Syzyfowe prace/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syzyfowe prace |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po świętach Wielkiej Nocy gromadka ósmoklasistów gotowała się w skupieniu ducha do egzaminu maturitatis. Powtarzano wszystkie nauki gimnazjalne od a do z, ćwiczono się w nich z uporem i zawziętością. Tworzyły się gromadki odosobnione na mocy doboru zdolnościowego, pary i trójki, »kujące« poszczególne przedmioty, a całość, jakkolwiek rozbita, dziwnie się skonsolidowała, zbiła w masę jedno czującą. Mało kto wiedział, że minął kwiecień i większość maja. Dla »powtarzaków« były to tylko dni, zawierające tyle a tyle godzin pracy i tyle a tyle snu. Niektórzy z mniej zdolnych mało sypiali, mniej niż zwykle jedli, przytłoczeni depresją, inni trwali w nieustannem zwątpieniu i rozpaczy.
A wiosna objęła już była świat w posiadanie. Stary park miejski nakrył się oponą lśniących, jasnozielonych liści i hodował w swej głębi, pełnej przecudnych cieniów i świateł, młode kwiaty i trawy. Dróżki ubite z okruchów cegły i wysypane żółtym piaskiem ginęły wśród zieleni, niby drobne ruczaje między brzegami; — mury starych domostw u jednego z krańców ogrodu schowały swą nagość pod wieńcami dzikiego wina. Nawet starodawne, kamienne ławki lśniły się od mchów zielonych i miękkich. Park leżał dość nisko, między murami, pełen był wilgoci i chłodu. Olbrzymie drzewa rozpościerały nad jego wnętrzem cień taki, że w dnie bardzo upalne było tam chłodno, niby w podziemnej jaskini. W zakątkach krzewy bzu i czeremchy skupiały się w niedostępne gąszcze albo rozrosły w klomby. Szeregi młodych grabów tworzyły ulice, prowadzące do ławek ustronnych. Jedna z takich jasno-żółtych dróżek szła, skręcona w półokrąg, do źródła. Z pod rozwalonego muru wypływała tam przez kamienne gardło Fauna struga czystej i zimnej wody, zlatywała do wielkiej misy, wyciosanej z piaskowca i ginęła w jej wnętrzu. Ze środka tej misy, zawsze pełnej po brzegi, wznosiła się ładna kolumna z urną na szczycie. Marmurowe stopnie, które prowadziły do źródła, samą czarę, rzeźbione ornamenty kolumny i urnę powyżerał, wyszczerbił i okrył rudawą pleśnią czas nieubłagany. Przez środek rezerwoaru biegły dwa grube zgięte i zardzewiałe pręty żelaza. Niegdyś zapewne stawiano na nich konwie i wiadra, kiedy z tego miejsca wolno było czerpać wodę. Później korzystały z nich tylko wróble, dzierlatki, pliszki, srokosze, makolągwy. Siadały bez trwogi pod samym prądem lecącej wody i chwytały wprost z niego krople, rozwierając dzióby, jak można najszerzej.
Ugasiwszy pragnienie, przesiadywały tam długo, ze zdumieniem wpatrując się w odbicia swych postaci, widzialne w głębi czary, na tle misternej tkaniny mchu wodnego i ciemno-brunatnych osadów. Źródło mieściło się na placu o jakich dwudziestu krokach średnicy, otoczonym z jednej strony przez gęste zarośla grabiny i stary mur, z drugiej przez trawnik i rabaty kwiatowe. Z obudwu stron zbiornika, o kilkanaście kroków jedna od drugiej, stały naprzeciwko siebie dwie kamienne ławki, bardzo stare, wrosłe w ziemię i mające pełno mchu w każdej szczelinie. Jedną z nich na czas przedegzaminowy wziął w niepodzielne władanie Marcin Borowicz. Wbrew przyjętej przez wszystkich jego kolegów metodzie postępowania uczył się sam jeden. W końcu kwietnia i na samym początku maja powtarzał z Zygierem, lecz wkrótce zerwał umowę i znikł wszystkim z oczu. Wiedziano tyle tylko, że co dzień od wczesnego świtu »obkuwa« w parku. Ponieważ zaś każdy z ośmioklasistów zajęty był sobą i przelotną uwagę zwracał co najwyżej na współkowalów z grupy uczącej się razem, — więc o Borowiczu zapomniano prawie. A on tymczasem nie sam się uczył.
Pewnego razu, w pierwszych dniach maja, wyszedł o świcie z kursem historji w ręku, żeby się ocucić po nocy spędzonej nad książką. Mijając park, skręcił w boczną uliczkę z zamiarem napicia się wody ze źródła. Gdy stanął u kresu złotej ścieżki w pobliżu basenu, serce w nim zamarło...
Pod cieniem grabów otoczona książkami, siedziała na kamiennej ławce — »Biruta«. Była to jedna z lepszych uczennic klasy siódmej gimnazjum żeńskiego, panna Anna Stogowska, zwana »Birutą«. Ojciec jej był lekarzem wojskowym, a w całem mieście sławnym karciarzem i łobuzem. Kończąc kursy lekarskie w petersburskiej akademji chirurgicznej, zaprowadził był romansik z córką czynownika, u którego mieszkał, i zmuszony został do ożenienia się z ofiarą swych zapałów. Wkrótce po ukończeniu studjów otrzymał miejsce lekarza przy pułku piechoty, konsystującym w Klerykowie. Żona powiła mu kilkoro dzieci. Najstarszą z nich była właśnie panna Anna. Dzieci te, jako zrodzone z matki prawosławnej, chrzcił pop, a szkoła zaliczała do gromady Rosjan. Lekarz Stogowski nie był w gruncie ani złym, ani głupim człowiekiem, ale wrodzona lekkomyślność podwoiła się i potroiła w nim na widok skutków, jakie wynikły z jednego nierozważnego uczucia. Jakby dla zapomnienia o domu, o żonie i dziedzictwie prawosławia — pił i grał w karty.
Stokroć nieszczęśliwszą w tem stadle była żona. Osiadłszy w Klerykowie, przez miłość dla męża wyuczyła się języka polskiego tak dokładnie, że nie zdradzał jej nawet akcent cudzoziemski, — a nadto uczyniła ten język panującym w domu. Po upływie lat, gdy się rozczytała i rozpatrzyła w okropnych dziejach ucisku, stała się Polką z prawego sumienia, każdy nowy cios, zadany nieszczęśliwemu narodowi, dziesięćkroć czującą. Ani jeden z Rosjan, urzędujących w mieście, nie miał prawa wstępu w progi jej domu. Co więcej, zerwała wszelkie węzły z rodziną, spaliła wszelkie mosty, wypowiedziała własnej nacji wojnę scytyjską. Uczyniła to bez wahania, posłuszna wewnętrznemu głosowi sprawiedliwości, ale życie swe przez to samochcąc zepsuła, a radość, zadowolenie i spokój z korzeniem zeń wyrwała.
Nie było z pewnością w mieście Klerykowie drugiej kobiety, któraby postępowała w sposób równie obywatelski, jak pani Stogowska, któraby każdy krok stawiała tak rozumnie, tak rozważnie i tak śmiało, ale nie było tam ani jednej, któraby żywiła w sercu podobnie bezbożny wstręt do tego świata, do jego urządzeń i do samego życia. Jedynym krajem, gdzie myśl jej mogła na chwilę wytchnąć, były wspomnienia czasów dzieciństwa, ale tam zakazała sobie chodzić. Czuła przecie, że główną przyczyną upadku męża jest ona, i to dlatego jedynie, że jest Rosjanką.
Gdy się stała Polką i wydarła ze siebie wszystko, co rosyjskie, aż do reminiscencyj i upodobań, przychodził pop i zabierał dzieci, aby je uczynić Moskalami. Miłość dla męża, nie wiedzieć jakim sposobem, stawała się źródłem zła; dzieci, urodzone z tej miłości, przychodziły na świat ze stygmatem przekleństwa. Byli to wrogowie ich ojca, wrogowie jej samej, wrogowie samych siebie. Pragnąc zniweczyć i zmazać ten straszliwy grzech pierworodny, dokładała wszelkich starań, żeby uczynić z nich Polaków, sączyła w ich dusze nienawiść do tego wszystkiego, co w tajemnicy kochała przecie, a mimo wszelkie trudy czytała codziennie w oczach męża wyraz wiecznego i głuchego żalu...
Nadszedł czas, że życie stało się dla niej katuszą nie do zniesienia. Zalągł się w sercu skryty jad, tęsknota za czemś, a Bóg wie za czem, tęsknota, jak pies nienasycony, wiecznie gryząca. Nic było takiej kryjówki, takiego zaułka i schowania w duszy, gdzieby się przed nią skryć było można. Jak mała i słaba mucha która lekkomyślnie siadła na żelaznych szynach i pod kołami lecącego pociągu straciła i skrzydła i nogi, wlokła swe życie, ze zmiażdżonem sercem, ciągle pełzając wzdłuż tej samej drogi.
Aż do śmierci...
Rozchorowała się na zapalenie płuc i prędko zgasła, przeżywszy ledwie lat trzydzieści parę. Panna Anusia, najstarsza córka, była wówczas kozą czternastoletnią. W ciągu ostatnich lat życia matki była ona jedyną jej powiernicą, ucieczką, wspomożeniem. Nic też dziwnego, że wzięła po niej cały spadek duchowy. Już w klasie trzeciej panna Anna wiedziała, jakich to pociech dostarcza przymusowa religja i co znaczy miłować ucisk, czcić niedolę, które on sprawił. Wiedziała, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo czyby poszła za Rosjanina, czy za Polaka, — zawsze ją czekał los matki. Sama, nie żywiąc żadnych wspomnień rosyjskich, chowana wśród ciągłych gwałtów sumienia, między nienawiścią i umiłowaniami na śmierć i życie, w samym ośrodku tej tragedji rodzinnej, już we wczesnem dzieciństwie stała się służebnicą narodowej nędzy. Do pierwszych, do przedwczesnych uczuć jej przywarła zemsta za matkę i nadała wszystkim strzałom pragnień i marzeń groty i ostrze ze stali. Myśli dzieweczki wyrosły na zatraconym, nieziemskim gruncie, jakby drzewka, trawy i kwiaty na niedostępnej skale. Stamtąd, z tej wyniosłości dziecięcemi oczyma patrzała na świat samotna i do nikogo niepodobna na ziemi. Koleżanki przezwały ją »Birutą«, gdyż nigdy nie śmiała się oczyma do chłopców, przysięgła na zawsze zostać dziewicą i czemu innemu, jak mówiła, poświęcić życie. W gimnazjum musiała chodzić do cerkwi i nosić miano Rosjanki. Ponieważ usiłowała nie spełniać przepisów rytuału, a bunt czyniła ciągle, jawnie i cicho, więc stosowano do niej rozmaite kary, grożono wydaleniem ze szkoły i odwoływano się do współdziałania rodzicielskiego. Pod grozą dr. Stogowski, którego interesy szły wiecznie kiepsko, a od śmierci żony całkiem źle, sam, wbrew chęci i woli, ze łzami namawiał córkę do posłuszeństwa. Wszystko to przesycało młodą jej duszę grozą i wstrętem. Z biegiem lat ustaliły się rzeczywiste jej zasady, jako składowe a czynne części weszły w charakter, stały się usposobieniem i nałogiem. Panna Anna dużo czytała i pod ławą szkolną niejako zdobyła wykształcenie daleko szersze, niż sądzono. Była nieufna, zamknięta w sobie, milcząca i nieprzystępna.
Teraz po śmierci matki wzięła w swe ręce zarząd domu i opiekę nad młodszem rodzeństwem. Trzech braci kształciła w gimnazjum męskiem, dwie młodsze siostrzyce w żeńskiem. Czuwała nietylko nad ich pokarmem i nauką, ale także robiła to samo co matka, to jest uczyła ich nienawiści do ducha moskwicyzmu. Jednakże między podszeptem jej i matki była różnica. Tamta czyniła swoje, jak szlachetny człowiek, który, mocując się ze słabością sił, pełni obowiązek; ta sprawowała go inaczej, a w taki sposób, jakby »nóż ostrzyła tajemnie...«
Borowicz zakochał się w pannie Annie przy końcu zimy. W dzień mroźny i śniegowy szedł w stronę gimnazjum i spotkał panienkę, zdążającą do cerkwi. Było to w epoce najzajadlejszych dysput i czytań u Gontali. Borowicz spojrzał przelotnie na idącą, odniósł w roztargnieniu, jak gdyby dawne, martwe, rusofilskie wrażenie: — ach, to ta... »Birutka« — i nagle przypomniał sobie, co mu o niej mówiono. Skręcił na miejscu i wlókł się za nią. Biruta szła wolnym krokiem. Śnieżynki, lekkie, jak puch, płynęły w powietrzu i krążyły dokoła tej głowy, ubranej w barankową czapkę. Jedne z nich siadały potajemnie na promieniach jasnych włosów, wymykających się z pod czapki, inne obcesowo pędziły do ust różowych i za tę śmiałość świętokradzką konały w gorącym oddechu, jeszcze inne, czepiając się brwi i długich rzęs, zaglądały w smutne oczy. Borowicz raz tylko w nie spojrzał i wnet zleciało na niego jakby wśród widnego dnia wypadające zaćmienie słońca. Te duże, lazurowe źrenice, co udzielały nawet białkom nikłej półbarwy błękitu, wcieliły się w jego duszę...
»Biruta« nie bywała nigdzie, u żadnej z koleżanek, gdyż wszystek czas wolny pochłaniała jej praca domowa i korepetycje z siostrami. To też Borowicz nie mógł się z nią zapoznać, chociaż dokładał w tym celu starań forsownych niemało. Czasami widywał ją na ulicy, gdy szła ku domowi, albo do gimnazjum w towarzystwie młodych »Stogówek«. Wtedy przez krótkie chwile radości mógł na jawie uwielbiać jej twarz przecudną i podziwiać oczy, w których mieszkała wieczysta chłodna troska. Pewnego razu otrzymał z rąk jednej fertycznej siódmoklasistki sztambuch do wpisania wiersza pamiątkowego. Niedbale przerzucał kartki tego albumu, z ironją odczytując drewniane sentymenty gimnazistek, gdy w tem rzucił mu się w oczy wierszyk, pisany ręką panny Stogowskiej. Borowicz zerwał się na równe nogi i drżącemi ustami czytał tę strofkę:
»Ach, kiedyż wykujem, strudzeni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?
Ach, kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze
Prócz rosy łąk naszych zielonych?...«
U dołu stronicy mieścił się następując przypisek:
»Droga moja, jeżeli kiedy spojrzysz na tę kartkę i odczytasz niniejszą piosenkę Mieczysława Romanowskiego, wspomnij o »Birucie« i myśl o niej ze współczuciem«.
Borowicz stał długo z oczyma, wlepionemi w te słowa. Tegoż dnia napisał właścicielce »sztambucha« jakiś szumny komunał, ale wzamian za to wyrwał z tak pięknie oprawionej książki kartę z autografem »Biruty«, ukradł go bezczelnie i schował. Odtąd bardzo często ta kartka leżała między stronicami Antygony, a ilekroć powtarzał, to nowoczesny poeta przeszkadzał mu skupiać wszystką uwagę na skargach ślepego króla.
Tymczasem skończył się rok szkolny, przyszły święta i wkrótce zwaliło się powtarzanie. Marcin w ciągu tego okresu widział pannę Annę raz jeden. Kuł z wściekłością po całych dniach, nieraz do bladego przedświtu. Wówczas wychodził z domu i krążył, jak szyldwach po ulicy, około domu, gdzie mieszkała »Biruta«. Wiedział napewno, że jej nie zobaczy, ale zbliżanie się do jej mieszkania przyprawiało go o szczególne ściśnienie serca, zarazem bolesne i rozkoszne. Umysł jego, forsownie podówczas wkręcany między żelazne tryby dat, aorystów, formuł, — wyrywał się do cudownego widziadła i spał u stóp ubóstwianej w ciszy i wśród marzeń. Ulica, brukowana wielkiemi kamieniami i zaopatrzona w wąziutkie a wydeptane ze szczętem flizy z piaskowca, bywała o tej porze pusta zupełnie.
Okiennice, umieszczone częstokroć tuż nad samym chodnikiem, były pozamykane, firanki spuszczone, bramy i drzwi do sieni zatarasowane. Pierwszy brzask spływał z dachów, okrytych nocną rosą, w brudną ulicę i powlekał ją całą bladosinym kolorem. Borowicz stąpał na palcach, żeby nikogo ze śpiących nie budzić i nie zwracać na się niczyjej uwagi. Oczy jego leciały ku szeregowi okien pierwszego piętra starej kamienicy, czepiały się ich, wisiały u zasuniętych storów z szarego płótna... Trafiało mu się stać tam bez ruchu, bez wiedzy, nie wiadomo jak długo, z oczyma utkwionemi w te szyby. Gdy sklepikarze poczynali otwierać swe kramy Marcin z głodnem sercem odchodził stamtąd w stronę parku, który leżał tuż po drugiej stronie połaci domów.
I oto nagle los się nad nim zlitował. Wstępując na placyk przy źródle, zobaczył »Birutę«. Panna Stogowska rzuciła nań okiem z wyrazem niechęci i drgnęła, jakby w zamiarze oddalenia się stamtąd, ale po namyśle, zacisnąwszy wargi, została. Borowicz chciał trzymać książkę przed oczyma i z poza niej patrzeć, ale nie mógł jej udźwignąć z kolan. Teraz przypomniał sobie, że dawniej zdarzało mu się widzieć panienkę, gdy była chudą i mizerną dziewczynką ze srogiemi oczami. Czyż to ta sama? — zadawał sobie stokrotne pytanie, w którem kryła się niezgłębiona rozkosz. Blade liczko stało się teraz twarzą dziewiczą o rysach tak pięknych, jakby to z nich właśnie czerpano wzór do boskich profilów Pallady-Ateny w sztychowanych winetach starego wydania rapsodów Homera. Pod prostemi brwiami błyszczały w mroku rzęs wielkie oczy. Nad białem czołem lśniły się w porannym blasku pasma włosów, jak piękny len. Chude ramiona podlotka, przekształcone teraz na barki dziewicze, cudnemi linjami łączyły się z zarysem piersi, rozciągających stanik ciasnego mundurka bronzowej barwy.
Park był pusty i cichy zupełnie. Stała tam jeszcze cienką warstwą mgła nocna. Tylko ptaki wołały się po drzewach. Niektóre z nich pędziły za żerem w wysoką trawę i od czasu do czasu przerywały ciszę trzepotem skrzydeł, gdy, uczepiwszy się grubych badylów, bujały wraz z niemi na powietrzu.
Czas leciał, jak błyskawica. Borowicz usłyszał ze zdumieniem, że bije siódma. Panna Anna wstała ze swego miejsca i, nie podnosząc oczu, odeszła. Marcin prowadził ją wzrokiem, a gdy głowę jej skryły krzewy, rozciągnął się na ławie i został tak bez ruchu. Około dziewiątej dopiero wrócił na stancję i przez cały dzień zażarcie pracował. Chciał przemóc uczucia, napadające go, jak gorączkowe ataki, i pokonać zdrętwienie mózgu. Chwilami władnęły nim szczególne złudzenia, które jego samego i cały świat obracały w inną postać, a właściwie w jedną jedyną, niewysłowioną, senną rozkosz. Stan takiego snu na jawie przeszkadzał mu w nauce, to też Marcin musiał zarywać nocy. Spał ledwie parę godzin, a przed samym świtem, około godziny drugiej, zbudzony przez jakieś raptowne uderzenie nerwowe, podniósł się, zlał głowę wodą i ruszył do źródła w parku. Siadłszy na swej ławce, ujął głowę w ręce wsparte na kolanach i oddał się swym marzeniom, jak gdyby po niepewnych stopniach schodził w głąb czarną bezdennej studni. Kiedy niekiedy w tym pochodzie zastępował mu drogę żal, czy strach... W innych chwilach ściskała mu piersi tęsknota niezwyciężona.
W parku i w mieście był jeszcze mrok zupełny. Nawet ptaki drzemały w gniazdach. Tylko kaskada źródlana, spadając na pręty żelazne i rozpryskując się kroplami po wierzchu wody w kamiennej misie, snuła melodję wiekuistą. Borowicz wiedział, co znaczy ten dźwięk chichotliwy a żałosny. Wpadał mu do ucha i zostawał tam na zawsze, jako symbol dziwnych minut przemijających. Czerwona, jak krew, zorza stanęła tymczasem między grubemi pniami. Liljowy jej odblask rozniecił się nad ich koronami i wypędził mroki nawet z zaułków starego muru, walącego się w gruzy. Gdy kosy zaczęły gwizdać swe wesołe trele, Borowicz siedzący z twarzą skrytą w dłoniach, usłyszał chrzęst drobnego żwiru na dróżce i odgłos zbliżających się kroków. Czuł, że osoba idąca wstrzymała się u wejścia i dopiero po upływie chwili zajęła miejsce na przeciwległej ławie. Bał się ruszyć, żeby nie spłoszyć ziszczonego marzenia. Dopiero, gdy usłyszał szelest przewracanych kartek, wyprostował się, podniósł głowę i ujrzał pannę Annę.
Od tej chwili patrzał w nią, jak w tęczę. Reflektował się, że to źle, że może wszystko stracić, jeśli panienka rozgniewa się i odejdzie, ale były to głosy wołające na puszczy. Nienasycone oczy upajały się bez końca i tonęły w swem szczęściu. »Biruta« nie poświęcała temu wszystkiemu ani przelotnej uwagi. Uczyła się gorliwie czegoś na pamięć, bo bezpretensjonalnie ruszała wargami, widocznie przyswajając sobie jakieś wyrazy, frazesy, czy liczby. W pewnej chwili przelotnie rzuciła okiem na sąsiada i zmieszała się, spostrzegłszy jego twarz, opromienioną uśmiechem zachwytu, zbladłą, podobną do oblicza człowieka, którego zraniono śmiertelnie i którego krew uchodzi. Wtedy dreszcz bolesny wstrząsnął nią od stóp do głów...
Nazajutrz nie przyszła już do źródła. Borowicz siedział tam po próżnicy przez cały ranek. Drugiego dnia nie zobaczył jej także. W ciągu tych dni przebył ogrom doświadczeń. Rozmyślanie o losie panny Stogowskiej, o przymusie, jaki wycierpiała w niedługiem życiu swojem, wodziło go po zrębach stromych wyżyn, nad otchłaniami, tam, gdzie tylko młodość wstępować się waży. W drodze tej wypadła z jego serca nędzna litość istoty szczęśliwej względem pogrążonej w niedoli i napełniło je po brzegi obywatelskie współczucie, jakie ożywia spiskowców, idących na szafot za tę samą sprawę. Na końcu tych rozumowań siedział okrutny wyrok: nigdy... Trza było skazać na śmierć tę miłość, od której serce pęka, jakby zbielałem w ogniu żelazem wypalić wszystko aż do ostatniego wspomnienia. Postanowił zacząć tę pracę od chwili bieżącej, dźwignąć niezwłocznie katuszę: unikać widoku »Biruty«. Gdy upłynęła trzecia noc od ostatniej »schadzki« nie poszedł do parku. Ranek spędził w lesie. Leżał tam twarzą do ziemi, jak człowiek śpiący w letargu i przywalony ziemią mogiły. Ciało jego nie czuło głodu ani pragnienia, zimna ani bólu. W głowie miał taką nicość, jakby mu ją przed chwilą rozwaliła bomba. Tylko w głębokości serca tlało, niby płomyk, cierpienie zranionej duszy. Czasem blask jego pełgał żywiej i oblekał się w formę przysięgi: gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrzą na ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przestał...
W południe wrócił na stancję i znowu rzucił się do roboty. Była ona teraz środkiem ratunku, jak gdyby dobrym przewodnikiem dla kipiącego buntu, dla zgromadzonego gniewu, dla burzy, szalejącej w sercu. Porywała stamtąd uczucia wysokie aż do niebios, unosiła ze sobą w głębiny nieznane, które wchłaniają ich tyle, a nie zwracają nigdy ani jednej okruszyny. Tak minął dzień i część nocy. Przed świtem dnia następnego Borowicz wstał cicho i jakby pokryjomu przed samym sobą wyszedł z domu. Nogi niosły go same. Nie czuł ani iskry oporu, nie był w stanie myśleć o tem, co czyni. Wiedział napewno, że panienki nie będzie, ale łaknął tego zakątka, szmeru wody i widoku roślin. Było jeszcze ciemno, gdy tam przyszedł. Jak obłąkany zbliżył się do miejsca »Biruty« i usiadł w tym rogu, gdzie ją widział dwa razy, — doświadczając takiego wrażenia, jakby kradł w sekrecie, albo szpiegował i oskarżał współtowarzyszów. Ręce jego obejmowały próżnię, głowa zwisła na miejsce, gdzie były ramiona modrookiej, usta całowały powietrze, nogi ze czcią dotykały żwiru, na których spoczywały stopy panny Anny. Dusząc w sobie gwałtowne łkanie, trzymał w objęciach cudną chimerę. Tak minął przedświt. Dopiero zorze ranne zawstydziły Marcina. Wstał z tego miejsca, przeszedł na swoją ławę i usiłował zabrać się znowu do pracy.
Kiedy się tego ani spodział, zgrzyt żwiru dał się słyszeć za krzewami i panna Anna szybko przebyła ścieżkę i placyk, zdążając ku swej ławie. Przyjście jej zwiastował jakiś wonny powiew. Brwi miała zmarszczone, była zmieszana i jakby strwożona. Borowicz siedział oszołomiony. Szybko jak mrok wobec światła, znikła jego boleść, a na jej miejscu była już wielka rozkosz. Nagradzał się teraz sowicie za tak długą tęsknotę i z całym bezwstydem wielbił oczyma postać ukochaną.
»Biruta« miała powieki spuszczone. Zaczęła się uczyć, ale nie mogła widocznie, bo wzrok jej ze stronic książki przeniósł się na kamyki pod stopami i tam uwiązł. Czuła wejrzenie zakochanego, bo kilkakroć rzęsy jej drgały, jakby strząsając ze siebie ciężar cudzego wzroku. Policzki okrywały się cudowną barwą, to znowu prędko bladły... Marcin wysyłał do niej w spojrzeniu całą swoją duszę, tysiące słodkich nazw, dzieje rozmyślań, tęsknot, żalów, błagał ją w myśli, jak ginący z pragnienia o jedną kroplę wody. I oto po długim czasie te powieki zwolna się usunęły.
Oczy »Biruty« zwyciężone i bezładne przywitały miłosne wejrzenie. Na ustach jej błąkał się uśmiech niewypowiedziany: ni to strach, ni wstyd, ni rozpacz...
W tym uścisku spojrzeń przetrwali nadziemskie chwile. Wreszcie panna Anna odwróciła głowę i zakryła oczy rękoma. Nim jednak upłynęła chwila, wzniosła je znowu. Twarz jej była blada jak śnieg; na czoło zsuwały się promyki włosów, ręce splotły się konwulsyjnie nad kartami zeszytu. Teraz nie była już w możności sprzeciwiać się i opierać. Gdy odwracała oczy, nieme błaganie, niby krzyk, przyciągało je znowu i obłąkana pieszczota dłużyła się w jakiś byt zaziemski, wieczny. Szczęścia ich nie mącił nikt, żaden głos nie płoszył milczenia prócz bełkotu wody, mówiącej niepojętą rzecz swoją...