Szarża Kosynierów
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Szarża Kosynierów |
Pochodzenie | Prawa ludzi |
Wydawca | Kazimierz Kotlarski |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakł. Graf. J . Pietrzykowski |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Bitwa wrzała na całej linji lewego skrzydła wojsk polskich.
Tadeusz Kościuszko stał na wzgórku i jak orzeł ze szczytu skały spoglądając na walkę orłów, z kobuzami i sępami toczoną — tak bystry wzrok wodza przebiegał pole utarczki, nie tracąc najmniejszego jej szczegółu; kierował nią... Czuwał.Koń pod nim rzucał się niecierpliwie, podrażniony zapachem prochu, hukiem i szczękiem oręża. Naczelnik trzymał silnie rumaka, ale i sam ściskał go udami i sam często żgnął go ostrogą, bo i w nim krew kipiała ukropem, gorączka bojowa targała jego nerwami, a musiał czuwać. Płomienie biły mu z twarzy, paliły źrenice, jak pochodnie gorejące. Ale z zimną krwią rzucał rozkazy adjutantom, przez lunetę przypatrywał się batalji, badał pozycję.
Już generał Zajączek zmierzył się z Pustowałowem, wstrzymując dzielnie natarcie jegrów, już odparł walecznie wściekły atak kozaków majora Denisowa, już zmagają się polskie regimenty z huzarami pułkownika Muromcewa, już jazdę Madalińskiego wysłał Naczelnik w odsiecz Zajączkowi.
Został sam przy swej baterji.— Uważał pilnie na stanowisko kolumny generała Tormasowa, będącej po za nim.
Działa rosyjskiej baterji umikły. Tormasow szykuje jakąś niespodziankę? Kościuszko podwoił czujność w tę stroną. Niezależnie od tego łowił słuchem zgiełk bitewny na linji Zajączka. Z samych odgłosów i wrzawy orjentuje się technicznie w sytuacji obu stron walczących. Często sokole oczy wodza biegły poza pagórek, na którym stał, gdzie bielił się w oddali gęsty łan krakusów — Kosynierów.Nad ich szeregami lśniły w słońcu sterczące bujnym lasem kosy. Jakoś tajemniczo, a złowrogo wyglądały te zwarte, białe zastępy.
Dymy zaległy dziemierzyckie pola, wsiąkły w las, dzielący walkę z głuchą jeszcze pozycją, rozwłóczyły się hen, aż poza Markocice, aż poza baterję Tormasowa, aż poza czerniejącą zdaleka górę zamczyska, — aż po szarzające u jej stóp chaty Racławic. Dymy siwe, ostre wonią, dymy bitewne. Czuć w nich krew i śmierć. Czują w nich może i zwycięstwo ci, którzy zwyciężać mają. Kościuszko wciągał z nozdrza z lubością rozpyloną mgłę prochów, nerwował się jeno, że i on nie jest w szeregu.
A tam na lewem skrzydle biją się, biją, salwa, za salwą, szczęk bagnetów, grzechot karabinów, tętent, łomot, zgrzyty, jęki! Czasem wrzask przeraźliwy, jak strzałą bolesną, przetnie powietrze; słychać gwizdawki sygnałów oficerskich, jadowity świst kul. Zlewają się te piekielne odgłosy w jeden potworny akord huku, szalejącej trąby powietrznej.
Wtem piorunowy grzmot wstrząsnął ziemią.Kościuszko wzdrygnął się.
Zagrzmiały armaty Tormasowa.
Jednocześnie na spienionym arabie dopadł do Naczelnika jego adjutant ordynansowy. Wskazał szablą na prawo.
— Nadciąga trzecia kolumna, generał Denisów.Duża siła! — zawołał jednym tchem.
Krew buchnęła strumieniem do twarzy Kościuszki.
— Tormasow ich widzi i szykuje atak.Rozumiem!
Błyskawice strzeliły mu z oczu.
— Cofnąć natychmiast Madalińskiego! Niech zajmuje daw ne stanowisko flankowe, w szyku, gotowym do boju! — krzyknął do ordynansa.
A gdy ten ruszył z kopyta w stronę, rozgrywającej się bitwy, Kościuszko posunął koniem kilka kroków naprzód, skierował lunetę na grzmiącą baterję Tormasowa. Chwilę patrzał uważnie.Szeptał gorączkowo do siebie:
— Formuje się pod Zamczyskiem. Acha! pod osłoną dział! Dlatego zagrały! Widzi Denisowa i pewny swego! Zjesz djabła! — cisnął przez zęby.
Luneta opadła na sznurku. Naczelnik ścisnął piętami wierzchowca, aż wyskoczył dęba i zwrócił się galopem do czekających ordynansów. Wydawał krótkie, zim ne rozkazy.
Był już spokojny — zahamowany.
— Kompanja regimentu 6-go na miejsce! Punkt zborny w razie odparcia! Jedna — regimentu 2-go i jazda tegoż zajmować lewe stanowisko, nie dopuszczać do połączenia z Pustowałowem przez las — w razie przeciwnym osłaniać swoich aż do zboru! Do ataku brygadjer Manżet i 2 kompanja 3-go regimentu, bagnetami na piechotę Tormasowa! Kapitan Nidecki posiłkuje milicję Krakowską.
Kilku adjutantów kopnęło się z miejsca, gradem zahuczały kopyta ich koni.
Naczelnik rzucił lwie spojrzenie na ryczącą w oddali baterję.
— Jedyny moment! Uprzedzić Denisowa! Te armaty muszą umilknąć.
Był znowu podniecony, wzniósł oczy w niebo, zwrócił rumaka na miejscu, dał mu ostrogą i pocwałował rysio przez całą szerokość pagórka — do swych rekrutów, Kosynierów.
Spadł na nich, jak orzeł skalny i krzyknął na całe szeregi...
— Za mną!!
Ruszyli, aż ziemia jęknęła od łomotu nóg.
Kościuszko podprowadził kolumnę kilkadziesiąt kroków na szczyt pagórka i w ogniach cały wskazał szablą na huczącą w dali na dziemierzyckich polach baterję.
— Hej, chłopcy! Wziąć mi te armaty!
— Bóg i Ojczyzna! Naprzód wiara!!
Jakby kto rzucił garść iskier na stos siarki i prochu.
Wrzask nieludzki wybuchnął w szeregach Krakusów, wrzask tak żywiołowo potężny, że zgłuszył huk armat.
Naczelnik im każe! Naczelnik sam ich prowadzi!
Kolumny runęły naprzód z rozmachem olbrzymim; jak skała, waląca się z wierzchołka góry, która pędząc naoślep, tratuje wszystko przed sobą i miażdży, tak oni szarżowali na baterję rosyjską z łoskotem, rumotem, z przeraźliwą wrzawą okrzyków, z dżwiękliwym chrzęstem kos! — Aż zadudniło w powietrzu! Puścili się biegiem z miejsca, lecz pęd ich wzmagał się, jak rośnie wicher zaciętej burzy, — toczył się z tytaniczną siłą, niepowstrzymanym już rozpędem szału.
Darli się przed siebie rozhukaną nawałą wściekłej masy ludu, którą nie tylko niesie zawziętość bojowa, lecz i zapał przemożny i jakieś szczęście, rozpierające piersi, jakaś przeogromna radość w sercach.
— Bo Naczelnik ich użył, bo ich wziął w bój, bo sam komenderuje!
Więc stado rozwścieczonych niedźwiedzi nie gna tak, jak oni gnali.
Walili piorunem!!!
A na ich czele Kościuszko, choć na koniu, lecz nie wyprzedzał ich wcale, sadził obok, machał szablą i z rozkoszą patrzał na tę milicję swoją wybraną, rozglądał się i podziwiał sam białe szeregi, sypiące się rzęsiście.
I... nagle zdumiał! Widzi oto białe opończe, rozwiane na wiatr, to sukmany krakusów!? Migają rzeki białych rogatywek, wiewają wstęgi, świecą nad nimi zakrzywione żelaza — to ich kosy!!...
Co to jest!!... Czy to huragan wali!...
Czy to spada z gór śnieżna lawina?...
Czy to obłoki pędzą? Czy to ludzie? Jakiż niesłychany pęd!... Co to jest?... Na Boga!
— Ja to już gdzieś widziałem, ja tak już gdzieś myślałem... to obraz znany mi już?...
Naczelnik przetarł mokre od potu czoło, szukając w pamięci.
I... zadrżał na całem ciele.
Widzenie z młodości. To wizja nad Hudsonem! Prąd elektryczny przeleciał po nerwach wodza.Krew się w nim zapaliła...
— Tak! tak! to moja wizja! To było objawienie przyszłości. To było — to? to byli oni — Kosynierzy!
— Moi chłopcy!
— Spełniło się! Naczelnik spojrzał w niebo.
— Opieka Boska!
Poczem zakrzyknął do szeregów rwącym się z wrażeniami podniety głosem: — Naprzód, chłopcy! Naprzód! Wiara! Bóg z nami! W nich!!...
Odpowiedziały mu ryki z szeregów.
— Na harmaty! Bierzta ich!!
— Na harmaty!!
— Wojtek! Bartek! a żywo!
— Zbierajta siły chłopcy!
— Naczelnik każe! Hej!!!
— A dalej w nich! A dalej!
— Strzelajta! Strzelajta! Wnet was uciszyma.
— Bartos pierwszy! Widzita go!
— Widzita Głowac! To ci chłop morowy!
Już blisko! już dopadają. Powietrze świszczę od ich impetu. Gromy idą po ziemi.
Baterja rosyjska zdziwiona niesłychaną szarżą szczególnego jakiegoś wojska, lekceważyła z początku atak. Puszkarze zdwoili ogień, lecz kule już przenosiły atakujących. Gdy milicja krakowska spłynęła z pagórka, niby morze lodowych brył straszliwym prądem niesionych, Tormasow zrozumiał grozę położenia. Ujrzał Kościuszkę, poznał go, lecz nie było już czasu na odwrócenie groźnego niebezpieczeństwa. Zagłada szła.
Zanim puszkarze mogli się uformować, zanim korpusy zdążyły stanąć w bojowym szyku, już Kosynierzy zwalili się na nich gradową, huczącą chmurą i wszystko pokryli sobą. Wojciech Bartosz Głowacz jak pędził pierwszy, tak i dopadł pierwszy do dyszącego po wystrzale pierwszego działa. Zerwał krakuskę z głowy i zapchał nią zapał armaty z okrzykiem zażartym:
— A warknij że ino teraz!
I rzucił się z lwią siłą na puszkarzy.
Szczęk żelaza, kos, piekielna kotłowanina ciał, przekleństwa, wycia, panika bezprzykładna wśród nieprzyjaciół, wir, szarpanina, odmęt śmierci!!...
Nagłość i gwałtowność napadu niewidzianego dotąd ludu przeraziła żołnierzy rosyjskich, detonując ich do obłędu. Kolumny zmieszały się, powstał popłoch nieopisany. Jedni bronili się rozpaczliwie z desperacką zawziętością, lecz większość szła w rozsypkę, nie wytrzymując szatańskiej furji rozmiotanego w swym temperamencie narodu. Gnieceni i masakrowani bez miłosierdzia — nie widzieli ratunku w okropnym pogromie. A straszne białe zastępy niosły i niosły zatratę.
Baterję Tarmasowa opanowano.
Wieczór już był, gdy po skończonej bitwie zebrali się przed Naczelnikiem oficerowie i zziajane walką regimenty. Tryumfalnie dla zwycięzców czerniał szereg zdobytych armat, obryzganych krwią, stojących w pokorze, równo, obok siebie, głuchych, bezpiecznych. Zwieszały się z nich apatycznie płachty zabranych sztandarów, które dumnie przedtem powiewały nad pułkami, teraz zaś leżały biernie, poszarpane, tuląc się do żelaznych wylotów dział o jednakowo zrezygnowanej fizjognomji.
A dokoła nich wrzało.
Przed frontem wziętej baterji tłumy otaczały zwycięzkiego wodza! On zaś stał wśród nich na siwym swoim rumaku, chwalił za męstwo, wynagradzał, rozdawał szarże. Wtem rozejrzał się i zawołał donośnie:
— Niech się zbliży Wojciech Bartosz Głowacz chorąży regimentu grenadjerów krakowskich, jaką to nazwę od dziś dnia nosić będą rekruci Kosynierzy.Zasłużyli sobie na nią dzielnem natarciem na armaty.
Powstał zgiełk radosnych okrzyków wśród Krakusów, którzy tłumem biegli do Naczelnika aby dziękować za zaszczytne odznaczenie. Pochylił mu się aż do strzemion tęgi, barczysty chłop, opięty jak posąg w białej sukmanie, ściągnięty szerokim pasem. Twarz miał szlachetną o wybitnych rysach i długie jasne włosy. W oczach mężnego krakusa świeciły blaski wzruszenia.Dziękować za szarżę nie umiał słowami, lecz cała jego postać wyrażała wszystko, co czuł, jego wdzięczność i miłość.
Kościuszko wydobył szablę i bardzo uroczyście, sam pełen zapału, uderzył płazem po ramieniu Bartosza.
— Uciszyć się, uciszyć! — wołali oficerowie z generałem Zajączkiem na czele, przeczuwając ważność chwili.
Kościuszko rzekł głosem pełnym uczucia, płynącym z serca:
— Bracie, za twoje męstwo, jakieś wykazał, za miłość dla Ojczyzny, — mianuję cię chorążym i pasuję na rycerza, nadając ci szlachectwo. Przezwisko twe wieśniacze zmieniam na szlacheckie Wojciecha Głowackiego. Nobilitację moją potwierdzić ma wojsko i wszystkie stany.
Zdumienie, wzruszenie zatamowało na razie głos tłumom, poczem zagrzmiał zgodny okrzyk wszystkich oddziałów:
— Potwierdzamy! Potwierdzamy! Niech żyje chorąży Wojciech Bartosz Głowacki.
— Wiwat naród! Wiwat wolność i braterstwo! — zawołał Kościuszko.
— Niech żyje Naczelnik, zwycięzca!
— Niech żyje dobrodziej nasz, ojciec i opiekun! — wołały donośnie podniecone szeregi nowego regimentu Krakowskiego. Wojciech Głowacki runął do nóg wodza, przywarł ustami do jego stóp.
Kościuszko nagle zerwał białą sukmanę ze stojącego obok krakusa, narzucił ją na swój mundur generalski, z entuzjazmen, ze świętym ogniem w duszy.
— Sukmanę tę nosić będę teraz, jako mój mundur, będzie ona dla mnie zaszczytnem świadectwem bohaterstwa Kosynierów, będzie moim najdroższym mundurem. To, co czynię, czynię z serca dla ciebie, ludu wieśniaczy. Biorę cię w opiekę, ta zaś sukmana twoja niech się stanie godłem waszej obywatelskiej cnoty. Ona was równa społecznie i stawia was w’ szeregach rycerzy polskich, godnych walczyć za Ojczyznę.....
Śnieżne sukmany regimentu grenadjerów Krakowskich otoczyły zwartą ścianą dzianeta Kościuszki.Kon parskał, drżał cały i w lekkich lansadach kołysał nad sobą, górującą ponad białym łanem ludu, wielbioną postać Naczelnika.
W sukmance krakowskiej na mundurze, rozpromieniony, upojony, szczęśliwy, że oto pierwszy krok w jego ideałach narodowościowych dopełnił się, Kościuszko był, jak natchniony, ściągając na siebie łzawe oczy całego wojska, zabierając sobie ich serca na własność. Stał, jak umiłowany Król wpośród swego Narodu, wyglądał, jak żywy posąg zwycięstwa i najchlubniejszego, bo duchowego tryumfu.
Zachwytem pałały jego rysy, duch pełen potęgi wchłaniał w siebie całą Polskę.
Słowa ukochanego Naczelnika wryły się w serca ludu krakowskiego, a wryły się tak głęboko, że wieki ich nie zatrą.
W duszy Krakusów słowa te zapisały się złotemi zgłoskami i z pokolenia w pokolenie byłych Kosynierów przechodzą, otoczone czcią najwyższą i miłością.
A wieki ich nie zmażą.