekała szlachta i honoratiores, często nawet który z posłów zagranicznych, starosta piaseczyński przez garderobę wprowadzał na ciche posłuchanie protegowanych i protegowane.
Częstokroć jednego dnia musiał Stanisław August całą swą poliglotyczną umiejętność okazać, mówiąc z jakim Coxem po angielsku, z Francuzami w ich języku (a ten najmilszym mu był ze wszystkich), z Włochami, z Rosyanami i Niemcami.
Nie kosztowała go ta nadzwyczajna uprzejmość, którą okazywał wszystkim w ogóle, lecz umysł się ważył, tysiąca przedmiotów zmuszony dotykać, a z każdym chcąc się pokazać oswojonym.
Jak języki tak nauki i najróżnorodniejsze przedmioty, król z encyklopedyczną łatwością pojęcia przyswajał sobie do tyla, że mógł o nich rozprawiać, nienarażając się na śmieszność. Z Poczobutem i Śniadeckim przypatrywał się słońca zaćmieniu z równém zajęciem, jak w fabrykach tkaninom, jak w kuźniach żelaznym sprzętom, w Kozienicach broni, w szkole doświadczeniom fizycznym, a potém haftom uczennic ks. Jabłonowskiéj. Wszystko go interesowało: gramatyka Kopczyńskiego, kanał Ogińskiego, Bogusławskiego teatr, muzyka włoska i filozofia. Dyletantyzm naukowy i artystyczny daléj posuniętym być nie mógł, nieszczęściem i w polityce i w sztuce militarnéj był król téż dyletantem.
Wojewodzicowi zdawało się, że w sprawie ojca, prywatna z królem rozmowa mogła mu być pomocną. Wojewoda był zawsze wiernym sługą króla i trzymał się dworskiéj partyi. Przekonał się jednak wojewodzic, że przystęp do monarchy nadzwyczaj był trudnym.
Chociaż po powrocie z Strasburga przez jakiś czas bawiąc w Warszawie, nim go osławiono i nim się sam w oczach ludzi skompromitował, wojewodzic miał wiele znajomości; ci dawni życzliwi przyjaciele, protektorowie, teraz w ulicy udawali, że go nie poznawali, odwracali głowy, a w domu ich nigdy nie zastawał.
Wiedziano o tém, że ojciec się go wyparł i wierzono, że się to nie mogło stać bez powodów ważnych, bez ciężkiéj winy syna.
Stolnikowa, pragnąca go sobie pozyskać, pobiegła szukać dróg do króla i trafić na nie nie mogła, gdy powiedziała dla kogo je chciała otworzyć.
Księcia marszałka w Warszawie nie było. Wojewodzic postanowił pukać do wszystkich drzwi i począł od ambasadora. Tu przystęp był prawie tak trudny, jak do N. Pana, a gdy się wreszcie dostał, zbył go generał ruszeniem ramion, odpowiadając ironicznie, iż sam teraz nie bardzo z dworem był dobrze.
— Pójdź waćpan do Lucchesiniego i Buchholtza — rzekł żegnając.
Buchholtz — ciężki, milczący, zawsze roztargniony, flegmatyczny Niemiec, odmówił pod pozorem że się w to nie wdaje.
Lucchesiniego, który był bardzo w modzie naówczas, nie znał wcale wojewodzic; byłto człowiek nowy: de passage.
Austryacki de Caché, dawniéj widywany, wymówił się tém, że bardzo małe miał stosunki. W istocie ks. Czartoryski słusznie zwrócił jego uwagę na to, że partya austryacka w Polsce składała się cała „ze mnie, ciebie i mojego pieska.”
Plenipotent zakonu maltańskiego, kawaler de Maisonneuve, do którego umyślnie pojechał na Rozkosz wojewodzic, bo z nim kiedyś hulali razem i byli bardzo dobrze, choć poufałym był w Łazienkach, a wszechmogącym u ks. marszałkowéj, tak był zajęty komedyą francuzką, któréj się uczył, że chwileczki czasu niémiał.
W ostateczności wojewodzic trafił do Ryksa, zaklinając go na wszystko w świecie, aby króla o kwadrans posłuchania błagał w interesie ojca. Starosta piaseczyński, dobry człek, uczynny gdy mógł, dał się ubłagać. Naturalnie posłuchanie to mógł otrzymać wojewodzic, przechodząc przez garderobę i w chwili gdy król się ubierał. Często nawet i w tych godzinach pani Krakowska czytywała mu depesze lub król listy dyktował, trzeba więc było wybrać moment spoczynku.
Przez trzy dni z rzędu wojewodzic zrezygnowany chodził tylnémi wschodami i siedział w garderobie. Raz miał za towarzysza bogatego Izraelitę z Hamburga, drugi raz niegdyś ładną, mocno wybieloną osóbkę, która patrząc w okno wzdychała; trzeciego dnia go wpuszczono.
Z króla właśnie zdejmowano pudermantel, w atmosferze jeszcze się unosiły mgły i obłoczki pudru, woniejącego jasminem.
Stanisław August nie był już naówczas tym cudnie pięknym młodzieńcem, który w czasie koronacyi, całéj płci niewieściéj głowy zawracał; znać w nim jednak było i krew pańską i dawną piękność pełną uroku, słodyczy i uprzejmości. Słodycz ta teraz wycisnęła się na obliczu w ten sposób, iż zpod niéj troska i zasępienie przeglądało. Była maską włożoną dla świata. Zręczna postawa, śliczne ręce, oczy pełne wyrazu, czyniły króla jeszcze przystojnym mężczyzną, choć włos mu siwiał i cera zdradzała znużenie wielkie.
Nikogo nie było w gabinecie królewskim, oprócz Ryksa, który wprowadziwszy wojewodzica, natychmiast się cofnął.
Król przybrał twarz prawie surową, co u niego było nader rzadkiém. Patrzał roztargniony i niespokojny na zegar, dając do zrozumienia, iż mało miał czasu.
— Najjaśniejszy Panie! — odezwał się wojewodzic — ojciec mój szczycił się kiedyś łaską W. Kr. Mości.
— I nie postradał jéj, nie! — odparł król sucho.
— Przychodzę w jego sprawie, błagać opieki króla.
— W jego sprawie? — przerwał Stanisław August. — Jeśli się nie mylę, między wojewodą a waćpanem, z winy jego własnéj, wszystko zostało zerwaném?
— Z winy mojéj po części, ale bardziéj jeszcze przez niecną intrygę kobiéty, która...
— Proszę, bardzo proszę! — przerwał król — nic uwłaczającego pani wojewodzinie nie mówić. Znam ją i szacuję!
— Zatém nic chyba W. K. Mość mówić mi nie dopuścisz! — rzekł wojewodzic. — Ojca mojego wzięto w kuratelę, ogłaszają go niemal waryatem, trzymają w zamknięciu, odebrano mu ostatniego przywiązanego sługę.
Król mocno brwi zmarszczył i kilka razy odetchnął głośno.
— Ale to są!... to są przesadzone, urojone, potwarcze pogłoski! — odezwał się. — Zamiast opiekować się ojcem, co nie jest w naturze rzeczy, lepiéjbyś waćpan uczynił, zajmując się sam sobą: to mu radzę i życzę.
— Jeżeli W. K. Mość raczysz opiekę swą rozciągnąć nad wojewodą! — rzekł kłaniając się głosem poruszonym wojewodzic.
— On opieki nie potrzebuje! — odparł król surowo — ma ją w przywiązanéj i zacnéj małżonce, któréj waćpan ocenić nie umiałeś!
— N. Panie! — rzekł zburzony wojewodzic — mogłem ją lepiéj ocenić niż ktokolwiekbądź, bo nim została moją macochą, znaliśmy się bardzo zblizka.
Usłyszawszy to, król nogą uderzył w podłogę.
— Mości panie! — zawołał — ce n'est pas d’un ga’anthomme, podobne mówić rzeczy, których ja słuchać nie chcę i nie mogę!
Wojewodzic wyprostował się, twarz jego zapaliła gniewem i ironią, nie zwykł był od kogokolwiekbądź znosić podobnych przymówek. Z dumną postawą, ukłoniwszy się zaledwie, zabierał się ku drzwiom, gdy król, zawsze chcący sobie raczéj ujmować, niż zrażać do siebie ludzi, łagodniejąc odezwał się:
— Nie bierz mi asindziej za złe tego, co w najżyczliwszy dla niego sposób powiedziane zostało. Jestem ojcem waćpana, z urzędu mego tak, jak wojewoda ze krwi: mówię i karcę po ojcowsku, ale z miłością w sercu.
— Okażże ją W. K. Mość nie dla mnie — odparł wojewodzic — ale dla znękanego starca!
Bądź mu ojcem, odwiedź go, posłuchaj!
Król się zamyślił.
— Waćpan jesteś poruszony, zirytowany nad miarę, masz do pani wojewodziny niechęć za odepchniętą miłość występną.
— N. Panie! — przerwał ironicznie wojewodzic — wówczas gdym miał nieszczęście kochać ją, miłość moja występną nie była, bo ojca mojego nie znała, a odepchnięty nie zostałem.
Król coś niezrozumiałego zamruczał.
— Proszę! proszę!.. ja tego słuchać nie mogę. Uspokój się asindziej; spodziewam się, że wojewodzie żadne nie grozi niebezpieczeństwo... To są plotki przedpokojowe (des caquets d'antichambre), które waćpanu usłużni przynoszą.
Spojrzał na zegarek, Ryks się już we drzwiach pokazywał. Król skinął głową i popatrzywszy za odchodzącym, westchnął.
Dano mu znać, że Lucchesini oczekiwał w sali audyencyonalnéj. Zbierało się właśnie na ów sławny alians z Prusami, w którym wszystkie korzyści były dla Prus, a wszystkie ciężary dla Rzplitéj. Stanisław August pośpieszył naprzeciw markiza.
Lecz tego samego wieczora pani wojewodzina odebrała bilecik od generałowéj Grabowskiéj, z przypiskiem własnoręcznym króla, donoszący jéj o posłuchaniu i danéj odprawie. Podanie głosi, że gdy młody naówczas Kościuszko królowi się miał przyznać, że chce wykraść pannę Sosnowską, Stanisław August pośpieszył o tém dać znać ojcu. Niebezpiecznie więc było go brać za powiernika. Wdzięczna twarzyczka pani wojewodziny była królowi miłą, brał więc stronę jéj przeciwko pasierbowi, który, oprócz tego, dobréj sławy nie używał.
W pałacu bilet pani Grabowskiéj, chociaż oględnie napisany, wywołał najokropniejszą burzę. Starościna i jéj córka odgrażały się przeciwko wojewodzicowi, pałając taką zemstą, że, gdyby tylko środki miały potemu, najokropniejszych skutków spodziewać się było można. Gdyby najmniejszy pretekst posłużył, wojewodzina wtrąciłaby go była do więzienia, skazała na śmierć.
Z gniewu płakała i rzucała się jak dziecko, ale co tu było poczynać? Starościna, równie przestraszona, doradzała jakieś pośrednictwo i układy; córka czuła, że żadne skarby w świecie rozjątrzonego śmiertelnie Wicka nie będą mogły ująć i uspokoić. Była to walka, w któréj jeden z zapaśników paść musiał. Cały wieczór zszedł na lamentach i odgróżkach. Daliborski chodził zamyślony, bo i on nic radzić nie umiał.
Nazajutrz rano, pomimo najściślejszego nadzoru nad wojewodą, do którego już nikogo, oprócz doktora i to w towarzystwie jednéj z pań nie dopuszczano, stała się rzecz prawie nie do wiary, a stała tak niepostrzeżenie, iż nikt o tém nie wiedział.
Między godziną dziesiątą a jedenastą zwykle służba jadała na dole śniadanie, nowy kamerdyner wojewody zchodził także do stołu i na swém miejscu zostawiał chłopca, który te obowiązki pełnił już za czasów Filipa. Z sieni, przez którą wchodziło się do pokojów, zajmowanych przez wojewodę, drzwi boczne, nigdy niezamykane, prowadziły do ogródka, wychodzącego w ciasną uliczkę, ciągnącą się za murem posesyi, prawie zawsze pustą.
W murze była stara furtka zamknięta na klucz, z wyjściem na uliczkę. Wywożono nią śmiecie i liście z ogrodu. W biały dzień, o dziesiątéj godzinie, Filip znalazł się u owéj furtki, którą od lat wielu doskonale znał; podważył ją trochę do góry, poświdrował w zamku, otworzył, wszedł, i wprost udał się do mieszkania wojewody. Żywéj duszy nie było ani w ogrodzie ani w sieniach, a chłopak siedzący na straży, nie ruszył się zobaczywszy Filipa idącego śmiało do pokoju pana, w przekonaniu, że stary sługa powrócił.
Filip wszedł do pana swego, jak gdyby nic się nie zmieniło. Na widok jego, wojewoda, trochę silniejszy, tak się uradował, że się z krzesła zerwał i kilka kroków postąpił. Głosu mu zabrakło z radości.
— Filip! zdrów! a! Bogu dzięki! Toś wyzdrowiał!
I śmiał się.
— Et! et! — odezwał się stary podchodząc na palcach. — Ja nigdy nie chorowałem, tylko mnie precz wygnano, bom zawadzał.
Wojewoda ręce załamał.
— Jakżeś się teraz tu dostał? — zawołał przestraszony.
— Przez ogród się wkradłem, i zaraz nazad muszę uchodzić, aby mnie tu nie pochwycono! Tak! tak! jegomościuniu — dodał — do tegośmy doszli, z pozwoleniem, przez pańską... powolność. Baby górę wzięły, mnie won, a jegomości do niewoli! Daléj, daléj, — zawołał rozjątrzony Filip — jeszcze to pana czekać może, że dadzą czekoladki, jak paniczowi!
Jak mi Bóg miły! E! już za nic nie ręczyć!
Przestraszone oczy obrócił ku niemu wojewoda, dając znaki, aby milczał. Westchnął i łzy mu się potoczyły.
— Słuchaj stary, — rzekł głosem przerywanym — niech się nademną grzesznym dzieje wola Boża! Zginę, to zginę, bom zasłużył. Lepiéjbym ja przepadł, niż żeby na dom padła plama. Czuję ja teraz i wiem co się dzieje, wiem że ja tu zawadą we własnym domu, i co te kobiéty tu wyrabiają i co gadają o mnie.
Słyszałem ci to ja na własne uszy, ale oskarżając żonę obwiniłbym siebie... Dziéj się wola Twoja, Panie, i przyjm co cierpię za grzechy moje...
Uderzył się w piersi, i spuścił głowę.
— E! co bo pan mówi! — przerwał Filip, — rzeczy nie są zdesperowane, jegomość dla jednéj baby szalonéj żebyś miał ginąć! Po co! za co? albo to ona do familii należy? Każdemu się trafi, że się na białéj-głowie omyli, bo umieją one dobrze przypochlebić się, gdy potrzeba. Żeby zaś za omyłkę taką zaraz szyję dać!
— A cóż pocznę? co pocznę? — odezwał się stary z cichym jękiem — mnie oni obtoczyli jak niedźwiedzia w jamie: ani ruszyć! Krzyknę, powiedzą żem waryat; zagniewam się, wołają szalony; wyrywać się chcę, zamkną na klucz: słudzy ich, doktor im nie mnie służy... Cóż pocznę! niech już ginę — dodał z rezygnacyą. — Życia we mnie nie wiele, jakem sobie posłał tak śpię!
Filip się zbliżył i począł szeptać do ucha:
— Niech jegomość nie desperuje. Jest sposób na to: ja sam nic nie zrobię, ale z wojewodzicem we dwu staniem i baby w Kawysz przepędzim! Tak mi Boże dopomóż!
Stary dał znak ręką aby mówił ciszéj jeszcze, lecz chciwie, cały drżący obrócił się ku niemu.
— Jak wy tego możecie dokazać? — spytał, a w oczach widać było jakby promyk nadziei.
— Niech się jegomość o to nie pyta, proszę być dobréj myśli — dodał Filip. — O jedno idzie, ażeby gdy się tu pan wojewodzic zjawi, jegomość go nie wyklinał, nie łajał, nie pędził. Stanie on zemną przy jegomości, a, tak mi Boże dopomóż, we trzech my tu przepędzimy i baby i ich dwór i zauszników...
— Ależ doktor! doktor! — rzekł wojewoda — co mnie, słyszę, waryatem ogłasza.
— Będzie on śpiewał inaczéj — począł Filip szybko, oglądając się i lękając, aby go nie pochwycono. — Czasu nie mam, tyle jegomości tylko powiem, niech będzie dobréj myśli i do jutra rozkazuje tak, aby poczuli, że przecie pan się woli swéj nie wyrzekł: my jutro tu będziemy z paniczem...
To mówiąc, pana w rękę i w ramię pocałował, wyślizgnął się cicho, chłopcu dał dwuzłotówkę szepcząc: — Nie mów nikomu, żem tu był — i zniknął.
W pana wojewodę duch inny wstąpił. Przed godziną siedział jak zabity, z głową spuszczoną, wpół śpiący; teraz oczy mu biegały, prostował się, ruszał i nabrał fantazyi.
Zaledwie usłyszał w przedpokoju chodzenie nowego kamerdynera, gdy zadzwonił.
Z obojętną miną wszedł zawołany.
— Słuchajno — odezwał się wojewoda głosem rozkazującym — czuję się dziś lepiéj, jeżeliby kto z gości się do mnie zameldował... przyjąć. Rozumiesz?
Służący zdumiał się bardzo.
— Ale.... — przerwał.
— Ale tu niéma: słyszysz dyspozycyą i spełnij co ci kazano.
Wskazał na drzwi.
Niespodzianém tém wystąpieniem nadzwyczaj zdziwiony kamerdyner, poszedł o niém donieść wojewodzinie, która wziąwszy z sobą matkę, wpadła do pokoju męża.
Spojrzawszy nań dostrzegła w nim zmianę. Starościna się zbliżyła.
— Cóżto, pan wojewoda jakieś wydaje rozkazy, bez względu na to co doktor nam za dyspozycye zostawił? Cóżto to jest?
Wojewoda podniósł głowę i niby się nawet uśmiechnął, czego dawno na jego ustach nie widziano.
— To mości dobrodziejko, znaczy, że się czuję zdrowszym, i że doktora się radzić a u jéjmości pozwolenia się dopraszać nie widzę potrzeby!
Kobiéty spojrzały po sobie.
— No, tak — mówił wojewoda — dosyć téj kurateli, chcę moję wolą mieć... i... kwita.
Żona ruszyła ramionami i odezwała się zimno:
— To są zachcianki i fantazye, choroby właśnie dowodzące. My wiemy co doktor nakazał.
— Dajże mi acani pokój i z doktorem i z tą swą czułą opieką: mówię że mam tego dosyć.
— Co waćpanu jest? — zawołała starościna.
Rozdrażniony wojewoda na to zapytanie, wystawił ogromny czerwony język.
— Patrzajże asindźka żem zdrów?
Starościna odskoczyła: kobiéty stały niewiedząc co mówić i co robić.
— I proszę — dodał stanowczo wojewoda, — abym na obiad dostał nie waserzupkę, jajko i skrzydełko od kury, ale kawał mięsa. Co u licha, głodem mnie morzycie?
— Z rozkazu doktora!
— Chyba razem z nim uplanowaliście mnie głodem umorzyć — zaczął żywo wojewoda — a żebym się nie skarżył przed ludźmi, drzwi zamykacie i nie każecie dopuszczać nikogo. Z samych nudów licho weźmie człowieka. Wy się tam sobie zabawiacie i zajadacie, a ja w karceresie i na suchotach!
Mowa ta była w ustach wojewody smutnego i milczącego, tak nie zwyczajna, iż kobiétom wydała się jakby istotnie mową obłąkanego.
— Śliczne i grzeczne rzeczy z ust waćpana słyszę! — odezwała się starościna. Tegośmy się doczekały.
— A tak! a tak! — odparł wojewoda — czasy komplementów i grzeczności przeszły, trzeba i prawdę posłyszéć. Domagam się wiktu jakiego chcę, bo siebie i swoje zdrowie znam, i swobody, bo do niéj mam prawo... Ot co!
Obejrzał się dokoła, kobiéty nie mogąc pojąć zkąd to na niego przypadło, stały w niepewności jak sobie poradzą.
— Formalny bunt! — uśmiechnęła się wojewodzina.
Stary począł fałszywie poświstywać, a świstanie starościna wzięła za obrazę osobistą. Świstać przy niéj było zniewagą. Zarumieniła się cała. Uderzyła palcem w czoło, pokazując na niego córce.
— Niéma co z nim mówić: chodźmy!
Wojewodzinie zdawało się, że go może umityguje.
— Ale jakiż powód do tego jakiegoś wyzwierzenia się na nas — zapytała. — Cóż się stało nowego!
— Nowego, nic: starego było tyle, przyzbierało się kropla po kropli, że się w końcu z naczynia polało — rzekł drżącym głosem wojewoda. Nie trzeba nigdy miary przebierać. Zapewne asindźce wypadnie mieć po mnie drugiego a może i trzeciego męża, otóż, pamiętaj asińdźka, że z najgłupszym nawet ostrożną być potrzeba.
Odwrócił głowę.
— Franciszek — krzyknął na sługę — do kuchni idź, aby mi punkt o południu, dobry bulion i sztukę mięsa dali: słyszysz!
Franciszek na panią spojrzał, ale ta była tak zmieszana i wystraszona, że nie mówiąc nic, skinęła na matkę i wyszła.
— Co mu się stało! — powtarzały obie. — Co to jest?
Daliborski czekał w apartamencie pani, po wnijściu ich do pokoju domyślił się jakiéjś katastrofy.
— Formalnie sfiksował! — zawołała wojewodzina. — Ani z nim gadać, ani przystąpić; nic słuchać nie chce i impertynencye prawi: rozkazuje, fuka.
— Ale jakaż przyczyna nagła téj zmiany? Wszak był spokojny i zrezygnowany?
— Jeszcze dziś rano! — potwierdziła starościna. Chodziłam do niego, prawie się nie odzywał, przeciwko niczemu nie protestował.
— Coś zaszło — rzekł Daliborski — ktoś musiał być!
Zawołano Franciszka. Ten się zaklinał na wszystko, iż żywéj duszy do wojewody nie puszczał, krokiem od niego nie odchodził, i na kwadrans się na śniadanie oddalając, chłopca w przedpokoju posadził. Przyciągnięto i chłopaka, ale ten wyląkłszy się, rozpłakany, do niczego się nie przyznał. Stróż śpiący w bramie zapewniał téż, że nikt, oprócz domowych, na dziedziniec pałacowy wpuszczony nie był.
Nagły ten bunt przechodził pojęcie. Strwożona pani wyprawiła własną karetę po doktora.
Rozprawiano żywo, niemogąc się zgodzić na nic. Wojewodzina z wypieczonemi rumieńcami biegała po pokojach podrażniona i zburzona, odgrażając się niewiedzieć na kogo. Matka jéj nie mogła uspokoić, bo i jéj odpowiadała niegrzecznościami.
— Niech mi mama da pokój — wołała — wszystko to z jéj łaski! Nieszczęśliwy dzień i godzina, gdym na próg tego przeklętego domu stąpiła! Łzy tylko i żółć piję.
Nadjechał doktor, sztywny jakiś, i nie swój. Otoczono go kołem, zwiastując mu, że wojewoda łajał, dokazywał, rządził się. Chciano go prowadzić natychmiast: prosił, ażeby sam mógł iść do chorego.
Gdy wszedł, zastał go wistocie nie zwyczajnie ożywionym.
— A co! — powitał go od progu — pewnie nastraszono konsyliarza, bo to nie waćpana godzina.
Jako żywo nie gorzéj mi, ale lepiéj, i to zapewne zawdzięczam jego miksturom: Bóg zapłać!
— Pani wojewodzina jest niespokojna — wtrącił niemiec.
— Żem zdrowszy? — rozśmiał się wojewoda. — Uspokójże ją asińdziéj, choroby jeszcze jest dosyć, by miała co pielęgnować, ale niech mnie głodem i rekluzyą nie kurują!
Czy to konsyliarz zakazałeś aby gości nie puszczano?
— Ja? — odparł doktor, ramionami ruszając. Zbyt wrzawliwego towarzystwa i męczenia się nie radzę, ale rozerwania się nie bronię.
— Powiedzże to magnifice! — rzekł wojewoda. — A dyeta?
Doktor coś począł o niéj długo, widać było że chciał interpretacyi szerokie zostawić pole.
Pomówiwszy chwilę, doktor wrócił do wojewodzinéj.
— Jakżeż go pan znalazł? — spytała.
— Ożywionym — odparł niemiec, — nie gorzéj, owszem lepiéj.
— Ale niespełna rozumu! słowo daję — wtrąciła starościna — pomieszanie ma. Jedno się drugiego nie trzyma, dziś prawi co innego, jutro naodwrót. Gorączkę czuć w nim... Jest fiksat.
Wojewodzina pytająco spojrzała na doktora. Daliborski także. Konsyliarz milczał, ściąwszy usta.
— Że nie jest w zupełném posiadaniu zmysłów — odezwała się wojewodzina — to pewna.
Doktor milczał jeszcze.
— Cóż pan mówisz? — spytał mecenas.
— Nie mówię nic — rzekł niemiec.
— No, ale gdyby koniecznie trzeba powiedziéć? — dodał Daliborski.
Czekano w milczeniu.
— Nie umiałbym zdecydować o tém i skłonniejszybym był przyznać, że jest przytomnym.
Starościna z gniewu uderzyła w ręce.
— Ale konsyliarz sam byłeś tego zdania — zawołała.
— Ja nie miałem żadnego zdania — począł niemiec flegmatycznie. Widuję chorego rzadko i na krótko, spuszczałem się w tém na obserwacye osób, żyjących ciągle z wojewodą. Co do mnie, ja tu nie widzę najmniejszego śladu pomieszania.
Wojewodzina, która po mieście głosiła wcale co innego, ulękła się i zagniewała.
— A! to coś nowego! — ozwała się z przekąsem — to coś nowego?
Doktor stał nieporuszony, jak gdyby nie słyszał; wyjął zegarek, spojrzał nań i widocznie dłuższéj unikając rozmowy, skłonił się, zabierając wychodzić.
Daliborski pogonił za nim; dwie jéjmoście zostały same.
— Kto tu winien, ja nie wiem! — odezwała się starościna — że nie ja, to pewna!
— Szłam przecież za radą waszą! — ironicznie, złośliwie odezwała się córka.
— Przepraszam — odparła dumnie starościna — mój plan i rada była wcale inną. Życzyłam go ugłaskać, pieścić, a waćpaniś go tylko draźniła. Ledwie udobruchanemu prawiłaś grubiaństwa: masz, coś posiała.
— Czułości było dosyć, mam ich już po póty! — zawołała, na gardło ukazując wojewodzina. — Sprawia mi obrzydzenie ten stary grzyb: wolę gdy się gniewa.
— No, to masz czegoś chciała! — rzekła matka.
Poczęła się wzdłuż i wszerz przechadzać po pokoju, oczekując powrotu Daliborskiego, który się zjawił z miną posępną.
— Doktor — rzekł — na nic się nie zdał; potrzeba myśléć o innym. Młody jest, nie ma doświadczenia, lęka się. Z nim nic zrobić nie można. Lękam się nawet, ażeby po mieście nie rozgłaszał, że stary zdrów i zupełnie przytomny.
— Niech paple co chce! — krzyknęła wojewodzina w pasyi. Prędzéj mnie uwierzą niż jemu. Wszystko mi jedno.
Na tę rozmowę wpadł Franciszek strwożony, opowiadając, że dwu panów przybyło z wizytą do wojewody i odprawić się nie dawali.
Byli to dwaj znajomi wojewody, których stolnikowa namówiona przez wojewodzica, nasłała z tém, aby się bodaj gwałtem dobijali, mówiąc, że wiedzą, iż wojewoda jest zdrów.
Wojewodzina wybiegła sama do salonu, każąc ich prosić do siebie. Byli to pan kasztelan sieradzki i starosta wielewizki, oba w wieku wojewody, ludzie poważni i odważni.
Obu ich wojewodzina nie znała. Kasztelan jéj siebie i towarzysza prezentował, przyjęła ich cała zaczerwieniona i gniewna.
— Powiedziano mi, iż waćpanowie dobrodzieje życzyliście sobie usilnie widziéć się z mężem moim; bardzo przepraszam, że ich żądaniu zadość uczynić nie mogę. Najlepiéj znam stan zdrowia męża mojego: doktor mu nakazał absolutny spoczynek.
— Powiadają jednak... — począł kasztelan.
— Mogą powiedziéć co chcą! — przerwała gwałtownie piękna Dosia — ja lepiéj panów od innych poinformować mogę. Sługa uniżona!
I wyszła.
Kasztelan wyprostował się i wolnym krokiem wyszedł za drzwi, prowadząc za sobą starostę.
— A co, mosanie, osóbka ładna, ale dla takiego starego jak nasz poczciwy wojewoda, trochę temperament zażywy. Uważałeś asindziéj, jak to to się komosiło!
— Żywe srebro! — odparł starosta.
— A tak, żywe srebro, merkuryusz — dodał kasztelan — asindziéj wiesz, iż to venenum straszne. Boję się, aby wojewoda zażywszy go dobrą dozę, nie gęgnął.
Rozśmieli się oba, ruszyli ramionami i poszli.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.